POWROTY DO DOMU. ROZDZIAŁ VIII: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ TRZECIA

 


Czerwiec też z więcej niż jednym tekstem. Tak mnie to zwyczajnie, banalnie cieszy – i mam nadzieję, że nie tylko mnie.

 

 

 

POWROTY DO DOMU

ROZDZIAŁ VIII: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ TRZECIA

 

 

 

Można patrzeć, ale można też naprawdę zobaczyć.

Kio Stark, „Znajomi nieznajomi”, przeł. A. Rogozińska, Warszawa 2019, s. 70.

 

Poldek jednak wyrobił się przed Eurowizją – skończył rozdział w piątek tuż przed północą. Skończyłby nawet w czwartek, gdyby nie to, że w środę załatwił się pomidorami. Wrócił wtedy z zajęć dziwnie zaczerwieniony i zaraz po wejściu przyznał, że jak skończony dureń zjadł z Ulką na spółkę jej sałatkę przed ostatnim wykładem, bo nie chciało mu się iść po coś do sklepów naprzeciwko uczelni, a Ulka sałatki zrobiła za dużo i szukała kogoś, kto jej pomoże to opchnąć, i niestety dopiero pod koniec wspólnego opychania się zaświeciła mu się czerwona lampka i zapytał, czy to przypadkiem nie jest z pomidorami. No i niestety tak, to przypadkiem było z pomidorami.

– Cały wykład czułem, jak mnie coraz bardziej swędzi – poskarżył się. – I jak mnie zaczyna boleć żołądek. I zaraz będzie naprawdę niefajnie.

– Ty cholerny idioto – powiedział Andrzej z niedowierzaniem. – Przecież ciebie nie można upilnować. Co teraz, jedziemy do szpitala?

– Nie no, bez przesady – uspokoił, rzucając plecak pod wieszak z kurtkami. – Po prostu się trochę pomęczę, podrapię… mam wapno, muszę wziąć. I herbatę rumiankową. Muszę się po prostu przemęczyć jeszcze parę godzin i przeczekać, to przejdzie. Na szczęście tych pomidorów nie było jakoś strasznie dużo.

Miał zaczerwienioną twarz oraz wysypkę, po lewej stronie szyi aż do obojczyków, na dłoniach i trochę na plecach. Andrzej zrobił mu tę herbatę rumiankową, rozpuścił wapno, kilkukrotnie dość dosadnie przypomniał, że ktoś tu jest bezmyślnym idiotą, który nie umie o siebie zadbać, a poza tym niech się przestanie drapać, a potem stał pod drzwiami łazienki, gdy Poldek wymiotował, i dzwonił do jego matki.

– Co za baran – stwierdziła pani Pola na poły zmartwionym, na poły zirytowanym głosem. – Ostatni raz tak bezmyślnie coś zeżarł w wakacje po pierwszym roku, to było coś gorzej niż pomidory, ale byłam wtedy wkurzona na niego. Dobrze, że wymiotuje, szybciej się tego pozbędzie. Zrób mu na szyję okłady z rumianku, pomaga mu. I niech się nie drapie, od tego jest tylko gorzej. Posmaruj mu ręce i plecy maścią, chyba macie Fenistil.

– Na pewno nie powinniśmy jechać do szpitala? – zapytał Andrzej ponownie.

– Nie, spokojnie, to nie jest nic groźnego, po prostu się pomęczy. Baran. Niech się jak najszybciej położy do łóżka. Jutro może być trochę osłabiony. Nie martw się, będzie OK. Powiedz mu, że myślałam, że na tej filozofii nauczą go myśleć, ale chyba się jednak przeliczyłam… Jakby co, to dzwoń.

Poldek wyszedł z łazienki blady, z zaczerwienionymi oczami, z wysypką już na całej szyi. Wypił kolejną herbatę i wapno, dał się wysmarować maścią, przyjął do wiadomości, że jeśli będzie się drapał, Andrzej zwyczajnie zwiąże mu ręce, że jest nieodpowiedzialnym kretynem i że, do ciężkiej cholery, prawie dwudziestotrzyletni facet naprawdę powinien już umieć patrzeć, czy nie żre czegoś dla siebie szkodliwego.

– Nie krzycz już – poprosił, choć Andrzej wcale nie krzyczał, tylko rzeczowo mówił. – Wiem, ty masz rację, mama ma rację, ja jestem głupi, gardło mnie boli po tym rzyganiu. Ale przynajmniej żołądek przestaje.

Położył się w łóżku na boku, owinął się prawie całą kołdrą i dodał:

– Dziś nie dam rady pisać. Nie złość się, jutro nadrobię.

– Najpierw dojdź do siebie – mruknął Andrzej. – Rozdział zaczeka.

– Nie no, skończę do soboty – zapewnił słabym głosem. – Nie chcę stracić imprezy przez szlaban.

– Daj spokój. – Andrzej wyłączył górne światło. – Przecież pójdziesz, nie będę się nad tobą znęcał z powodu jednej czy dwóch brakujących stron.

– Dzięki – dobiegło spod kołdry. – Ale chciałem, żebyś poszedł ze mną.

– Pójdę, pójdę – powiedział uspokajająco. – Prześpij się.

W czwartek rano Poldek nadal się kiepsko czuł, przede wszystkim był mocno osłabiony, więc oświadczył, że olewa zajęcia. Nie ma sensu, żeby szedł tylko po to, by męczyć się i odliczać minuty do końca. Andrzej się z tym zgadzał; rozważał też, czy nie przenieść jakoś własnych ćwiczeń, ale tu Poldek stanowczo się sprzeciwił.

– Nie będziesz odwoływał zajęć, bo ja jestem kretynem – powiedział stanowczo spod kołdry. – Idź normalnie do pracy. Ja po prostu muszę pospać i napakować się jeszcze lekami. Spadaj na uczelnię.

W końcu Andrzej poszedł, a gdy wrócił, zastał już Poldka w lepszym stanie, bez wysypki, wypoczętego i przy laptopie, tłukącego zawzięcie w klawiaturę. Na drugi dzień Poldek pojechał na zajęcia, wrócił do domu w dobrym humorze, zaraz po obiedzie usiadł do pisania, a kilka minut przed północą oświadczył z niedowierzaniem:

– Skończyłem to cholerstwo!

Zgodnie z upomnieniem zapisał sobie plik na własnej poczcie, na płycie CD-RW i na wszelki wypadek wysłał go też na pocztę Andrzeja.

– W niedzielę jeszcze to przejrzę, może coś poprawię, a w poniedziałek wydrukuję w ksero na uczelni i oddam promotorce już cały pierwszy rozdział – powiedział z zadowoleniem po wyłączeniu laptopa. – W sumie tyle już przegadaliśmy te kawałki, które jej przynosiłem, że większość i tak jest klepnięta. I nie chcę już więcej o tym cholerstwie słyszeć do października!

Andrzej widział to nieco inaczej, ale na razie mu darował.

– Gratulacje – powiedział więc tylko. – Masz wolny weekend.

– Mam Eurowizję – przypomniał Poldek pełnym satysfakcji tonem. – Znaczy my mamy. Mówiłem, że się wyrobię! Ale tylko dzięki twojemu zamordyzmowi – dodał. – Jestem ci cholernie wdzięczny i mam was obu, ciebie i tego rozdziału, cholernie dość. Do końca semestru o magisterce nie chcę słyszeć, a od ciebie przyjmuję jedynie ponaglenia, by zdejmować spodnie.

– W porządku – mruknął Andrzej z rozbawieniem. – Żałuję tylko, że nie zobaczę w poniedziałek miny twojej promotorki.

– Ona już się trochę przyzwyczaiła – odparł Poldek, podchodząc do akwarium. – Pankracy, jutro sprzątamy. Ostatnio mnie zapytała, co się stało, że dostałem takiego przyspieszenia. – Pogłaskał skorupę żółwia. – Powiedziałem jej, że przyjaciel mnie pilnuje i mobilizuje, więc stwierdziła, że mam dobrego przyjaciela i żebym się go trzymał. – Spojrzał na Andrzeja przez ramię. – Więc niestety oficjalnie proszę, żebyś mnie od października pilnował dalej z kolejnymi rozdziałami.

– Chętnie – powiedział Andrzej i ściągnął podkoszulek, w którym zamierzał spać.

– Właśnie takiej odpowiedzi się obawiałem – zdradził Poldek Pankracemu, po czym znów się obejrzał. – Ej, czekaj, ty się rozbierasz? Robisz mi striptiz czy ci za gorąco do spania?

– Zależy, jak długo zamierzasz się kleić do żółwia – odparł.

– Jakiego żółwia? – zapytał Poldek, wyciągając rękę z akwarium. – Ja tu nie widzę żadnego żółwia. Ja tu widzę tylko na pół rozebranego faceta z tak wyrzeźbionym brzuchem, że w sumie miałbym kompleksy, gdyby to nie był mój facet.

Gdy Poldek podszedł, Andrzej przyciągnął go bez słowa i wszystkie inne kwestie – żółw, magisterka, pomidory czy Eurowizja – przestały istnieć.

 

***

 

W sobotę Poldek wrócił z pizzerii koło siedemnastej i od razu zabrał się za czyszczenie akwarium. Robił to zawsze sam, uważnie, sprawnie i starannie, nie chciał pomocy; Pankracy w tym czasie czekał w transporterze. Po usunięciu starej ściółki i wymyciu wszystkich ścian środkiem dezynfekującym Poldek układał nową ściółkę, wkładał całe żółwiowe wyposażenie, ustawiał lampę grzewczą i lampę UVB, wkładał napełnione jedzeniem i wodą miski, po czym wyjmował Pankracego z transportera i delikatnie umieszczał go w akwarium.

– Dobra – powiedział z zadowoleniem po umyciu rąk. – Pankracy ma świeżą chałupę, mogę teraz z czystym sumieniem zarwać noc na Eurowizję. Wygląda na zadowolonego.

Andrzej spojrzał znad książki na wędrującą między miskami skorupę.

– Spróbowałby być niezadowolony – mruknął. – Zawsze może sobie sam to akwarium sprzątać.

– Terrarium – poprawił Poldek. Ciągle poprawiał, a Andrzej ciągle mówił „akwarium”, bo „terrarium” kojarzyło mu się wyłącznie z pająkami i wężami. – Zbieramy się.

Na Ratajczaka dojechali autobusem kilkanaście minut przed dwudziestą. Pani Pola otworzyła i natychmiast wróciła do kuchni, bo jeszcze miała opóźnione ciasto w piekarniku. Andrzej poszedł za nią, żeby w czymś pomóc, ale go wygoniła.

– Usiądźcie w pokoju i mi się tu nie kręćcie – powiedziała. – Wszystko jest gotowe, tylko to cholerne ciasto za późno wstawiłam. Przynieśliście wino i chipsy? To na stole są miski i kieliszki, wysyp, nalej i wynocha mi stąd.

Zabrał więc torbę z rzeczami do dużego pokoju, gdzie już czekał włączony, chociaż wyciszony telewizor. Poldek siedział przed pianinem i przeglądał nuty.

– Będziesz grał? – zapytał Andrzej, otwierając pierwszą paczkę chipsów.

– A chcesz? – Poldek zerknął na niego z lekkim, nieco zakłopotanym uśmiechem.

– Chcę.

– No dobra – mruknął, odłożył nuty do stojącego przy pianinie pudła i wyjął inne. – Ale coś z tego, tamto to Bach, a Bach mi nigdy dobrze nie szedł. Tu są fajne etiudy. Tylko pamiętaj, że gram kiepsko i rzadko – dorzucił, ustawił nuty na pulpicie i przegrał osobno każdą rękę. – No dobra, spróbujemy razem. Ignoruj błędy.

Poldek rzeczywiście grał rzadko – ale wcale nie kiepsko. Dotąd Andrzej słyszał go tylko trzy razy: pierwszy raz, gdy pan Kazio poprosił o zagranie czegoś, a potem jeszcze dwa, gdy Poldek podczas wizyt wymykał się z kuchni i po chwili z pokoju dobiegały dźwięki pianina. Możliwe, że się niekiedy mylił – czasem coś parę razy powtarzał, z niezadowolonym „Kurde, skopałem” – jednak to w niczym nie przeszkadzało. Słuchało się go przyjemnie i dobrze. Poza tym miło się go obserwowało w trakcie grania: siedział skupiony, lekko pochylony nad klawiaturą, przenosił wzrok z klawiszy na nuty i z powrotem, a w jego długich, smukłych palcach wykonujących nieraz dość skomplikowane akrobacje, w płynnych, czasem delikatnych, czasem gwałtowniejszych ruchach dłoni – było coś fascynującego.

Teraz zagrał powoli, z kilkoma przerwami, by zsynchronizować pracę obu rąk. Potem zagrał ponownie – już bez przestojów, ze zróżnicowanym tempem. Po zakończeniu odwrócił się trochę i stwierdził:

– Chyba nawet nie było tak źle.

