POWROTY DO DOMU. ROZDZIAŁ VII: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ DRUGA


Jeśli dobrze pójdzie, rozdział ósmy też będzie w czerwcu. I mam taką szaloną myśl: może w tym roku uda mi się skończyć „Powroty”?

 

 

 

POWROTY DO DOMU

ROZDZIAŁ VII: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ DRUGA



Twe najlżejsze spojrzenie z łatwością mnie odemknie

choć zamknąłem się w siebie jak w pięść

Ty mnie zawsze płatek po płatku otwierasz jak wiosna

która (zręcznie i tajemniczo) otwiera różę pierwszą […]

 

(nie wiem, co z Tobie tkwi, że mnie zamknąć potrafi

i otworzyć, tylko jakiś szczegół we mnie czyni to zrozumiałym

odgłos Twoich oczu jest głębszy niż wszystkie kwiaty) […]

e.e. cummings, „gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie byłem, na szczęście poza”

 

Z konferencji w Warszawie Andrzej wrócił do domu w czwartek po południu. Sama konferencja trwała od poniedziałku do wtorku, ale środę jeszcze spędził w bibliotece uniwersyteckiej. Trzeba było skorzystać z okazji, bo samodzielne skserowanie potrzebnych artykułów i fragmentów książek poszło znacznie szybciej niż zamawianie konkretnych tomów przez wypożyczenia międzybiblioteczne; poza tym mógł przejrzeć szereg innych pozycji i znaleźć jeszcze kilka nieoczekiwanych tytułów, które okazały się przydatne albo chociaż interesujące.

Konferencje i artykuły na ten rok miał już w dużej części zaplanowane, i pod względem tematów, i terminów. Promotorka czasem śmiała się: „Panie Andrzeju, pan jest jak skrzyżowanie rakiety z organizerem”. Uśmiechał się wtedy do niej z pewnym zakłopotaniem, bo w gruncie rzeczy nie rozumiał, co w tym takiego zabawnego. Lubił mieć zaplanowaną pracę, lubił wiedzieć z wyprzedzeniem i konkretnymi datami, co i kiedy ma robić, a że chciał dużo pisać, dużo publikować i dużo występować na konferencjach – co w tym dziwnego?

– Ale ja to rozumiem – powiedziała mu kiedyś profesor Zielewska, na seminarium doktoranckim, które sobie organizowali ze dwa razy w miesiącu. – Tylko że pan jest tak zdeterminowany i tak… bo ja wiem, jak to określić, taki całkowicie tym pochłonięty, że aż mnie to rozczula. I cieszy, żeby było jasne, i cieszy. Na dziesięć osób planujących zrobienie doktoratu połowa odpada po pierwszym roku, a z drugiej połowy połowa pasuje po otwarciu przewodu.

Siedzieli wtedy przy jej biurku, paląc papierosy. Profesor Zielewska, średniego wzrostu, bardzo chuda, z krótką, jasnobrązową czupryną, nosiła grube szkła w kwadratowych, czarno-czerwonych oprawkach i nieco przyduże marynarki, narzucane na kolorowe bluzki. Paliła zachłannie i byle jak, nie kończyła porządnie jednego papierosa, zgniatała go w popielniczce i niemal jednocześnie zapalała drugiego. Potrafiła tak w czasie dyskusji zużyć z pół paczki.

– Ja nie zrezygnuję – oświadczył wtedy Andrzej stanowczo. Promotorka pokiwała głową.

– Nie wątpię. Widziałam już w czasie seminarium magisterskiego, jak pan pracuje. – Zaciągnęła się, wydmuchała dym i dodała: – Bo pan mi kiedy przyniósł ostateczną wersję magisterki, już taką tylko do podpisania? W połowie maja, pod koniec maja?

– Pod koniec. Dwudziestego siódmego – odparł.

– I nawet dokładną datę pan pamięta! – Profesor Zielewska roześmiała się, jakby to był doskonały dowcip. – No nic, niech pan pracuje dalej po swojemu. Teoretycznie ma pan na zrobienie doktoratu osiem lat, ale coś czuję, że nie będzie pan tyle czekał. Zwłaszcza że już teraz ma pan temat, konkretny temat, a nie jakiś ogólny zakres.

Tak, miał temat – wstępnie zarysowany w początkowych miesiącach, ale z każdym tygodniem coraz bardziej wyrazisty. Do otwarcia przewodu potrzebował konferencji i publikacji, zresztą w ogóle do dorobku tego potrzebował. W części czasopism na opublikowanie czekało się krócej, w innych dłużej, monografie pokonferencyjne też pojawiały się po jakimś czasie, więc sporo rzeczy, które już napisał, powinny ukazać się drukiem dopiero w nowym roku akademickim. Na co miał więc niby czekać, na ostatnią chwilę, żeby w nerwach i z wściekłością na siebie próbować opublikować cokolwiek i gdziekolwiek?

Poza tym zwyczajnie to lubił. Lubił pisać – przekładać na zapisane słowa wszystkie myśli, refleksje, spostrzeżenia dotyczące literatury. Lubił występować na konferencjach – przedstawiać efekty swojej pracy, zadawać pytania innym uczestnikom i odpowiadać na ich pytania, dyskutować podczas paneli dyskusyjnych, podczas rozmów w przerwach, podczas obiadów i kolacje po sesjach. Jak teraz, w Warszawie. Wprawdzie nie przepadał za tymi wszystkimi „spotkaniami integracyjnymi”, ale posiłki były częścią pakietu konferencyjnego, więc i tak jedli razem, a poza tym zdawał sobie sprawę, że nawiązanie kontaktów z ludźmi z innych uczelni może się przydać. Natomiast odpuszczał sobie jakieś wieczorne towarzyskie wypady na miasto, bo czasem pojawiały się i takie propozycje. Bez przesady, nie po to przyjechał. Imprezy, alkohol i ludzi „dla towarzystwa” miał w domu. Jeżeli spacer po mieście, to samotnie, czasem trafił się dobry antykwariat lub niezła księgarnia. Warszawy co prawda jako miasta nie lubił, ale Krakowskie Przedmieście miało sporo dobrych punktów, więc i w poniedziałek, i we wtorek tam zajrzał. W środę natomiast siedział w bibliotece do oporu.

Do domu wrócił z pięcioma książkami z księgarni i czterema z antykwariatów, z dużą stertą kser, a także z wizytówką i telefonem sympatycznej angielskiej literaturoznawczyni, z którą przegadał większość czasu przy posiłkach. Wysiłek włożony w liceum i na studiach w naukę języka opłacił się – mógł nie tylko napisać artykuł i wystąpić z prezentacją po angielsku, lecz również i swobodnie rozmawiać z kilkunastoma zagranicznymi gośćmi. To była pierwsza międzynarodowa konferencja, w której uczestniczył, i musiał przyznać, że jednak miał obawy, czy podoła.

– To inaczej wygląda, gdy na co dzień używasz obcego języka – wyjaśnił Poldkowi po powrocie. Przed wyjazdem wolał zatrzymać te obawy dla siebie, teraz już mógł o tym mówić. – W życiu, w pracy. Ja nie używam. No, tyle, że od początku studiów pilnowałem, żeby raz w miesiącu czytać w oryginale jakiś tekst, ale swobodna rozmowa, bez wcześniejszego przygotowania sobie wypowiedzi, jak przy prelekcji, to zupełnie inna sprawa. Ale jednak poszło dobrze – zakończył z zadowoleniem.

Poldek uśmiechnął się. Siedzieli przy ni to obiedzie, ni to kolacji, już po obejrzeniu przywiezionych książek. Dobrze było wrócić do domu, jeść w spokoju, tylko we dwóch, mieć wokół siebie znajome, własne rzeczy.

– Zazdroszczę – przyznał Poldek. – Znaczy niby mój angielski jest OK, maturę w końcu zdałem na pięć, pogadać na luzie może bym pogadał, ale na pewno nie napisałbym artykułu od zera. Tak szczerze to najpierw myślałem, że napiszesz normalnie i dasz do tłumaczenia.

– Nie, ale po skończeniu dałem znajomej z anglistyki do sprawdzenia – przyznał. – Wolałem się upewnić, czy nie zrobiłem jakiegoś idiotyzmu.

– I co?

Andrzej odłożył sztućce na pusty talerz i sięgnął po herbatę.

– Zrobiła mi jakieś poprawki, ale powiedziała, że to takie głównie redakcyjno-stylistyczne, a całość jest w porządku. Więc teraz będę miał na koncie pierwszy artykuł po angielsku – podsumował z zadowoleniem.

– Jestem z ciebie dumny – oświadczył Poldek i stuknął lekko swoim kubkiem w jego kubek. – I ty ze mnie też możesz być, wyprodukowałem pod twoją nieobecność w sumie trzy kolejne strony tego cholerstwa, które oficjalnie nazywamy moją magisterką. Do dwudziestego pierwszego skończę – dodał stanowczo.

– Oby – mruknął Andrzej z rozbawieniem.

W przedostatnią sobotę maja miał być finał Eurowizji, jak Poldek poinformował go radośnie już w czasie majówki. Finał, który co roku z mamą ogląda. No i w tym roku oczywiście też, i Andrzej musi koniecznie dołączyć, robią sobie zawsze z mamą masę żarcia, dobre wino i oglądają aż do końca, choćby padali z nóg.

