POWROTY DO DOMU. ROZDZIAŁ VI: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA PO ZMROKU. CZĘŚĆ PIERWSZA

Mam gotowy ten rozdział, mam gotowy siódmy, piszę ósmy. Mam dużą część patchworku pisarskiego Andrzeja. Mam napoczęty tekst o ojcu Andrzeja. Jednym słowem: mam Andrzejofazę…

 

 

 

POWROTY DO DOMU

ROZDZIAŁ VI: O CZYM SIĘ ŁATWIEJ ROZMAWIA
PO ZMROKU. 
CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

I see the lonely road that leads so far away,

I see the distant lights that left behind the day.

But what I see is so much more than I can say

And I see you in midnight blue.

Electric Light Orchestra, „Midnight Blue

 

O samochodzie rozmawiali w gruncie rzeczy już od końcówki stycznia; na początku to były tylko takie luźne uwagi, „Przydałby się samochód” czy „Fajnie byłoby się móc gdzieś przejechać, jak będzie ciepło”. W marcu wrócili do tematu trochę poważniej, ale szybko odpuścili – Andrzej musiał skończyć na czas artykuł, Poldek krążył wokół pierwszego rozdziału magisterki, najwyraźniej starając się znaleźć kolejne powody, by go dalej nie pisać. Jednak na początku kwietnia, parę dni po podwójnej imprezie imieninowej, Andrzej posadził Poldka w kuchni i przystąpił do realizacji trzech punktów, które miał na to popołudnie zaplanowane. Najpierw opieprzył go w tę i z powrotem za absolutne i doskonałe nic, które Poldek zrobił od lutego przy magisterce i za które dopiero co zaliczył u promotorki łagodne napomnienie.

– Rusz tę leniwą dupę, usiądź i skończ ten rozdział – podsumował z irytacją Andrzej. – Poprzepisywałeś sobie cytaty, pospisywałeś hasła, najwyższy czas, by zrobić z tego coś więcej niż burdel w pliku. Samo się nie napisze, dociera to do ciebie?

Poldek siedział na razie cicho, kiwał głową i miał przynajmniej tyle przyzwoitości, by nie próbować dyskutować. Sądząc po minie, było mu trochę głupio. Sądząc po dotychczasowych efektach pracy nad magisterką, było mu za mało głupio.

– Masz szlaban na imprezy, dopóki nie skończysz teoretycznego rozdziału – dodał Andrzej.

– No bez jaj – parsknął Poldek. – Nie jestem dzieckiem. Nie traktuj mnie…

– Zamknij się – poradził. – Dwa miesiące się migasz, chwytasz się każdej bzdury, żeby tylko nie pisać, zaraz się skończy letni semestr, a ty dalej będziesz miał syf w pliku i zero magisterki.

– To powinieneś zobaczyć, jakie zero mają inni na seminarium… – zaczął Poldek.

– W dupie mam twoich innych – uciął Andrzej ostro. – Ty mnie obchodzisz. Ty i to zero, które na razie zrobiłeś. Masz szlaban na imprezy, te u twojej mamy też się tu zaliczają, masz codziennie usiąść na tyłku przed komputerem i napisać minimum pół strony, a najpierw masz zrobić porządek z tą wieżą Babel, którą wyprodukowałeś na biurku przez stertę książek, które podobno tak ci są potrzebne do magisterki, ale żadnej nawet nie otworzyłeś. Przyniosłeś je dziewięć dni temu i od dziewięciu dni tak leżą. Liczyłem. Byłem ciekaw, jak długo będziesz je omijał, przekonany, że samo wypożyczenie książek z biblioteki załatwi za ciebie sprawę napisania pierwszego rozdziału.

– Dobra, dobra – wtrącił Poldek urażonym tonem. – Zaraz to posprzątam. Co cię tak wzięło na lekcje wychowawcze, studenci są za grzeczni na zajęciach i musisz sobie odbić na mnie?

To była tania prowokacja, więc Andrzej nie skomentował.

– Rany, nie patrz już tak groźnie – poprosił Poldek po chwili. – I usiądź, przytłacza mnie, jak tak nade mną stoisz.

O to chodziło, więc nie usiadł, tylko pochylił się nad nim; jedną rękę oparł na stole, drugą na brzegu krzesła Poldka i podsumował twardo:

– Żadnych imprez do końca pierwszego rozdziału. Na uczelnię, do domu i do pisania. Będę kontrolował co wieczór zawartość pliku z tym pierwszym rozdziałem, więc nie myśl, że się wymigasz. Dotarło?

Poldek odchylił się nieco do tyłu i próbował zrobić obrażoną minę, ale mu nie wyszło; po chwili roześmiał się cicho i pokręcił głową.

– Dobra, dobra. Zajęcia, dom, pisanie. Zero życia. Dotarło – zapewnił. – Możemy już skończyć? Naprawdę bywasz straszny.

– To się nazywa troska – syknął Andrzej, odsuwając się.

– Tak, wiem, rozumiem, doceniam – odparł Poldek szybko. – Troszczę się, więc zmuszam do pisania magisterki, łapię. Możemy już przerobić te pozostałe dwa punkty, którymi chciałeś mnie dziś katować? Miejmy już to z głowy, całościowy opierdol i spać.

Andrzej usiadł na swoim miejscu i przysunął sobie herbatę.

– Pozostałe nie są takie straszne – powiedział.

– Uwierzę, jak zobaczę – mruknął Poldek w kubek.

– Samochód.

– Co „samochód”? A, czekaj, w sensie…

– No właśnie. – Andrzej westchnął i wyciągnął z leżącej na środku stołu paczki papierosa. – „W sensie”. Od dwóch miesięcy przerabiamy to tak „w sensie”, fajnie byłoby mieć, fajnie byłoby kupić, fajnie sobie pogadać, że byłoby fajnie. Może w końcu jakieś konkrety?

– No w sumie… – wymruczał Poldek i też sięgnął po papierosa. – Znaczy wiesz, ja jestem za, tylko kasa.

– Z kasą się jakoś da ogarnąć. – Strzepnął trochę popiołu do popielniczki obok papierosów. – Przeglądałem przez ostatnie dni oferty samochodów, używane z przyzwoitym przebiegiem mają całkiem znośne ceny, da się odłożyć.

– Przeglądałeś? – zdziwił się Poldek.

– Tak, przeglądałem – odparł Andrzej z naciskiem, patrząc na niego krytycznie. – Wiesz, tak to się zaczyna, najpierw się robi rozpoznanie, potem się porównuje dostępne opcje z własnymi możliwościami, na koniec podejmuje się decyzję.

Poldek zaciągnął się głęboko, powoli wypuścił dym z ust i uśmiechnął się jakoś dziwnie.

– Zawsze mnie zadziwia, jak ty potrafisz sobie to wszystko rozplanować i przeprowadzić metodycznie, krok po kroku – powiedział po chwili. – Zadziwia i urzeka.

W jego tonie i spojrzeniu było coś ciepłego – to coś, co najłatwiej dawało się przyjąć wieczorem, w łóżku, przy stłumionym świetle; natomiast w środku dnia, w innych miejscach, przy pełnym oświetleniu to coś wywoływało… chyba zakłopotanie.

– Mnie zadziwi i urzeknie, gdy w końcu się ogarniesz i zaczniesz pisać magisterkę – mruknął Andrzej.

Poldek ponownie się zaciągnął, ponownie z tym swoim dziwnym uśmiechem. Podparł rękę, w której trzymał papierosa, o stół, wydmuchał dym i przechylił nieco głowę na bok.

– Ogarnę się, obiecuję – powiedział cicho. – Dzięki, że się o mnie troszczysz.

Andrzej zdusił papierosa w popielniczce. Zdecydowanie wystarczyło już tego gadania.

– Punkt trzeci – poinformował, na co Poldek skrzywił się komicznie.

– Wiedziałem, że przed przeznaczeniem się nie ucieknie. – Westchnął i strzepnął popiół. – No dobra, słucham. Były już opierdol i lekcja życia, co będzie teraz?

– Seks – wyjaśnił uprzejmie. – Wyskakuj z ciuchów.

Poldek parsknął śmiechem i popatrzył z niedowierzaniem.

– Ej, ale serio? Tak to sobie zaplanowałeś, plan dnia na środę, po obiedzie najpierw go opieprzę za niepisanie magisterki, potem go pouczę, jak się szuka samochodu, a na zakończenie go przelecę?

– Tak – odpowiedział Andrzej zgodnie z prawdą.

Poldek roześmiał się głośno. Śmiał się, zgniatając papierosa w popielniczce, śmiał się, wstając, śmiał się, podchodząc do drugiego końca stołu. Ale kiedy stanął przed Andrzejem, już się tylko lekko uśmiechał.

– Dobra – powiedział cicho i ściągnął koszulkę przez głowę. – Nie będę psuł twoich misternych planów.

– I dobrze. – Andrzej objął go w pasie, przyciągnął i rozpiął guzik dżinsów. – A jak skończymy, siadasz pisać.

– Ej – warknął Poldek i uderzył go lekko w ramię. – Jak nie chcesz zafundować mi nagłej impotencji, to nie wyskakuj z takimi rzeczami w takim momencie.

Niepotrzebnie się przejmował, w niczym mu to „wyskoczenie z takimi rzeczami” nie zaszkodziło. Za to później trochę się wkurzył, bo gdy skończyli, Andrzej zgodnie z zapowiedzią posadził go przed komputerem w pokoju i nie chciał słuchać żadnego „Ale to od jutra zacznę!”. Od jutra, jasne.

I w ten sposób szóstego kwietnia Poldek wreszcie naprawdę zaczął pisać pierwszy rozdział magisterki. Wymęczył jakoś te pół strony, co kilka minut rzucając albo ponure spojrzenie, albo równie ponurą uwagę pod adresem Andrzeja, potem zatrzasnął laptopa z pełnym irytacji: „Mam dosyć, mam na dzisiaj, cholera, dosyć, spróbuj mi tylko coś powiedzieć!” i poszedł się umyć.

Gdy już jednak leżeli w łóżku, przy zgaszonym świetle, Poldek szturchnął Andrzeja stopą w stopę.

– Sorry, że tak marudziłem – powiedział z zakłopotaniem. – Naprawdę strasznie mi się nie chciało.

– Wiem – mruknął Andrzej. – Od stycznia widzę, jak ci się nie chce.

– Bo się jakoś nie mogłem za to zabrać – przyznał.

– Wiem.

– Dzięki. – Poldek obrócił się na bok. Panującą w pokoju ciemność minimalnie rozcinało światło latarni za nie do końca zasłoniętym oknem, więc jego twarz była ledwo widoczna. – Że mnie przymusiłeś. Nie zwracaj uwagi, gdy znów będę marudził, przypilnuj mnie tak jeszcze.

– Masz to jak w banku – obiecał Andrzej z rozbawieniem i pogłaskał go po policzku. – Będziesz mnie jeszcze przeklinał na wszystkie strony, ale dopilnuję, żebyś napisał całą magisterkę w terminie.

Pod palcami poczuł uśmiech Poldka.

– Dzięki.

 

***

 

W sobotni poranek zaraz po przebudzeniu Andrzeja dopadło uczucie, że coś jest nie tak. Nie te zapachy, nie te ściany, nie ten kąt, pod którym wpada słońce do pokoju. I jakoś za pusto, brakuje oddechu drugiej osoby, tego ciepła wyczuwalnego od leżącego obok ciała. Dopiero po dłuższej chwili, gdy się przeciągnął i przewrócił na bok, dotarła do niego przyczyna tego wrażenia. Przecież był u rodziców, w swoim starym pokoju, wśród przedmiotów, które wciąż miały taki licealno-nastoletni smak.

Łóżko, to łóżko, które dostał, gdy miał czternaście czy piętnaście lat, wtedy mama zarządziła wielką wymianę mebli w jego pokoju. „Jesteś już nastolatkiem, idziesz do liceum, musisz mieć porządne meble dorastającego chłopaka, a nie dziecka!”, oświadczyła radośnie. Andrzej spojrzał wówczas na ojca, oczekując jakiegoś sprzeciwu czy choćby komentarza, wręcz czekał, już miał na końcu języka gotową odpowiedź, pogardliwe „Niech się tata nie martwi, nie zależy mi”, chociaż w sumie trochę mu zależało. Ale ojciec tylko się uśmiechnął i powiedział: „Pewnie, Jadzia, kup dzieciakowi jakieś ładne meble. Liceum to już nie podstawówka. Zaraz zacznie dziewuchy sprowadzać, to co się ma wstydzić, że ma pokój jak dla dzieciucha”.