– Podobało mi się – odparł Andrzej spokojnie i wreszcie wsypał otwartą wcześniej paczkę do miski.

– Kiedyś byłem lepszy – powiedział Poldek z uśmiechem. – Nawet całkiem dobry. Graliśmy czasem z mamą na cztery ręce, to jest dopiero akcja. Ale potem sobie odpuściłem i teraz to już tylko taka grafomania klawiszowa.

– Zagraj coś jeszcze.

– Serio? – zdziwił się Poldek. – No dobra. Czekaj, znajdę coś fajnego…

Drugi utwór też brzmiał dobrze. Andrzej podszedł, stanął z boku pianina i z zainteresowaniem obserwował tę zaskakującą wędrówkę palców po białych i czarnych klawiszach.

– I jak wrażenia? – zapytał Poldek po ostatnim akordzie. – Masz taką minę, jakbyś próbował coś rozgryźć.

– Podobało mi się – odpowiedział. – Szczerze mówiąc, jest coś fascynującego w tym, jak ze sterty kompletnie dla mnie nieczytelnych znaków potrafisz zbudować całą melodię, i to jeszcze z taką koordynacją obu rąk.

– A może chcesz się nauczyć? – zaproponował Poldek wesoło. – Chodź, siadaj, pokażę ci.

– Już to raz przerabialiśmy – przypomniał mu Andrzej z rozbawieniem. – I dobrze wiesz, że jestem nutowym analfabetą, kompletnie tego nie czuję ani nie umiem złapać.

– O rany, tak – jęknął Poldek. – Pamiętam. Skatowałeś biedne „Wlazł kotek na płotek”, i to tylko prawą ręką.

– No właśnie. Lepiej ty jeszcze coś zagraj.

– Jeszcze? Dobra… – Ponownie przerzucił nuty, odłożył, wyciągnął inny zeszyt i roześmiał się. – O, a z tych jeszcze się w podstawówce uczyłem. Ale czekaj, tu był taki fajny długi utwór… – Przewertował je szybko i po chwili z zadowoleniem postawił na pulpicie. – O właśnie to. „Smutna piosenka”. Ładna jest. Czasem się bawiłem w granie tego kilka razy z rzędu, w różnym tempie. I ma w drugiej połowie świetne akordy, tak czasem waliłem w klawisze, że mama krzyczała, że przeze mnie pianino się szybciej rozstroi i trzeba będzie znowu dzwonić po stroiciela.

Przegrał szybko prawą rękę, potem lewą i zaczął grać całość. Rzeczywiście, to było ładne i rzeczywiście, w którymś momencie melodia nasiliła się i zwielokrotniła; chwilami wydawało się, że między kolejnymi dźwiękami nie było przerwy, jedne palce pozostawały na klawiszach, gdy kolejne już niemal uderzały w inne.

Pani Pola stanęła obok i też słuchała w milczeniu, dopóki Poldek nie skończył.

– Jak ja cię dawno nie słyszałam grającego, mały – powiedziała ciepło. – Ale w sumie też ostatnio zupełnie nie siadałam do pianina. Ładnie było, musisz częściej grać, gdy przychodzicie.

– Jestem za – zgodził się Andrzej.

Poldek roześmiał się i pokręcił głową.

– Dajcie spokój, to taka amatorszczyzna.

– I co z tego? – rzuciła pani Pola, podchodząc do stołu. – To ładna amatorszczyzna. I miła.

Andrzej pomógł jej otworzyć resztę chipsów i otworzył dwie butelki wina. Pani Pola piła tylko białe, dla nich było czerwone. Poldek w tym czasie zagrał tę swoją „Smutną piosenkę” jeszcze dwa razy, w dwóch zupełnie różnych tempach i z zupełnie odmiennym naciskiem. Zabawne, jak inaczej brzmiał ten sam utwór, gdy zmieniało się takie elementy.

– Ale wiecie – oświadczył po ostatnim akordzie – ja naprawdę jestem totalnym grafomanem. Na piśmie, na płótnie i na klawiaturze.

– I dobrze – odparła pani Pola, która zdążyła już się rozsiąść na kanapie z kieliszkiem w dłoni. – Ładne grafomanienie sprawia przyjemność. I tobie, i ludziom wokół ciebie. I światu potrzeba więcej radosnych grafomanów. Prawda, Kanciku?

Andrzej wziął swój kieliszek ze stołu i spojrzał na znów wertującego nuty Poldka.

– To nie grafomania – stwierdził spokojnie. – To po prostu amatorszczyzna na dobrym poziomie i bez jakichkolwiek pretensji. Zagraj jeszcze coś.

Nie miał pojęcia, dlaczego pani Pola się roześmiała.

– Siadaj tutaj, Andrzej – powiedziała ciepło, klepiąc dłonią w kanapę. – Jesteś nie do podrobienia, serio. Polek, graj. Tylko już coś innego, bo tymi akordami zakatujesz tego biednego staruszka. On się już i tak znowu rozstraja.

– O, jest „Walczyk” – ucieszył się Poldek. – Dobra, to też było ładne. Ale „de” w basowym rzeczywiście trochę trzeszczy.

Zagrał. Było to ładne, choć poprzedni utwór bardziej się Andrzejowi podobał.

– Wystarczy na dziś – ogłosił Poldek po zakończeniu. Schował nuty i zamknął klapę pianina, po czym wstał i się przeciągnął. – Jak ciasto?

– Jeszcze chwila. Minutnik zadzwoni – odpowiedziała pani Pola. – Chcesz do szarlotki trochę pomidorów?

Andrzej parsknął śmiechem, a Poldek zrobił obrażoną minę.

– Dajcie mi spokój – burknął, siadając w jednym z dwóch foteli przed telewizorem. – Raz człowiek popełni błąd i będą się go wiecznie czepiać…

Przed dwudziestą pierwszą zdążyli wyciągnąć szarlotkę, wyłożyć ją na paterę i zrobić herbatę. Poldek znów usiadł na fotelu, pani Pola na drugim, dźwięk w telewizorze został włączony, górne światło wyłączone. Pokój rozświetlały tylko lampa przy kanapie i ekran telewizyjny. Andrzej ułożył się na kanapie z „Biblioteką XXI wieku” Lema.

– Ty będziesz czytał? W czasie Eurowizji? – spytała pani Pola ze zgrozą.

– Ja tu jestem tylko dla towarzystwa – powiedział obronnie. – I ciasta.

Poldek i jego mama się roześmiali.

– Niech sobie czyta. – W głosie Poldka dało się usłyszeć pobłażliwość. – Na pewno w którymś momencie się wciągnie. Masz naładowany telefon? – zwrócił się do matki.

– Pewnie, równe sto procent. I nawet mam notes, będę sobie zapisywać wrażenia! Też chcesz kartkę i długopis?

Zachowywali się jak dwójka dzieciaków czekających na film albo pokaz magii. Było w tym coś sympatycznego.

Finał Eurowizji zaczął się od ukraińskiego wystąpienia, które pani Pola skomentowała pełnym zawodu: „Wolałam jej zeszłoroczną piosenkę, była bardziej klimatyczna i chyba trochę po ukraińsku”.

– To naprawdę trwa już pięćdziesiąt lat? – spytał Andrzej z zaskoczeniem, unosząc wzrok znad książki po pierwszych słowach prowadzących.

– Tak – odparł Poldek surowo, wychylając się z fotela w jego kierunku. – A ty masz czelność nazywać to „badziewiem”.

– Z szacunkiem do klasyki! – zawołała pani Pola i uniosła kieliszek ku telewizorowi. – Tylko szkoda, że nas nie ma w finale.

Koniec końców cała ta eurowizyjna impreza nie była taka zła. Muzyka różna, głównie taka sobie, ale komentarze wymieniane przez Poldka i jego mamę nieźle bawiły. Do tego świetne ciasto, dobre wino, no i cała kanapa dla siebie, bo tamci musieli siedzieć blisko telewizora.

Finał zaczęły Węgry.

– Jak super, że śpiewają po węgiersku! – ucieszył się Poldek.

– Jak super, że jej urwali jedną nogawkę spodni – mruknęła pani Pola pod adresem piosenkarki.

Następna była Wielka Brytania.

– Piosenka z machaniem zadkiem – skwitowała pani Pola.

– Trochę takie dla licealistek – dorzucił Poldek.

Malta.

– Na nią mogłabym zagłosować – oświadczyła pani Pola.

Rumunia.

– Piosenka miłosna na placu budowy – roześmiał się Poldek.

Norwegia.

– Mam takie wrażenie, że kostiumem idzie trochę we wczesnego Freddiego Mercury’ego – mruknęła pani Pola.

– W sumie… – Poldek brzmiał niepewnie.

– Nie profanujcie Queen – zirytował się Andrzej, bo to, co było na ekranie, nawet nie leżało obok Mercury’ego.

– O, oglądasz? – zaciekawiła się pani Pola, więc Andrzej szybko zakrył się książką ze stanowczym „Nie”.

Turcja zebrała pozytywne reakcje za śpiewanie w ojczystym języku i klimat, za to Mołdawię pani Pola podsumowała pełnym niesmaku:

– Jak gromada nastolatków wypuszczonych bez nadzoru.

– Ale babcia z perkusją niezła – roześmiał się Poldek.

Albania była „ładna, ale banalna”. Cypr za to…

– Boże, jak ten facet się rusza – westchnęła pani Pola, gdy piosenkarz skakał po scenie jak wściekła wesz. – Mógłby zdjąć koszulkę, nie obraziłabym się.

– Mamo… – zganił Poldek. – To było seksistowskie.

– I bardzo dobrze. Dolej mi, Polek.

Hiszpania.

– Ale to było fajne! – ucieszyła się pani Pola. – Kolorowe, zwariowane i po hiszpańsku. Mają na razie mój głos, idą nad Maltę.

– Ta w niebieskim wyglądała trochę jak moja nauczyciela z pierwszej klasy w podstawówce.

– A, rzeczywiście. Dlatego połowa matek z twojej klasy tak jej nie znosiła.

Izrael.

– Jak ja bym chciała mieć taką figurę i taką kieckę…

– Ładne to było, takie w klimatach lat osiemdziesiątych.

Serbia i Czarnogóra wywołały obopólny aplauz.

– Boże, sześciu młodych, przystojnych facetów! – jęknęła pani Pola z zachwytem i coś gwałtownie pokreśliła w notesie. – Głosuję na nich. Ten w białej marynarce jest śliczny. Chcę go. Ale ten w czarnej w sumie też. Biorę obu.

– Nie możesz głosować na zespół, bo jest sześć fajnych męskich dup – upomniał ją Poldek surowo.

– Możesz powtórzyć końcówkę tego zdania? – wtrącił się Andrzej równie surowo. Poldek rzucił mu przepraszające spojrzenie, a jego mama dostała ataku śmiechu.

– Mówiłem z perspektywy mamy…

– Tak – podchwyciła pani Pola – to była moja perspektywa. Moja piękna, sześciodupna perspektywa. Oni są śliczni, mają mój głos.

Dania.

– Dużo facetów wystawiają w tym roku! – stwierdziła pani Pola z zadowoleniem.

– Świński blondyn w hawajskiej koszuli – podsumował Poldek z niesmakiem. – Odpada.

– Wy głosujecie na najlepszą piosenkę czy na najładniejszego piosenkarza? – nie wytrzymał Andrzej.

– Szukamy idealnej równowagi – odparła pani Pola z godnością.

Szwecja przyniosła jeszcze gorsze rewelacje.

– To by mogła być piosenka otwierająca dobre porno – mruknął Poldek.

– Lubię, jak faceci na scenie mają takie obcisłe spodnie – dorzuciła pani Pola. – Miło popatrzeć.

– Nie założyłbym takich. W życiu.

– Oczywiście, że nie, ja cię porządnie wychowałam.

Macedonia.

– Jest słodki – oświadczyła pani Pola, gdy piosenkarz w różowej marynarce produkował się w najlepsze. – Ale ci z Serbii dalej u mnie prowadzą.

– Ta piosenka to głównie samo „la, la, la” – mruknął Poldek. – Ja na razie jestem między Serbią i Szwecją.

Ukraina została całkowicie skreślona pod względem artystycznym, choć doceniona pod względem politycznym. Niemcy wywołały zdziwione „O, jednak są kobiety” pani Poli i „Niezłe” Poldka.

Chorwacja.

– Uwielbiam, gdy śpiewają w ojczystych językach – powiedziała pani Pola, kołysząc się w rytm muzyki. – I znów całkiem ładny facet śpiewa.

– On mi trochę przypomina Jerzego Zelnika – stwierdził Poldek. – Ale nie w „Faraonie”, w którymś z późniejszych filmów.