– Przypominam ci, że masz szlaban na imprezy – wytknął mu wtedy Andrzej bezlitośnie. – Jeśli nie skończysz pierwszego rozdziału do tego czasu, możesz zapomnieć o tym muzycznym badziewiu.

– To nie jest badziewie, tylko świetna zabawa – powiedział Poldek z urazą. – No i chyba sobie jaja robisz…

– Powiedziałem wyraźnie: szlaban do skończenia pierwszego rozdziału – odparł ze złośliwym uśmiechem. – Więc jeśli tak ci zależy, to lepiej przyspiesz pisanie.

W gruncie rzeczy tylko go straszył; przecież nie odebrałby mu tej domowej tradycji, nawet jeśli była głupawa. Ale na wspaniałomyślne „No dobra, szlaban chwilowo zawieszony” będzie jeszcze czas. A na razie Poldek wziął sobie tamtą rozmowę do serca i rzeczywiście trochę przyspieszył. Do tego z Warszawy Andrzej przywiózł mu ksera trzech artykułów, których nie było w Szczecinie, więc miał przydatny materiał do dalszej pracy. Może do dwudziestego pierwszego nie skończy, ale będzie już blisko końca.

Dwa czy trzy dni po tamtej rozmowie Poldek podszedł do niego z telefonem w ręku.

– Proszę bardzo – powiedział z irytacją – potwierdź mojej mamie, że rzeczywiście dałeś mi szlaban na imprezy i w niedzielę nie możemy do niej przyjść.

Przejął telefon i ruchem głowy wskazał Poldkowi biurko. Poldek popatrzył ponuro i wrócił do swojego laptopa.

– Dzień dobry, pani Polu. – Andrzej uśmiechnął się z rozbawieniem, słysząc jej „Co to za szlabany, Kanciku?”. – Poldek ma szlaban na imprezy i podobne, dopóki nie skończy pierwszego rozdziału magisterki. Przez dwa miesiące nie ruszył palcem, więc teraz nadrabia. Jak nadrobi, szlaban się skończy.

Poldek rzucił mu mordercze spojrzenie przez ramię.

Pani Pola zareagowała na szczęście dość rozsądnie, bo zgodziła się, że zaliczenie seminarium i pisanie magisterki są ważniejsze niż w sumie zupełnie pozbawione powodu spotkanie na ciasto i kawę.

– Ale na Eurowizję przyjdziecie? – upewniła się.

– Nie wiem, czy przyjdziemy na Eurowizję – odpowiedział Andrzej specjalnie głośno i dobitnie. – Wszystko zależy od Poldka. Gdyby od lutego siedział nad rozdziałem, tak jak było ustalone z promotorką, nie byłoby sprawy. A tak ma to, co sam sobie zafundował.

Poldek, bez odwracania się, uniósł lewą rękę i pokazał mu środkowy palec.

– I jest przez to strasznie obrażony na mnie i na cały świat – dodał Andrzej, z trudem powstrzymując śmiech. – Jakbym mieszkał z piętnastolatkiem.

Poldek uniósł też prawą rękę, z tym samym gestem.

– Nie wtrącam się w to – oświadczyła pani Pola, chichocząc. – W sumie to dzięki, że go pilnujesz. Ale straszny jesteś. Na Eurowizję musisz mi go puścić.

Gdy się pożegnali, Andrzej położył telefon na biurku i popatrzył na Poldka, który znów pisał, z zaciętym wyrazem twarzy.

– Możesz być na mnie wściekły – powiedział spokojnie – ale nie pozwolę ci zawalić czegoś, co jest ważne.

Poldek pisał jeszcze przez moment, po czym opuścił ręce na kolana i oparł się o krzesło.

– Wiem. – W jego głosie słychać było zmęczenie. – I serio, jestem ci wdzięczny. Wkurwiony jestem głównie na siebie, bo rzeczywiście zawaliłem tamte dwa miesiące, a teraz muszę nadganiać. – Spojrzał na Andrzeja i uśmiechnął się lekko. – Zrób mi jakąś kanapkę i herbatę, może być z hibiskusa. Będę tłukł do końca tej strony.

Dostał kanapki, dostał herbatę, dostał papierosa, napisał resztę strony i nawet dwa zdania kolejnej. W niedzielę po pracy wrócił, wziął prysznic, zjedli, trochę poczytał Christie i jeden z tomów „Mikołajka”, a potem, już nawet bez poganiania, usiadł przed laptopem i pisał. Nawet słowem nie pisnął, że wolałby w tym czasie siedzieć u mamy i opychać się szarlotką.

Kto wie, może rzeczywiście skończy rozdział do dwudziestego pierwszego maja.

 

***

 

W semestrze letnim plan zajęć był zdecydowanie lepszy niż w zimowym. Pensum magistra teoretycznie wynosiło trzysta sześćdziesiąt godzin, ale Andrzej dostał w sumie czterysta pięćdziesiąt, bo grup było sporo, a do tego jeden z profesorów wyjechał na stypendium, więc jego godziny trzeba było załatać innymi osobami. „No i na magistrów spada najwięcej”, wyjaśniła profesor Zielewska z przepraszającym uśmiechem. „Czyli na pana”.

W zimie miał więc dwieście czterdzieści godzin i osiem grup, w lecie już tylko dwieście dziesięć godzin i siedem grup: pięć na trzecim roku, z teorii literatury – te grupy już znał, prowadził je od października – oraz dwie nowe, na pierwszy roku, z poetyki. Zajęcia w poniedziałki od jedenastej trzydzieści do piętnastej, wtorki wolne, w środy od ósmej do dziesiątej, w czwartki od trzynastej trzydzieści do osiemnastej trzydzieści, plus jeszcze przed zajęciami półtorej godziny konsultacji narzuconych odgórnie na całej polonistyce, piątki od dziesiątej do jedenastej trzydzieści.

Taki plan dawał dużo swobody i czasu – na czytanie, pisanie, na siłownię w poniedziałki po zajęciach, na przesiadywanie w bibliotece. Andrzej nieraz wychodził we wtorki wraz z Poldkiem, który miał wtedy na ósmą; na placu Rodła Poldek wsiadał do któregokolwiek tramwaju, poza jedynką i piątką, i dojeżdżał do placu Kościuszki, skąd łapał sześćdziesiąt jeden albo osiemdziesiąt jeden i już autobusem docierał niemal pod wejście Wydziału Humanistycznego na Krakowskiej. Andrzej natomiast wsiadał do piątki i wysiadał zaledwie kilkadziesiąt metrów od Biblioteki Głównej US na Tarczyńskiego. Spędzał tam z sześć, siedem godzin; do czternastej lub piętnastej było z reguły cicho, spokojnie i mało ludzi. Niekiedy zamiast na Tarczyńskiego jechał do Książnicy; tam wprawdzie pojawiało się od rana więcej osób, zwłaszcza studentów medycyny, ale dawało się bez problemu wytrzymać.

W piątki wolał zostać w domu. Coś było w piątku jako takim szczególnego, już od czasów liceum – ta świadomość, że to piątek i zaraz weekend. Nawet później, od studiów, gdy na weekend nie czekało się jak na uwolnienie od licealnej nudnej rutyny – ba, nawet teraz myśl „piątek” sprawiała, że czuło się pewne odprężenie.

Po zajęciach załatwiał więc zakupy, wpadał do którejś biblioteki i wracał do domu. Dziś zamiast biblioteki odwiedził księgarnię językową koło Świata Książki na Śląskiej, kupił kilka najpotrzebniejszych rzeczy w Społem niedaleko Małopolskiej i dotarł do mieszkania przed czternastą. Poldek kończył o piętnastej, dojeżdżał w okolicach szesnastej, więc jeszcze miało się trochę czasu na przejrzenie nowych nabytków i spokojne przemyślenie pomysłu z konferencji.

Po obiedzie usiedli z obu stron biurka; Poldek, jak sam mówił, potrzebował „rozgrzewki”, by zacząć pisać, więc przez pierwsze minuty przeglądał poprzednie strony i zaglądał do leżących przy lewej ręce notatek. Nagle zapytał:

– Co ty masz?

– Niemiecki.

– Po co ci niemiecki? – zdziwił się.

Andrzej westchnął i uniósł głowę znad rozłożonych książek.

– Bo jak tak sobie na konferencji pogadałem z tą całą Edith z Anglii i z paroma innymi osobami, to się okazało, że jest sporo ciekawych materiałów, takich, które by mi się mogły przydać, dostępnych głównie po niemiecku. I wychodzi na to, że ten niemiecki by mi się przydał.

Poldek uśmiechnął się z niedowierzaniem.

– I co, chcesz się teraz tego niemieckiego nauczyć?

Wzruszył ramionami.

– A co mam zrobić, czekać z założonymi rękami, aż to przetłumaczą?

– No dobra, ale… chcesz się go tak sam uczyć?

– Spróbuję – odparł. Oparł łokcie na blacie biurka, splótł dłonie i wsparł na nich podbródek. – Teoretycznie rok łaciny powinien być dobrym punktem wyjścia do uczenia się języków romańskich i germańskich. Przejrzałem to sobie wstępnie, na razie wydaje się do ogarnięcia. – Odchylił się i oparł plecami o krzesło. – Trochę porobię sam, potem może poszukam kursu. Nie mam ochoty zaczynać od samego początku z jakąś grupą ludzi i dostosowywać się do ich tempa.

– OK – mruknął Poldek i sięgnął po papierosa. – Powodzenia. Kurde. Miałem niemiecki w ogólniaku, ale to była masakra i nic z niego nie pamiętam, poza jakimś „der, die, das”, cokolwiek to było.