Tak, to było zaraz po zakończeniu podstawówki, gdy już został przyjęty do ogólniaka. Mama zaciągnęła go po kolei do wszystkich sklepów z meblami, entuzjazmowała się tym chyba nawet bardziej niż on sam. Parę razy wygłupiali się w dziale dziecięcym, udawali, że wybierają jakieś meble z dinozaurami, samochodami, superbohaterami. Mama w którymś momencie usiadła na łóżku z baldachimem, rozejrzała się po aranżacji „pokoju dziewczęcego” i powiedziała nieco tęsknie: „Jak ja byłam mała, to takich pięknych rzeczy nie było”. Andrzej miał wtedy przez moment ochotę zapytać, jakie miała rzeczy, gdy była mała albo w jego wieku, ale w twarzy mamy pojawił się jakiś dziwny smutek, którego wcale nie chciało się pogłębiać. Ani poznawać.

Mama zresztą szybko się otrząsnęła, wstała i zarządziła dalsze oglądanie aranżacji. W końcu znaleźli meble, które naprawdę się Andrzejowi spodobały – z ciemnego drewna, proste, może nawet nieco surowe.

„Ciężkie trochę”, powiedziała mama, gdy później przyszli całą trójką, by sfinalizować zakup. „Smutne takie. Nie będą za smutne, Jędrek?”.

Ojciec, ku zaskoczeniu Andrzeja, poparł ten wybór. „Nie smutne, tylko męskie”, tak to jakoś ujął. „Ma dzieciak dobry gust, za kilka lat nie będzie się ich wstydził”.

W gruncie rzeczy opinia ojca średnio Andrzeja ucieszyła. Wolałby, by te jego meble były jakimś punktem niezgody, rozdzielenia, wyraźnego zarysowania odrębności. Chyba nawet – tak, w sumie, jeśli spojrzeć na różne sytuacje, to by się zgadzało – często szukał takich miejsc, tematów, spraw, w których mógłby się wyraźne osadzić w kontrze do ojca. Z meblami akurat nie wyszło.

Swoją drogą, do tych mebli średnio pasowały firanki i zasłony – wprawdzie pod kolor mebli, ale całe w kwiatki i koronki. I chwosty do podwiązywania. Chyba byli w Białym Borze ostatnim domem, w którym stosowano chwosty do zasłon. Ale firanki i zasłony w całym domu szyła mama, a ojciec kiedyś, na sugestię Andrzeja, taką zupełnie luźną, że w sumie można by coś bardziej nowoczesnego, uciął ostro: „Twoja matka je uszyła własnymi rękami i będą wisieć. Jak umrę, to sobie możesz wszystko powymieniać. Ale póki żyję, co matka uszyła, zostaje”.

Więcej do tego nie wracali. Rzeczy uszyte, ugotowane czy w ogóle wybrane przez mamę do domu ojciec traktował zawsze jak świętość, nienaruszalną i niepodważalną. To była jedna z tych rzadkich sytuacji, gdy Andrzej, chociaż wbrew sobie, czuł do niego minimalną sympatię.

Poza firankami i zasłonami pomysłem mamy były kwiaty – kwiaty w doniczkach, różne, porozstawiane na każdym parapecie, tak jakby zaraz za oknem nie było ogrodu. Andrzej obchodził te kwiaty z daleka. Ojciec zresztą też, obaj nie mieli ani ręki do kwiatów, ani specjalnej potrzeby kontaktu z nimi. Podlewanie, przesadzanie i całą resztę załatwiała mama. Te trzy kwiaty, które miał w swoim pokoju – jakieś zielone liście, coś fiołkopodobnego i storczyk, bo to akurat rozpoznawał – Andrzej pamiętał jeszcze z czasów licealnych. Dobrze się trzymały. Nic dziwnego. „Ty byś umiała zasadzić las na pustyni”, mówił czasem ojciec mamie.

I jeszcze mamy pomysłem były dywaniki przed łóżkami. Andrzej miał tak u siebie, inny, większy, leżał u rodziców, a trzeci, największy, przed kanapą w salonie. Mama te dywaniki robiła sama, na szydełku, w różnych kolorach. I zawsze ręcznie prała.

Andrzej sięgnął po leżącą na stoliku przy łóżku komórkę. Za czternaście dziewiąta. I SMS od Poldka, sprzed pół godziny.

„Wszystkiego najksiążkowszego w Dniu Książki! Tęsknię. I tak, będę pisał po pracy te cholerne pół strony mgr :/ :/ :/ Przyślę Ci zdjęcie dopisanych zdań, jeśli chcesz”.

Andrzej uśmiechnął się lekko. W piątek przed wyjazdem trochę Poldka podręczył przypominaniem o pisaniu pracy i zapowiedzią rozliczenia stanu pliku z pierwszym rozdziałem w niedzielę wieczorem. Poldek już się najwyraźniej nauczył, że nie warto dyskutować, bo tylko kiwał głową, aż w końcu zasugerował z irytacją, by ktoś tu spieprzał na pociąg, bo już człowieka szlag trafia od tej tresury.

Ale tresura, jak widać, działała.

„Jasne, że chcę zdjęcie. Najlepszego w Dniu Książki”.

Wysłał, odłożył komórkę i wstał. Tak à propos książek, skoro już spędzał Światowy Dzień Książki u rodziców, można trochę pogrzebać w starych zbiorach.

Przegląd zawartości regałów w dawnym pokoju wywoływał pewien sentyment, choć bardziej uświadamiał, jak już się było daleko od licealnych czasów. Książki, które cenił, które chciał nadal mieć w swoim życiu, wywiózł już do Szczecina. Tu pozostały głównie szkolne nagrody, serie przygodówek, którymi się zaczytywał pod koniec podstawówki, zapełnione segregatory ze „Świata Wiedzy” i „Życia Świata”, trochę szkolnych lektur. O, i pięć tomików „Mikołajka”.

Andrzej wyciągnął „Rekreacje Mikołajka” i przewertował. Na stronie tytułowej widniała dedykacja. „Andrzejkowi na udane wakacje! Uśmiechów każdego dnia! Kochająca ciocia Wisia”. Uśmiechnął się lekko. Pamiętał ciotkę Wisię, tę najbliższą – chyba w ogóle jedyną? – przyjaciółkę mamy, która tak często ich odwiedzała, gdy był mały. Przynosiła z reguły jakąś książkę w prezencie, cały czas coś opowiadała, żartowała sobie z ojca – który robił się wtedy jeszcze bardziej ponury i zamknięty w sobie – wyciągała mamę na spacer, na kawę, do kina. Umarła jakieś dziesięć lat temu, tak głupio, bezsensownie; wywróciła się raz w swoim domu, uderzyła o coś głową, zignorowała, bo przecież nic się nie stało – a po paru dniach okazało się, że wcale nie takie „nic”, tylko że okazało się za późno, i ciotka zmarła wkrótce po trafieniu do szpitala. Mama po pogrzebie płakała jeszcze przez parę dni.

Wsunął tomik pomiędzy pozostałe i zawahał się. Sam już nie zamierzał tego czytać, ale znając Poldkowe upodobanie do rzeczy niepoważnych, dziecinnych i rozrywkowych… Wyciągnął „Rekreacje” ponownie i otworzył na przypadkowej stronie. Nie, nie ma już tej magii, która sprawiała, że w dzieciństwie czytał te historyjki z latarką pod kołdrą. Ale Poldkowi może się spodobać. Wziął wszystkie pięć tomików i odłożył na biurko.

Chyba dopiero w tym momencie uderzyło go, jak bardzo mama niczego w tym pokoju nie zmieniła. Te same firanki, kwiaty, dywanik – w porządku, to było całkiem zrozumiałe. Ale z regałów nie zniknęła żadna książka, nawet te dla dzieci, te z pierwszych klas podstawówki i zerówki, stały tam twardo i dumnie. Ubrania, których już nie nosił, wciąż leżały, równo poskładane, w szafie przy drzwiach. W szufladach biurka znajdowało się kilka częściowo zapełnionych zeszytów – z polskiego, z historii, ten wielki notatnik, w którym opracowywał sobie powtórkę wszystkich epok w czwartej klasie, i drugi notatnik, w którym przez trzecią i czwartą klasę zapisywał, ile stron której książki przeczytał danego dnia. A na biurku – ten duży, metalowy organizer, cały czas zapełniony długopisami, flamastrami i ołówkami, dwa notesy A5, jeden częściowo zapisany, drugi czysty, i nawet – no nie, naprawdę? – jego kartkówka z fizyki, z trzeciej klasy, wsunięta pod biurkową czarną lampkę. Andrzej wziął kartkę do ręki, obejrzał z obu stron i pokręcił głową z rozbawieniem. Nawet już za bardzo nie kojarzył, o co chodziło w tych wzorach. Zresztą wtedy też średnio kojarzył, nic dziwnego, że dostał tróję na szynach. W sumie dziwne, że dostał tak dużo.

Wyszedł z pokoju z tą kartkówką w ręku. Mama, tak jak zwykle, już była na nogach, kręciła się po kuchni, nucąc pod nosem.

– O, wstałeś już? – powiedziała na poły ucieszonym, na poły zmartwionym tonem. – Jędruś, ale po co, pośpij sobie w wolny dzień.

– Wyspałem się – zapewnił.

– A tam, wyspałeś się, wyspałeś się – przedrzeźniała go. – Już ja wiem, jak wy obaj lubicie pospać, ty i twój tata. Odkąd jest na emeryturze, przed dziesiątą nie wstanie.

– Nie jestem ojcem – odparł z irytacją. Mama roześmiała się i pokręciłą głową.

– Nawet nie masz pojęcia, jak jesteście do siebie podobni – stwierdziła; tylko czułość w jej głosie powstrzymała Andrzeja przed rzuceniem czegoś ostrzejszego w odpowiedzi.

– Niech mi mama wytłumaczy jedno – zmienił temat i uniósł w dłoni kartkówkę. – Co moja nieszczęsna trója na szynach z fizyki robi na biurku?

– O, a to tata ostatnio znalazł, jak porządkował jakieś papiery – wyjaśniła z uśmiechem i otworzyła lodówkę. – Przynosi mi to i mówi: „Zobacz, sprawdzian Jędrka z fizyki, ta nasza mądrala nawypisywała tu takie bzdury, że mu nauczyciel przy ocenie dopisał: »W piekle jest osobne miejsce dla ludzi, którzy tak krzywdzą jakieś tam prawo jak ty«”.

– Coulomba – mruknął, zerkając na kartkę. – Cokolwiek to jest.

– No, siadaj – pogoniła mama i postawiła na stole słoik z powidłami. – W zeszłym tygodniu smażyłam, siadaj, dam ci zaraz chleb. Herbatę chcesz czy kawę?

– Herbatę. Zrobię. – Odłożył kartkę na stół i chciał podejść do czajnika, ale mama przytrzymała go i lekko popchnęła w kierunku krzesła.

– Żadne „zrobię”, siadaj. Jesteś w domu, ja ci zrobię.

– Nie mam dwóch lewych rąk – zirytował się Andrzej. – I nie jestem dzieckiem, potrafię zrobić herbatę czy kanapkę. Albo i porządny obiad.

– Jesteś w domu – powtórzyła mama stanowczo. – No Jędrek, daj spokój, na co dzień sobie rób obiady i inne, ale jak jesteś w domu, to chcę cię trochę porozpieszczać. Tak rzadko przyjeżdżasz, daj się nacieszyć tym, że jesteś i że mogę wokół ciebie poskakać.

Nie było sensu dyskutować. Usiadł. Mama się rozpromieniła i wyciągnęła z chlebaka duży bochenek.

– Mamo – odezwał się Andrzej po chwili, gdy położyła przed nim odkrojoną piętkę – nie przyjeżdżam rzadko. Jestem co miesiąc.

– Oj, Jędrek. – Pokręciła głową. – Przecież wiem. No, jedz, ukroiłam ci grubą, to z tego chleba, który najbardziej lubisz, wzięłam rano w piekarni dwa największe bochenki specjalnie dla ciebie. Pamiętam, jak mi zawsze krążyłeś przed śniadaniem wokół chlebaka, bo ty chcesz na sucho grubą piętkę. – Położyła mu rękę na głowie i zaczęła głaskać, jakby znów miał dziesięć lat. – Wiem, że jesteś co miesiąc. I cieszę się, że przyjeżdżasz. I wiem, że masz tam w Szczecinie swoje sprawy, pracę, przyjaciół i w ogóle życie. Tylko wiesz, dla mnie nigdy nie będzie za często. Ani dla taty. Jak już zaczyna się ten tydzień, że masz przyjechać na weekend, to ja od poniedziałku odliczam dni, a tata ciągle mnie upomina: „Zrób na obiad w sobotę te kluski, co Jędrek tak lubi”. Tata bardzo za tobą tęskni – dodała po chwili trochę ciszej. – Czasami znajduję go w twoim pokoju, jak siedzi na łóżku i przegląda którąś twoją książkę. Przedwczoraj, jak weszłam, to tak na mnie spojrzał i zapytał, kiedy ty nam tak wyrosłeś.

