Tu już od dłuższego
czasu był zaplanowany inny tekst, ale dwa dni temu dopadł mnie ten pomysł i nie
chciał odpuścić, w zasadzie sam się napisał. Pomyślałam, że może być miłym
zamknięciem tego roku. Od końcówki kwietnia do dziś – mam dwadzieścia dwa
opublikowane teksty, a napisanych – w sumie dwadzieścia siedem. Czyli pięć
rozdziałów nowego tekstu już jest gotowych do publikacji od stycznia. Niezły
wynik jak na osiem miesięcy reaktywacji strony.
Szczęśliwego 2024!
EKSKURS
OSTATNIE DNI DWUDZIESTEGO TRZECIEGO
Happy New Year
Happy New Year
May we all have a vision now and then
Of a world where every neighbour is a friend
Happy New Year
Happy New Year
May we all have our hopes, our will to try
ABBA, „Happy New Year”
Z wyjazdu wigilijnego
wróciliśmy w poniedziałek wieczorem. Wigilię spędziliśmy u mojej siostry. W
ciągu tych siedmiu lat Weronika trochę się Andrzeja nauczyła, on jej zresztą
też, więc może nie mają jakiejś świetnej relacji, ale przynajmniej są w stanie
ze sobą wytrzymać w jednym pomieszczeniu przez dłuższy czas. Oczywiście nie
obeszło się bez standardowych sytuacji: Średnik, ukochany kot Weroniki, ciągle
właził Andrzejowi na kolana; Andrzej ze stoickim spokojem tego kota wciąż
zdejmował i strzepywał ze spodni jego sierść; Weronika robiła minę mówiącą, że
Andrzej profanuje jej kota; Andrzej pytał, czy doczeka się dnia, w którym
będzie mógł dostać w tym domu rolkę do ubrań, żeby oczyścić się z kocich
kłaków; Weronika odpowiadała, że poza nim nikt w tym domu takiej rolki nie
potrzebuje i czemu on się znowu czepia; Misiek przynosił rolkę, bo oczywiście
była, tylko gdzieś schowana, i śmiał się, bo ledwo Andrzej doczyścił spodnie,
Średnik wracał i się znów na niego ładował.
– Ten kot cię uwielbia –
powiedział w którymś momencie Misiek i to był bardzo zły komentarz, bo Weronice
ta sympatia Średnika do Andrzeja niezbyt się podoba. Tak jak imię, które
Andrzej wymyślił, pod jej zresztą naciskiem, a które ona potem wylosowała, ku
własnemu utrapieniu. A mówiłem, żeby dała Andrzejowi spokój i nazwała kota, jak
chce, zamiast organizować wielkie rodzinne nadawanie kotu imienia i zmuszać
Andrzeja do udziału w czymś, co uważał za bzdurę. No to Andrzej się odegrał,
proponując jako imię nazwę znaku interpunkcyjnego. A mściwi bogowie się
odegrali, sprawiając, że spośród siedmiu karteczek z propozycjami Weronika
wylosowała właśnie karteczkę Andrzeja.
– Ten kot ma niestety
równie spaczony gust, jak imię – mruknęła. – Tak, wiem – dodała, gdy
podchwyciła moje spojrzenie – sama jestem sobie winna. Nigdy więcej nie będę go
prosić o nadawanie imienia komukolwiek czy czemukolwiek, nawet puszce na kawę.
W gruncie rzeczy te ich
starcia należą już do folkloru rodzinnego, więc się nie przejmuję. Weronika
lubi się Andrzeja czepiać, ale po paru poważniejszych sytuacjach – mojej
obronie licencjatu, moim padniętym laptopie w połowie pisania magisterki, moim
wypadku samochodowym i chorobie naszego taty – obejrzała sobie Andrzeja w takim
świetle, że musiała kompletnie zrewidować swoje wcześniejsze opinie na jego
temat. Andrzej, jak to Andrzej, zupełnie w tym nie pomagał. Ale uprzedzałem ją
parę razy, że nie ma na to szans, on tego zwyczajnie nie umie. Miał gdzieś, że
go nie lubi, gdy go nie lubiła. Ma gdzieś, że go lubi, gdy go polubiła.