– Rodzajniki określone. – Andrzej uśmiechnął się z rozbawieniem. – Tyle już zdążyłem przyswoić.

– Dobra. – Poldek zaciągnął się, wydmuchał dym i westchnął ciężko. – To ty sobie przyswajaj dalej, ja mam tu poważną robotę, a nie rozrywki.

Przez jakiś czas pracowali – Poldek stukał w klawiaturę raz szybciej, raz wolniej, czasem coś mruczał z papierosem w zębach, czasem unosił głowę, spoglądał w sufit i po cichu przeklinał, strzepywał popiół do popielniczki, zduszał tam niedopałek, po pewnym czasie sięgał znów do paczki. Andrzej w nowym dużym notesie rozpisywał sobie podstawy gramatyki niemieckiej; na razie zupełnie omijał słówka, mimo że w obu samouczkach, które znalazł, było ich sporo – wolał najpierw zrozumieć większą partię zasad językowych, dlatego skupił się bardziej na repetytorium gramatycznym. Słówka były do wkucia; gramatyka była do zrozumienia.

– Ale wiesz co? – powiedział nagle Poldek, przerywając pisanie.

– Hm? – Spojrzał na niego. Poldek miał dziwną minę.

– Trzeba jednak być tobą, żeby od stwierdzenia: „Jest masa potrzebnych mi tekstów po niemiecku” przejść jednym ruchem do: „A to luz, nauczę się niemieckiego, sam, a co”. – Pokręcił głową. – Jestem pełen podziwu, serio.

– Poczekaj z tym podziwem, aż będę w stanie cokolwiek powiedzieć albo przeczytać – odparł z rozbawieniem. – I w sumie co tu podziwiać, jest mi potrzebny, to co mam robić.

Patrzyli na siebie przez chwilę bez słowa; Poldek w końcu uśmiechnął się, znów pokręcił głową i powiedział:

– Serio, trzeba być tobą. – Po czym wrócił do pisania.

Andrzej nie skomentował, bo i w gruncie rzeczy nie za bardzo rozumiał, o co Poldkowi chodzi. Problem był jasny i dawał się konkretnie rozwiązać, o czym tu dalej dyskutować?

Gdy już późnym wieczorem leżeli w łóżku, na boku, spleceni rękami i nogami, Poldek zapytał:

– Jak będzie po niemiecku: „boski seks, który mnie wykończył”?

Andrzej roześmiał mu się w kark.

– Nie mam pojęcia, ale obiecuję, że jutro sprawdzę. Tylko nie gwarantuję pełnej poprawności, oni mają trzy formy odmieniania przymiotników w zależności od rodzajników…

– Oszczędź mi – jęknął. – Z liceum pamiętam tylko, że kułem na pamięć jakieś krótkie baśnie do wyklepania, żeby zaliczyć na trzy na semestr. Klepałem i nic nie rozumiałem. Chyba mieliśmy kiepską niemczycę albo ja z niemca byłem tępakiem, bo serio przez cztery lata nie złapałem totalnie nic.

Leżeli przez chwilę w milczeniu; wreszcie Poldek, nie odwracając się, mruknął:

– W sumie to mam durne pytanie.

– Hm?

– Ale naprawdę durne.

– Mów.

– Jest. Cholernie. Durne.

Mimo że górne światło było wyłączone i świeciła się tylko nocna lampka na szafce za plecami Andrzeja, dało się zauważyć, że policzek Poldka zrobił się trochę czerwony.

– Mów. – To już się robiło intrygujące. – Najwyżej odpowiedź też będzie durna.

– Ty… – Poldek się zawahał, odetchnął głęboko i szybko podjął: – Nie, w sumie to mam dwa, i to pierwsze nie jest takie durne. Kiedy się zorientowałeś, że wolisz facetów?

Andrzej przez chwilę milczał, zaskoczony.

– A jakie to ma znaczenie?

Poldek spojrzał na niego przez ramię.

– Jestem ciekaw – wyjaśnił. – No i jakieś ma, prawda? W sensie, potem musisz siebie i wszystko wokół poukładać od początku, ze świadomością, że nie pasujesz. – Ponownie położył głowę na poduszce. – Ja się zorientowałem na początku drugiej klasy liceum, jak się zakumplowałem z chłopakiem z trzeciej i najpierw było fajnie, gadanie, oglądanie, granie w coś, a potem na imprezie andrzejkowej w budzie zaczęliśmy się całować i myślałem, że nie zdołam wstać z podłogi, na której siedzieliśmy, tak było gorąco.

Andrzej uśmiechnął się i przytulił się mocniej do jego pleców.

– I co?

– I wróciłem do domu z takim „kurwa, co ja powiem mamie?” – podjął Poldek cicho. – Bo w pierwszej klasie całowałem się z dwiema dziewczynami i to było takie totalnie nic, były ładne, miłe i fajne, ale zero wrażeń. A z nim było tak, że serio jakby mi się mózg wyłączył. I z jednej strony chciałem powiedzieć mamie, bo nie wyobrażałem sobie, że miałaby czegoś takiego o mnie nie wiedzieć, a z drugiej jak stałem przed nią i myślałem: „Teraz jej powiem, zaraz jej powiem”, to miałem wrażenie, że się z nerwów porzygam. Bałem się – dodał jeszcze ciszej. – Mówiłem ci kiedyś zresztą. Tak się cholernie bałem, że… no wiesz, że uzna, że jestem nienormalny, że się mnie brzydzi, że mnie znienawidzi.

– To nie w stylu twojej mamy – mruknął Andrzej uspokajająco.

– A skąd to miałem wtedy wiedzieć? – odparł Poldek. Zabrał dłoń z ręki Andrzeja i poprawił sobie poduszkę pod głową. – Miałem szesnaście lat, to był mój pierwszy coming out i to przed własną matką, skąd miałem wiedzieć, jak to się skończy? Przez chwilę miałem nawet taką wizję, że mnie wywala z domu i będę spać na klatce schodowej. – Parsknął niezbyt wesołym śmiechem. – Ale z drugiej strony naprawdę nie umiałem sobie wyobrazić, że coś tak ważnego będę przed nią chował, jakbym zrobił coś złego.

Milczeli przez chwilę. Andrzej przesuwał dłonią po udzie Poldka, który wreszcie podjął, już weselszym tonem:

– Ale skończyło się OK, mama jest cudowna. Czasami tak sobie o tym myślę i dociera do mnie, że jest naprawdę wspaniała, to było o początku takie: „aha, OK, taki jesteś, nie ma sprawy”. Ale to był naprawdę przerażający moment – dodał. – Wtedy, gdy już, już miałem powiedzieć i w tym pierwszym momencie, gdy powiedziałem. W życiu bym wtedy nie uwierzył, że kilka lat później usłyszę od niej: „Zaproś swojego chłopaka na wakacje, żeby z nami przemieszkał, co mi masz tak z tęsknoty usychać, zrobisz się marudny i wkurzający i tylko mi lato zepsujesz”.

Roześmiali się obaj, Poldek w poduszkę, Andrzej w ramię Poldka.

– I tak zostałeś przechowany na Ratajczaka przez trzy miesiące, na życzenie mamy – podsumował Poldek po chwili. – To teraz twoja kolej.

Andrzej przez moment milczał.

– W gruncie rzeczy nie ma o czym mówić – stwierdził wreszcie. – Nie umiem tego uchwycić, gdzieś między końcem podstawówki a początkiem liceum coś mi się zaczęło klarować. I to nie było jakieś wielkie objawienie, po prostu takie… „e, nie, dziewczyny nie, chłopacy tak”.

– Daj spokój – prychnął Poldek niedowierzająco. – Serio?

– Serio. – Próbował się cofnąć pamięcią do tamtych lat, do jakiegoś konkretnego momentu, ale nie mógł nic uchwycić. – Naprawdę, nie było żadnego szczególnego wydarzenia czy czegoś. Raczej tak, jakbym cały czas miał to przed oczami, tylko niewyraźnie, i wtedy właśnie się zaczęło robić coraz wyraźniejsze.

– Może i tak bywa – mruknął Poldek. – Miałeś wtedy kogoś?

– Podobali mi się różni chłopacy ze szkoły. W tym kolega z klasy. Dobry kolega. – Wspomnienie Marcina, od dawna tak wyblakłe i bez znaczenia, na moment powróciło. – W drugiej klasie zorientowałem się, że też mu się podobam, więc zaczęliśmy ze sobą sypiać. W trzeciej klasie mi się znudził i uciąłem to. A potem poczekałem do rozpoczęcia studiów, żeby sobie popsuć reputację, zgodnie z opinią twojego wuja – dokończył kpiąco.

Poldek się nie roześmiał.

– W twoim ujęciu brzmi to strasznie… instrumentalnie. On ci się podobał, ty jemu też, więc sypialiście ze sobą, potem przestał ci się podobać i koniec. Nie byłeś zakochany?

– Nie – odpowiedział szczerze. – Byłem napalony. Podniecał mnie, był dostępny, lubiłem go, nie potrzebowałem niczego więcej. I nie obiecywałem niczego więcej.