Andrzej nie skomentował. Myśl o ojcu w jego pokoju, z jego rzeczami, nie była przyjemna. Ugryzł kolejny kawałek piętki. Mama wróciła do krojenia chleba, zalała herbatę, usiadła, posmarowała kromki powidłami, grubo, opowiedziała, co u sąsiadów, tych z lewej, co to mieli tego wielkiego owczarka, pamiętasz, Jędrek, jak się z nim bawiłeś przez płot, jak byłeś mały?, i tych z prawej, tam się rozwodzą, uwierzysz, ludzie w tym wieku?, i jeszcze u tych za tymi z prawej, ich córka niedługo kończy studia, śliczna dziewczyna, naprawdę…

Andrzej z ulgą przyjął zakończenie sprawy „ślicznej córki sąsiadów” tylko na tej uwadze. Mama czasem wpadała w nastrój swatki i trudno powiedzieć, czy było to bardziej irytujące, czy bardziej komiczne.

Potem już wszystko odbyło się dość typowo: ojciec wstał, przyszedł do kuchni jeszcze w piżamie, dał się mamie obsługiwać, jakby sam nie umiał ruszyć tyłka i ukroić sobie chleba czy zaparzyć kawy; później rozsiadł się z gazetą przed telewizorem, mama obok niego, z drutami, bo po śniadaniu lubiła tak odpocząć, zanim ruszała do kolejnej tury porządków i gotowania. Andrzej wziął książkę, którą przywiózł z domu, i położył się u siebie; było jeszcze za zimno, by korzystać z huśtawki lub leżaka w ogrodzie. Mama parę razy zajrzała do niego, uparła się, że przyniesie mu herbatę i kawałek ciasta, potem zajrzała znowu i położyła kartkówkę z fizyki na biurku, ze słowami: „Niech tu leży, ja się tak wzruszyłam, jak zobaczyłam ten twój sprawdzian sprzed lat”. Wreszcie koło pierwszej weszła, już w wyjściowym ubraniu, i zarządziła:

– Wstawaj, Jędrek, pójdziemy na spacer!

Odłożył książkę, przebrał się i poszedł z nią na ten spacer. To się od jakichś dwóch lat zrobiło stałym punktem jego weekendowych wizyt: o ile tylko pogoda pozwalała, mama wyciągała go w sobotnie popołudnie na wędrówkę po Białym Borze. Nie chodzili w żadne szczególne miejsce – ot, kręcili się po znanych ulicach, po okolicach, które kiedyś stanowiły element ich codzienności, po zakątkach pamiętanych z któregoś okresu życia. Czasem spotykali znajomych rodziców, mama przystawała, mówiła z dumą: „A pamiętasz Andrzeja? Skończył studia, teraz pracuje na uczelni, robi karierę naukową! Tak, te dzieci tak strasznie szybko dorastają, człowiek się nie obejrzy, a one już są dorosłe”. Andrzej uśmiechał się uprzejmie, z nadzieją, że rozmowa skończy się jak najszybciej, a potem oddychał z ulgą, gdy mama ruszała dalej. Czasem stawali w jakimś miejscu i wymieniali się wspomnieniami, skojarzeniami – zwykle inicjowała to mama, ale niekiedy to Andrzej ją przytrzymywał i mówił: „O, pamiętam, jak tutaj ciotka Wisia lepiła ze mną bałwana”. Czasem po prostu szli przed siebie, mama coś opowiadała, trzymając go pod rękę i co parę chwil upewniając się, czy nie jest mu zimno.

Wracali, jak teraz, zmęczeni, trochę zziębnięci, głodni, w dobrym humorze. Mama oczywiście natychmiast ruszała do kuchni, żeby zrobić obiad, a wszelkie propozycje i próby pomocy Andrzeja odrzucała ze stanowczym: „Nie będą mi się tu chłopy po kuchni kręcić, idź posiedzieć z ojcem, jak się ożenisz, to będziesz mógł w kuchni swojej żonie pomagać, a nie mnie! Sio, Władek, zabieraj mi Jędrka stąd!”.

Czekał więc na obiad, siedząc z ojcem w salonie. Ojciec przeglądał gazetę albo oglądał telewizję, Andrzej czytał. Ojciec co jakiś czas rzucał pytania w rodzaju „Co tam w pracy?” albo „Jak Szczecin?”, na które Andrzej udzielał krótkich, ogólnikowych odpowiedzi. Potem znów zapadało milczenie, przerywane tylko dźwiękiem telewizora, który mruczał nawet wtedy, gdy ojciec czytał gazetę.

W czasie obiadu mama za wszelką cenę próbowała namówić Andrzeja, by zjadł jeszcze trochę, jeszcze trochę, no jeszcze trochę. Ojciec przerywał te namowy: „Jadzia, daj spokój, przecież jak chłopak mówi, że już nie może, no to już nie może”, mama kręciła głową z głębokim westchnieniem, a po kilku chwilach wszystko powtarzało się od początku.

Po obiedzie trzeba było trochę posiedzieć, mama się zawsze upierała, żeby nie uciekał do pokoju, żeby został z nimi, jak się chce położyć, to przecież może na kanapie. Andrzej więc się kładł, z książką, mama siedziała na jednym fotelu, znów z drutami, ojciec na drugim, z gazetą i telewizorem. Rodzice mieli zresztą swoją turę oglądania programów po obiedzie, jeden serial, drugi serial, jakiś program informacyjny, znów serial. Na szczęście nie nastawiali zbyt głośno, można się było od tego odciąć.

Siedzieli tak do kolacji. Po kolacji Andrzej już się nie dawał zbyć.

– Albo da mi mama sobie pomóc przy zmywaniu, albo niczego jutro nie zabiorę z tych mamy zapasów – ostrzegał. To działało, mógł przynajmniej pozmywać, bo wycierać mama wolała sama. Ojciec, oczywiście, dalej siedział twardo przed telewizorem.

Właśnie w kuchni, w te sobotnie wieczory podczas wizyt, najczęściej opowiadał mamie o bieżących sprawach na uczelni. Zajęcia, konferencja, artykuł – słuchała tego z zainteresowaniem, choć podejrzewał, że nie zawsze nadążała. Najbardziej chyba lubiła opowieści o ludziach, więc starał się coś o tych ludziach wokół siebie powiedzieć, choć temat tej najważniejszej osoby – pozostawionej w Szczecinie z magisterką, żółwiem i papierosami – jak najbardziej pomijał. Poldek nie był tematem do opowiadania komukolwiek.

W którymś momencie mama rzuciła uwagę z serii „Kiedy ty tak dorosłeś”; robiła je często, przynajmniej ze dwa razy na każdą wizytę, a na przypomnienie, ile Andrzej ma lat, reagowała taką miną, jakby miał pięć i upierał się, że jest dorosły.

– To mów, co jeszcze u ciebie – odezwała się po chwili ponownie. – O dziewczyny już nie pytam, bo znowu pewnie powiesz, że nie ma żadnej.

– A mama znowu będzie mnie ciągała po koleżankach i ich niezamężnych córkach – stwierdził z mieszaniną rozbawienia i irytacji.

Jej „Nie” przyniosło ulgę, bo oznaczało, że niedziela minie bez wędrówek po kolejnych znajomych „z córkami na wydaniu”; zaliczył już parę takich wizyt i miał ich szczerze dość, ale zaciskał zęby, bo mamie najwyraźniej sprawiało przyjemność oprowadzanie go po ludziach niczym tresowanego słonia. Niech będzie, raz w miesiącu wytrzyma, skoro tak ją to cieszyło.

– Twój ojciec też się późno ożenił i jakoś nie żałował – dorzuciła mama. Andrzej miał ochotę oświadczyć, że pewnie nie o wszystkich w tym domu da się to powiedzieć, ale zdołał się powstrzymać i ograniczył się do krótkiego:

– A mama?

– Twój ojciec był największym szczęściem, jakie mogło mnie spotkać – odpowiedziała. – Największym, dopóki nie dał mi ciebie. Twój ojciec to taki dobry, troskliwy człowiek… przecież musisz to widzieć, teraz, gdy sam jesteś dorosły.

Wyglądało na to, że o tym szczęściu mówi szczerze. W gruncie rzeczy w pierwszej chwili miał ochotę zakpić, ale nagle uderzyła go myśl: w sumie, co ja wiem. Jeżeli jej było tak dobrze – to wystarczy. I to odpowiedział, ignorując zupełnie ostatnie zdanie, które mama wygłosiła tonem na poły upominającym, na poły proszącym. Nie miał na to innej odpowiedzi niż taka, która by ją zraniła, więc lepiej było to w ogóle przemilczeć.

Zostawił więc temat ojca i zaczął opowiadać, tak jak właśnie poprosiła, co u niego „tak na co dzień”. Snucie historii o tym „na co dzień” nie było takie trudne – mówił o mieście,o filmach i spektaklach, o sąsiadach; ludziolubność Poldka się w tych momentach przydawała, mógł wykorzystywać zasłyszane i przyniesione przezeń opowieści.

Mama w którymś momencie zapytała o Poldka: czy się dogadują. I jak ten chłopak ma na imię. Używania imienia Poldka Andrzej unikał tak samo, jak w ogóle mówienia o nim. Pewne sprawy były po prostu nieopowiadalne, więc wolał uciąć albo zmienić temat. Fakt, że z pośpiechu zmienił go na taki, który i tak się z Poldkiem wiązał – wspomniał, że rozważają kupienie na spółkę samochodu. To wywołało szereg pytań, aż się trochę zdziwił – mama nigdy nie interesowała się samochodami. Ale przynajmniej już nie wracała do wypytywania o „współlokatora”.

Jednak znacznie większe zdziwienie poczuł, gdy wieczorem weszła do jego pokoju – miała jakąś taką zdeterminowaną minę. Usiadła na łóżku, więc odwrócił się od biurka tak, by ją widzieć. I nagle usłyszał „Ja ci dam na samochód”. Roześmiał się.

– Mamo – powiedział z rozbawieniem. – Mama nie ma pojęcia, ile dziś kosztuje dobry samochód. To są naprawdę spore pieniądze.

Wziął od niej kopertę, ubawiony jej stanowczym „Może wystarczy”; gdy jednak zobaczył, ile w tej kopercie jest, od razu spoważniał. Mama wymigała się od pytania, skąd tyle ma, ale znał odpowiedź.

– Mama to od ojca wzięła – stwierdził, nie kryjąc irytacji, i podał jej kopertę z powrotem. – Nie chcę.

Tym razem i mama trochę się zdenerwowała, sądząc po wyrazie jej twarzy i po tonie. Jednak zapewnienie „To nie od ojca, to ode mnie” zwyczajnie nie miało sensu. Spierali się jeszcze chwilę, aż mama nagle oświadczyła: „Ja je zarobiłam”. W tym momencie Andrzej naprawdę osłupiał.

– Jak „zarobiłam”? – zapytał ze szczerym zdumieniem. – Gdzie, kiedy niby? Przecież mama całe życie w domu była.

Sam czuł, jak to głupio, wręcz bezczelnie zabrzmiało, i już chciał się poprawić, przeprosić – ale mama w tym momencie się roześmiała, jakby to była najzabawniejsza rzecz, którą mógł wygłosić. A potem zaczęła mówić.

Słuchając o tym, jak od lat, od niemal dwudziestu pięciu lat po kryjomu coś ciągle szyła sąsiadkom, po niższych cenach niż u krawcowej, i jak gromadziła te grosze, w ukryciu przed ojcem, w milczeniu, bez choćby jednej, najsłabszej sugestii na ten temat – poczuł się naprawdę zakłopotany. Teraz pewne rzeczy stawały się jaśniejsze – skąd miała zawsze jakieś drobniaki, którymi wzbogacała jego kieszonkowe, skąd się brały te dodatkowe pieniądze, które wciskała mu do ręki albo wsuwała do portfela, gdy jeszcze był na studiach. I skąd się wzięła obecna, wypchana banknotami koperta.

Ciekawe, swoją drogą, co powiedziałby ojciec, gdyby wiedział, że jego żona tuż pod jego nosem – pod nosem komendanta policji – w najlepsze pracowała na czarno, oszukiwała urząd skarbowy i gromadziła nieopodatkowane dochody. Pewnie wściekłby się, ale tylko o to, że zrobiła coś bez jego wiedzy i zgody.