Grecja: „Ładna, melodyjna, ale nic specjalnego” według pani Poli i „Szkoda, że nie po grecku” według Poldka. Rosja tak samo.

Bośnia i Hercegowina.

– Prawie Abba! – ucieszyła się pani Pola.

– Mają mój głos w tej chwili – oświadczył Poldek i coś sobie zanotował.

– Trzy Britney Spears – mruknął Andrzej z niesmakiem.

– Ty podobno czytasz – upomniała pani Pola. – Jeśli nie czytasz i oglądasz, będziesz musiał głosować, więc lepiej uważaj.

Szwajcaria.

– Jakie to było proste i dobre – zdziwił się Poldek. – Skreślam Bośnię i Hercegowinę, głosuję na nią.

– Gdybym ja założyła biały garnitur, po dwóch minutach bym się czymś wyświniła – poskarżyła się pani Pola.

Łotwa.

– Fajne chłopaki. – Pani Pola westchnęła. – I ładna piosenka. Ale nie mieli tego pazura, który miała Serbia.

– Po prostu nie machali ci tyłkami przed oczami – mruknął Poldek kwaśno. – Daję im drugie miejsce, zaraz po Szwajcarii.

– Ale ta ich piosenka to taka z pokazywaniem, jak w podstawówce…

Francja.

– Francuski jest piękny, ale tu się chyba składał tylko z tego „szaka, szaka” – uznała pani Pola. – Ale dziewczyna śliczna.

– Nadal wolę Szwajcarię – oświadczył Poldek.

A potem ruszyło głosowanie, zaczęto przypominać wszystkie piosenki, Drzewieccy zaś zaczęli się wykłócać, na kogo oddać głos.

– Nie możesz głosować na zespół, bo ci się faceci podobają – upierał się Poldek.

– Mogę! – złościła się pani Pola. – Śpiewali też ładnie. Nie głosuję, bo mieli fajne ciała, to tylko dodatkowy atut!

– Jakby wyglądali jak ci z Ukrainy, w ogóle byś ich nie uwzględniała!

– Boże, Poldek, nie bądź taki sztywniak! – Pani Pola chwyciła swoją komórkę. – I nie ma co tracić czasu, ja już wysyłam, na Serbię i Czarnogórę. – Zaczęła zawzięcie stukać w klawisze telefonu.

– Ja mam dylemat – przyznał Poldek. – Szwajcaria albo Łotwa. Andrzej, kogo wolałeś?

– Ja nie oglądam – przypomniał zza Lema.

– A tam, nie oglądasz. Szwajcaria czy Łotwa? No, szybciej, zostały cztery minuty!

Andrzej westchnął i powiedział zrezygnowanym głosem:

– Szwajcaria.

– Racja, lepsza była – przyznał Poldek i wysłał SMS.

– W sumie bardziej mi chodziło o parytety – mruknął Andrzej z rozbawieniem. – Jeden głos na facetów, jeden na kobiety.

– Ty też zagłosuj – zażądała pani Pola.

– Mowy nie ma, nie dam się w to wciągnąć – odpowiedział stanowczo.

– Nie bądź taki, zagłosuj – poprosił Poldek. Andrzej opuścił książkę, popatrzył na niego, wyciągnął telefon z kieszeni spodni i podał mu.

– Masz. Wyślij sobie, na kogo chcesz, skoro tak ci zależy.

– Super – ucieszył się Poldek i zaczął pisać.

– Na Serbię, na Serbię! – namawiała pani Pola.

– Chrzanić Serbię, wysyłam na Łotwę – uciął. – No, poszło. W ten sposób mam czyste sumienie, na obie piosenki poszło po głosie.

– Jak się skończą te artystyczne nudne zapychacze – powiedziała pani Pola po chwili – to ruszy zliczanie głosów, to mój drugi ulubiony moment, zaraz po samych piosenkach. Kto chce herbatę?

– Ja zrobię. – Andrzej wstał. – Oglądajcie sobie te… twory muzykopodobne.

– A ty w ogóle czego słuchasz? – Pani Pola wychyliła się przez oparcie fotela jak dzieciak.

– Queen, metalu i Wagnera – podpowiedział Poldek z rozbawieniem. – Najlepiej wszystkiego jednocześnie.

– Ogólnie rocka, nie tylko Queen – poprawił Andrzej, stojąc w drzwiach. – Rock to klasyka. Wagner też. A metalu bardziej ty słuchasz.

– Ja słucham prawie wszystkiego – stwierdził Poldek z rozbrajającym uśmiechem. – Leć po tę herbatę, zaraz będą podawać wyniki w każdym kraju!

Andrzej poszedł spokojnie do kuchni. Przegapienie podawania poszczególnych wyników wydawało się całkiem kuszącą perspektywą.

Gdy wrócił z herbatami do pokoju, Poldek i jego mama już się emocjonowali pierwszymi punktami. W zasadzie zawsze, gdy byli razem, czymś się emocjonowali; przypominali momentami raczej parę dobrych przyjaciół niż matkę i syna. To wrażenie towarzyszyło Andrzejowi od samego początku, nawet gdy o pani Poli tylko słyszał, jeszcze przed poznaniem jej.

Matkę Poldka poznał pod koniec kwietnia zeszłego roku. Poldek mówił o niej często, tak przy okazji, bo razem robili mnóstwo rzeczy – malowali, chodzili na wystawy, oglądali filmy, wściekali się na głupotę polityków, czytali kryminały. Nie było to nachalne, nie miało posmaku „mamusia mi każe”, brzmiało raczej jak wariacja stwierdzeń „Idę z Ulką do kina” czy „Kamil napisał, żebym wpadł na piwo”. Nie przeszkadzało. Może trochę dziwiło, zwłaszcza na początku – zdecydowanie różniło się od tego, co Andrzej kojarzył z relacją z matką na podstawie własnego doświadczenia. Tam, gdzie jego mama przygotowywała posiłki, dopytywała, czy dołożyć i załadowywała walizkę słoikami wypełnionymi jedzeniem – mama Poldka mówiła: „Mały, dziś ty rusz dupsko i zrób obiad, ja robiłam wczoraj”. Tam, gdzie jego mama słuchała uważnie, z wyraźnym podziwem i dumą – mama Poldka potrafiła stwierdzić: „Polek, ale już mam dość wałkowania tego, zmieńmy temat”. Tam, gdzie jego mama czyściła, sprzątała i układała, upierając się, że nie trzeba jej pomóc – mama Poldka ciskała coś w kąt ze słowami: „Nie chce mi się tego ogarniać, jak wam coś nie pasuje, to sobie sami sprzątajcie. Idę na balkon poczytać. Nie przeszkadzajcie, chyba że zrobicie kawę”. Szczególnie dało się to zaobserwować podczas wspólnego mieszkania w czasie wakacji.

Było coś sympatycznego w tym luzie i swojskości. Coś bardzo pasującego do samego Poldka.

W połowie kwietnia tamtego roku Poldek raz przyszedł, usiadł na łóżku w pokoju Andrzeja, wziął głęboki oddech i nagle wypalił jednym tchem:

– Słuchaj, to tylko na razie taka luźna propozycja, więc bez nacisków, ale chciałbym, żeby moja mama cię poznała.

Andrzej właśnie ustawiał na krześle przed łóżkiem laptopa, bo mieli obejrzeć film, który Poldek przyniósł na płycie. Przerwał podłączanie ładowarki do przedłużacza – kontakty w tym pokoju były tak idiotycznie rozmieszczone, że ciągle potrzebował przedłużacza – i spojrzał na swojego chłopaka ze szczerym zaskoczeniem.

– Poważnie?

– Poważnie. – Poldek uśmiechnął się lekko. – Wiesz… mama wie o tobie. To znaczy wie, że kogoś mam, że ciebie mam, i że to jest ogromnie ważne. I ostatnio zaczęła mi ciosać kołki na głowie, że ma dosyć słuchania co chwila „Andrzej to, Andrzej tamto”, chciałaby wreszcie tego Andrzeja zobaczyć, bo ile można słuchać o facecie, którego się na oczy nie widziało. – Usiadł bardziej pod ścianą, ugiął nogi w kolanach i objął je ramionami. – Powiedziała mi ostatnio coś takiego: „Chcę sobie obejrzeć faceta, dla którego tak kompletnie straciłeś głowę, że nawet próbujesz sprzątać w swoim pokoju, bo on nie lubi bałaganu”. – Roześmiał się. – I ma rację, bo kompletnie straciłem – dodał ciszej. – Zostaw już tego laptopa, film może poczekać, tęskniłem za tobą przez cały dzień. Chodź do mnie.

Film włączyli dopiero, gdy skończyli się kochać. Oglądali w milczeniu, leżąc na łóżku obok siebie, nago, Andrzej obejmował Poldka w pasie i opierał się podbródkiem o jego ramię. „Samotny dom” z Davidem Suchetem, który Poldek tak zachwalał, okazał się rzeczywiście dobrym kryminałem.

– I co? – zapytał Poldek, gdy pojawiły się napisy końcowe.

– Dobre – przyznał. – Podobało mi się.

– Będziesz chciał obejrzeć ze mną jeszcze jakiś?

– Możemy.

– To przyniosę „Zło, które żyje pod słońcem” – zapowiedział Poldek z zadowoleniem. – Ale pokażę ci obie wersje, starą z Ustinovem i nową z Suchetem. Obie są dobre, ale wolę z Suchetem, Suchet jest w ogóle urodzony do roli Poirota, uwielbiamy go z mamą.

To przypomniało sprawę z początku spotkania.

– To z twoją mamą… to na poważnie? – spytał Andrzej po chwili.

– Tak – odpowiedział Poldek spokojnie i obejrzał się lekko przez ramię. – Ej, ale na luzie. To taka propozycja, jak będziesz miał ochotę, to wtedy. Nie naciskam, po prostu… chciałbym, żebyście się spotkali. Wiesz – dodał, odwracając się z powrotem plecami – my z mamą tak w sumie mamy tylko siebie. Znaczy mamy przy sobie całą gromadę fajnych ludzi, mam świetny zestaw cioć i wujków, ale tak na zasadzie najbliższej rodziny mam tylko ją. Chyba że alimenty od ojca, który ma mnie w dupie, też liczymy jako rodzinę – dodał gorzko.

– Ojcowie to chujowy temat – mruknął mu Andrzej w szyję.

– Bardzo chujowy – zgodził się Poldek z wyraźną wdzięcznością.

Przez chwilę leżeli w milczeniu. Andrzej przesunął dłonią po jego brzuchu i biodrze.

– Zależy ci na tym pokazaniu mnie swojej mamie jak okaz w zoo? – zapytał wreszcie. Poldek roześmiał się cicho.

– Bardzo. Chciałbym… chciałbym mieć was tak w komplecie.

– A jak mnie nie polubi?

– Przejmujesz się tym? – zdziwił się Poldek i znów się lekko obejrzał przez ramię.

– Ja nie – przyznał Andrzej spokojnie. – Ale ty się tym pewnie przejmiesz.

Poldek znów się roześmiał i opadł z powrotem na poduszkę.

– Ta twoja szczerość jest rozbrajająca – powiedział. – Nie przypominam sobie, żebyś kiedyś powiedział jakieś grzecznościowe kłamstwo. Robisz to czasem?

– Chyba nie.

– No właśnie. – Położył dłoń na jego dłoni. – Ale mama cię polubi, jestem pewien. Powiedziała, że już cię lubi, skoro przez ciebie chodzę po domu z takim kretyńskim uśmiechem i już nie marudzę, kiedy trzeba wyrzucić śmieci. O właśnie – dodał i roześmiał się. – Ostatnio, jak mi się nie chciało ich wyrzucać, to mi strzeliła taki tekst: „Ten twój Andrzej pewnie wyrzuca śmieci bez marudzenia i bez przypominania”, od razu się wtedy zamknąłem, wziąłem worek i poszedłem go wywalić. Widzisz, jaką mam wredną matkę, już jest po twojej stronie – zakończył z zadowoleniem.

Andrzej przez dłuższą chwilę milczał. Nieszczególnie miał ochotę na to spotkanie – w gruncie rzeczy nieszczególnie miał ochotę na wprowadzanie innych ludzi w to, co go łączyło z Poldkiem. To było jego, tylko jego, i nikogo poza Poldkiem do tego nie potrzebował. Nawet Iza, która o nich wiedziała i która chyba podejrzewała, że znacznie wykroczyli poza początkowe „friends with benefits” – sama to niedawno zasygnalizowała, któregoś poranka, gdy Andrzej robił kawę dla siebie i dla śpiącego jeszcze w jego pokoju Poldka, stanęła obok, wyjęła z szafki swój kubek i powiedziała: „Ktoś tu się chyba w kimś zabujał… Ale spoko, nie wtrącam się, moim zdaniem jesteście razem super” – nawet Iza nie przekraczała pewnych granic, poza które nie było potrzeby wpuszczać innych ludzi.