– Coś mi to przypomina – mruknął Poldek. – Z początku znajomości, pamiętasz to twoje „nie rób sobie nadinterpretcji, bo tu nie ma czego nadinterpretowywać”? Kurwa, miłe to nie było. Ale było szczerze – dodał po chwili. – Pomyślałem sobie wtedy, że albo musisz być skończonym chujem, albo naprawdę mieć sporo takiej wewnętrznej uczciwości, skoro nie próbujesz się pokazywać w lepszym świetle i udawać, jaki to ty jesteś miły, uczuciowy i tak dalej. Pieprzysz, co się nawinie, i nie dorabiasz sobie do tego jakichś ckliwych usprawiedliwień, tylko stawiasz sprawę jasno, nawet jeśli przez to ryzykujesz, że ci jakiś facet strzeli focha i wyjdzie, trzaskając drzwiami.

– Miałem dosyć udawania przez liceum – odpowiedział Andrzej spokojnie. – Od końcówki trzeciej klasy obiecywałem sobie, że jak już się wyrwę z domu, z budy, z tego miasta, że jak już pójdę na studia i będę panem samego siebie, nie będę się bawił w żadne udawanie, upiększanie rzeczywistości, będę po prostu robił, co chcę, jak chcę i z kim chcę.

– I po to ci był ten wielki harem z Inferno, który tak przeżywa Boguś? – zapytał Poldek z wyraźnym rozbawieniem.

Andrzej uśmiechnął się lekko.

– Powiedzmy. Był, bo nie miałem ochoty się ograniczać, za to miałem ochotę na dużo seksu, dużo facetów i zero zobowiązań.

– Tak sobie na początku myślałem, że jesteś przeciwnikiem stałych związków – przyznał Poldek.

– Nie jestem przeciwnikiem – odparł Andrzej po chwili zastanowienia. – Tylko nie potrzebowałem ich. Nie widziałem ich sensu, dla siebie. W sumie nie za bardzo rozumiałem, po co ludzie tak się za nimi uganiają. Dobrze mi było z tym układem: podryw – seks – pożegnanie. Przez dłuższy czas to mi w zupełności wystarczało.

– Więc co się zmieniło?

– Nie wiem – stwierdził spokojnie. Ręka, na której dotąd leżał, ścierpła, więc ułożył się inaczej, tak by móc ją rozprostować. Drugą rękę wciąż trzymał na nodze Poldka. – Może to była jakaś forma przesytu, może zacząłem potrzebować ludzi też trochę inaczej, jako znajomych, do pogadania, do wyjścia gdzieś razem. A potem ty mi zwinąłeś sprzed nosa epos babiloński i jesteśmy tutaj – dokończył z rozbawieniem.

Poldek wybuchnął śmiechem w poduszkę.

– Czyli to moja wina – podsumował. – No jasne. Ej, a tak szczerze, żałujesz tego haremu? Żałowałeś kiedykolwiek?

– Nie – odparł ze zdziwieniem. – Niby czemu? Miałem ochotę na wielu facetów, to miałem, dlaczego mam tego teraz żałować?

– Nie, ja nie w tym sensie – mruknął Poldek, spoglądając na niego przez ramię z wyraźnym uśmiechem. – To mi akurat nie przyszło do głowy. Pytam w sensie, czy żałujesz, że już nie masz tego haremu facetów, tylko jednego faceta, i to akurat tego, którego musisz pilnować przy pisaniu magisterki? Nie żałujesz, że zrobiłeś taką zamianę?

Andrzej patrzył na niego przez moment w milczeniu.

– Mówiłem ci kiedyś, że nie żałuję żadnej swojej życiowej decyzji – odpowiedział wreszcie twardo.

Poldek nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko jeszcze raz, lekko, jakby z czułością, i z powrotem opadł na poduszkę.

– No dobra, to teraz w sumie mógłbym zadać to cholernie durne pytanie – mruknął po chwili. – Chociaż w zasadzie już znam odpowiedź, że nie.

– Zadaj je – zachęcił Andrzej. – Chcę wiedzieć, co to za durne pytanie.

Poldek wziął głęboki oddech.

– OK, ale uprzedzałem, że jest durne. Byłeś kiedyś w stałym związku? Nie mówię o tym w liceum, tylko później, na studiach. No… przed nami.

Andrzej przez moment milczał.

– Byłem – odpowiedział wreszcie spokojnie. – Raz.

Poldek uniósł głowę, a potem szybko przewrócił się na plecy. Pomimo ciemności, słabo rozpraszanej nocną lampką, zaskoczenie i zaciekawienie na jego twarzy były całkiem nieźle widoczne.

– Dobra, teraz to przeżyłem szok – oświadczył. – I ci nie daruję, sorry. Mów. Chcę szczegóły, nie umiem sobie tego wyobrazić. Co ten facet musiał zrobić i kim być, że jednak mu się coś takiego z tobą udało?

W jego głosie poza zaciekawieniem brzmiało też niedowierzanie. I chyba coś jeszcze, czego jednak nie dawało się rozpoznać.

Andrzej milczał przez dłuższą chwilę, potem się krótko roześmiał.

– Naprawdę chcesz o tym słuchać? – zapytał.

– Chcę – odparł Poldek poważnie. – Chciałbym cię naprawdę tak porządnie poznać, ale wielu rzeczy o tobie jeszcze nie wiem. A to wydaje się… no, ważne.

– Może i było ważne – mruknął Andrzej. – W pewnym sensie. – Usiadł, oparł się plecami o poduszkę, przyciągnął trochę kołdrę i zarzucił ją na nogi swoje i Poldka. – Poznałem go w połowie pierwszego roku, też w Inferno, zaczepił mnie i poszliśmy do niego. A po paru dniach znowu mnie w tym klubie znalazł. Był atrakcyjny, dobry w łóżku i palił, więc było fajnie. Był mną mocno zainteresowany, chyba od samego początku, a mnie się zaczęło podobać takie częstsze pieprzenie się z tą samą osobą, więc przychodziłem, chociaż przez dłuższy czas chodziłem jednocześnie na nowe podrywy. Bo miałem ochotę. A on się o to strasznie wkurzał. – Uśmiechnął się lekko; przypomniał sobie, jaką minę robił Remigiusz, ile razy pojawiała się choćby aluzja do innych facetów. – Był też ode mnie o dwadzieścia lat starszy – dodał, zerkając na Poldka, który w tym momencie uniósł w zaskoczeniu brwi. – Nie czuło się tego, chyba że wyjeżdżał z jakimiś akcjami wychowawczymi z serii „nie masz kolegów”. A wyjeżdżał z tym dość często, bardziej się przejmował takimi sprawami niż ja. O – dodał, sięgając po papierosy, zapalniczkę i popielniczkę, które leżały na nocnej szafce – i zawsze marudził, gdy paliłem w łóżku. Chyba się bał, że puszczę nas obu z dymem. – Podsunął Poldkowi paczkę, ale ponieważ ten pokręcił głową, Andrzej zapalił papierosa tylko sobie. – To był miły facet – podjął. – Miły, zabawny, dobry w łóżku. Troskliwy, aż chwilami nadopiekuńczy, co mnie wkurzało. Ale na początku studiów niemal wszystko mnie wkurzało. – Zaciągnął się głęboko, wydmuchał powoli dym i popatrzył na zasłonięte okna. – Pierwsze miesiące pierwszego roku były najgorsze. Masa ludzi na roku, wśród których kompletnie ginąłem, byłem po prostu jednym z wielu, kolejna osoba z nazwiskiem na „W”, więc ostatnia grupa ćwiczeniowa, to wszystko, co musi pan wiedzieć, dopóki pan czegoś nie obleje. – Ugiął nogi w kolanach i oparł na nich ręce. – Szczecin, bo do Krakowa się nie dostałem. – Zerknął na Poldka, który milczał, tylko ułożył się teraz na boku twarzą do mówiącego. – To jest jedna z tych rzeczy, o których nikomu nie powiedziałem. Składałem papiery na UJ, było dla mnie jasne, że tam jest moje miejsce. I nie do pomyślenia, że mógłbym się nie dostać. A jednak. – Ponownie uniósł papierosa do ust. – Egzaminy poszły mi dobrze – podjął po krótkiej chwili – ale innym też, a ludzi na jedno miejsce było sporo. I wtedy zaliczyłem naprawdę paskudne zderzenie z rzeczywistością: byli ludzie równie dobrzy jak ja. I byli ludzie lepsi ode mnie. I zwyczajnie miałem za mało punktów, o sześć za mało, by się dostać. A tyle punktów, ile miałem, miało też czterdzieści siedem innych osób. O jeden punkt więcej ode mnie miało trzydzieści sześć, a o jeden mniej – czterdzieści dwie. Musiało mnie mocno trzepnąć, skoro do dziś to pamiętam – dodał z rozbawieniem i ponownie się zaciągnął.

– A skąd Szczecin? – spytał Poldek cicho.