Zresztą to było teraz najmniej ważne. Spojrzał ponownie na kopertę, a potem na mamę. Nie miał pojęcia, w jaki sposób jej to wyjaśnić – to, jak się głupio poczuł, gdy uświadomił sobie, ile przez te lata po cichu dla niego robiła; jak nie w porządku, gdy przypomniał sobie, ile razy w liceum z wielką łaską pozwalał, by mu dorzuciła pieniądze na lody, na książki, na kino; jak idiotycznie, gdy pomyślał, ile razy mówił: „Moja mama nie pracuje”. I jak bezradnie, gdy uświadomił sobie, że nie potrafi się za to odwdzięczyć.

Nie mógł wziąć tych pieniędzy. Zwyczajnie nie mógł. Jednak na to stwierdzenie mama zrobiła niezadowoloną minę, a na prośbę, by zawartość koperty wykorzystała na zrobienie sobie porządnych badań – zwyczajnie się rozzłościła. Rzadko widział ją rozzłoszczoną, tak naprawdę złą, i rzadko słyszał w jej głosie tak ostre nuty jak teraz, gdy mówiła: „A odczep ty mi się z lekarzami i badaniami!”.

Inna sprawa, że zawsze na sugestię pójścia do lekarza mama reagowała tak, jakby ją właśnie wyjątkowo paskudnie obrażono. Zwłaszcza w ostatnich latach.

A potem jeszcze rzuciła te uwagi: „Myślałam, że będę zbierać na twój ślub” i „Jak będziesz jeszcze potrzebował, to powiedz, jeszcze ci dam, dam ci wszystko”. Jak miał z nią dyskutować?

Usiadł obok niej na łóżku i przez chwilę milczał. No naprawdę, jak miał się z nią spierać?

Może uda mi się namówić w końcu ojca, żeby on ją namówił na badania, pomyślał. Może jak wezmę te pieniądze i będzie się cieszyć, że ufundowała mi samochód, da się ojcu łatwiej przekonać. Jutro, jutro w samochodzie muszę z nim porozmawiać, muszę go przycisnąć, żeby wreszcie ją zaciągnął do lekarzy, żeby dopilnował, by zrobiła badania. Niech raz w życiu zrobi coś pożytecznego i jej dopilnuje.

– Dziękuję – powiedział w końcu cicho. – Nie miałem pojęcia, że mama tak ciągle…

Tak ciągle o nim myśli. Tak ciągle wszystko robi dla niego, pod niego, przez niego. Tak ciągle się zaharowuje, w domu i przy maszynie, żeby tylko miał wszystko, żeby miał nawet więcej, niż myślał. Tak ciągle „Andrzej dwadzieścia cztery na siedem, od dwudziestu pięciu lat”. Tak ciągle, tak bardzo i tak bez słowa.

Wziął jej ręce w swoje. Miała drobne, żylaste dłonie, z suchą skórą, z krótko obciętymi paznokciami; mały pieprzyk na lewym przegubie, zadrapanie na prawym. Zmęczone, spracowane dłonie pięćdziesięcioparoletniej kobiety. Dłonie, którymi go głaskała uspokajająco, gdy był mały i tak idiotycznie bał się burzy; którymi opatrywała mu wszystkie skaleczenia zebrane podczas gier z kolegami, jazd na rowerze, upadków w czasie biegów; którymi wypracowywała kolejne i kolejne pieniądze, a potem wsuwała mu je do kieszeni z niemalże przepraszającym „Jędrek, masz tu jeszcze, idź do kina, kup sobie te twoje książki, weź jakąś miłą koleżankę na kawę”.

Może byłoby łatwiej, gdyby umiał jej to wszystko powiedzieć. Że dopiero teraz widzi pewne rzeczy. Że naprawdę jest wdzięczny. Że to, co w tej chwili czuje, jest tak diabelnie niekomfortową mieszaniną zakłopotania, bólu i poczucia niemożliwości odwdzięczenia się.

Pochylił się i pocałował jej dłonie. Miał nadzieję, że zrozumie.

Po chwili mama położyła mu jedną rękę na głowie i zaczęła głaskać – zupełnie jakby miał o dwadzieścia lat mniej. Może zawsze będzie miał dla niej o dwadzieścia lat mniej.

Słuchając jej słów – tych próśb, by jeździł ostrożnie, tych ostrzeżeń, że tyle teraz na drodze wariatów, tych napomnień, by sam nie popisywał się za kierownicą – przytulony do niej, z tą przedziwną mieszaniną wrażeń, może rzeczywiście miał przez chwilę te dwadzieścia lat mniej.

 

***

 

W niedzielę rano Andrzej odczytał jeszcze raz wieczorny SMS od Poldka. „Masz, jest dowód, PISAŁEM. Napisałem prawie całą stronę”. I zdjęcie. To raczej były niecałe trzy czwarte strony, ale niech mu będzie, grunt, że pisał.

„Brawo”, brzmiała wieczorna odpowiedź Andrzeja. „Szlaban czyni cuda”.

„Wal się”, odpisał Poldek, bardzo dojrzale, bardzo wdzięcznie i bardzo uprzejmie.

Ale przed snem dosłał jeszcze: „Myślę o Tobie do poduszki”.

„Ja o Tobie też”. O wiele łatwiej było to napisać niż powiedzieć.

W niedziele ojciec wstawał nieco wcześniej, więc chwilę po dziewiątej siedzieli już we dwóch w samochodzie. Mama pomachała im ręką i wróciła do domu. Andrzej ostrożnie wyjechał z podjazdu i ruszył Człuchowską, tą główną częścią ulicy, nie jej śmiesznymi odnogami, w kierunku Dworcowej. Mieli ustaloną trasę: najpierw przez Dworcową właśnie, z boku budynek liceum, przez rondo w Słupską, trzeci zjazd, i cały czas prosto, gdzieś po drodze migał komisariat, chwilę potem Urząd Miejski, potem pizzeria, podstawówka i kościół, Słupska przechodziła w Tamkę, mijali rynek, wjeżdżali w Szczecinecką i dojeżdżali w okolice Wału Pomorskiego. Potem zawracali, skręcali w Bobolicką, mijali cmentarz żydowski i jechali dalej, aż za Nadleśnictwo Miastko. Następnie z powrotem aż do ronda, tym razem w Kwiatową i do cmentarza parafialnego, w Sosnową i dalej, w kolejną część Kwiatowej, i znów aż do Słupskiej, a potem cały czas prosto Topolową, parafia greckokatolicka po stronie ojca, i dalej, i przez Brzeźnicką ponownie do Dworcowej, i w Człuchowską, i pod dom. Czasem Andrzej skręcał w jakieś boczne uliczki, głównie żeby poćwiczyć parkowanie tyłem i wycofywanie. Niekiedy nachodziła go ochota na zmiany, więc odwracał kolejność ulic, jechał gdzieś na skróty, szukał zupełnie nowej ścieżki.

Te niedzielne jazdy stały się drugim obok sobotnich spacerów stałym elementem jego wizyt. Pod koniec drugiego roku zrobił prawo jazdy – poszło całkiem łatwo, teorię zdał od razu, egzamin praktyczny przy drugim podejściu. Gdy tylko pojawił się w domu z odpowiednimi dokumentami, mama oświadczyła radośnie: „To teraz powinieneś regularnie ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy!”, po czym stanowczo dodała: „Ale samego cię za kierownicę nie puszczę! Jadę z tobą”.

Niestety mama jako pasażer siedzący obok kierowcy to była… po prostu męka. Co chwila rzucała: „Uważaj na pasach, chyba ktoś chce wejść”, „Tam z boku idzie kobieta, może będzie tu chciała przejść”, „Widzisz ten samochód naprzeciwko? Zwolnij, zjedź na bok, otrzesz się o niego”. Każdego pieszego podejrzewała o zamiar wskoczenia na środek ulicy, każdego rowerzystę – o pragnienie wjechania przed maskę, a już najstraszniejsi byli ci, którzy wcale nie zamierzali się zbliżać do pasów, bo oni na pewno zaraz się rzucą pod koła. Andrzej wielokrotnie pytał: „Gdzie, jaki pieszy?”, po czym zaciskał zęby, żeby nie powiedzieć głośno, że gówno go obchodzi pieszy, który właśnie wychodzi ze sklepu oddalonego o kilkanaście metrów od pasów, od których z kolei ich samochód dzieliło metrów kilkadziesiąt.

Gdy wrócili z tej pierwszej jazdy, Andrzej zgasił silnik, oparł dłonie na kierownicy, a czoło na dłoniach.

– Boże, mamo – powiedział z mieszaniną rozpaczy i rozbawienia, spoglądając na nią. – Koszmarnie się z mamą jeździ.

Mama wyglądała na zakłopotaną. W domu powitał ich ojciec.

– Jak tam jazda z drugim pilotem? – zapytał z dziwnym uśmiechem. Andrzej musiał nie zapanować nad wyrazem twarzy, bo ojciec się głośno roześmiał, a mama ofuknęła ich obu, „Głupie żarty głupich chłopów”, i poszła robić kolację.

To było w sobotę. W niedzielę na słowa mamy „No, Jędrek, rusz się, dziś też sobie pojeździsz” Andrzej oświadczył, że nie ma ochoty.

– Ale nie ze mną – powiedziała mama uspokajająco. Na jej ustach pojawił się zakłopotany uśmiech. – Wiem, panikara jestem, twój tata ciągle narzeka, że w kółko go instruuję, gdy prowadzi. On się przyzwyczaił, ale ty pewnie potrzebujesz więcej ciszy za kierownicą.

– Sam mogę jeździć – zaczął.

– Żadne sam – przerwała mama stanowczo. – Nie puszczę cię samego. Będziesz jeździł z ojcem.

Uznał to za wyjątkowo idiotyczny pomysł, ale mama się uparła. Alternatywa była prosta: albo będzie jeździł z ojcem, albo ona na weekend chowa kluczyki od samochodu i koniec rozmowy. Trzeba więc było ustąpić, nie chciał wyjść z wprawy.

Ku szczeremu zaskoczeniu Andrzeja jazda z ojcem jako pasażerem okazała się wyjątkowo bezproblemowa. Ojciec niemal cały czas milczał. Czasem rzucał jakieś luźne uwagi, na przykład: „Tu kiedyś lody sprzedawali, jak byłeś w zerówce” albo „Znowu rozkopali na tym zakręcie, nigdy nie skończą tej nawierzchni”. Rzadko mówił coś w związku z samym prowadzeniem samochodu, praktycznie nie wtrącał się w to, co Andrzej robił za kierownicą. Parę razy, gdy silnik zgasł gdzieś podczas wykręcania, mruknął: „Spokojnie, sprzęgło”, kiedy indziej doradził zredukowanie biegów z trójki na dwójkę. Patrzył przed siebie albo w boczną szybę, milczał, niekiedy kiwał głową sam do siebie. Był zdecydowanie lepszym „opiekunem” ćwiczeniowych jazd niż mama.

– Twoja matka za bardzo się zawsze martwi – powiedział za pierwszym razem. – Ja się już nauczyłem wyłączać słuch za kółkiem.

Gdy Andrzej był na trzecim roku, podczas którejś wizyty, w styczniu czy w lutym, wyjechali w niedzielny poranek, zrobili część trasy, dotarli do ronda, minęli pierwszy zjazd – i nagle samochód za nimi przyspieszył, wyprzedził i zajechał z lewej, zupełnie tak, jakby zamierzał staranować. Andrzej zauważył go w ostatniej chwili, kątem oka; niemal bez zastanowienia, bez jednej świadomej myśli, gwałtownie skręcił w prawo i wjechał na pas trawy przy rondzie. Zdołał utrzymać kierownicę i zapanować nad kołami, a potem przyhamować tak, by nie przeskoczyli przez ten wąski trawnik na Miastecką i nie wpakowali się pod jadące tam samochody.

Hamowanie było dość ostre, obaj z ojcem polecieli do przodu; pasy szarpnęły boleśnie do tyłu. Przez chwilę siedzieli w milczeniu; Andrzej dalej kurczowo trzymał kierownicę, oddychał krótko, gwałtownie; oddech ojca był chrapliwy.

W końcu obaj się uspokoili; ojciec rzucił pod nosem „Co za pierdolnięty debil”, Andrzej odchylił się, oparł o zagłówek fotela, przymknął oczy i starał się opanować oddech. Dopiero do niego docierało, jak w sumie niewiele brakowało.

Nagle poczuł na ramieniu rękę ojca. Otworzył oczy i spojrzał na niego.

– Masz dobry refleks, Jędrek – powiedział ojciec spokojnie. Nie, nie z podziwem – raczej… jakby stwierdzał to, czego się spodziewał.

Andrzej nie odpowiedział. Pokręcił tylko głową – nie miał nawet słów na określenie tamtego kierowcy, całej tej sytuacji sprzed kilku minut. Uruchomił ponownie samochód, zjechał na Miastecką, skręcił w Kwiatową, wjechał ponownie na rondo i zjechał w trzeci zjazd, na Słupską, w dalszą drogę.