Z drugiej strony – Poldkowi na tym zależało, najwyraźniej bardzo mu na tym zależało. Jedno spotkanie da się wytrzymać. Jeśli będzie znośnie, wytrzyma się kolejne. Jeśli będzie kiepsko, sam Poldek pewnie nie będzie naciskał. Poza tym, w gruncie rzeczy, ciekawie byłoby zobaczyć osobę, która wychowała Poldka na takiego, jakim był.

– To ustal ze swoją mamą, jaki termin wam odpowiada – odezwał się wreszcie. – Dostosuję się. Tylko nie czwartki, mam ćwiczenia do wieczora i potem już naprawdę nic mi się nie chce, jak nas Awieńczyk na genderze w kulturze popularnej wymagluje na wszystkie strony.

– Serio? – Poldek przewrócił się na plecy i spojrzał na niego uważnie. – W sensie, już teraz? Na przykład w przyszłym tygodniu?

– Może być.

– Kurde… Dzięki. – Uśmiechnął się i objął Andrzeja za szyję. – Nie myślałem, że zgodzisz się tak od razu i tak na już. Naprawdę nie musisz, może się najpierw z tym oswój?

– Wolałbym mieć to już za sobą – mruknął Andrzej. Poldek wybuchnął śmiechem, uniósł się i pocałował go delikatnie.

– Szybko, zdecydowanie i bez znieczulenia, co? – mruknął mu w usta. – To takie w twoim stylu. – Opadł na łóżko i przesunął palcami po policzku Andrzeja. – Ale spoko, będzie dobrze. Mama cię polubi. Ty pewnie też ją polubisz. Będziecie mogli mi wspólnie dokuczać, że jestem takim nieogarem.

Spotkanie zostało ustalone na piątek w przedostatnim tygodniu kwietnia. Poldek przyszedł po niego – twierdził, że to w ramach „wsparcia duchowego, mentalnej eskorty i zwykłego dopilnowania, żeby ktoś tu w ostatniej chwili nie nawiał przed spotkaniem z teściową”. Na widok Andrzeja stanął w przedpokoju i zapytał podejrzliwie:

– Ty serio tak idziesz?

– A co? – zdziwił się Andrzej i uniósł rękę do szyi. – Jest krzywo?

– Nie – odparł Poldek z czymś na kształt zgrozy w głosie. – Jest prosto. I jest krawat. I marynarka. I masz bardzo ładną koszulę, dobrze ci w niebieskim, ale w niej i w tych chinosach, czy jak się te spodnie nazywają, wyglądasz, jakbyś szedł na spotkanie o pracę albo coś. Strasznie oficjalnie. Moja mama się przerazi, pomyśli, że przyszedłeś z banku sprawdzać naszą zdolność kredytową.

Andrzej wzruszył ramionami, poszedł do kuchni po kwiaty, a gdy wrócił, Poldek z wrażenia o mało nie upuścił telefonu, który właśnie chował do plecaka.

– Kurde, teraz to przesadziłeś – oświadczył rozbawionym głosem. – Krawat, marynarka i kwiaty. Moja mama będzie cię chciała adoptować w moje miejsce.

– O co ci chodzi? – zirytował się Andrzej. – Ubrałem się tak, jak się normalnie ubieram na oficjalne okazje. A ta jest oficjalna. Idę do kogoś po raz pierwszy, więc coś przynoszę. Nie znam twojej matki i nie wiem, co lubi, więc wziąłem kwiaty, bo są najbezpieczniejsze, moja matka zawsze się z kwiatów cieszy.

Poldek popatrzył na niego uważnie.

– Spokojnie, ja tylko tak żartuję… Kurde, Andrzej, ty się denerwujesz? – spytał nagle ze zdziwieniem.

– Tak – przyznał niechętnie. – Od wczoraj.

Poldek uśmiechnął się ciepło, podszedł i ujął w obie ręce klapy marynarki.

– Niepotrzebnie – powiedział łagodnie. – Będzie dobrze, obiecuję. Mama upiekła szarlotkę, a nie piecze szarlotki dla niechcianych gości.

Przyciągnął go lekko do siebie i delikatnie pocałował. W zamku rozległ się zgrzyt klucza. Iza weszła z głośnym „No część”, zatrzasnęła nogą drzwi, rzuciła torbę koło stojaka na buty. Poldek odsunął się trochę i poprawił Andrzejowi krawat.

– Ledwo stoję – oświadczyła Iza, rozpinając kurtkę. – A wy co? – dodała, patrząc uważnie. – Coś się dzieje? Kto komu daje kwiaty i czemu?

Poldek spojrzał na nią, na Andrzeja i zapytał z porozumiewawczym uśmiechem:

– Mogę jej powiedzieć?

Może to już był czas, by zacząć się godzić z tym, że pewnych spraw nie da się zachować tylko dla siebie. Może Poldek tego potrzebował. Może po prostu Iza w tym nie przeszkadzała.

– Mów – zgodził się spokojnie. Iza miała coraz bardziej podejrzliwą minę.

– Andrzej idzie dziś poznać moją mamę – wyjaśnił Poldek radośnie. – I właśnie go skręca ze stresu, więc chce zrobić dobre wejście krawatem, marynarką i wielkim bukietem… co to za kwiat tak w ogóle?

– Lilie.

– OK, czyli wielkim bukietem biało-różowych lilii. Moja mama padnie z wrażenia.

– O kurde, poznajesz teściową! – Iza wybuchnęła śmiechem. – Powodzenia, mam nadzieję, że przeżyjesz. Czekaj – dodała i odwiesiła kurtkę na wieszak na ścianie – to wy tak… oficjalnie razem, trulow i takie tam?

– I takie tam – zgodził się Poldek wesoło, biorąc Andrzeja za rękę.

– Fajnie. – Założyła kapcie. – To spadajcie. – Rzuciła Andrzejowi rozbawione, chyba trochę złośliwe spojrzenie. – Mówiłam, że ktoś tu się zabujał – dodała ciszej, gdy przechodziła obok niego.

– Ignoruj – poradził Andrzej, widząc pytające spojrzenie Poldka. Iza roześmiała się i zamknęła drzwi od swojego pokoju. – Idziemy.

Poldek uścisnął jego dłoń.

– Będzie fajnie – zapewnił. – Nie denerwuj się.

Mama Poldka przywitała ich z wesołym uśmiechem, choć Andrzej od samego początku czuł na sobie jej uważne spojrzenie. I od razu zrozumiał, skąd się wziął ten przewiercający człowieka wzrok u jej syna. Poldek jednak potrafił popatrzeć znacznie gorzej – aż miało się wrażenie, że jest się kompletnie obnażonym.

– No dzień dobry – powiedziała mama Poldka, gdy tylko weszli do mieszkania na Ratajczaka. – Wchodźcie, pokaż mi się, od paru tygodni w kółko słyszę twoje imię odmieniane przez wszystkie przypadki.

Uściskała ich na powitanie. Obu. Andrzej poddał się temu uściskowi nieprzyjemnie zaskoczony. Nie lubił tego – uświadamiał sobie w ostatnich latach coraz bardziej, że nie lubi nieproszonego i nieoczekiwanego kontaktu fizycznego z innymi ludźmi. Co innego seks, co innego kontakt, który sam inicjował, co innego uściski matki – ale takie ściskanie, przytulanie, obejmowanie przez przypadkowe osoby zwyczajnie go drażniło. Karolina tak się lubiła przytulić, gdy coś ją wzruszało, Iza robiła to na powitania i pożegnania, znosił to cierpliwie, ale w miarę możliwości starał się unikać. Adam, na szczęście, preferował uścisk dłoni czy klepnięcie w ramię. Mama to była mama. Kontakt fizyczny z Poldkiem, nawet taki pozbawiony podtekstu seksualnego, to zupełnie inna sprawa. Reszta ludzi naprawdę mogłaby się ograniczyć do podania dłoni, zamiast rzucać się na niego z wyciągniętymi rękami.

Odsunął się wtedy od pani Poli może trochę za szybko – rzuciła mu zdziwione spojrzenie, ale szybko przeniosła uwagę na podane kwiaty.

– Piękne – powiedziała z wyraźnym zadowoleniem. – Patrz, mały, ucz się, jak się traktuje mamusię.

– Też dostajesz ode mnie kwiaty – odparł Poldek urażonym tonem, zdejmując buty. – Na Dzień Matki.

– Ale nie takie wielkie – odparowała pani Pola. – Zobaczymy, czy w tym roku to przebijesz.

Poldek prychnął. Andrzej zdjął kurtkę i w tym momencie znów znalazł się w polu zainteresowania gospodyni.

– Ale się wystroiłeś. – Pani Pola gwizdnęła. – Trzeba mnie było uprzedzić, założyłabym kieckę wieczorową, którą noszę na wystawy. Długo stałeś przed lustrem?

Szczerze mówiąc, kompletnie nie miał pojęcia, co jej odpowiedzieć. Więc nic nie powiedział.

– Daj mu spokój – wtrącił się Poldek. – On jest elegancki, nie to, co my.

Rzeczywiście, nie wyglądali elegancko. Poldek miał na sobie szare dżinsy i zielono-granatową koszulkę z logo jakiegoś zespołu metalowego; jego mama założyła jasnoniebieskie spodnie z dziwnego, wygniecionego materiału, wielokolorową bluzkę z długim, rozszerzanym rękawem, duży wisiorek, w uszach miała duże złote kółka, do tego ciemnoblond włosy związała nisko nad szyją w dwie kitki, a na lewej ręce nosiła bransoletkę ze sporych, jasnoróżowych kamieni.

Nie wyglądali elegancko. Wyglądali młodzieżowo, nieco niepoważnie i po prostu swobodnie. Poza tym gdy Poldek zakładał dżinsy, widać było, jaki ma świetny tyłek.

– Elegancki i zaprasowany na kancik – podchwyciła pani Pola.

Problemem był rozkład sił. W innej sytuacji – gdyby to była Iza, Karolina albo, tym bardziej, ktoś zupełnie obcy, kto nie miał znaczenia – po prostu by krótko uciął te uwagi. Może niezbyt uprzejmie i przyjaźnie, za to zdecydowanie. Ale to była matka Poldka, osoba tak dla Poldka ważna, z którą, przynajmniej w założeniu, miało się jakoś utrzymywać kontakt – więc gryzł się w język. Chociaż miał ochotę powiedzieć, żeby się odczepiła od niego, od jego ubrania i od jego miny, bo do tego też zrobiła uwagę, „No ale człowieku, nie stój z taką ponurą miną, wchodź do kuchni, siadaj i uśmiechnij się wreszcie, to nie boli!”.

Potem zrozumiał, że próbowała go w ten sposób ośmielić. Niestety wybrała kiepską metodę, tylko go tym irytowała.

Obiad zjedli w kuchni; pani Pola dała sobie pomóc przy przygotowaniach, i to dość chętnie, tylko ciągle coś komentowała. Poza tym dokuczała Poldkowi, a Poldek dokuczał jej, i chwilami Andrzej miał ochotę wyjść z pomieszczenia i poczekać, aż skończą, bo robili się męczący.

Przy jedzeniu początkowo było całkiem znośnie: Poldek opowiadał o zajęciach, koleżankach i kolegach z roku, wrażeniach ze wspólnego oglądania kryminałów z Suchetem, rozterkach dotyczących wyboru promotora magisterki.

– W sumie – powiedział w pewnej chwili, grzebiąc widelcem w warzywach na talerzu – to zaczynam mieć takie wrażenie, że ja się na te studia trochę nie nadaję. Nie umiem tak używać fachowego, filozoficznego języka, znaczy może bym umiał, bo rozumieć go rozumiem, ale jak mam sam tak mówić, to nie umiem w to wskoczyć, czuję się idiotycznie i jakbym udawał. I automatycznie wychodzi mi taka wypowiedź zwykłym, prostym językiem, tyle w niej fachowości, co kot napłakał. I czasem zwyczajnie aż mi głupio się odezwać. I jak pójdę na seminarium do Fajkowskiej, to pewnie będzie fajnie, ale boję się, że jak mnie tak posłucha, to w któryś momencie powie: „Ale może niech pan wróci jeszcze raz na pierwszy rok i nauczy się terminologii, zamiast tak prostacko ją przerabiać na zwykłe słowa”.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem. Pani Pola wyciągnęła rękę – siedziała naprzeciwko nich, na krześle, plecami do kuchenki i zlewu – i szturchnęła palcami dłoń syna.

– Mały, nie przeżywaj tego tak – powiedziała ciepło. – Na pewno niczego takiego nie będzie. I na pewno umiesz używać tego języka, i na pewno go używasz, tylko się nie doceniasz. Prawda? – rzuciła w stronę Andrzeja, najwyraźniej licząc na poparcie.