– Awaryjnie – wyjaśnił spokojnie. – Szczecińską polonistykę kojarzyłem dobrze przez parę nazwisk, paru autorów artykułów, które do egzaminów czytałem. Nie pamiętam już, czy to mama mi ciągle wbijała do głowy, żebym składał na dwie uczelnie albo dwa kierunki, skoro tak można, czy mnie coś tknęło, że lepiej mimo wszystko mieć taki plan awaryjny, w każdym razie złożyłem też tam. I tam się bez problemu dostałem. – Strzepnął popiół do leżącej pomiędzy nimi popielniczki. – Ale byłem wściekły. Rodzicom nie mówiłem, gdzie dokładnie zdaję, nie mówiłem nikomu, więc po prostu temat Krakowa oficjalnie nigdy nie istniał. Ale przez cały pierwszy rok miałem takie poczucie porażki, niby jestem na wymarzonym kierunku, ale nie w wymarzonej uczelni. Więc uznałem, że pokażę im wszystkim, tylko nie pytaj, jakim „im”, po prostu jakimś „im”, pokażę im, że jestem od wszystkich lepszy. Najlepszy. Lepszy od tych tutaj w Szczecinie, lepszych od innych, tych przyjętych, w Krakowie. Najlepszy w czasie ćwiczeń, w czasie zaliczeń, w czasie egzaminów. I to się rzeczywiście udawało, zerówki, zwolnienia z niektórych egzaminów, dobre oceny. – Zaciągnął się. Poldek milczał, przesuwał palcem prawej dłoni po popielniczce. – Przez pierwsze miesiące miałem nawet taką myśl, że zdam dobrze pierwszy rok i się przeniosę do Krakowa, mogło się udać. – Spojrzał na rozżarzony czubek papierosa. – Ale wtedy zaczęło się zmieniać. Moja promotorka mnie zauważyła w czasie ćwiczeń, pożyczyła mi parę książek, potem zaproponowała napisanie recenzji jednej z nich do „Pograniczy”. Napisałem, opublikowali mi to. Potem dostałem drugą książkę, też do recenzji. Wiesz, to były takie studenckie recenzje, nie taki poziom, jak wykładowców, ale praktykowali to, dawali niektórym studentom do recenzji a to powieść, a to publikację naukową. Tylko zwykle mierzyli w osoby co najmniej na trzecim roku. Ale Zielewska powiedziała, że ręczy za mnie głową, i przepuścili tekst pierwszaka. – Uśmiechnął się do siebie na to wspomnienie. – Nie masz pojęcia, co poczułem, gdy pierwszy raz zobaczyłem swoje nazwisko wydrukowane w czasopiśmie literackim, w czasopiśmie pod redakcją moich własnych wykładowców. Byłem tam. Byłem czymś więcej niż jednym ze stu sześćdziesięciu nazwisk, które może będą tu za rok, a może nie. Byłem obecny w „Pograniczach”, byłem rozpoznawany przez kilku wykładowców z nazwiska, byłem tym, któremu można pożyczyć książki z zakładowego księgozbioru. Nie zniknąłem, nie przegrałem. – Zdusił niedopałek w popielniczce i spojrzał na Poldka. – Od tej pierwszej publikacji Kraków bardzo szybko wyleciał mi z głowy. Tutaj zacząłem już coś osiągać, i to w momencie, gdy większość moich znajomych z roku zastanawiała się tylko, czy zda łacinę albo egzamin z gramatyki opisowej.

– Byłeś szczęśliwy – powiedział Poldek cicho. Andrzej uśmiechnął się.

– Tak, byłem szczęśliwy. – Ponownie oparł się o poduszkę i położył splecione dłonie na kolanach. – Wtedy w końcu naprawdę zacząłem się czuć na tych studiach szczęśliwy. I zacząłem lubić Szczecin, nie wiem, czy jakoś tak niezależnie, czy właśnie z powodu studiów. Ale zacząłem. Wcześniej mnie to miasto strasznie wkurzało, było takie… w kawałkach, jak jakaś byle jak pozszywana narzuta. A potem nagle zaczęło mi się to podobać, taki nieoczywisty zestaw skrawków, które teoretycznie do siebie nie pasują, ale jednak tworzą coś interesującego. I okazało się, że im bardziej człowiek się w te skrawki wpatruje, zagłębia, tym się robi ciekawiej. – Poprawił poduszkę, by mieć jej kawałek też za głową. – Wiesz, kiedy na czyjeś pytanie, czemu akurat tutaj, odpowiadam „Bo wybrałem Szczecin”, zawsze myślę w kontekście „po pierwszym roku”. Takie małe niedopowiedzenie, które zmienia sytuację – dodał z rozbawieniem. – Ale w sumie to prawda, w ostatecznym rozrachunku to ja wybrałem Szczecin. Natomiast wcześniej byłem naprawdę wiecznie wkurzony. Na tę sprawę ze studiami. Na to miasto, bo to nie był Kraków. Na codzienność i na siebie, bo okazało się, że jestem beznadziejnie przygotowany do samodzielności, wtedy dopiero wyszło, jak matka wokół mnie skakała, nie umiałem ani zrobić prania, ani czegoś ugotować, ani nie byłem przyzwyczajony, że muszę sam wokół siebie jakoś ogarniać otoczenie. Akademik to była na początku niezła szkoła życia, czułem się momentami jak kretyn. Ale umiałem obserwować i się uczyć – dodał po chwili. – I byłem wkurzony na rodziców. Na to, że muszę co jakiś czas do nich jeździć i się wybijać z tego rytmu „duże miasto i studia”. Że ich potrzebowałem, to znaczy matki. Że jeszcze parę razy musiałem się zetrzeć z ojcem, żeby mu uświadomić, gdzie są granice. Na matkę byłem wtedy jeszcze wciąż dość zły za to, że w tej jednej konkretnej kwestii zawsze ustępowała ojcu – dorzucił. – Potem, między drugim a trzecim rokiem, już mi przeszło, ale wcześniej ciągle miałem jej to za złe i czasem lubiłem powiedzieć ojcu coś tak, żeby i ją zabolało. Chcesz słuchać dalej? – spytał kpiąco, głównie by przerwać to milczenie ze strony Poldka.

– Chcę – odparł Poldek spokojnie, stanowczo, patrząc na niego uważnie. – Bardzo chcę.

Andrzej wzruszył ramionami i spojrzał na zaciągnięte zasłony.

– Więc tak to wyglądało – podjął. – Remigiusz wkroczył w to w momencie, gdy już się trochę zacząłem ogarniać pod względem codziennego życia i już ustawiłem nieco rozkład sił na uczelni, to znaczy przestałem być takim jednym z wielu i przynajmniej na poziomie grupy wykładowcy mnie rozpoznawali, na zasadzie: „O, Weredecki, ten ma zawsze coś sensownego do powiedzenia i jest przygotowany”. Ale to nadal był dopiero początek i nadal ciągle mnie nosiło. I naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej wtedy potrzebowałem, były jakieś romansowe historie. Ale Remigiusz wpakował mi się w życie z jakimś takim… bo ja wiem, codziennym spokojem. Ładem. Troską. Lubił wokół mnie skakać, a to było wygodne i ułatwiające życie. Lubił mnie wozić. Nauczył mnie obsługi komputera i jazdy samochodem, potem na kursie wszystko to już miałem opanowane. Przejmował się, czy zjadłem, czy dobrze się czuję, czy mam zajęcia na ósmą i mnie podrzucić, żebym się nie tłukł autobusem. Przed sesją, chyba wtedy, namówił mnie, żebym u niego przemieszkał, bo będę miał lepsze warunki do nauki, i tak w końcu zostałem u niego aż do grudnia. Wywoził mnie na siłę na jakieś wiejskie wycieczki, żebym się dotlenił. – Skrzywił się na to wspomnienie. – Plus tego był taki, że ćwiczyłem manewry na jakichś dzikich drogach. Ogólnie naprawdę ułatwił mi życie przez letni semestr, w razie potrzeby mogłem się kompletnie wyłączyć i skupić na nauce. To było miłe, ta troska. Chociaż raczej nie za bardzo mu okazywałem wdzięczność. Za to chętnie i łatwo pokazywałem mu moje wkurzenie, nawet jeśli nie było jego winą – dorzucił szczerze. – W sumie facet miał do mnie momentami świętą cierpliwość.

– Kochałeś go?

Głos Poldka był cichy i łagodny. Twarz Poldka, tylko częściowo widoczna w świetle lampki – uważna i wyczekująca. Andrzej popatrzył na niego, uśmiechnął się lekko.

– Nie – odpowiedział spokojnie. – Nie kochałem go. Lubiłem go. – Spojrzał w kierunku okna. – Naprawdę go polubiłem. Nieźle się z nim gadało, o ile nie miał tych akcji wychowawczych. W łóżku było świetnie. Ta troska o mnie była wygodna, miła, taka… dobra. Był inteligentny, był ogarnięty, był sympatyczny. To mi wystarczało. – Wyprostował prawą nogę, kolano lewej na nowo objął dłońmi.

– I co się stało?

– Jemu to nie wystarczało. – Wyciągnął z paczki nowego papierosa. – W wakacje mi nagle oświadczył, że się we mnie zakochał. I potem zaczęło się takie… nie wiem, jak to określić, takie jego dążenie za wszelką cenę do tego, żebym ja się określił i żeby zrobić z tego takie oficjalne, jednoznaczne „razem”. – Zapalił, przez chwilę obracał zapalniczkę w dłoniach. – Upierał się, żebym poznawał jego znajomych. Jego siostrę. Żebym wygłaszał całe prelekcje na temat tego, co czuję, co do niego czuję. Wymyślił sobie, że kupimy nowe mieszkanie, rozumiesz, „my”, on, ja i moje stypendium, którego jeszcze nawet nie miałem. Większe mieszkanie, żeby w kolejnych latach książki mi się mieściły. Ciągał mnie po tych mieszkaniach do oglądania i się wściekał, że się tym nie entuzjazmuję. A potem wymyślił sobie wspólne święta u jego siostry, w innym mieście, jako para. I chyba to mi w końcu otworzyło oczy, że zaszliśmy za daleko.