Przez resztę tamtej jazdy obaj nie powracali do wydarzenia na rondzie. Dopiero gdy wrócili do domu i Andrzej zaparkował na podjeździe, ojciec, odpiąwszy pas, powiedział cicho:

– Nie mów o tym mamie. Nie będzie mogła spać po nocach. Ostatecznie nic się nie stało.

– Jasne – mruknął. Wcale nie zamierzał jej mówić. Nie tylko nie spałaby po nocach; za każdym razem, gdy wsiadałby za kierownicę, wyobrażałaby sobie wszelkie możliwe wypadki. Może nawet nie zgodziłaby się więcej na żadne jazdy, nieważne, pod czyją opieką. Ale przede wszystkim zamartwiałaby się bez końca, ciągle by się bała, że zaraz taki incydent się powtórzy.

Ojciec nigdy nie wrócił do tamtej sytuacji, nie zrobił nawet najsłabszej aluzji. Chociaż nie, nie do końca: czasem, gdy mama przy niedzielnym obiedzie poruszała temat bezpieczeństwa na drodze, pouczała Andrzeja, jak powinien uważać podczas jazdy, ojciec w którymś momencie się wtrącał:

– Jadźka, daj mu spokój, chłopak bardzo dobrze jeździ. Dobrze i odpowiedzialnie.

Parę razy Andrzej podchwycił spojrzenie ojca nad stołem. Zadowolone? Porozumiewawcze? Dumne?

Nie obchodziło go to.

Dziś pojechali tradycyjną trasą, najpierw Dworcowa, potem rondo, Słupska i do Wału. Pogoda była ładna, na ulicach niewiele samochodów, paru rowerzystów na chodnikach. Andrzej przypomniał sobie niedzielne ulice Szczecina – może nie zapchane, ale jednak o wiele bardziej zatłoczone niż te białoborskie. Tam się będzie inaczej jeździło.

Dojechał do Wału Pomorskiego – do tej części ze schronem dla armaty. Nigdy nie jeździł w drugą stronę, za jezioro Ławiczkę, do fortyfikacji Wału; tamta część była zbyt mocno powiązana z okresem licealnym, z samotnymi wycieczkami, gdy już nie mógł znieść ludzi wokół siebie, gdy chciał pobyć tak zupełnie sam, uwolniony choćby na moment od świata. Tam chodził kiedyś, wtedy, dawniej – w poprzedniej rzeczywistości, do której już nie chciał wracać. I nie chciał odnajdywać śladów tego dawnego siebie w tamtych miejscach. Nie chciał, nie potrzebował, nie zamierzał. Tamto się skończyło, wreszcie, na dobre i na zawsze.

Zaparkował przy tablicy informacyjnej i odpiął pas.

– Wysiadamy? – zdziwił się ojciec.

– Chcę się przejść – powiedział Andrzej. – I mam z ojcem do pogadania.

Ojciec nie skomentował, po prostu też wysiadł. Przeszli się kawałek bez słowa – minęli schron, weszli na wzniesienie, wzdłuż drzew. Nagle ojciec się zatrzymał i wskazał na coś ręką.

– Tam się bawiliśmy kiedyś w chowanego. Pamiętasz? – Spojrzał na Andrzeja i uśmiechnął się lekko. – Twoja matka nigdy nie umiała się dobrze schować. Zawsze ją od razu zauważałem, ale udawałem, że nie widzę, mijałem ją, a ona chichotała jak mała dziewucha. A jak ty szukałeś, to była za każdym razem taka zachwycona, że od razu ją znajdowałeś.

Andrzej nie uśmiechnął się. Owszem, pamiętał to. I co z tego?

– A mnie zawsze się musiałeś naszukać – dodał ojciec z zadowoleniem, rozglądając się wokół. – Twoja matka powtarzała, że powinienem ci to ułatwiać, jakoś podpowiadać, gdzie jestem. A ja jej tłumaczyłem, że tak się chłopaka nie wychowa, wszystko mu podsuwając i ułatwiając. Rozumiesz? – Znów spojrzał na Andrzeja, tym razem z jakimś wyczekiwaniem, oczekiwaniem? – Chłopak musi dostać porządną szkołę, żeby wyszedł na ludzi. Trochę się pomęczyć. Czasem zobaczyć, że nie ma tak łatwo, lekko i od razu. Inaczej – ojciec odwrócił wzrok gdzieś w bok – inaczej potem wyrasta z dzieciaka taki głupi, bezmyślny bydlak, który dużo napsuje, zanim pójdzie po rozum do głowy. Albo który wszystko sobie zepsuje, wszystko zmarnuje, i potem będzie miał zniszczone życie i do wszystkich pretensje.

Była to jak na niego bardzo długa wypowiedź, i dziwnie osobista. I zupełnie zbędna.

– Może mi ojciec daruje wykład na temat swoich metod wychowawczych – uciął Andrzej sucho. – Osiemnaście lat mi je ojciec prezentował, w praktyce. Wystarczy.

– Chodzi mi o to… – zaczął ojciec.

– Nie obchodzi mnie, o co ojcu chodzi – przerwał ostro. – Są ważniejsze rzeczy, chcę z ojcem porozmawiać o mamie.

– A… – mruknął ojciec i naraz zrobił się taki jakiś… oklapnięty. Jakby uszło z niego powietrze. Wyjął z kieszeni spodni paczkę papierosów.

– Niech mi ojciec da jednego. – Andrzej wyciągnął rękę, a na widok miny tamtego parsknął śmiechem. – Tak, nie wszystkie metody wychowawcze ojca zadziałały. Paliłem, palę i będę palić. I teraz muszę zapalić, od piątkowego wieczoru nie paliłem i już mnie trochę nosi.

Ojciec wyraźnie się wahał. Miał dziwny wyraz twarzy, ni to zirytowany, ni to zrezygnowany, ni to… ubawiony?

Naprawdę, trochę już za dużo znaków zapytania jak na jeden weekend.

– Masz. – Paczka wreszcie została wyciągnięta w kierunku Andrzeja. – Jednego. I nie przyznawaj się matce, że znów palisz.

– Oczywiście – powiedział Andrzej nieco kpiąco. – Tak samo jak ojciec nie przyznaje się, że poza tymi narzuconymi przez mamę maksymalnie dwoma papierosami dziennie popala ojciec dodatkowe ileś w ogrodzie, chowając się między jabłoniami jak dzieciak. Myślał ojciec, że tego nie widać? – Uniósł zapalonego papierosa do ust. Nareszcie.

– Mama nie widzi – mruknął ojciec, z papierosem w zębach. – To wystarczy.

– Tak – zgodził się Andrzej. – To wystarczy.

Palili przez chwilę w milczeniu. Papierosy ojca nie były zbyt smaczne, ale lepsze takie niż żadne.

– No dobrze, do rzeczy – podjął Andrzej po kilku minutach. – Mama nadal nie była na żadnych badaniach, prawda? – Zabrzmiał oskarżycielsko, słyszał to, i dobrze, właśnie tak zamierzał zabrzmieć. Ojciec miał minę winowajcy. Też dobrze. – Proszę ojca od kilku miesięcy, a efekt jest taki, jakbym gadał do ściany. Mnie mama nie chce słuchać, zawsze odgania, poza tym, do cholery, ja tu nie jestem cały czas! – Zaciągnął się ponownie i ze złością wydmuchał dym. – Siedzi ojciec na emeryturze, całymi dniami gapi się w telewizor albo pali w ogrodzie, ale tego, co ważne, w ogóle ojciec nie umie załatwić! Czy ja mam rzucić wszystko i tu siedzieć do oporu, żeby mama wreszcie poszła do lekarza?

– Mama jakiś czas temu była u lekarza – odezwał się ojciec takim tonem, jakby próbował się usprawiedliwić. – U tej nowej lekarki. Jakieś tabletki jej przepisała.

– Tabletki – wycedził Andrzej. – Super. Tego właśnie mamie trzeba, kolejnych tabletek, których nawet nie widzę w domu. Chyba że przeciwbólowe, które połyka garściami. Jak sobie rozwali wątrobę, to pewnie też będzie brała na to przeciwbólowe?

Ojciec palił ze spuszczoną głową.

– Jędrek, to nie jest łatwe – mruknął i spojrzał na niego. – Ty nie wiesz, jaka mama jest uparta, jak chodzi o jej zdrowie. Ciebie przegania, mnie też przegania.

Andrzej rzucił niedopalonego papierosa na ziemię i przygniótł butem.

– Jakoś nigdy nie miał ojciec problemów z wymuszaniem na innych, by robili to, co ojciec chce – warknął. Ojciec znów na niego spojrzał… i roześmiał się.

– Twoja matka jest wyjątkiem – powiedział tonem, którego Andrzej nigdy u niego nie słyszał.

Chociaż nie, może czasem słyszał. Urodziny mamy. „Jadzia, wszystkiego najlepszego”. Późne wieczory, gdy mama jeszcze się krzątała po domu. „Jadziunia, chodź już do łóżka”. Powroty mamy z tych nielicznych wycieczek do Szczecinka. „Jadźka, dobrze, że jesteś już w domu”.

– Twoja mama zawsze mnie sobie okręcała wokół małego palca – dorzucił ojciec. – A ja się zawsze dawałem.

No, nie zawsze, pomyślał Andrzej. Jak się brał do bicia, matka nie miała nic do gadania. Ale wchodzenie w ten temat teraz byłoby bez sensu. W ogóle wchodzenie w ten temat było bez sensu, tu wszystko już dawno zrozumiał i wiedział, co o ojcu myśleć.

– Ma ojciec mamę zmusić, żeby poszła do lekarza – zażądał. – Żeby zrobiła badania, wszystkie możliwe, porządnie i jak najszybciej. Czy ojciec mnie rozumie? – dodał ze złością. – Bo ja już naprawdę nie wiem, jak mam z wami rozmawiać. Niech mi ojciec da jeszcze jednego, bo zaraz mnie szlag trafi.

Ojciec bez słowa podał mu paczkę, zapałki, a potem przez chwilę przypatrywał się w milczeniu, jak Andrzej się zaciąga i wydmuchuje dym.

– Nie złość się, Jędrek – powiedział wreszcie dziwnie łagodnie i też zapalił drugiego papierosa. – Porozmawiam z mamą. Pójdzie na te różne badania. Obiecuję, załatwię to.

– Uwierzę, jak zobaczę – odburknął Andrzej. Ten ton i to spojrzenie były o wiele bardziej irytujące, niż gdyby ojciec się kłócił i próbował udowodnić, że to on ma rację. 

Przez dłuższą chwilę palili w milczeniu.

– A ty czegoś nie potrzebujesz? – odezwał się ojciec nagle. – No wiesz – podjął, gdy Andrzej spojrzał na niego z zaskoczeniem – jakichś pieniędzy… czy coś. Wiem, że mama ci ciągle coś tam wciska, ale ile ona może mieć z tych resztek z zakupów. Mówię jej, żeby z banku brała dla ciebie, ale w sumie nie wiem, czy to robi. Jak potrzebujesz, to mów. Wiem, że masz pracę i w ogóle, ale przecież od rodziców to nie wstyd. Jednego cię mamy, to komu mamy, jak nie tobie… – Wzruszył ramionami, urwał i spojrzał z wyczekiwaniem.

Trochę to przypominało wczorajszą rozmowę z mamą – ale tylko trochę, tylko pod względem sensu. Pod względem wrażeń było zupełnie inaczej.

– Niczego od ojca nie potrzebuję – oświadczył Andrzej twardo. Rozczarowanie na twarzy rozmówcy było i tak słabym wynagrodzeniem za niesmak, jaki poczuł. Ponownie rzucił niedopalonego papierosa, wdeptał w ziemię i ruszył w kierunku samochodu.

– Niech się ojciec pospieszy, czekam w aucie – rzucił bez oglądania się za siebie.

W dalszą drogę ruszyli już w ciszy.

To jest jakaś paranoja, pomyślał Andrzej, gdy dojeżdżali ponownie do ronda. Co to miało być, dzisiaj, wczoraj, w zeszłym miesiącu, podczas paru poprzednich wizyt? Zachciało mu się na stare lata jakiegoś „ojciec i syn” czy kurwa co?

To nawet byłoby komiczne, gdyby nie było tak niesmaczne. Głupie. Zbędne. Otóż to, przede wszystkim – zbędne. Zupełnie, kompletnie i niepodważalnie zbędne.

Najlepiej ignorować. Ignorowany, ojciec szybko się wycofywał z tych swoich dziwacznych prób… właściwie czego? Zakumplowania się? Zapomnienia o tym, co i jak było kiedyś? Traktowania się tak, jakby byli sobie bliscy?

Niedoczekanie twoje, pomyślał Andrzej mściwie. Trzeba mnie było traktować jak człowieka dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu. Teraz się do mnie nie zbliżaj.