– Poldek rzeczywiście go nie używa – odpowiedział Andrzej spokojnie, nie przerywając walki z kotletem, który był trochę przypalony i ciężko się kroił. – I rzeczywiście go rozumie. To zdecydowanie lepsze niż bezrefleksyjne i pretensjonalne używanie fachowej terminologii, z której połowy się nie rozumie, a połowę się kojarzy, tylko że źle. – Kotlet dał się wreszcie przekroić na kilka kawałków. – Poza tym potrafi sformułować skomplikowane kwestie w sposób jasny, prosty i pozbawiony zbędnych ozdobników, a to jest nieraz największy problem fachowego żargonu. – Oparł sztućce na bokach talerza i spojrzał na Poldka. – Więc jeśli twoja potencjalna promotorka jest rozsądna i otwarta na różne współczesne zagadnienia, jak twierdzisz, i nie buduje sobie całej naukowej osobowości na tym, że potrafi korzystać ze słownika wyrazów obcych, to przestań jęczeć bez sensu i do niej idź. A jeśli całą kwintesencją jej profesury jest mówienie tak, żeby jak najmniej osób mogło zrozumieć, i traktowanie tego jako najwyższego dowodu naukowej jakości, to znajdź sobie innego promotora, bo szkoda na nią twojego czasu i tego, co potrafisz powiedzieć.

Miał wrażenie, że pod koniec wypowiedzi dało się słyszeć w jego głosie rozdrażnienie. Poldek zdecydowanie nie doceniał sam siebie, choć z zupełnie innego powodu, niż sugerowała jego matka. To momentami denerwowało.

Gdy skończył, wpatrywali się w niego przez chwilę w milczeniu; pani Pola miała taką minę, jakby nie potrafiła zdecydować, jak chce zareagować. Poldek uśmiechnął się lekko.

– Dzięki – powiedział z mieszaniną rozbawienia i czułości. – Poczułem się przez ciebie… genialny.

– Nie jesteś genialny – odparł Andrzej z irytacją. Hiperbole Poldka bywały nieco bezsensowne. – Jesteś konkretny, wyczulony na kwintesencję problemu i potrafisz to dokładnie, rzeczowo pokazać bez popadania w pseudointelektualną masturbację profesjolektem.

Poldek uśmiechnął się dziwnie, jakby próbował powstrzymać chęć roześmiania się. Pani Pola nie próbowała – parsknęła śmiechem prosto w szklankę, z której właśnie piła sok. Zakrztusiła się lekko, pokręciła głową i pomachała ręką, gdy Poldek rzucił „Klepnąć cię?”, opanowała się szybko, wytarła usta i szklankę serwetką, po czym spojrzała na Andrzeja z pełną niedowierzania miną.

– Powtórz to – powiedziała. – Błagam.

– Po co? – zdziwił się.

– Powtórz, to odpuszczę ci jedzenie tego kotleta – oświadczyła. – Przypaliły się, widzę, sama też go ledwo rozkroiłam.

Andrzej właśnie przełknął kawałek. Nie było złe.

– Smakuje lepiej, niż wygląda – zapewnił. Pani Pola znowu zrobiła dziwną minę i pokręciła głową.

Potem było gorzej, bo zaczęła go wypytywać o wszystko. To, że mówiła do niego po imieniu – zapowiedziała to od razu przy powitaniu, „Nie będę ci panować ani nic takiego” – nie przeszkadzało, ale chciała też, by on do niej mówił po imieniu. Nie mógł się przemóc, wydawało się to takie… niewygodne.

– Opowiedz mi o sobie – zażądała w którymś momencie. – Polek sporo o tobie mówi, ale głównie w klimatach „Andrzej jest taki wspaniały”…

– Wcale nie – przerwał Poldek urażonym głosem.

– I nic konkretnego z tego nie wynika, poza tym, że jesteś taki wspaniały – zakończyła pani Pola, ignorując syna. – No to dawaj, opowiedz o sobie.

To był ten typ pytań, których szczerze nie lubił. Ogólne, o niczym i o wszystkim jednocześnie. Nie wiadomo, jak na nie odpowiedzieć.

– Studiuję filologię polską – powiedział. – Kończę w tej chwili piąty rozdział pracy magisterskiej.

Pani Pola wpatrywała się w niego przez chwilę uważnie, a potem zapytała z niedowierzaniem:

– I co, to ma już być wszystko?

Poldek roześmiał się cicho.

– Lubię literaturę iberoamerykańską – dodał Andrzej. – Zwłaszcza Cortázara. Chociaż gdy ostatnio powtórzyłem „Grę w klasy”, miałem wrażenie, jakbym z niej wyrósł.

– To mi niesamowicie dużo o tobie mówi. – Pani Pola uniosła brwi.

– Mamo, daj spokój – poprosił Poldek. – Andrzej nie jest taką gadułą jak my.

– Widzę – mruknęła. – A słuchaj… – Podparła podbródek na ręce i spytała tonem niewinnego zainteresowania: – Czy ty zawsze jesteś taki sztywny, jakby ci ktoś kij w tyłek wetknął?

Andrzeja zamurowało.

– Mamo, serio, daj spokój – powtórzył Poldek. – Kije są już passé.

Andrzej spojrzał na Poldka z zaskoczeniem. To ma być w końcu głupie pytanie, pretensja czy kiepski żart?

Oni tymczasem się roześmiali, a potem pani Pola dorzuciła:

– I taki jesteś równiutko zaprasowany w kancik. Taki Pan Kancik.

I znów się roześmiała. Andrzej uśmiechnął się z przymusem. Zdecydowanie zaczynał mieć dość tej sytuacji.

– Dobra, mamo, naprawdę wystarczy – odezwał się nagle Poldek innym tonem, głośniej i bardziej stanowczo. – Zostaw mi go już w spokoju.

– Wiesz co, mały – odparła pani Pola, patrząc na niego z dziwnym uśmiechem – tak sobie myślę, że powinieneś skoczyć do spożywczego. Po wino, herbatę albo coś.

– Co? – Poldek był wyraźnie zdumiony. I to dość nieprzyjemnie.

– Mówię serio – wyjaśniła jego matka spokojnie. – Idź coś kupić do spożywczaka. Nie spiesz się. Zostaw nas samych i daj chwilę pogadać bez twojego ciągłego wtrącania się.

– No chyba żartujesz – prychnął. – Mam was zostawić?

– Tak, masz nas zostawić – zgodziła się nieco kpiącym głosem. – Nie martw się, nie rozszarpię ci go na kawałki. No już, spadaj. Pieniądze są w miseczce na pianinie.

Poldek wstał z ociąganiem.

– Zaraz wrócę – powiedział, rzucając Andrzejowi przepraszające spojrzenie. – Chyba że może pójdziesz ze mną…

– Idź – przerwał mu. – Poradzę sobie. – Spojrzał na panią Polę, która podpierała podbródek na splecionych dłoniach i dalej miała na ustach ten dziwny uśmiech.

– Otóż to – powiedziała. – Kancik sobie poradzi. Spadaj, Polek, i nie spiesz się.

– Zaraz wrócę – ostrzegł Poldek. Odwrócił się jeszcze w drzwiach kuchni, pokręcił głową z bezradno-przepraszającym wyrazem twarzy, zniknął w przedpokoju, a po chwili rozległ się lekki trzask zamykanych drzwi wejściowych.

– No dobrze – odezwała się po krótkiej chwili pani Pola, nie zmieniając pozycji. Wpatrywała się uważnie, jakby chciała przewiercić człowieka wzrokiem. – To teraz sobie pogadamy na poważnie.

– Słucham.

– Palisz? – Zaskoczyła go tym pytaniem. – Polek mówił, że palisz.

– Palę.

– To całe szczęście – stwierdziła, wstała, podeszła do szafek kuchennych, wyciągnęła z jednej paczkę papierosów, zapałki i popielniczkę, po czym wróciła do stołu i położyła cały ten zestaw na środku, pomiędzy sałatką a ogórkami. – Całe szczęście – powtórzyła, siadając. – Polek jakiś czas temu poznał całkiem fajnego chłopaka, miły był i w ogóle, ale nie palił. – Wyjęła papierosa, Andrzej podał jej ogień. – O, dzięki. No więc nie palił i nie lubił papierosów, za każdym razem, gdy tu wpadał, tak się męczyłam, żeby przy nim nie zapalić. Polek też. – Zaciągnęła się głęboko, wydmuchała dym i dodała: – Częstuj się.

– Nie lubię mentolowych – odparł, wyciągnął swoją paczkę z kieszeni marynarki i zapalił. Pani Pola przechyliła głowę na bok.

– Chyba nie uraziłam cię tym wspomnieniem o byłym chłopaku Poldka? – spytała nagle z wyczuwalnym niepokojem. – To nie było… no, nie tak poważne, nie masz powodów do zazdrości.

Popatrzył na nią ze zdziwieniem, bo coś takiego nie przyszłoby mu do głowy.

– Nie interesuje mnie jego przeszłość pod tym względem – odpowiedział spokojnie.

– Aha… – mruknęła pani Pola i znów się zaciągnęła. – W sumie słusznie.

– Więc o czym chciała pani ze mną rozmawiać pod jego nieobecność?

Uniosła brwi i uśmiechnęła się z wyraźnym rozbawieniem.

– Sam się ustawiasz pod ścianą? Dobra. – Strzepnęła popiół do popielniczki. – No to na początek chciałam ci powiedzieć, że kwiaty są piękne. – Zerknęła na lilie, które stały na stole po jej prawej stronie i zasłaniały część okna. – Po drugie, że doceniam, że przyszedłeś w pierwsze odwiedziny tak elegancko opakowany. A po trzecie, że poznałam już wcześniej kilku chłopaków Poldka, wszyscy byli dla mnie przemili, słodcy i prawili komplementy na wszystkie strony, Poldkowi zresztą też, ale żaden nie powiedział mu nigdy tak diabelnie poważnego, wartościowego i rozbudowanego komplementu na temat jego inteligencji, i to w taki sposób, jakby go opieprzał, jak ty. – Zaciągnęła się ponownie.

– To nie był komplement – sprostował Andrzej, odsuwając papierosa od ust. – To była prawda.

Pani Pola roześmiała się cicho.

– No i tym sposobem przechodzimy do punktu czwartego – podjęła. – Naprawdę jesteś sztywny, jakbyś miał kij w tyłku, siedzisz jak mruk i masz taką minę, jakbyś wcale nie chciał, żeby ktokolwiek cię polubił. I w sumie bym w to wszystko uwierzyła, tylko że mój syn nie jest łatwowiernym idiotą, który poleci na przystojnego dupka, więc musisz mieć w sobie coś fajnego. Więc mi to pokaż. – Oparła się o krzesło, rozłożyła ręce na boki, przy okazji strzepując popiół na podłogę, i powtórzyła, trochę zniecierpliwionym głosem: – No, dawaj, pokazuj, dlaczego Polek w kółko o tobie gada, jakbyś był ósmym cudem świata. Bo ja na razie widzę coś zupełnie przeciwnego.

Na jej twarzy rozbawienie mieszało się z czymś, co wyglądało na niedowierzanie. Andrzej poczuł się bezradny. Co niby miał jej powiedzieć? Mogłaby zadawać pytania, konkretne pytania, a nie to „opowiedz o sobie” czy podobne. I mogłaby się tak nie wwiercać w niego wzrokiem. I w ogóle naprawdę miał w tym momencie ochotę wyjść. Tylko myśl o Poldku, o tym, że jemu ta cała sytuacja sprawiłaby przykrość, trzymała człowieka na miejscu.

– No więc? – Pani Pola patrzyła z oczekiwaniem. Wzruszył ramionami.

– Nie wiem, co mam pani powiedzieć – przyznał z rezygnacją. Cała ta wizyta była bez sensu i należało się z tym pogodzić. – Nie umiem tak rozmawiać. Nie wiem, czego pani ode mnie oczekuje, nie jestem kafelkami w Castoramie, żeby się reklamować na sprzedaż.

– Zdecydowanie nie umiesz się sprzedać – roześmiała się pani Pola. – Dobrze chociaż, że o tym wiesz. No ale – podjęła i pochyliła się ku popielniczce – coś ten mój syn musi w tobie widzieć, prawda? Więc co?

– Proszę zapytać o to Poldka – mruknął. – Nie umiem czytać w myślach.

Rzuciła mu dziwne, chyba kpiące spojrzenie.

– A w drugą stronę? – zapytała, zgniatając niedopałek. – Co ty widzisz w Poldku?

– Nie zadaje kłopotliwych pytań – odparował, zanim zdążył się zastanowić, czy to nie zabrzmi nieco nieuprzejmie. – A jeśli już je zada, nie wymusza odpowiedzi wbrew woli rozmówcy.

Ręka pani Poli zamarła nad popielniczką.

– Niezła szpilka – stwierdziła z uznaniem. – Przyjęte. Ale to chyba nie wszystko, prawda? Coś więcej?