Zaciągnął się mocno, potem powoli wydmuchał dym. Wspomnienia niektórych rozmów, wrażeń, niepokojów nadal miały dość wyrazisty smak.

– Nie chciałem go jakoś bezdusznie wykorzystać – podjął ciszej. – Naprawdę go polubiłem. I naprawdę było fajnie. Ale w pewnym momencie… zacząłem się dusić. Nie umiem tego wyjaśnić, po prostu chwytało mnie momentami takie uczucie, jakby coś mnie przygniatało, jakbym nie mógł w pełni oddychać. To nie było cały czas, to były właśnie momenty, dlatego na początku je ignorowałem, a potem uznawałem za taką chwilową irytację, nic szczególnego, wiadomo, że na chwilę każdy może cię wkurzyć czy każdego możesz mieć przez dzień dość. Ale to wracało, coraz częściej i coraz mocniej. – Zaciągnął się ponownie. – Drażnił mnie z tym wymuszaniem poznawania jego znajomych, właśnie wtedy, gdy ludzie wokół poza wykładowcami tylko mnie wkurzali. Z tą swoją siostrą, gdy ja sobie próbowałem uporządkować jakoś sprawę z matką. Z tym wspólnym kupowaniem mieszkania, gdy ja się dopiero odnalazłem w mieście. I gdy zastanawiałem się, co jeszcze mogę zrobić, żeby się bardziej pokazać na studiach, a ten mi ględził, gdzie postawię książki w „naszym” mieszkaniu za dziesięć lat. I z tymi świętami. Nigdy nie lubiłem świąt, nie lubiłem tej całej otoczki, lubiłem tylko mieć wtedy wolne, spokój i czas na czytanie. Ale uparł się i w końcu pomyślałem: „Dobra, co mi zależy, niech mu będzie, skoro tak się o to rzuca, co mi szkodzi”. – Uderzył papierosem w popielniczkę i znów uniósł go do ust. – Tak szczerze, momentami miałem poczucie winy. Takie niefajne, niezbyt wyraźne, do którego sam przed sobą niechętnie się przyznawałem. Że nie umiem docenić, a przecież tyle dla mnie robi. Że bywam paskudny. Że jemu tak niewiele wystarczyłoby do szczęścia, a ja jestem najwidoczniej głupim dupkiem i nie chcę mu tego dać. I dlatego zgodziłem się na ten wspólny wyjazd na święta, chociaż naprawdę nie chciałem, pokłóciliśmy się o to ostro, tak ostro, że aż się dziwię, że mi wtedy nie przyłożył. I przegiąłem nieźle, sam to widziałem, widziałem już w momencie, gdy przeginałem, ale miałem wtedy przez chwilę wrażenie, że normalnie łapię oddech. A potem zrobiło mi się głupio, przeprosiłem, zgodziłem się pojechać. – Wyciągnął przed siebie rękę z papierosem; rozżarzony czubek ponownie zabawnie rozświetlał skórę. – I wtedy zrobiło się koszmarnie.

– Dlaczego?

Zerknął na Poldka, potem znów przeniósł wzrok na czubek papierosa.

– Bo wtedy to wrażenie duszenia się zaczęło bardzo mocno narastać. Im bardziej zbliżał się dzień wyjazdu, tym było gorzej. Przyłapałem się w pewnym momencie na tym, że siedzę w bibliotece i nie mam ochoty wracać do mieszkania albo wracam, zagrzebuję się w notatkach i książkach i tylko mam nadzieję, że on nie wyskoczy zaraz z kolejnym opowiadaniem, jak to będzie fajnie na święta. I miałem coraz większe poczucie takiego dyskomfortu, że chyba coś jest ze mną nie tak, skoro im bardziej on się cieszy, tym bardziej ja jestem zły. Nie miałem pojęcia, o co chodzi.

Pamiętał kilka wieczorów spędzonych z papierosem przy oknie. To wrażenie, że coś nie pasuje, tylko nie umie się określić, co. I tę myśl, która się raz pojawiła, tak nagle i mocno: ubrać się, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i zwyczajnie wyjść. W ciemność, w noc, przed siebie.

– I w końcu dotarło do mnie, że po prostu wpakowałem się w coś, czego nie chcę – podjął, zaciągnął się o raz ostatni i, nie odrywając wzroku od zasłon, zdusił niedopałek w popielniczce. – Lubię go i tyle. Nie czuję tego, czego on by chciał i nie będę się zmuszał do udawania, że jest inaczej albo że może być inaczej. Nie chcę tego poznawania jego znajomych, tego wspólnego mieszkania, tego wyjazdu „razem” na święta. I nie chcę tkwić w takim ciągłym „czekam, kiedy się zdeklarujesz” z jego strony.

Spojrzał na Poldka, który leżał dalej na boku, z jedną ręką pod głową, drugą dalej przy popielniczce.

– W sumie to było trochę dziwne. – Andrzej rozmasował sobie kark i poprawił poduszkę. – Wyjechałem z domu z przekonaniem, że teraz już się nigdy nie dam wpakować w coś, czego nie chcę, że nigdy już nie będę żył i robił wbrew sobie, niezgodnie ze sobą, podporządkowywał się cudzym oczekiwaniom. I prawie rok później widzę, że siedzę w samym środku takiej sytuacji i jeszcze próbuję nie widzieć, jak bardzo mi ona nie pasuje. – Odchylił głowę w tył tak, że dotknął ściany. – Nie powiem, żebym był dumny z tego, jak to załatwiłem. Bo zwiałem. Kupiłem sobie jednego dnia bilet na pociąg do domu i na drugi dzień, ledwo wrócił z pracy, rzuciłem mu w twarz, że zmieniłem zdanie, jadę do rodziców. Odwiózł mnie na dworzec… myślałem, że po drodze na coś wjedzie albo naprawdę zrobi jakąś koszmarną awanturę. Bo był wściekły. I jednocześnie przez całą drogę próbował mnie przekonać, że przecież możemy to jeszcze przegadać, zmienić plany, zrobić w święta coś innego. A ja chciałem tylko wsiąść do pociągu i być jak najdalej, nie czułem się wtedy na siłach z nim konfrontować. Nagadałem mu wtedy, jeszcze w mieszkaniu, różnych bzdur na temat tego, jak postrzegałem tę naszą znajomość, byłem gotów powiedzieć cokolwiek, żeby tylko to skończyć. Ale znowu przegiąłem, tym razem tak kompletnie, aż stracił nad sobą panowanie i dał mi w twarz. – Zerknął na Poldka i uśmiechnął się krzywo. – W innej sytuacji bym oddał, i to z nawiązką. Ale wtedy to przyjąłem, to było takie „dobra, zasłużyłem i wiem o tym, chcę już wyjść”. No i w końcu pojechałem do rodziców na święta.

Uszczęśliwiona mina mamy. Krótki, mocny uścisk dłoni ojca. Choinka, ta nieszczęsna choinka wielkości małego słonia, którą mama co roku kazała ustawiać w salonie, z całą masą bombek, łańcuchów i lampek. Obiad świąteczny, po którym człowiek ledwo mógł wstać od stołu. Spokój i cisza własnego pokoju, w którym można było się zamknąć i pomyśleć. Albo właśnie nie myśleć.

– I dopiero tam, tak bardziej z dystansu, dotarło do mnie, że sprawa jest tak naprawdę bardzo prosta. Lubię go i nic więcej. Nie ma w tym niczego więcej. I nie ma miejsca na kompromisy. A ja tkwię w fałszywej sytuacji i nie jest mi z tym dobrze. Z samym sobą w tej sytuacji nie jest mi dobrze. – Wyprostował się ponownie, wziął popielniczkę z łóżka i odstawił na szafkę. – To chyba najbardziej mnie uderzyło: że sam ze sobą czuję się w tym źle i fałszywie. Jestem ciągle na tej gorszej pozycji, bo ciągle nie odpowiadam tym, czego on ode mnie oczekuje. I albo mogę udawać, że odpowiadam lub w końcu odpowiem, albo postawić sprawę jasno: że nie ma czym odpowiadać, bo po prostu niczego więcej poza tym zwykłym lubieniem nie będzie. I nie ma w tym żadnej mojej winy, jego zresztą też, po prostu każdy oczekiwał czegoś innego. Zresztą – dodał po chwili – ja cały czas mówiłem szczerze, jak to wszystko widzę. Ale on chyba słyszał tylko te fragmenty, które mu pasowały. A może ja nie umiałem tego powiedzieć wystarczająco wyraźnie i konkretnie. Nie wiem.

– Widzieliście się potem jeszcze? – zapytał Poldek po dłuższej chwili ciszy.

– Tak, zaraz po nowym roku – odparł, nie patrząc na niego. – Pojechałem oddać mu klucze. Wcześniej, póki był u siostry, zabrałem swoje rzeczy na stancję u znajomego. Może to było szczeniackie zagranie, takie pakowanie się i zabieranie rzeczy pod jego nieobecność, ale uznałem, że dopiero gdy zobaczy, że pozabierałem rzeczy, dotrze do niego, że mówiłem poważnie. – Zamilkł na moment. – Przeprosiłem go za to, co mu wcześniej nagadałem, żeby nie było – dodał. – Nie mam nic przeciwko temu, żeby ktoś mnie uważał za głupiego złamasa, gdy chcę być głupim złamasem, ale wtedy to było takie działanie na oślep, świadomie nie w porządku wobec niego. Pożegnaliśmy się nawet spokojnie, szczerze mówiąc, obawiałem się jakichś wielkich scen czy kolejnej awantury. Ale on najwidoczniej też już to sobie trochę przemyślał i ułożył. Przynajmniej tak to wyglądało.