– Zwolnij, Jędrek – usłyszał zaniepokojony głos ojca. Dopiero w tym momencie dotarło do niego, że jedzie ponad dwadzieścia kilometrów szybciej, niż powinien. I że właśnie w najlepsze dalej dociska pedał gazu.

Zwolnił.

W domu ojciec na szczęście już nie próbował tych dziwnych, wywołujących irytację i zakłopotanie zagrywek. Mama zagoniła ich do mycia rąk, do stołu, bo drugie śniadanie, teraz już takie porządne, po jeździe, potem trzeba trochę odpocząć, potem szykowanie rzeczy do spakowania i spakowanie, Władek, odłóż gazetę, Jędrek, dołożyć ci jeszcze?

Koło południa, gdy Andrzej ponownie przeglądał książki na regałach, mama weszła do jego pokoju z drutami w ręku.

– Odwróć się – zażądała. – Chyba plecy zrobiłam za długie, muszę zobaczyć.

Andrzej stanął do niej tyłem.

– Nie – powiedziała z niezadowoleniem. – Usiądź, tak to nic porządnie nie zobaczę. Za wielki jesteś. Obaj z ojcem jesteście takie wielkie chłopy, trzeba do was podskakiwać jak wściekły zając.

Roześmiał się i usiadł na brzegu łóżka. Mama przyłożyła mu do pleców materiał i coś do siebie mruczała.

– Mamo, jest kwiecień – przypomniał. – Zanim mama to skończy, będzie lato. Nie będę tego nosił.

– Będziesz nosił w zimie – odparła. – Tu jeszcze dotąd spruję. Odwróć się teraz do mnie. O, widzisz – dodała z zadowoleniem, przykładając robótkę do jego szyi. – Jak ci ten ciemnoniebieski pasuje. Tu ci jeszcze chciałam taki jasny szlaczek zrobić, ale ty wolisz jednokolorowe, to będzie tylko tak.

Andrzej ujął jej ręce i odsunął nieco od siebie to, co kiedyś miało stać się swetrem.

– Mamo, naprawdę nie musi mama ciągle mi czegoś dziergać – powiedział łagodnie. – Kupuję ubrania w sklepach.

– Ale swetry w sklepach to tylko jakaś chińska tandeta – odparła stanowczo. – W zimie nie ma jak domowej roboty sweter z porządnej włóczki. To mi Kraśniewska odłożyła, pamiętasz, miała kiedyś sklepik tam na rogu twojej podstawówki. No co, nie lubisz moich swetrów?

– Lubię – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ale nie chcę, żeby się mama męczyła i męczyła sobie oczy. Powinna mama odpoczywać, a nie ślęczeć nad drutami.

– A tam – roześmiała się. – Oglądam sobie serial i robię, nawet nie muszę za bardzo patrzeć. To idzie odruchowo. I nie lubię tak z pustymi rękami siedzieć. Zrobię ci do zimy jeszcze jeden. Chcesz czarny czy zielony? Mam taką ładną włóczkę, taka butelkowa zieleń. I czarna też ładna, ale może za smutna. No – pogoniła – wybieraj, bo inaczej sama zdecyduję i wtedy już będzie za późno.

Co miał zrobić. Nie dało się z nią dyskutować.

– Wolę czarny – powiedział z rezygnacją.

– Będzie ci ładnie w czarnym – zgodziła się z zadowoleniem. Zwinęła robótkę i zerknęła na biurko. – O, znalazłeś sobie coś z dzieciństwa?

– Stare „Mikołajki” – powiedział, podchodząc wraz z nią do leżących na blacie pięciu tomików. – Zabiorę na razie.

– A pewnie, pewnie. – Wzięła jeden tomik po drugim i zaczęła wertować. – Czasem tak miło sobie coś przypomnieć z dzieciństwa. O, a ten dostałeś od Wisi. – Jej głos lekko drgnął. – Biedna Wisia, tak cię lubiła. Pamiętasz? Zawsze przynosiła ci książki.

– Pamiętam.

– Biedna Wiśka – westchnęła mama i odłożyła „Rekreacje Mikołajka”. – Boże, ile to już lat. A wiesz – dodała i rzuciła mu przebiegłe spojrzenie – tak sobie myślę, kiedyś te wszystkie twoje książki z dzieciństwa będą dla twoich dzieci. Może jeszcze ja im zdążę je poczytać?

– Mamo – zaczął Andrzej z ciężkim westchnieniem.

– Nic już nie mówię, nic nie mówię! – Zamachała rękami. – Już, nie drążę, zrobisz po swojemu i w swoim tempie. O – dodała, podnosząc „Mikołajek ma kłopoty”. – A to to ty sam mi czytałeś, gdy mieliście codziennie w domu ćwiczyć czytanie na głos. Tak ładnie czytałeś, tak płynnie i w takim wielkim skupieniu.

Andrzej przyglądał się jej, gdy przerzucała kartki. Czasem, tylko czasem, i tylko w czasie pobytu tutaj, bawił się myślą, że mógłby jej powiedzieć prawdę. Jak by zareagowała? Niezrozumieniem, to przede wszystkim. Zdziwieniem. Nawet raczej zdumieniem, zdumieniem, że tak można, że są tacy ludzie. Co wiedziała o świecie, spędziła tu tyle lat, chyba całe życie. Co wiedziała o ludziach, o ich odmiennościach? Była taka prosta w widzeniu świata, taka prostolinijna – nie wiedziała, jak bardzo ludzie potrafią być podli, przerażeni, wściekli, smutni, samotni. Tym bardziej nie wiedziała, jak mogą się różnić w sposób, który nie robił żadnej krzywdy, a wywoływał taką agresję w części społeczeństwa.

Smutkiem. Tak, byłaby smutna, głęboko zawiedziona, gdyby zrozumiała, że nie ma mowy o żadnej żonie, o żadnych dzieciach, o żadnych wnukach. Po co dawać jej świadomość, która przyniesie tylko żal?

Może też byłaby zła, na siebie, że źle go wychowała albo coś w tym stylu. Bo nie zrozumiałaby, że wychowanie nie ma tu żadnego znaczenia, że jest równie obojętne dla jego orientacji, jak dla jego koloru oczu.

Zakłopotaniem, to również, bo nie miałaby pojęcia, co zrobić z tematem Poldka. Współlokator, przyjaciel, chłopak, kochanek, partner – żadne z tych określeń nie oddawało w pełni tego, czym, kim był Poldek. Żadne osobno – wszystkie razem zresztą też nie.

Czasem jednak nachodziła go myśl, że mama by Poldka polubiła. Że – gdyby zdołała wyjść na chwilę poza swoje ograniczenia poznawcze, zawód, smutek i zakłopotanie – byłaby w stanie zobaczyć Poldka we właściwym świetle i zrozumieć, choć trochę zrozumieć, ile Poldek dla niego znaczył. A może nawet umiałaby to zrozumieć w pełni.

Natomiast ojciec… Sama myśl o ojcu mającym w jakikolwiek sposób do czynienia z Poldkiem sprawiała, że człowiekowi podskakiwało ciśnienie. Gdyby ojciec się do Poldka zbliżył – bezpośrednio albo słownie – Andrzej rozszarpałby go gołymi rękami.

Mamę należało oszczędzać, chronić. Ojca należało trzymać z daleka. Proste.

– No nic. – Mama odłożyła książkę. – Trzeba spakować ci rzeczy na drogę. Chodź, pomożesz. Zrobiłam znów kluski i ciasto na tej mące, co chciałeś. Mam w spiżarce cały jej zapas, żeby nie było nagle, że nie ma i muszę zrobić na pszennej.

– Dzięki, mamo.

Kwestia alergii pokarmowej Poldka zaczęła do Andrzeja porządnie docierać dopiero od wakacji, gdy mieszkali razem na Ratajczaka. Wcześniej po prostu Poldek nie zamawiał czegoś w kawiarni, nie jadł czegoś na imprezie, odsuwał coś z talerza ze słowami „Tego nie mogę”. Na Ratajczaka robiło się już wspólne zakupy. Odkąd mieszkali we dwóch na Małopolskiej, nie było też pani Poli, która w razie czego wspierała w pilnowaniu tych spraw. Czytanie składu produktów, zwracanie uwagi na rodzaj mąki, omijanie pewnych konkretnych rzeczy w sklepie – musiało wejść w nawyk.

Wówczas pierwsze powroty z Białego Boru znów przywołały tę kwestię. Poldek, ku obopólnemu zawodowi, nie mógł skorzystać z przywiezionych zapasów. „To z pszenną, nie?”, zapytał raz z wyraźnym żalem, gdy wypakowali jakieś ciasto. „Trudno, historia mojego życia”.

Przy następnej wizycie u rodziców Andrzej poprosił mamę o zmianę mąki na orkiszową. Bo po pszennej ostatnio źle się czuje. I gdyby się dało pomijać niektóre inne rzeczy, na przykład krowie mleko, bo też jakoś tak niezbyt…

„O tak, teraz tyle świństw dodają do różnych rzeczy”, zgodziła się mama natychmiast. Pewnie, zmieni mąkę, zmieni mleko, usunie pomidory. Po co ma go boleć żołądek albo ma mieć zgagę, jak można użyć zamiennika i będzie dobrze.

To chyba był listopad. Po powrocie do domu Andrzej wyjaśnił Poldkowi krótko sytuację, po czym poszedł wziąć kąpiel. Gdy po kilkunastu minutach Poldek wszedł do łazienki z papierosami, miał dziwną minę.

– Dzięki – powiedział wtedy, siadając na brzegu wanny. – Kurde, serio, nie musiałeś.

Palił przez chwilę w milczeniu, patrząc w bok, na umywalkę, a potem spojrzał na Andrzeja, który obserwował go z papierosem w dłoni.

– Robisz czasem takie rzeczy, tak zupełnie mimochodem i jakby nigdy nic, że to mnie wzrusza – odezwał się wreszcie cicho.

– Nie rozbecz się z tego wzruszenia – burknął Andrzej, bo nie wiedział za bardzo, co zrobić z zakłopotaniem, jakie go po tych słowach ogarnęło.

– Nie rozbeczę się – zapewnił Poldek z lekkim, niezrozumiałym uśmiechem. – Jak już się wynurzysz z tej wanny, to ci ładnie podziękuję.

Teraz więc, pakując posłusznie do walizki kolejne i kolejne słoiki oraz pojemniki, Andrzej mógł z zadowoleniem myśleć, że zawiezie to do Szczecina nie tylko dla siebie. Inna sprawa, że mama jak zwykle przesadzała.

– Może już wystarczy? – zaprotestował na widok kolejnego słoika. – Rany boskie, mamo, jakbym jechał na wojnę albo do krajów trzeciego świata.

– Cicho bądź i pakuj – ucięła mama.

– Ale Jędrek ma rację, przesadzasz – odezwał się stojący w progu kuchni ojciec.

– Ty mi się też nie wymądrzaj – fuknęła. – Dwie mądrale, macie żołądki bez dna, ale teraz będą jęczeć, że za dużo. Nie ma „za dużo”, po prostu źle to układasz, odsuń się, żaden chłop nie potrafi porządnie spakować walizki.

Andrzej się poddał. Pozwolił mamie spakować rzeczy tak, jak uważała, pozwolił przerobić walizkę na mobilny minispożywczak, pozwolił się pouczyć, co należy zjeść najpierw, bo się najłatwiej psuje. Mama zawsze w niedzielne popołudnie markotniała, bo zaraz wyjeżdżał, gorszy humor próbowała pokryć wymuszoną radością, ze średnim skutkiem, a to wpychanie mu jedzenia zdecydowanie poprawiało jej nastrój. Skoro więc miała dzięki temu lepiej znieść fakt, że przez miesiąc znów go nie zobaczy – niech będzie, nie odbierze jej tego.

Pociąg miał o osiemnastej cztery, ale mama, która zawsze się bała, że się spóźnią, uparła się, by na dworcu byli już o wpół do szóstej. Wyszli więc z domu dwadzieścia po piątej; dojazd samochodem zajmował parę minut, bo nie było mowy, żeby Jędrek zrobił dwudziestominutowy spacer, gdzie, z tą walizką, a poza tym co to za pomysł, że własnego syna nie odwiozą na pociąg, zawsze powtarzał się ten sam zestaw argumentów. Ojciec zaparkował przed dworcem; było niemal pusto, dwa inne samochody na parkingu i z dziesięć osób w poczekalni. Usiedli na wolnej ławce. Ojciec milczał i patrzył przed siebie. Mama też milczała, co jakiś czas poprawiała Andrzejowi coś przy kurtce albo dotykała jego dłoni. W te niedzielne wieczory na dworcu była zawsze taka cicha i zamyślona.