– Coś więcej to moja prywatna sprawa. – Zaczynało go to już denerwować. Najprawdopodobniej właśnie zupełnie położył tę wizytę, ale nie miał już do tej kobiety siły.

Pani Pola wzięła nowego papierosa wraz z zapałkami, odchyliła się na krześle, zapaliła, odłożyła zapałki na stół i zaciągnęła się głęboko. Nie spuszczała przy tym z niego wzroku. Minę miała dziwną, jakby coś rozważała.

– Dobra – odezwała się wreszcie, o wiele łagodniejszym tonem. – Widzę, że ty naprawdę jesteś beznadziejny w takich towarzyskich rozmowach. I że się męczysz. To w sumie czemu tu jeszcze siedzisz? Czemu w ogóle przyszedłeś? – To nie zabrzmiało oskarżycielsko, raczej jak zwykłe, bezinteresowne zaciekawienie.

Zgniótł niedopałek w popielniczce.

– Poldkowi na tym zależało – odpowiedział spokojnie i wyjął drugiego papierosa z paczki. – Więc jak miałem mu odmówić. – Przytrzymał papierosa w zębach, zapalił, odłożył zapałki i wyjął go z ust. – Przepraszam. – Spojrzał na panią Polę, która wciąż wpatrywała się w niego uważnie. – Nie chciałem być dla pani nieuprzejmy. Po prostu naprawdę nie umiem tak rozmawiać, jak wy ze sobą rozmawiacie. I na pewno nie umiem rozmawiać z ludźmi tak, jak rozmawia z nimi Poldek.

– Nie, najwyraźniej nie umiesz – zgodziła się pani Pola, kiwając głową. W jej głosie pojawiło się coś ciepłego. – A jak rozmawiasz ze swoją mamą?

– Nie tak.

– Więc jak? – drążyła.

– Zwyczajnie. – Wzruszył ramionami, zaciągnął się. – Pyta mnie o studia, o znajomych, o Szczecin – podjął po krótkiej chwili. – Czy jem, czy się ciepło ubieram, czy się wysypiam. Czy w tym roku na zimę ma mi zrobić na drutach czarny sweter, czy niebieski – dodał z rozbawieniem. Pani Pola też się uśmiechnęła. – Takie codzienne rzeczy.

– Wie o tobie? – zapytała. – W sensie…

– Wiem, w jakim sensie. Nie, nie wie.

– Czemu?

Trzeba przyznać, że to też nie brzmiało oskarżycielsko.

– Nie sądzę, żeby zrozumiała – odpowiedział spokojnie, patrząc na kwiaty w wazonie. – I wolałbym jej niepotrzebnie nie stawiać w sytuacji, w której musiałaby się czuć niekomfortowo z taką wiedzą.

– OK. – Pani Pola znów pokiwała głową. – Każdy to robi na swoich zasadach. Ale musisz mieć fajną mamę. Ładnie cię wychowała, skoro jesteś taki porządnicki i od razu bierzesz się do pomocy w kuchni, zamiast siedzieć na dupsku jak jaśnie pan i czekać, aż cię obsłużą – dodała z uznaniem.

– Przeciwnie – odparł. – Moja mama zawsze skacze wokół mnie i mojego ojca, jakby samodzielne zrobienie sobie kanapki czy wyprasowanie koszuli miało nas zabić. Parę lat temu zaczęło mi to przeszkadzać.

Palili przez chwilę w milczeniu. Pani Pola wciąż na niego patrzyła, ale nie było to już tak namolnie przewiercające spojrzenie jak wcześniej.

– A twój tata? – zapytała wreszcie.

Andrzej poczuł, że odruchowo napina mięśnie pleców i mocniej zaciska palce na papierosie.

– Wolałbym nie rozmawiać o moim ojcu – powiedział, chyba ostrzej, niż zamierzał, bo pani Pola spojrzała na niego z zaskoczeniem.

– A – mruknęła. – Czyli ty też masz jakieś „daddy issues”. Dobrze, trzymam się od tego tematu z daleka. Ale przynajmniej zrozumiesz Polka, on też ma… dość specyficzną sytuację, jeśli chodzi o ojca.

– Wiem.

– Co wiesz? W sensie, co dokładnie?

Andrzej spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Chyba… chyba wszystko – odpowiedział z wahaniem. – Wydaje mi się… Poldek mi to raczej bardzo dokładnie opowiedział.

– O. – Pani Poli najwyraźniej pierwszy raz tego dnia zabrakło słów. Zaciągnęła się parę razy, spojrzała na Andrzeja uważnie, pochyliła się, by sięgnąć do popielniczki, i wyjaśniła: – Polek nie lubi o tym mówić. Bardzo nie lubi. Z reguły unika tego tematu, jak tylko może, nawet gdy ktoś go wyraźnie o to pyta, stara się wtedy pytającego zbyć, zmienić temat albo wymigać się jakimś żartem. – Odchyliła się ponownie na oparcie krzesła i uniosła rękę z papierosem na wysokość oczu. – Ale skoro tobie powiedział, i to dokładnie, jak mówisz… to musi ci ufać. – Spojrzała na niego znów tak, jakby robiła wiwisekcję. – Musi ci bardzo ufać i musi się bardzo dobrze przy tobie czuć. – Pokiwała głową, przyłożyła papierosa do ust i zaciągnęła się lekko. – Więc, Kanciku – podjęła po krótkiej chwili – musi być w tobie coś więcej niż totalne beztalencie towarzyskie i kij w tyłku. Teraz zaczynam w to wierzyć.

Znów nie wiedział, co jej odpowiedzieć – ale tym razem miał wrażenie, że ten brak odpowiedzi nie został źle odebrany.

Dopalili papierosy, pani Pola wyjęła szarlotkę z lodówki i zaczęła przygotowywać herbatę; stanowczo przy tym zabroniła sobie pomagać, „Siedź na tyłku, Kanciku, teraz będę udawała doskonałą gospodynię”. Gdy nastawiła czajnik, rozległ się szczęk klucza w drzwiach. Poldek szybko wkroczył do kuchni, z reklamówką w dłoni i podejrzliwą miną.

– Co się dzieje? – zapytał surowo, patrząc na nich uważnie.

– Nic się nie dzieje – odpowiedziała pani Pola wesoło. – Porozmawialiśmy sobie, a teraz robię herbatę, dla ciebie jaśminowa czy rumiankowa?

– Rumiankowa – mruknął. – Na pewno wszystko w porządku?

– W porządku – zapewnił Andrzej.

– No przecież widzisz, że twój chłopak dalej żyje i dalej ma wszystkie części ciała na swoim miejscu – prychnęła pani Pola. – Idź umyć łapska i chodź na ciasto. I daj tę torbę, zobaczymy, co kupiłeś.

Poldek kupił dwie butelki wina, czerwonego i białego, jakieś ciastka i dwupak ręcznika papierowego. Wyłożył to na blat kuchenny, poszedł umyć ręce, wrócił do kuchni, usiadł obok Andrzeja na kanapie i spojrzał na niego uważnie.

– Na pewno OK? – zapytał cicho, przesuwając dłonią po jego ramieniu.

– Słyszę tę aluzję, że jestem wredną teściową – oświadczyła głośno pani Pola, stawiając ciasto na stole. – Za karę dostaniesz najmniejszy kawałek ciasta, wstrętny dzieciaku.

– Wszystko w porządku, nie panikuj – uspokoił go Andrzej, choć w gruncie rzeczy sam nie był tego do końca pewien.

Zjedli pierwszą porcję szarlotki; była świetna, więc chętnie przyjął dokładkę. Wtedy pani Pola przypuściła kolejny atak, choć, trzeba przyznać, już mniej męczący.

– No dobra, Kanciku, to teraz opowiedz coś o tej swojej magisterce, może pójdzie ci to lepiej niż mówienie o sobie – zaproponowała wesoło. – Polek mi mówił, że piszesz bardzo dużo, bardzo mądrze i bardzo szybko.

– I walisz w klawiaturę, aż biurko chodzi – dorzucił Poldek.

– Poważnie? – zdziwił się Andrzej.

– Poważnie. Ja nie wiem, jak ci ten laptop wytrzymuje, musi być pancerny.

– No to mów – przypomniała się pani Pola. – Jestem ciekawa.

Wyglądało na to, że rzeczywiście jest zainteresowana, więc opowiedział. Po drodze – przez jej dodatkowe pytania i uwagi Poldka – opowiedział też o tych czterech konferencjach, w których w ciągu ostatnich dwóch lat brał udział, namówiony przez promotorkę, o recenzjach, które napisał do „Pograniczy”, i o planowanym, w zasadzie już ustalonym zatrudnieniu na uczelni.

– No proszę – powiedziała pani Pola, gdy skończył. – Czyli jednak umiesz się rozgadać. I to bardzo fajnie. Bardzo mi się podobało, zwłaszcza o twojej magisterce, tak to opowiedziałeś, że miałam wrażenie, że wszystko rozumiem. Możesz w nagrodę dostać jeszcze jeden kawałek ciasta, jeśli masz na nie miejsce.

Miał miejsce.

– Wciśniesz to jeszcze w siebie? – zapytał Poldek ze zgrozą, gdy jego matka ukroiła duży kawałek szarlotki. – Ja już nie mogę na nie patrzeć. Gdzie ty to mieścisz i jakim cudem sam się jeszcze mieścisz w drzwiach?

Andrzej spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Chodzę na siłownię – przypomniał.

– A – mruknęła pani Pola. – A tak się zastanawiałam, jak taki mól książkowy, jakim podobno jesteś, wygląda tak, jak wyglądasz. Polek, może też się wybierzesz na siłownię, nie zaszkodzi ci. – Uśmiechnęła się z rozbawieniem.

– Wystarczy mi ciągłego biegania ze śmieciami przez wszystkie piętra w tę i we w tę – odparł Poldek urażonym głosem.

Gdy już wychodzili, dostali na drogę pojemnik z resztą ciasta. Pani Pola wyściskała Poldka, Andrzejowi podała rękę. Musiał mieć zdziwioną minę, bo wyjaśniła rozbawionym głosem:

– Chyba jesteś trochę niedotykalski, to już cię nie będę zgniatać jak worek ziemniaków. – Pocałowała jeszcze Poldka w policzek i dodała: – Fajnie, że wpadliście. Rozumiem, mały, że ty już dzisiaj do domu nie wracasz?

– Nie – potwierdził Poldek. – Masz wolną chatę.

– I super – stwierdziła. – No to punktualnych autobusów, dzieciaki.

Wrócili na stancję na Parkowej późno, koło dwudziestej drugiej. Poldek rzucił swój plecak koło biurka i zapytał z uśmiechem:

– I jak wrażenia?

Andrzej rozwiązał krawat, zwinął go i włożył do szuflady.

– Nie wiem – powiedział szczerze, podchodząc do Poldka. Położył mu rękę na karku i przesunął palcami po skórze. – Chyba to jednak skopałem. Nie gniewaj się.

Poldek spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Niczego nie skopałeś. – Przyciągnął go do siebie za klapy marynarki. – A nawet gdyby – dodał łagodnie – to się nie przejmuj. To mnie się masz podobać, nie moim znajomym czy nawet mojej mamie. A mnie się podobasz bez względu na wszystko.

Zdążyli wylądować na podłodze bez części ubrań, gdy z telefonu Poldka rozległ się dźwięk przychodzącej wiadomości. I po chwili kolejny. I kolejny.

– Co jest? – mruknął Poldek. – Czekaj, weź mnie puść, może to Ulka, może nam znowu odwołali w poniedziałek poranny wykład.

Wstał, wygrzebał komórkę z plecaka, zaczął czytać i nagle się roześmiał.

– Odwołany? – spytał Andrzej. Siedział na podłodze, bez spodni i w rozpiętej koszuli, z rękami wspartymi na ugiętych kolanach, i patrzył, jak Poldek uśmiecha się wciąż do telefonu.

– Nie, to nie Ulka – odparł Poldek. Podszedł, zdejmując po drodze do końca dżinsy, ukląkł przy stopach Andrzeja i wyjaśnił: – Mama napisała.

– I co? – zapytał sceptycznie.

– A posłuchaj. – Poldek znów się uśmiechnął. – Najpierw napisała: „Fajnie było, mam nadzieję, że twój Kancik jakoś się trzyma po spotkaniu z teściową. Nie żryjcie na noc szarlotki”. Potem dosłała to: „On naprawdę jest strasznie spięty, powiedz mu, żeby się trochę rozpiął. Ale inteligentny facet, dobrze się go słuchało, gdy już w końcu zaczął mówić. I powiedz mu, że się nie gniewam, będzie wiedział, o co chodzi”. O co chodzi? – spytał podejrzliwie. – Coś było, gdy byłem w sklepie?