Poldek milczał. Przyciągnął trochę kołdrę i okrył się po ramiona, ale milczał.

– Po paru tygodniach złapałem się na takim wrażeniu, że jest mi lżej – dorzucił Andrzej, spoglądając na niego. – Po prostu tak… normalnie i bez poczucia, że ktoś ciągle oczekuje ode mnie czegoś, czego ja nie chcę, czego nawet dobrze nie rozumiem. Bo nie rozumiałem – przyznał. – Na poziomie rozumowym OK, rozumiałem, o co mu chodzi, ale na poziomie emocji… to było kompletnie poza mną. Nie czułem tego, nie chciałem tego, nie potrzebowałem tego. I byłem tak cholernie zmęczony siedzeniem w samym środku tego „ja czuję, czy ty czujesz, czemu nie czujesz, kiedy poczujesz”. Poszedłem któregoś wieczoru do klubu, zaczepiłem kogoś, kto mi się spodobał, przeleciałem go, wróciłem na stancję, koniec. Dostałem to, na co miałem ochotę, a potem mogłem wrócić do swoich spraw i nie musiałem się szarpać z czymś, co tak zupełnie do mnie nie przemawiało.

– Ale to chyba była dobra znajomość – mruknął Poldek. Andrzej uśmiechnął się lekko.

– Była. Zdecydowanie była. Dopiero po pewnym czasie zacząłem myśleć o niej pod tym kątem. Tak jak mówiłem, to był sympatyczny, troskliwy, cierpliwy facet, z którym zwyczajnie dobrze się spędzało czas. Później chwilami powracały do mnie pewne jego słowa, te o braku bliższych ludzi wokół, i aż mnie parę razy wkurwiło, jak bardzo miał rację. – Roześmiał się na wspomnienie siebie na trzecim roku, tamtej kompletnej bezradności i poczucia braku umiejętności, gdy przychodziło do budowania sobie „kółka towarzyskiego”. – Ale wcześniej ci ludzie wokół nie sprawiali mi przyjemności, więc jaki niby byłby sens bawić się w jakieś wymuszone znajomości? Naprawdę mnie denerwuje i odrzuca to częste przekonanie, że trzeba coś robić, mieć, „bo tak”, bo „wszyscy tak robią”. – Splótł ręce na karku i ponownie oparł głowę o ścianę. – I tak właściwie, gdy już tak to rozgrzebujemy, to chyba powinienem uznać, że on trochę mnie jednak… wychował, to niestety będzie odpowiednie słowo – dodał z rozbawieniem.

– W sensie?

– W sensie do takiego bycia z kimś. Z ludźmi ogólnie. Mój współlokator z akademika mnie nie cierpiał, wprawdzie z wzajemnością, ale podejrzewam, że więcej w tym było mojej zasługi niż jego. Potem już się całkiem nieźle dogadywałem z ludźmi na stancjach, nawet z tymi bardziej wkurzającymi. Nauczyłem się też zaciskać czasem zęby i gryźć się w język, i nie pchać innym przed oczy, jak bardzo ich uważam za idiotów, nawet jeśli uważałem ich za idiotów, ale wyartykułowanie tego nie było niezbędne. – Zastanowił się przez moment. – I chyba nauczył mnie trochę większego zwracania w łóżku uwagi na drugą osobę. I tego, żeby nie szarżować, a najwyraźniej zdarzało mi się. I tego, że wolniejsze tempo i więcej czułości też bywa fajne, a przytulenie się do siebie od czasu do czasu nie gryzie. – Spojrzał na Poldka i uśmiechnął się z rozbawieniem. – Jednym słowem, jakkolwiek nie podoba mi się to, że muszę to powiedzieć, sporo mu zawdzięczam.

Poldek pozostał poważny.

– Nie żałowałeś nigdy tamtego rozstania?

– Nie. – Wyciągnął ręce przed siebie i przeciągnął się. – Kurde, trochę mnie kark boli, za dużo ostatnio siedzę nad laptopem. Nie, nie żałowałem. Czasem myślałem, że szkoda, że nie umiałem tego zakończyć nieco… lepiej, bez takich numerów jak z tą nagłą zmianą planów. Ale samego rozstania nie żałowałem. – Ponownie wsparł dłonie na kolanie. – Poldek, zrozum, dusiłem się w tym. Dopiero u rodziców podczas świąt to tak porządnie do mnie dotarło, właśnie to, że mam coraz bardziej wrażenie, że się duszę. To nie była jego wina, raczej moja, bo dawałem się coraz bardziej wciągać w coś, o czym wiedziałem, że nie jest dla mnie, ale po prostu pozwalałem, żeby jeszcze chwilę potrwało, bo ogólnie było fajnie. Nigdy później nie wpakowałem się w taką sytuację. Potrafiłem od razu się zorientować, że się na nią zanosi, i od razu postawić sprawę jasno albo uciąć znajomość, jeśli dalej się zanosiło. I umiałem już stwierdzić, czego w takich znajomościach nie chcę.

– Nie chciałeś związku?

– To nawet nie to – powiedział z namysłem. – Nie chciałem sytuacji, w której tkwiłbym wbrew sobie, wbrew temu, co mi odpowiada i wbrew temu, jak chcę żyć. Nie chodziło o to, że zbudowałem sobie jakąś jedyną odpowiadającą mi wizję, po prostu nie chciałem niczego, co odbierałbym jako niezgodne z tym, co mi w danym momencie pasuje.

– A potem?

– To znaczy?

– No… po nim.

Andrzej wzruszył ramionami.

– Inni faceci. Dłuższe i krótsze znajomości, dużo i często, od trzeciego roku mniej, wtedy coraz bardziej szukałem znajomości w kierunku tego, co ostatecznie znalazłem z Izą, Karoliną i Adamem. Nie twierdzę, że zrobiłem się ascetą – dodał z rozbawieniem – ale w porównaniu z pierwszym czy drugim rokiem na czwartym zdecydowanie zwolniłem. A potem… – Spojrzał na Poldka i uśmiechnął się lekko. – A potem zabrałeś mi książkę, której potrzebowałem, podałeś mi ogień, spodobałeś mi się i wylądowaliśmy w łóżku. Zakładałem, że będzie z tego fajny, koleżeński seks. Ciekawa rozmowa, wspólne palenie, udany seks, czego chcieć więcej – rzucił nieco kpiąco.

Poldek nie podchwycił tego tonu. Leżał dalej na boku, spokojny, patrzył uważnie, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Nie powinieneś ponownie zapytać „A potem”? – zasugerował Andrzej z pełną świadomością, że prowokuje sytuację.

Poldek ściągnął lekko brwi, jakby się wahał, po czym odezwał się cicho:

– A potem?

Właściwie Andrzej nie do końca rozumiał, dlaczego chciał go do tego pytania sprowokować – ale chciał.

– A potem się zakochałem – odpowiedział powoli. Odwrócił wzrok w kierunku okna i dodał: – Pierwszy raz w życiu.

Poldek wygrzebał się spod kołdry, usiadł, podciągnął nogi, objął je rękami i i wsparł podbródek na przedramionach.

– W gruncie rzeczy – powiedział cicho po krótkiej chwili – to było tak naprawdę to moje cholernie durne pytanie. Czy byłeś kiedyś, wcześniej, zakochany. Byłem ciekaw… i jakoś nie umiałem sobie tego wyobrazić.

Andrzej uśmiechnął się, raczej do siebie.

– Nie ty jeden. Za to ja umiem sobie wyobrazić ciebie zakochanego – stwierdził z rozbawieniem. – I to niejeden raz.

– Parę razy – przyznał Poldek spokojnie. – Ale to nigdy dotąd nie było… tak głęboko, intensywnie i na zawsze.

Andrzej odwrócił się do szafki nocnej, wyłączył lampkę, położył się i przesunął dłonią po jego plecach.

– Chodź tu – powiedział.

Poldek bez słowa położył się obok. W ciemności nie było widać jego twarzy, ale pod palcami dawało się wyczuć lekki uśmiech.

– Nie sądziłem, że komuś o tym opowiem – mruknął Andrzej po chwili.

– Żałujesz?

– Nie. Po prostu co jakiś czas uderza mnie, jak w sumie łatwo jest mówić ci o czymś, o czym wcale nie jest łatwo mówić.

Poldek wsunął mu dłoń we włosy.

– Skoro o mówieniu niełatwych rzeczy mowa… Pamiętasz, jak kiedyś przyszedłem do ciebie tak bez zapowiedzi? Trochę przed tą marcową rozmową.

– W lutym – zgodził się Andrzej. – Pod koniec. Kończyłem trzeci rozdział magisterki.

– Yhym. Jakoś tak.

– I zachowywałeś się tak dziwnie, że nie wiedziałem, czy tobą potrząsnąć, czy cię kopnąć.

Poldek roześmiał się cicho.