Gdy zapowiedziano pociąg, wyszli na peron. Świst lokomotywy i huk uderzających w tory kół zaczynały się zbliżać.

– Uważaj na siebie – powiedziała mama, gdy się nachylił, żeby ją pocałować. Wsunęła mu dłonie we włosy. – Jedz, wysypiaj się, ubieraj się ciepło, żebyś się nie przeziębił. Nie pracuj po nocach. Jak będziesz czegoś potrzebował, to dzwoń. I napisz tego SMS-a, gdy już dojedziesz do Szczecina.

Objął ją mocno.

– Zakładaj skarpetki do spania – dorzuciła. – To jeszcze wczesna wiosna, noce są zimne, żebyś się nie rozchorował.

– Nich się mama nie martwi – uspokoił. – Będę uważał i tak dalej.

– I jedz – powtórzyła. – Strasznie chudy jesteś. Za dużo pracujesz, jedz i wysypiaj się, dziecko. I uważaj – dodała znacząco, zerkając na aktówkę, do której parę godzin wcześniej schował kopertę z pieniędzmi. – Nie śpij w pociągu, nigdy nie wiadomo.

– Dobrze.

– Pa, Jędrek. – Ojciec wyciągnął rękę. Ograniczali się do uścisku dłoni, co Andrzej uważał i tak za spore ustępstwo ze swojej strony. Ustępstwo, którego pewnie tamten w ogóle sobie nie uświadamiał. – Słuchaj mamy, dbaj o siebie.

– A ojciec niech dba o mamę – przypomniał mu sucho.

– Będę – zapewnił ojciec, ignorując jej „Co wy tam się na mnie zmawiacie?”.

Pociąg wjechał na peron. Andrzej uśmiechnął się do mamy, kiwnął krótko głową ojcu i ruszył szukać swojego wagonu.

Gdy pociąg już ruszył, gdy zniknęła z oczu i mama, i jej uniesiona na pożegnanie ręka, i ostatnie części dworca, i zaraz potem sam Biały Bór – zostało już tylko czekanie na moment, gdy będzie się w domu.

 

***

 

Z Białego Boru do Szczecina nie było bezpośrednich połączeń; pociągiem o osiemnastej dojeżdżał w pół godziny do Szczecinka, w ciągu dziesięciu minut musiał przejść z peronu drugiego na trzeci i wsiąść do kolejnego pociągu Przewozów Regionalnych. O dwudziestej pierwszej trzydzieści wysiadał w Szczecinie. Czasem, zwłaszcza w zimie, korzystał z wcześniejszego połączenia, tuż przed piętnastą – wtedy docierał do domu chwilę po dziewiętnastej. Ale niedziela mijała wówczas w nerwowym przyspieszeniu, żeby ze wszystkim zdążyć, więc wolał późniejszy pociąg.

W Szczecinie tego dnia było nieco chłodniej niż w Białym Borze, wiał mocniejszy wiatr. Po wyjściu z pociągu Andrzej zapiął się pod szyję, wszedł szybko do budynku dworca i zadzwonił po taksówkę. Tym razem nie miał ochoty czekać na tramwaj. Wysłał jeszcze SMS do mamy – proste „Dotarłem, wszystko w porządku, dobranoc”. Mama odpisywała z reguły szeregiem emotiknów i wypełnionymi wykrzyknikami zdaniami „Dbaj o siebie! Jedz porządnie! Śpij dobrze!”. I pięć, osiem aldo dwanaście serduszek w różnych kolorach. Czasem wychodziła jej serduszkowa tęcza, co Andrzej przyjmował z lekkim rozbawieniem.

Poldek otworzył drzwi, przejął walizkę i wszystko potoczyło się znanym trybem. Rozpakowywanie walizki. Kąpiel. Papierosy. Rozmowa. Seks, przy biurku w pokoju; Poldek najpierw z dumą zaprezentował kolejną stronę – tym razem naprawdę całą stronę – którą od południa wystukał, a potem zamknął laptopa, odsunął go na bok i usiadł na brzegu biurka ze stanowczym: „Weekend pisania i weekend celibatu, należy mi się porządna nagroda”.

Dopiero znacznie później, gdy już Poldek leżał w łóżku z książką – z „Mikołajkiem”, oczywiście, że na widok tych tomików zareagował zachwytem – zwrócony trochę w stronę włączonej nocnej lampki, Andrzej wyciągnął z aktówki kopertę i położył na kołdrze.

– Zobacz.

Poldek zajrzał i gwizdnął.

– Ja pierniczę… Skąd tyle masz?

Andrzej usiadł obok niego, na kołdrze, i oparł się plecami o poduszkę.

– Okazuje się, że moja matka od ćwierć wieku prowadzi nieoficjalną jednoosobową działalność gospodarczą – mruknął. – Obszywa pół miasta i gromadzi cichcem forsę. I teraz z tą forsą wyskakuje, żebym kupił samochód, zupełnie jakby mi dawała na fryzjera. To był naprawdę wariacki weekend – dodał, kręcąc głową. – Jestem skołowany.

Poldek odłożył książkę na nocną szafkę, klosz lampki przekrzywił, tak że światło od strony łóżka trochę się rozproszyło, i usiadł przy Andrzeju.

– Dlaczego? – zapytał cicho.

Kiedyś, w pierwszych miesiącach szczególnie, wręcz niepokojące było to, jak łatwo się Poldkowi o różnych sprawach opowiadało. Z każdą kolejną rozmową to mówienie stawało się łatwiejsze – i tym dziwniejsze. Zwłaszcza wieczorem lub w nocy, przy zgaszonym świetle, w takim chwilowym zawieszeniu rzeczywistości.

Opowiedział mu więc teraz o całej wczorajszej sytuacji: o tym „Ja ci dam na samochód” mamy, o tej kopercie i całej historii, jaka się wokół tego zbudowała, o tych docierających do świadomości różnych drobnych faktach, które wreszcie układały się w jakąś sensowną, wyjaśnialną całość. Oczywiście, że przez te wszystkie lata widział matkę często przy maszynie. Oczywiście, że co chwila dostawał od niej jakieś pieniądze. Oczywiście, że nigdy nie połączył jednego z drugim.

O mieszaninie zakłopotania – zawstydzenia? – i wdzięczności. O jakimś nieprzyjemnym poczuciu winy i dyskomfortu, gdy zestawił to, co matka robiła dla niego, z tym, jak sam brał bez wahania, bez zastanowienia, bez potrzeby odwdzięczenia się. O wrażeniu, że nawet nie umiał jej odpowiednio podziękować.

– Nie umiem o takich rzeczach mówić – stwierdził wreszcie. – Wyłączysz tę lampkę? Razi mnie.

Poldek bez słowa wyłączył. Ciekawe, na ile się domyślał, że po prostu ciemność była łatwiejsza. Wprawdzie zza okna wpadało trochę światła, ale niewiele, widać było jedynie kontury przedmiotów.

– Nie umiem – powtórzył. – Z tobą jest łatwiej, ty się nie domagasz słów.

– A twoja mama się domaga? – spytał Poldek łagodnie. – Bo tak mam wrażenie z tego, co mówisz, że nie.

Andrzej zastanowił się przez chwilę.

– Nie, chyba rzeczywiście nie – przyznał. – Ale w sumie nie wiem, może czeka, aż ja wreszcie coś powiem…

– Wydaje mi się – odezwał się Poldek po krótkiej chwili – że zna cię na tyle dobrze, by wiedzieć, jak ty okazujesz uczucia. Poza tym… sorry, nie gniewaj się, ale jak tak opowiadasz czasem o swoim ojcu, to wy chyba zachowujecie się pod tym względem trochę podobnie. Mówiłem, nie gniewaj się – dodał szybko, gdy Andrzej spojrzał na niego ostro. – Nie widzę dokładnie, ale domyślam się, jaką masz teraz minę. Nie miałem nic złego na myśli.

– Nie jestem moim ojcem – warknął Andrzej. – I nie jestem do niego, kurwa, podobny.

– Przepraszam, nie o to mi chodziło – powiedział Poldek.

Siedzieli przez moment w milczeniu.

– W każdym razie – podjął Andrzej – to było takie… naprawdę nie wiem, jak to określić, mam takie wrażenie, jakbym nie był wobec niej w porządku.

– To czasem przytłacza – zgodził się Poldek. – Gdy sobie uświadamiasz, ile ktoś dla ciebie robi. Tylko że matki takie są, nie?

– Może – mruknął. – A ja jej nawet nie umiem wygonić do lekarza. Ojciec też. O właśnie – dodał kwaśno – ten mi też dziś zafundował takie „o co chodzi”.

Mówienie o ojcu było trudniejsze, nieprzyjemne i z reguły niepotrzebne. Ale czasem mówił, jak sobie właśnie uświadomił po poprzedniej uwadze Poldka; mówił, gdzieś obok mówienia o matce, o wizytach w Białym Borze, o innych rzeczach. Gdzieś, może nie do końca świadomie i celowo, mówił o ojcu. A przecież wcale nie chciał o nim mówić, zazwyczaj.

Zazwyczaj, bo teraz jakoś potrzebował wyrzucić z siebie całą tę kuriozalną sytuację na Wale. No, może nie całą, ale jej ogólny zarys.

Po zakończonej opowieści Poldek milczał naprawdę długo.

– Słuchaj… – odezwał się wreszcie o wiele ciszej, jakby ostrożnie – nie złość się, nie musisz mówić, jak nie chcesz… Ale co jest właściwie nie tak między twoim ojcem a tobą?

Andrzej poczuł, że zaciska zęby na to pytanie. I pięści.

– Bo wiesz – dodał Poldek, dalej cicho, jakby bał się coś naruszyć zbyt głośnym głosem – powiedziałeś tylko kiedyś, za pierwszym razem, jak mówiłeś o swoim ojcu, że to głupi chuj i nie chcesz o nim mówić, myśleć ani nic. Więc nigdy nie dopytywałem. Ale jak czasem o nim wspominasz, to mimo wszystko… nie wygląda na takiego głupiego chuja. I nie rozumiem. A chciałbym rozumieć – dorzucił jeszcze ciszej. – Chciałbym ciebie lepiej rozumieć.

Rzeczywiście, poza tamtym wstępnym zakreśleniem ram, w których chce rozmawiać o ojcu, Andrzej niczego więcej nie wyjaśniał. Zresztą co miał mówić, co wyjaśniać, o czym rozmawiać? To, co było, zostało zamknięte. Jaki sens przerabiać to ponownie?

A jednak w takim układzie Poldek siłą rzeczy pewnych kwestii nie rozumiał. Nie znał. I dlatego tak beztrosko rzucał uwagi o podobieństwie, które były jak kopniak.

– Przepraszam… – zaczął Poldek.

– Zamknij się – powiedział Andrzej sucho. – Daj mi chwilę.

Poldek zamilkł. Siedzieli obok siebie, w pogłębiającej się ciemności, bez ruchu, bez dotykania się choćby ramionami; Poldek oddychał spokojnie, trochę się podciągnął i usiadł, jedną nogę ugiął w kolanie i objął rękami. Właściwie najwygodniejszym rozwiązaniem byłoby pchnąć Poldka na plecy, wsunąć mu dłonie pod ciuchy i zająć czymś innym niż ta rozmowa. Ale Andrzej czuł, że to byłaby ucieczka od tematu – a co więcej, czuł, że wcale nie chciał uciekać. Tym razem nie.

– Mój ojciec miał bardzo prostą metodę wychowawczą – odezwał się wreszcie. – Bicie. Nie bicie od czasu do czasu, tylko regularne, za każde przewinienie, które w jego prywatnym kodeksie było naruszeniem porządku świata. I nie bicie ręką czy przez ciuchy, czy parę razy w złości i koniec. Tylko pasem, na gołe ciało, konkretnie na gołą dupę, z całym cyrkiem w postaci zdejmowania spodni i gaci, najpierw przez kolano, potem, gdy byłem starszy, przy stole. Zimno, metodycznie, precyzyjnie. Dopóki nie doprowadził człowieka do granic wytrzymałości z bólu, do łez, do takiego upokorzenia, że nie chciało się później na siebie patrzeć. A po wszystkim należało ładnie przeprosić i obiecać, że więcej się nie będzie. Grzecznie podciągnąć portki na piekący z bólu tyłek. I posłusznie wrócić do swojego pokoju.

Czuł na sobie spojrzenie Poldka. Słyszał jego gwałtowne wciągnięcie powietrza, gdy wypowiadał pierwsze zdania. I na moment wróciły tamte myśli, tamte odczucia, tamte obrazy.