– Mówiłem ci, skopałem – mruknął Andrzej z zakłopotaniem. – Nie umiem rozmawiać tak, jak twoja mama oczekiwała.

Poldek uśmiechnął się łagodnie.

– Czasami mam wrażenie, że jesteś taki totalnie bezradny z ludźmi, gdy nie chodzi o twoje studia i książki – powiedział czule. – Nie martw się. O, i słuchaj, to ostatnia wiadomość: „Podoba mi się, jak na ciebie patrzy. Niech sobie będzie mrukiem, tylko niech tak dalej patrzy. Przyprowadź go za tydzień znowu. Tylko bez krawata. Jak przyjdzie w krawacie, nie dostanie ciasta”. – Roześmiał się. – Widzisz? Mama cię polubiła.

Andrzej trochę w to wątpił, ale nie chciał psuć Poldkowi humoru. Później jednak, przy kolejnych wizytach, doszedł do wniosku, że pani Pola musiała pisać szczerze; i ona, i Poldek raczej nie potrafili udawać sympatii, a w jej zachowaniu było sporo takiej zwykłej życzliwości. Po paru spotkaniach poczuł się w jej towarzystwie swobodniej, przyzwyczaił się też do sposobu, w jaki ona i Poldek ze sobą rozmawiali. W którymś momencie zorientował się, że te odwiedziny na Ratajczaka sprawiają mu przyjemność.

Jednak następnego dnia po tej pierwszej wizycie miał bardzo mieszane uczucia. Gdy rano robił w kuchni kawę dla siebie i Poldka, Iza wkroczyła w szlafroku, ziewając rozdzierająco, oświadczyła, że siedziała do nocy i walczyła z drugim rozdziałem magisterki, nienawidzi świata, swojej promotorki, swojego tematu pracy i swoich paznokci, bo znów jej się dwa parszywie złamały, i też chce kawę. Oparła się o ścianę przy kuchence i nagle zapytała:

– A jak tam spotkanie z teściową? O kurde – zmartwiła się, gdy rzucił jej niechętne spojrzenie. – Aż tak źle?

– Raczej kiepsko – mruknął i nasypał kawy do jej kubka. – Z mojej winy, żeby było jasne. Chyba nie umiem prowadzić takich towarzyskich rozmów o niczym i o wszystkim.

– No, jesteś w tym beznadziejny – zgodziła się Iza. – Pamiętam na początku czwartego roku. Masakra.

Spojrzał na nią uważnie.

– Aż tak?

– Uwierz – powiedziała z rozbawieniem. – Najpierw myślałam, że jesteś nadętym dupkiem. I uznałam, że cię wymagluję na wszystkie strony, bo sobie zasłużyłeś. A potem nagle widzę, kurde, fajnie się z tobą rozmawia, tylko jak nie o książkach i całej reszcie wokół, to trzeba cię niemal prowadzić za rękę. Zostaw mi trochę miejsca na mleko – uprzedziła, gdy zaczął zalewać kawę. – No a potem Adam mi mówi: „Ty, lubię gościa, nie ględzi, jak nie ma o czym”. I tak jakoś się nagle okazało, że ja też cię polubiłam, a potem polubiła cię Karolina, chociaż ona miała z tobą najwięcej kłopotu, na początku ciągle narzekała, że taki zimny jesteś. Ale wiesz, Karo jest przytulaśnym misiem – dodała ze śmiechem i wzięła swój kubek w obie ręce. – No i w końcu stałeś się naturalnym elementem naszej paczki, już teraz nie umiem sobie wyobrazić nas bez ciebie. Ale trzeba ci dać czas. – Upiła pierwszy łyk kawy. – O rany, jaka dobra. A jak zaraz dam mleko, to będzie przepyszna. – Podeszła do lodówki, wyjęła karton i dolała trochę mleka, po czym wymieszała palcem, sycząc, że parzy.

– Są łyżeczki – przypomniał jej Andrzej i podał jedną.

– E, już wymieszałam – stwierdziła beztrosko i oblizała palec. – No, w każdym razie tak, ty do rozmów towarzyskich jesteś do kitu. Ciebie trzeba pytać o konkrety i fakty, inaczej masz taką minę, jakby świat cię wkurwił. – Upiła trochę kawy. – Boże, jakie dobre. Jakie to dobre. O, a pamiętasz zeszłe wakacje? – zapytała, siadając przy stole. Andrzej postawił pozostałe kubki z kawą przy swoim krześle i też usiadł. – Jak się schlaliśmy u mnie, Karo się tak narąbała, że wylewała dookoła mohito, i nagle zażądała, żebyśmy sobie nawzajem opowiadali, za co się wzajemnie kochamy? – Roześmiała się. – I my wszyscy popłynęliśmy tak totalnie uczuciowo, takimi emocjami i w ogóle, ja was kocham za to, Karo nas kocha za to, Adam nas kocha za to, a potem przyszła twoja kolej i nagle słyszę: ty to robisz dobrze, tobie to dobrze wychodzi, a ty jesteś dobry w tym. – Znów się roześmiała. – Kurde, Andrzej, to byłeś taki cały ty. A biedna Karolina siedzi z taką zawiedzioną miną, jakbyś wywalił dziecku loda z ręki, i jęczy: ale uczucia, uczucia, Andrzej, ja chciałam uczucia! A ty na nią patrzysz i masz na twarzy takie: jakie, kurwa, uczucia, co to jest? – Pochyliła się z kubkiem nad stołem i śmiała się tak, jakby to był doskonały dowcip. Nagle uniosła głowę i zapytała z przebiegłym uśmiechem: – Ej, ale ty masz uczucia, prawda?

– Mam – odpowiedział, patrząc na nią krytycznie. – Ale to nie znaczy, że mam o nich opowiadać.

Iza parsknęła śmiechem i podniosła kubek z kawą tak, jakby chciała wygłosić toast.

– No mówiłam, cały ty – stwierdziła z rozczuleniem. – Nie martw się tak tą teściową. Moja, znaczy matka Tomka, zawsze była dla mnie taka słodka, jak przychodziłam, a potem się okazywało, że jak mnie nie ma, to tak mi obrabia dupę przed wszystkimi, z Tomkiem włącznie, że masakra. – Skrzywiła się. – To już lepiej z góry wiedzieć, że jest do kitu, przynajmniej się człowiek nie czuje potem jak naiwny debil. – Wstała i wzięła kubek. – Dzięki za kawę. Idę ją wypić w łóżku, potrzebuję się trochę polenić dzisiaj.

Andrzej zaniósł kawy dla siebie i Poldka do swojego pokoju. Poldek już się obudził, leżał zagrzebany pod kołdrą, z telefonem w ręku.

– O, kawa! – ucieszył się i usiadł. – Super. Dzięki.

Wziął kubek i przesunął się trochę. Andrzej usiadł na brzegu łóżka z drugim kubkiem.

– Mama do mnie niedawno napisała – odezwał się Poldek po chwili. – Słuchaj: „Po namyśle stwierdzam, że niech Kancik przyjdzie jednak w krawacie, jeśli lepiej się z tym czuje. I tak dostanie ciasto”. Dasz mi papierosa?

– Najpierw kawa i seks, potem papieros – odparł Andrzej. Kwestię wiadomości od pani Poli pozostawił bez komentarza, choć pomyślał, że może jednak nie będzie tak źle.

– Przepraszam, jasne, priorytety – zgodził się Poldek ochoczo. – A, i mama jeszcze mi dosłała PS, że fajnie, że wreszcie sobie znalazłem faceta, na którego i jej miło popatrzeć – dorzucił z uśmiechem.

Może, pomyślał wtedy Andrzej, naprawdę nie będzie tak źle.

Teraz, po ponad roku, musiał przyznać, że było dobrze – pod każdym względem lepiej, niż się spodziewał. Wprawdzie pani Pola cały czas rozmawiała z nim po swojemu, niekiedy miała znów potrzebę ściskania i przytulania, często dokuczała i kpiła – ale chyba już się po prostu do tego przyzwyczaił. Poczuł się przy niej na tyle swobodnie, by te złośliwości nieraz odbijać. A ona najwyraźniej przestała postrzegać jego milczenie oraz sposób formułowania odpowiedzi jako niechęć czy coś wymierzonego przeciwko niej albo Poldkowi.

Dzięki temu teraz, gdy wrócił do pokoju z herbatą, mógł znów spokojnie czytać, podczas gdy oni przeżywali każdy punkt przyznawany przez kolejne kraje poszczególnym zespołom. Mógł spędzić z nimi ten późny wieczór, z książką, ignorując Eurowizję, którą oni sobie w najlepsze oglądali. I mógł patrzeć z rozbawieniem na Poldka, komentującego, kołyszącego się czasem w rytm muzyki, śmiejącego się z panią Polą i złoszczącego się, że jego faworyci dostali mało punktów, zwłaszcza Szwajcaria, a wygrała Grecja, która była „taka banalnie fajna i o niczym”.

– E, zawiedziona jestem – oświadczyła pani Pola, rozlewając resztki wina do kieliszków. – Miałam nadzieję, że wygrają jakieś etniczne klimaty. 

– Miałaś nadzieję, że wygra Serbia i będziesz mogła się znowu pogapić na tych sześciu facetów – wytknął jej Poldek. – Mocne to wino.

– To nie wino jest mocne, mały, tylko ty masz słaby łeb – odparowała. – Po mamusi zresztą. Ja już się trochę wstawiłam chyba. A to twoja wina – dodała, spoglądając na Andrzeja. – Bo ty tak wolno pijesz, że ciągle myślę, że masz znowu pełny kieliszek i trzeba cię dogonić.

– Każda wymówka jest dobra, żeby sobie dolać – mruknął Andrzej. Pani Pola się roześmiała.

– Jak ja się cieszę, że ty się wreszcie rozpinasz przy mnie – powiedziała ciepło. Dopiła swoje wino i podniosła się z fotela. – Chodź, pomożesz mi to sprzątnąć. Poldka nie chcę do pomocy, ma już taki wzrok, że widzę, że jest wstawiony i potłucze mi talerze.

– Nic nie potłukę – odpowiedział Poldek obrażonym głosem, którego brzmienie zdradzało, że rzeczywiście trochę się wstawił. – Kanapa wolna – ucieszył się, gdy Andrzej wstał. – Odstawił swój kieliszek, już pusty, i szybko, choć niezbyt zgrabnie przeniósł się na zwolnione miejsce. – Ale fajnie. – Przysunął sobie poduszkę pod głowę. – Zaraz wam pomogę.

– Lepiej nie – mruknęła pani Pola w przedpokoju. Przy okazji sama potknęła się w rozrzucone kapcie i pantofle. – Kurde, dobrze, że nie upuściłam. Co za kretyn to tu postawił?

Pani, pomyślał Andrzej, ale uznał, że lepiej ugryźć się w język.

– A czekaj, cholera, ja to tam postawiłam – przypomniała sobie, gdy weszli do kuchni. Obejrzała się przez ramię i rzuciła: – I pewnie miałeś to na końcu języka, co?

– Ale tego nie powiedziałem – zaznaczył obronnie.

Pani Pola odstawiła naczynia do zlewu, śmiejąc się i kręcąc głową.

– Wyrabiasz się towarzysko – stwierdziła, odebrała od niego resztę naczyń i niezbyt delikatnie postawiła na tych już upchniętych w zlewie. – Dobra, zmywanie jutro. Nie no, zmywanie jutro, powiedziałam! – krzyknęła, gdy Andrzej podwinął rękawy i odkręcił kran. – Jesteś gościem, nie zmywasz.

– Albo się pani odsunie, albo panią pochlapię – ostrzegł, więc zrobiła trzy kroki w tył.

– Brudne naczynia nie gryzą – powiedziała takim tonem, jakby zdradzała mu wielką tajemnicę.

– Mnie gryzą – mruknął.

– Dobra. – Uniosła ręce. – Jak mają cię gryźć, to sobie zmywaj… – Podeszła do parapetu, wzięła z niego paczkę papierosów, zapaliła jednego, przysunęła sobie krzesło i usiadła pod oknem. – Zmywaj sobie, zmywaj – powtórzyła. – W sumie zmywający facet to bardzo miły widok, i dla oka, i dla ducha.

Pozmywał, opłukał zlew, wytarł blat dookoła papierowym ręcznikiem. Śmietnik, do którego próbował ten ręcznik wrzucić, był pełen. Taka kwintesencja mieszkania na Ratajczaka: wesoły i ignorowany bajzel. Wymienił worek.

– Tylko nie leź z nim teraz po nocy do śmietników – poprosiła pani Pola, strzepując popiół do trzymanej w ręku popielniczki. – Serio. Wystaw go na balkon, jutro wywalimy.

– Wyrzucimy po drodze – zaproponował. – Będziemy się już zbierać. Poldek odpływa.