– Bardzo możliwe. Bo wiesz, wtedy właśnie, kilka dni wcześniej, dotarło do mnie, że się w tobie zakochałem. Chociaż nie, już wcześniej zacząłem sobie z tego zdawać sprawę, tylko wtedy dotarło do mnie tak wyraźnie i zacząłem czuć, że nie uciągnę dalej tego twojego „tu nie ma czego interpretować”. Poszedłem sobie wtedy na spacer i nagle patrzę, jestem pod twoim blokiem, aż mi się śmiać chciało, że jestem taki banalny. – Zsunął dłoń na jego szyję. – No i pomyślałem: a pieprzyć to, jak już jestem, to wejdę i mu powiem. A potem, jak już wszedłem, uznałem, że nie dam rady, nawet nie wiem, co powiedzieć. Więc siedziałem u ciebie na łóżku, patrzyłem, jak piszesz, i tak do mnie docierało: kurde, ale się wpakowałem. Byłeś taki skupiony na tym pisaniu, taki odcięty od świata, tylko się czasem do siebie uśmiechałeś, musiało ci wtedy wyjątkowo dobrze wyjść jakieś zdanie czy akapit, zawsze tak robisz, jak jesteś z jakiegoś kawałka szczególnie zadowolony, uśmiechasz się do siebie, kiwasz głową, czasem jeszcze mruczysz pod nosem: „Aha” albo „Yhym, yhym”.

– Poważnie? – zdziwił się Andrzej.

– Poważnie – w głosie Poldka zabrzmiało czułe rozbawienie. – Przecież od ponad roku obserwuję cię przy pisaniu, wiem już, że coś skasujesz, zanim jeszcze to zrobisz, wiem po tym, jak marszczysz nos i wciągasz powietrze przez zęby, albo że jesteś bardzo zadowolony z jakiegoś fragmentu, bo kiwasz głową i sobie mruczysz. I wtedy właśnie tak ze dwa razy sobie pokiwałeś z uśmiechem – podjął – raz zamruczałeś, miałem wtedy ochotę podejść i cię pocałować. A potem w którymś momencie przerwałeś i patrzyłeś bez słowa na ścianę, tak się zawiesiłeś, czasem jak na ciebie wtedy patrzę, to mam wrażenie, że aż widzę, jak ci się w głowie układają kolejne partie tekstu albo myśli. A ja tam siedziałem, obserwowałem cię i myślałem: nie dam tak długo rady. Nie dam rady udawać, że to tylko koleżeński seks. Ale przecież sam mówiłeś, że „tu nie ma czego interpretować”. A potem ty mi strzeliłeś tą informacją, że już się nie spotykasz z innymi, i wtedy poczułem się kompletnie skołowany. Serio, wyszedłem z większym mętlikiem w głowie, niż gdy przyszedłem. – Opuścił rękę na poduszkę. – Próbowałem to ogarnąć, raz z tej strony, raz z innej, a potem w marcu uznałem, że trudno, będzie, jak będzie, mam dość takiej huśtawki we własnej głowie. Dlatego ci wtedy napisałem, że chcę pogadać. Szczerze mówiąc – dodał po krótkiej chwili – spodziewałem się po tobie różnych rzeczy, od kpiącego „mówiłem, bez nadinterpretacji” po współczujące „no co ja ci poradzę”, ale na pewno nie tego, że usłyszę „nie tylko ty”. – Położył Andrzejowi dłoń na karku i zaczął przesuwać delikatnie palcami o skórze. – Serio, to był jeden z największych szoków w moim życiu, ty mówiący „zależy mi”. Wtedy to do ciebie dotarło czy też ci się coś już zaczęło wcześniej klarować? – zapytał z zaciekawieniem.

Andrzej milczał przez moment.

– Pamiętasz ten wieczór, gdy Iza płakała przez tego debila, który ją rzucił? – odezwał się wreszcie. – Ty jej się władowałeś z czekoladą do pokoju i skończyliśmy z całonocnym maratonem Woody’ego Allena.

– Pamiętam, i co?

– Wtedy to sobie uświadomiłem. Tamtej nocy, a właściwie już nad ranem, gdy wróciliśmy do mojego pokoju i rozwaliłeś mi się na łóżku tak, że musiałem wyciągać spod ciebie kołdrę.

– Czekaj – powiedział Poldek zaskoczonym tonem – pamiętam… Pamiętam, że przez wszystkie filmy co jakiś czas tak dziwnie na mnie patrzyłeś nad głową Izy, myślałem, że jesteś wkurzony, że tak ci wywróciłem do góry nogami plany na wieczór.

– Nie byłem wkurzony. Zastanawiałem się.

Poldek parsknął śmiechem.

– Szczerze, czasem, gdy się nad czymś zastanawiasz, potrafisz zrobić taką minę, jakbyś chciał kogoś kopnąć – powiedział z rozbawieniem. – Ale… to było tuż przed walentynkami, nie? Tak kojarzę, Iza miała wtedy właśnie dlatego ten napad doła.

– Tak.

– Czyli… – podjął powoli. – Czyli z miesiąc przed naszą rozmową na Błoniach. I… co ty w sumie zamierzałeś, skoro już cię tak oświeciło?

– Nic – odpowiedział Andrzej z lekkim zdziwieniem. – A co miałem zamierzać?

Ręka przesuwająca się dotąd po jego karku zamarła bez ruchu.

– Czekaj, czekaj – powiedział Poldek niedowierzającym tonem. – Ja to próbuję ogarnąć. Zorientowałeś się, że się we mnie zakochałeś… i nic? W sensie, nie rozważałeś żadnej rozmowy, nic mi powiedzieć, żadnego sprawdzenia, czy to może być obustronne? Tylko tak „o, czyli jest w ten sposób, dobra, idziemy dalej”?

– Tak – zgodził się Andrzej spokojnie.

– Dlaczego? – Tym razem w głosie Poldka brzmiało zdumienie… i chyba trochę zgrozy.

– Nie miałem potrzeby – powiedział zgodnie z prawdą. – Uporządkowałem to sobie w głowie, zrozumiałem, o co chodzi, ty byłeś obok, wszystko normalnie funkcjonowało.

– Ja pierdolę – odezwał się Poldek po chwili, takim tonem, jakby odkrył coś przerażającego. – Teraz właśnie do mnie dotarło, że jakbym się nie zdecydował postawić wszystkiego na jedną kartę wtedy w marcu, to do dziś moglibyśmy się tak bujać: ja zdołowany, że się zakochałem bez wzajemności w facecie, który traktuje mnie tylko jak fajnego kumpla do pieprzenia, i ty zadowolony z siebie, bo ty wiesz, co czujesz i nawet ci do łba nie przyjdzie, że może ktoś inny też chciałby to wiedzieć. – Zacisnął mu rękę na karku tak mocno, że Andrzej aż syknął. – Boli, co? I dobrze ci tak, że boli. Kurwa, Andrzej, o takich rzeczach się mówi! O uczuciach się mówi! – Rozluźnił uścisk i dodał łagodniej: – Naprawdę bywasz dziwny.

– Przecież teraz mówię – mruknął obronnie.

Poldek przysunął się i objął go w pasie.

– Wiem – powiedział cicho, z ustami przy jego szyi. – Wiem. Przepraszam, wkurzyłem się, bo tamten okres był naprawdę paskudny i cholernie się biłem z myślami, a tu się okazuje, że nie było powodu, tylko ktoś nie był uprzejmy się tym faktem podzielić. – Pocałował go za uchem i dodał łagodnie: – I wiem, że mówisz, coraz częściej i więcej mi mówisz o sobie. Nie masz pojęcia, jak się z tego cieszę.

Andrzej objął Poldka mocno. Znany zapach skóry i włosów, znajomy kształt ciała, intensywna, ale zupełnie nieprzytłaczająca bliskość. Możliwe, że nawet to będzie umiał mu kiedyś powiedzieć.

– Naprawdę bywasz dziwny – powtórzył nagle Poldek. – I kocham cię z tymi twoimi wszystkimi dziwactwami. I tak się ogromnie cieszę, gdy mówisz mi rzeczy, których dotąd nikomu nie mówiłeś. Czasem żałuję, że nie mogę wtedy dokładnie widzieć twojej twarzy, ale jak wolisz tak, to nie ma sprawy. Ale jak nie masz ochoty o czymś mówić, to mnie zwyczajnie pogoń, żebym się odczepił, dobra? – dodał, przesuwając dłonią po jego biodrze. – Nie chcę, żebyś się kiedykolwiek poczuł… jak wtedy z tamtym facetem, przytłoczony czy przyduszony, zmuszany do mówienia o czymś, o czym nie chcesz mówić. OK? Możesz mi to obiecać?

– Obiecuję – odparł uspokajająco. – Nie panikuj, nie czuję się tak.

– To dobrze. – W głosie Poldka dało się wychwycić ulgę.

– Naprawdę coś do siebie pomrukuję w czasie pisania? – zapytał Andrzej po chwili, wciąż nie dowierzając. Poldek roześmiał mu się w szyję.

– Naprawdę. To jest urocze – zapewnił. – Jak marszczysz nos z niezadowolenia, też wyglądasz uroczo, ale zadowolone mruczenie wygrywa. Lubię wtedy na ciebie patrzeć, rozczulające to jest.

– Raczej idiotyczne.

– Nie – zaprzeczył Poldek, głaszcząc go delikatnie po plecach. – Nie widzisz się w tych momentach, więc nie masz prawa głosu. To jest urocze.

Nie było sensu się spierać. Skoro Poldek tak chciał to postrzegać – niech mu będzie. I może tym lepiej, że pewne rozmowy odbywały się po ciemku, więc człowiek nie zawsze się tak kompletnie – a tym bardziej nieświadomie – obnażał.

Inna sprawa, że ani zamierzonego, ani niezamierzonego obnażenia się przed Poldkiem – Andrzej nie żałował.

 

for. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top