– Kiedyś dostałem lanie za bawienie się jego czapką od munduru – podjął. Gdzieś, gdzieś głęboko był w stanie przypomnieć sobie jakąś część dawnego strachu, choć teraz miał wrażenie, że ogląda to z drugiej strony, z dystansu, jak przez szybę. – Raz za spóźnienie, bo za długo siedziałem z kolegami na boisku i zwyczajnie straciłem poczucie czasu. Za wybicie piłką okna sąsiada. Za jakąś bójkę w podstawówce, poszło o jakąś zabawkę i praliśmy się na korytarzu w kilkunastu, aż się dyrekcja zleciała. Za palenie papierosów. Za pyskowanie. Za grzebanie w szufladach z jego papierami. – To wszystko nadal było jakby obok niego, w oddaleniu, nie do końca rzeczywiste. – Za utopienie w jeziorze jednego z nowych butów, już nawet nie pamiętam, czemu myśmy rzucali butami do jeziora, to było chyba w szóstej czy siódmej klasie. W czterech rzucaliśmy, i w czterech wróciliśmy do domu w jednym bucie każdy. Nie chodziło o kwestię finansową, tylko o to, że nie szanuję rzeczy. I miałem zapamiętać, jak się kończy nieszanowanie rzeczy. Za przeklinanie, jak mi się na początku liceum wymsknęło przy nim „kurwa”. I wiesz, co najlepiej z tych jego „lekcji wychowawczych” pamiętam? – Zwrócił się twarzą do Poldka, który wpatrywał się w niego bez słowa. – Strach. I ból, bo miał ciężką rękę i nigdy nie próbował złagodzić uderzenia. – Ponownie odwrócił głowę, bo choć nie widział miny Poldka, nie widział jego oczu, i tak miał wrażenie, że jest prześwidrowywany wzrokiem na wylot. – I upokorzenie, im byłem starszy, tym większe. I nienawiść, też coraz większą.

Przez chwilę ciszę przerywały tylko ich dwa oddechy – Poldka szybszy, głębszy.

– A potem w którymś momencie odkryłem, że im bardziej potrafię zapanować nad sobą, wytrzymywać to jego lanie, tym bardziej go wkurzam i niepokoję – dodał Andrzej i aż się lekko uśmiechnął. – To była taka forma zemsty, bezsensownej, ale jednak wtedy jakoś poprawiającej nastrój. Do czasu, oczywiście, aż już traciłem to panowanie nad sobą.

– On… nadal tak robi? – zapytał Poldek z wyraźną zgrozą w głosie.

Andrzej parsknął śmiechem i zerknął na niego.

– Naprawdę myślisz, że jeździłbym tam co miesiąc, gdybym za każdym razem musiał się zastanawiać, czy mając połowę dwudziestki na karku, znów oberwę? – zakpił. – Nie. – Spojrzał na odsłonięte okno. Niebo było ciemne, ale dało się dostrzec trochę gwiazd. – W trzeciej liceum zmieniliśmy ustawienia.

– To znaczy?

Andrzej znów się uśmiechnął. Ugiął nogi w kolanach, oparł na nich ręce i pochylił się trochę do przodu.

– Pobiłem się z pewnym chłopakiem ze starszej klasy – powiedział. – A właściwie nie „z”, po prostu ja go pobiłem, on się zdążył raz czy dwa zamachnąć, o porządnym biciu się miał zerowe pojęcie. Za to świetnie potrafił wyzywać gejów od najgorszego gówna. Obiecałem sobie, że zrobię mu za to z mordy jesień średniowiecza. I zrobiłem. I uwierz – dorzucił, nie odwracając głowy w kierunku Poldka – do dziś nie żałuję. Jego kumple musieli mnie w kilku od niego odciągać. Może i dobrze, bo kompletnie przestałem się kontrolować. Nigdy wcześniej nie myślałem, że fizyczna agresja może dać tyle radości.

Krew na dłoniach. Zapach potu i strachu, cudzego strachu, w nozdrzach. Ciało, skóra, mięśnie, uderzane, kopane, przygniatane. Przerażenie w oczach, w cudzych oczach. Jęki bólu, cudze jęki bólu. Ślina zmieszana z krwią i wypluwany ząb, też cudze. Przerażająco zachwycające uczucie braku jakichkolwiek ograniczeń, jakiejkolwiek kontroli nad własnymi rękami, nogami, nad całym sobą. Oddech, którego nie mógł złapać, gdy czterech czy pięciu kumpli tamtego w końcu go zdołało odciągnąć, przytrzymać, choć też nie na długo, bo siłą rozpędu im również parę razy przyłożył. Ten moment, kiedy stał i patrzył na efekt swojej wściekłości, na debila z czwartej klasy, otoczonego przez przerażonych kumpli, i słyszał za plecami krzyki paru nadbiegających nauczycieli. Ten moment, gdy miał wrażenie takiego kompletnego zwycięstwa, takiej obezwładniającej satysfakcji. I chwilę później rozbawienie: poczuł na ramieniu mocny uścisk, spojrzał na stojącego przed nim dyrektora – a w oczach, w twarzy, może w uśmiechu, którego nie był w stanie powstrzymać, musiał mieć coś paskudnego, bo dyrektor aż się cofnął. Może było widać, że wcale nie miał ochoty kończyć tej jatki?

Andrzej odetchnął głęboko, oparł się znów plecami o poduszkę i wyprostował nogi.

– Ale najlepsze było dopiero przede mną – podjął. Poldek milczał, chyba przez chwilę nawet wstrzymywał oddech. – Bo gdy wróciliśmy do domu, oczywiście najpierw była w szkole wielka afera, wzywanie karetki, rodziców i wszyscy postawieni na baczność. Więc gdy wróciliśmy do domu, ojciec od razu chwycił za pas i zaczął swoją metodą wyjaśniać mi, jaki to był zły pomysł, spuścić „koledze” wpierdol tak, że karetka go na sygnale musiała zabierać. A był tak wkurwiony, że pewnie gdyby poszło po jego myśli, też bym potrzebował karetki. Ale nie poszło. – O tak, nie poszło. Sam czuł, jak mocno w jego głosie brzmiała mściwa satysfakcja. – Uderzył mnie parę razy, a potem coś we mnie pękło, tak na dobre, ten cały dotychczasowy strach i resztę szlag trafił, była już tylko moja wściekłość, znacznie gorsza niż jego. – Pamiętał tę fizyczną wręcz przyjemność, gdy uderzał ojca po raz pierwszy. I kolejny. I kolejny. – Pobiliśmy się. Rzuciłem się na niego i zaczęliśmy się okładać, dopóki matka się nie wtrąciła. Potem na niego nawrzeszczałem. I powiedziałem mu jasno: jeśli jeszcze kiedykolwiek tknie mnie choćby palcem, zabiję go. – Umilkł na krótką chwilę. – Mówiłem szczerze, Poldek. Byłem gotów to zrobić. I nadal jestem.

Poldek milczał.

– I to w zasadzie koniec rodzinnej historyjki – podjął Andrzej. – Do mojej matury obchodziliśmy się w miarę możliwości z daleka. Parę razy o coś na mnie nakrzyczał, ja uprzejmie wysłuchałem i wróciłem robić swoje, ale nie zdradzał żadnej ochoty na sięgnięcie po swoją tradycyjną metodę wychowawczą. Jak wyjechałem na studia i tylko co jakiś czas przyjeżdżałem, to się w ogóle zaczęło uspokajać, choć z początku próbował mnie jeszcze ustawiać. Ale przez ostatni rok czy nawet więcej, prawie dwa lata, to już są jakieś cyrki, on się zaczyna zachowywać chwilami tak, jakby sobie kumpla znalazł. Czasami mam ochotę wybuchnąć mu śmiechem w twarz, a czasem, jak dzisiaj, dopada mnie tylko takie „Pojebało go?” i nawet nie wiem, co zrobić czy powiedzieć, to jest takie durne.

– A twoja mama? – zapytał Poldek cicho po kolejnej chwili milczenia. – Pozwalała na to?

Andrzej wzruszył ramionami.

– Moja matka chyba uważała, że ojciec jest od wychowywania, a ona od dbania. Żeby było jasne – dodał ostrzej, odwracając się do Poldka – nie bił matki. Nigdy jej palcem nie tknął. To ona zawsze na niego pokrzykuje, rozstawia go po kątach i nim dyryguje. Ojciec wokół niej chodzi i zawsze chodził na palcach, traktował jak świętość. Kiedyś mnie opieprzył, bo ośmieliłem się powiedzieć, że mamy staroświeckie firanki. Ale te firanki szyła mama, więc nikt, ze mną włącznie, nie miał prawa ich krytykować. Gdyby matka chciała rozsypać śmieci na środku salonu, bo tak jej się podoba, ojciec pewnie też by się upierał, że tak ma zostać, skoro ona chce. – Roześmiał się krótko. – Serio, to są jedyne momenty, gdy widzę w nim człowieka. Ale szybko mi to przechodzi. – Popatrzył znów na okno. – W każdym razie mama zawsze miała ostatnie słowo, chyba że chodziło o to „wychowywanie” mnie, tu ojciec postawił jej od początku granicę: on wychowuje, czyli leje, ona się nie wtrąca, dopóki on ze mną nie skończy. Potem mogła mnie pocieszać, przytulać i tak dalej, ale dopóki lał, nie było tam dla niej miejsca.

Spojrzał na skrytego w mroku Poldka.

– No co? – zapytał kpiąco. – Przestraszony czy zniesmaczony? Mam spierdalać czy się leczyć?

Poczuł jego dłoń na swojej.

– Przykro mi – powiedział Poldek cicho, łagodnie, ciepło. Andrzej odsunął rękę i odwrócił głowę.

– Nie potrzebuję twojego współczucia – warknął. – Nie potrzebuję żadnego współczucia.

– To nie współczucie – odpowiedział Poldek i znów przysunął swoją dłoń. – Po prostu mi przykro. I dziękuję… że pozwoliłeś mi to usłyszeć.

To stwierdzenie zabrzmiało dziwnie. I dziwnie sensownie.

– Nie lubię do tego wracać – odezwał się Andrzej po chwili spokojniej. – Nie lubię o tym myśleć i przypominać sobie tego wszystkiego. I więcej nie chcę do tego wracać, o tym rozmawiać, nie chcę słyszeć żadnej aluzji do tego. Opowiedziałem ci raz i wystarczy, wkuriwę się, jeśli będziesz kiedykolwiek próbował to poruszyć. Rozumiesz?

– Rozumiem.

Andrzej wziął kopertę, która dotąd wciąż leżała na kołdrze, odłożył na swoją nocną szafkę i ułożył inaczej poduszkę.

– Idziemy spać – zarządził. – Ty masz rano zajęcia, ja mam artykuł na konferencję.

Gdy już leżeli, Poldek przysunął się i objął go w pasie.

– Dobranoc – mruknął.

– Dobranoc. – Andrzej przesunął dłonią po jego plecach i nagle roześmiał się cicho.

– Co?

– Nie, nic, to głupie – powiedział, ale miał wrażenie, że Poldek czeka, więc podjął: – Przypominało mi się przez to wszystko, jak kiedyś, jeszcze na pierwszym roku, poderwałem w Inferno jakiegoś chłopaka, poszliśmy do niego i ledwo zdążyłem zdjąć buty, on podlatuje do mnie z jakimś pejczem, wpycha mi go do rąk i mówi, że lubi takie klimaty, więc na początku mógłbym mu tym parę razy dać w tyłek. Nic nie powiedziałem, oddałem mu ten pejcz, założyłem buty z powrotem i wyszedłem, chyba się nawet nie pożegnałem. Pamiętam, że wyszedłem taki wkurzony i zniesmaczony, a nawet dobrze nie rozumiałem, dlaczego. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że kompletnie mi się to nie łączy, seks i bicie.

– Nie dziwię się – odezwał się Poldek cicho.

– Śpij. – Andrzej przyciągnął go do siebie. – Jutro seminarium, będziesz mógł się pochwalić kolejnymi pięcioma stronami pierwszego rozdziału.

– Prawie sześcioma – poprawił sennie. – Promotorka znów będzie w szoku. Dzięki tobie.

– Ja cię tylko sterroryzowałem – odparł z zadowoleniem. – Ty wykonałeś całą czarną robotę.

Poldek wymruczał „Yhym”, ziewnął i przytulił się mocniej. Po kilku chwilach zasnął.

Andrzej jeszcze przez jakiś czas leżał z otwartymi oczami, w tej ciemności rozbijanej nieco słabym światłem zza okna. Pankracy tuptał po akwarium. Poldek spał, oddychał spokojnie, głęboko; w którymś momencie przerzucił jedną nogę przez nogi Andrzeja, skopując przy tym z nich obu trochę kołdry.

Rano, przy dziennym świetle, poza łóżkiem, będzie można pomijać tę rozmowę milczeniem. Teraz, w unieważniającym i chowającym wszystko mroku, w zawieszającej codzienność bliskości, można czuć dziwne zadowolenie, że ta rozmowa się odbyła.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top