– Poldek już odpłynął – odparła, podkreślając drugie słowo. – Przenocujcie, możecie sobie rozłożyć kanapę w dużym pokoju. Dochodzi pierwsza, co się będziecie po nocy tłuc. Pankracy ma żarcie i wodę?

– Ma, Poldek mu przed wyjściem sprzątał całe akwarium.

– O widzisz, czyli żółw zadbany – ucieszyła się. – To zostańcie. Zjemy sobie jutro razem śniadanie. No co? – dodała z rozbawioną miną, gdy się zastanawiał. – Przecież już się mnie nie boisz.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.

– Wtedy też się pani nie bałem.

– Nie – zgodziła się. – Nie, rzeczywiście, ty się nie bałeś. Ty się cholernie męczyłeś.

– Trochę – przyznał, przesuwając pojemnik z płynem do naczyń, żeby stał równo przy ścianie.

– Ale już się nie męczysz? – zapytała, rozwiewając dłonią świeżo wydmuchany dym sprzed twarzy.

– Nie – odpowiedział spokojnie. – Nie wytrzymałbym z panią pod jednym dachem przez trzy miesiące wakacji, gdybym się męczył – dodał z uśmiechem. Pani Pola się roześmiała.

– Nie, zdecydowanie nie. – Zamyśliła się na moment, więc wziął worek ze śmieciami i wyniósł na balkon. W dużym pokoju Poldek spał; pochrapywał cicho, jak zawsze, gdy zasypiał po większej ilości alkoholu. Andrzej przykrył go kocem, wziął z ławy swoje papierosy i wrócił do kuchni.

– Poldek zasnął. – Zapalił papierosa i podszedł do pani Poli. – Więc rzeczywiście zostaniemy, nie chcę go budzić.

– I słusznie. – Podała mu popielniczkę, w której dopiero co zgniotła niedopałek. – Mam wasze stare szczoteczki do zębów, widzisz, miałam rację, jak mówiłam, żebyście na wszelki wypadek je zostawili, i jakieś ciuchy na zmianę też. Chcesz wziąć prysznic? Polka już chyba nie będziemy gonić do mycia.

– Brał prysznic zaraz po powrocie z pizzerii. Ja chętnie skorzystam.

– Tylko nie patrz osądzająco na łazienkę! – dodała z komicznie przerażoną miną. – To już nie ten poziom idealnej czystości na połysk jak wtedy, gdy tu mieszkałeś i sam ją sprzątałeś.

– Nie będę – obiecał z uśmiechem.

Dobrze wiedział, że łazienka już dawno wróciła do swojego pierwotnego stanu, z pędzlami na umywalce, z byle jak rozstawionymi kosmetykami na wannie i na pralce, z niezbyt dokładnie wytartym lustrem. Dało się przeżyć, póki było się gościem. Chociaż fakt, że dwie godziny temu nie wytrzymał, gdy akurat był w łazience, i wytarł to lustro porządnie. Płyn do luster i szyb, stojący zwykle koło ubikacji, prawdopodobnie był tym samym, którego używali jeszcze w wakacje.

– A, czekaj – dodała pani Pola i wstała. – Bo przez te emocje Eurowizji zapomniałam kompletnie. – Zabrała mu popielniczkę i papierosa, odstawiła na parapet i powiedziała stanowczo: – Wiem, że nie lubisz, ale musisz teraz wytrzymać. Będzie tulenie. – Podeszła z wyciągniętymi rękami i objęła go mocno w pasie. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję, że tak przypilnowałeś Poldka przy magisterce i że dzięki tobie skończył już pierwszy rozdział. Kochany jesteś, że pilnujesz jego spraw, gdy on sam nie umie się upilnować.

To nie było niemiłe, ten jej uścisk, nie tak jak kiedyś. Po prostu… trochę niekomfortowe. Takie nadmierne wejście w jego przestrzeń, do wytrzymania przez chwilę.

– Nie ma sprawy – mruknął i poklepał ją po ramionach. – Z kolejnymi pójdzie mu łatwiej.

– Ale miej nadal na niego oko – poprosiła pani Pola i odsunęła się trochę. – Rany, biedaku, znowu się spiąłeś. Czułam. – Wsadziła ręce do kieszeni dżinsów i zapytała z zaciekawieniem: – A tak w ogóle to chodzi bardziej o to, że jestem mamą Poldka, że jestem kobietą czy że w ogóle nie lubisz przytulanek?

– Ogólnie – przyznał. – Jakoś tak… – Wzruszył ramionami, bo nawet nie wiedział, jak to dokładnie wyjaśnić. – Po prostu nie przepadam.

– Ale Poldka chyba czasem przytulasz? – spytała podstępnie.

– O tym nie będę z panią rozmawiał – uciął stanowczo. Roześmiała się.

– Rok temu bym się może poczuła urażona – powiedziała z rozbawieniem. Odwróciła się, wzięła z parapetu popielniczkę i podała mu papierosa. – Serio, miałabym takie „No jak możesz nie opowiadać z zachwytem, że przytulanie mojego syna to największe szczęście twojego życia!”. Daj mi jednego twojego, dobre są. Pamiętam, jak ci ostatnio wypaliłam połowę. Chyba się na nie przerzucę.

Podał jej paczkę, przypalił papierosa. Zaciągnęła się lekko, dmuchnęła dymem w bok.

– No, więc rok temu bym uznała, że znowu kij w tyłku i nie doceniasz swojego szczęścia. – Wolną rękę znów wsadziła do kieszeni spodni. – Ale chyba już cię trochę lepiej ogarniam. No i fakt, że sporo tego kija z siebie wyciągnąłeś.

Uśmiechnął się i uniósł papierosa do ust.

– I powiem ci, że tak cię zwyczajnie polubiłam – dodała nagle pani Pola poważniej. – Niezależnie od tego w lipcu, bo za to cię zwyczajnie pokochałam.

– Możemy do tego nie wracać? – poprosił.

– Uwierz, wcale nie mam ochoty – mruknęła, zaciągnęła się mocno, wydmuchała dym i obejrzała się w stronę okna. – O, zobacz, jaki księżyc – dodała nagle. – Jaki śmieszny rogalik. Wyłącz światło, co? I chodź tu – poprosiła, gdy wyłączył. – Zobacz, jaki śmieszny rogalik – powtórzyła, gdy podszedł do okna. – Jak taki chudy nawias.

Przez chwilę stali w milczeniu, paląc i strzepując popiół do popielniczki na parapecie.

– W ogóle – odezwała się nagle pani Pola – to chciałam ci powiedzieć, że naprawdę cię lubię. Jesteś trochę dziwak, ale sympatyczny. Nie twierdzę, że cię tak zupełnie rozumiem i że nie mam czasami przy tobie takiego „Co on znowu odstawia?”, ale już mnie to nie irytuje. I widzę, jaki Poldek jest z tobą szczęśliwy. – Spoglądała dalej na księżyc; rękę z papierosem oparła o parapet. – I tak czasem myślę o tym z lipca, i robi mi się niedobrze z przerażenia. I potem myślę, że tu byłeś, że zapanowałeś nad tym wszystkim, że Poldek był z tobą bezpieczny i że wszystko się dobrze skończyło. Dzięki tobie.

– Niech pani przestanie – poprosił.

To była ta sama sytuacja, która się zdarzała z Poldkiem. Mówili zbyt przytłaczająco, zbyt mocno, zbyt głęboko. Trudno to było udźwignąć.

– Nie przestanę. Bez ciebie…

– Nie wiedziałem, co robić – przerwał jej ze złością. Patrzył na ten cholerny księżyc, co ludzie widzą w kawałku skały na niebie?, i naprawdę miał już dość, zwłaszcza miał dość tego budowania wokół siebie klimatu wielkiego bohaterstwa. – Rozumie pani? Nie wiedziałem, byłem przerażony i przez moment nie mogłem się ruszyć, do cholery. I bez dyspozytorki z pogotowia nic bym nie zrobił. – Gwałtownie zgniótł papierosa w popielniczce. – Więc niech pani już przestanie. Nie zrobiłem niczego sensownego, niech pani przestanie mnie traktować tak, jakbym dokonał cudu.

Pani Pola delikatnie odłożyła swojego papierosa na brzeg popielniczki, po czym ujęła Andrzeja za rękę.

– Dla mnie dokonałeś – powiedziała bardzo cicho. – Zadzwoniłeś, sprowadziłeś mu tę kartkę, byłeś przy nim cały czas. To przede wszystkim, Andrzej. Cały czas przy nim byłeś. Nawet gdyby… przynajmniej wiedziałabym, że nie był sam – dodała jeszcze ciszej.

Zacisnął dłoń na jej palcach.

– Chciałbym już więcej do tego nie wracać – poprosił spokojnie.

– Już nie będę – obiecała. – Tylko dzisiaj, ostatni raz. Kocham cię za to, dzieciaku, i jestem tak ogromnie szczęśliwa, że pojawiłeś się w życiu Poldka. I mam nadzieję, że będziecie razem bardzo szczęśliwi przez całą resztę życia.

Trzymała jego rękę jeszcze przez chwilę. W końcu puściła, westchnęła głęboko, zdusiła niedopałek w popielniczce i powiedziała łagodnie:

– Weź sobie prysznic i się kładź. Cieszę się, że obejrzałeś z nami tę Eurowizję, nawet jeśli jej prawie nie oglądałeś. Dobranoc, mały.

To określenie byłoby nawet zabawne, gdyby nie ogromna czułość, z jaką je wypowiedziała.

– Dobranoc – powiedział cicho i wyszedł z kuchni.

Gdy już się umył i wrócił do dużego pokoju, Poldek spał bardzo mocno, plecami zwrócony do ławy. Szkoda było go budzić, by rozłożyć kanapę, więc Andrzej po prostu położył się obok. Należało liczyć na to, że gdy zaśnie, nie spadnie na podłogę. Poprawił koc – nawet w ciepłe noce Poldek w czasie snu marzł, musiał mieć porządnie przykryte stopy – objął śpiącego chłopaka i zamknął oczy. Było ciemno, cicho, tylko zza drzwi dobiegały jeszcze kroki kręcącej się po mieszkaniu pani Poli. Oddech Poldka, spokojny i głęboki, był tym dźwiękiem, który od ponad roku kojarzył się Andrzejowi z czymś stabilnym, dobrym i potrzebnym.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

7 comments:

  1. Tu anon spod weekendowego tekstu o Andrzeju. Nadal widzę w Andrzeju dużo autystycznych cech; po prostu się zmienił i pewne cechy/podejście również ewoluowały, co jest zupełnie normalne.

    "Po prostu naprawdę nie umiem tak rozmawiać, jak wy ze sobą rozmawiacie. I na pewno nie umiem rozmawiać z ludźmi tak, jak rozmawia z nimi Poldek." Uch, rel!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I odczepcie się wszyscy od Andrzeja i jego niechęci do przytulanek/rzucania emocjami na lewo i prawo. :P

      Usuń
    2. Podoba mi się to, co zauważasz :) I samą mnie ciekawi. W ogóle od dwóch miesięcy wgryzanie się w Andrzeja na nowo sprawia mi ogromną przyjemność i pokazuje mi go coraz bardziej i bardziej, więc mam nadzieję, że udaje mi się to uchwycić w tekstach.

      A co do odczepienia się, popieram. Ale niestety niektórzy będą się wciąż przyczepiać.
      Dzięki za komentarz <3

      Usuń
    3. Andrzej jest moją ulubioną postacią; wydaje mi się też, że najbardziej rozbudowaną. Życzę dużo radochy przy pisaniu!

      Usuń
    4. Możliwe, że to wrażenie rozbudowania wynika z tego, że ma już sporo tekstów. Ale przyznam, że sama mam do niego sporą słabość, zwłaszcza ostatnio. Nawet zaczęłam coś, co kilka lat temu wydawało mi się zwyczajnie niemożliwe: tekst z narracją pierwszoosobową... właśnie Andrzeja. Poza tym w ogóle pomysły na teksty mnożą się, a co więcej - realizują się. Po dziewiątym rozdziale "Powrotów" (który już jest gotowy) przeskoczę chyba na chwilę znów w jego lata licealne.
      Radochę mam ogromną :D Nie wiem, czy to dobry znak, czy zły, ale zwyczajnie dobrze się bawię przy pisaniu.

      Usuń
    5. Dobry! Mit udręczonego artysty powinien już dawno upaść i sobie głupi ryj rozwalić. :D Dzięki za ciekawą rozmowę, postaram się kiedyś napisać jakiś dłuższy komentarz, bez ględzenia o moim autystycznym headcanonie.

      Usuń
    6. Jestem za! Niech pisanie cieszy, chociaż trochę :)
      Ja też dziękuję, wspaniale widzieć sygnał, że ktoś czyta - i przeżywa opowiadaną historię. A Twój headcanon ogromnie mnie ujmuje.

      Usuń

Back
to top