– W porządku –
powiedziała ze dwa czy trzy lata temu, chyba na Wielkanoc, gdy wieczorem
wypiliśmy dwie butelki wina i gadaliśmy o wszystkim. – Wiem, rozumiem, jest
dziwaczny, ma w dupie, czy go lubię i ma mnie w dupie. Ja też mam go w dupie.
– On cię nie ma w dupie
– poprawiłem wtedy. – On cię po prostu nie rozważa pod tym względem. Jesteś
moją siostrą, więc jesteś istotna, bez względu na to, co o tobie myśli. I ze
względu na mnie stanie dla ciebie na głowie, jeśli będzie trzeba, tylko że
będzie miał gdzieś, czy to widzisz, czy to rozumiesz i czy to doceniasz.
– Krystian – Weronika
pochyliła się wtedy i poklepała mnie po policzku – twój facet jest cholernym
dziwakiem. To już dawno ustaliliśmy. Najlepszy dowód, jakie on filmy ogląda.
– Twój mąż robi to samo
– odparowałem i zaczęliśmy się śmiać. Śmialiśmy się jak opętani, ze
świadomością, że Andrzej siedzi z Miśkiem w pokoju obok i oglądają wspólnie „Sens
życia według Monty Pythona”.
To jest coś, co łączy
mojego szwagra z Andrzejem: ogromne upodobanie do tego idiotycznego
angielskiego poczucia humoru. Za każdym razem, gdy przyjeżdżamy do Słupska,
nadchodzi moment, gdy zostawiamy Andrzeja z Miśkiem, żeby sobie pooglądali te
głupoty, a sami z Weroniką idziemy na drinka, na pizzę albo do innego
pomieszczenia. W tę Wigilię późnym wieczorem, gdy już wszyscy byli zmęczeni i
przejedzeni, też ich zostawiliśmy w salonie, żeby katowali na Netflixie „Monty
Pythona i Świętego Graala”.
– Zauważ pewną zasadę –
powiedziała Weronika, gdy poszliśmy na krótki spacer po najbliższych ulicach i
oglądaliśmy świąteczne ozdoby w ogródkach sąsiadów. – Lipscy wybierają
partnerów z durnym poczuciem humoru.
– Czyli poznałaś już
nową dziewczynę Pawła? – zaciekawiłem się. Nasz młodszy brat ma szczególną
zdolność wynajdywania dziwnych dziewczyn.
– Nie zdążyłam. –
Weronika wzruszyła ramionami. – Rzuciła go trzy dni przed świętami. Paweł
narzeka, że mogła cztery dni przed świętami, bo wtedy jeszcze nie kupił jej
prezentu pod choinkę.
Spojrzeliśmy na siebie i
już nic nie musieliśmy dodawać. Nasz młodszy brat jest idiotą. Od zawsze.
A nasz starszy brat jest
pierdolonym homofobem, więc oboje udawaliśmy, że temat Tomka nie istnieje.
Gdy wróciliśmy, z salonu
rozlegał się dziki śmiech Miśka. Zajrzałem do pokoju: Misiek się dalej śmiał,
na ekranie jakiś rycerz bez rąk skakał i kopał innego, Andrzej siedział
spokojnie, z lekkim uśmiechem na ustach. Po raz kolejny uderzyło mnie coś, co już
wielokrotnie zauważyłem: Andrzej nie śmieje się przy filmach. A może raczej:
Andrzej nie śmieje się do filmów, do ekranu. Przez to reakcja Miśka wyglądała
jeszcze komiczniej.
Zrobiliśmy z Weroniką
cztery kubki grzańca, zanieśliśmy dwa do salonu i zamknęliśmy się w drugim
pokoju, wraz ze Średnikiem, który nie lubi hałasu.
– Biedny kitku –
wymruczała Weronika, głaszcząc go uspokajająco po brzuchu. – Ale przynajmniej
ja nie muszę oglądać z Miśkiem tych bzdur. Andrzej się przynajmniej do czegoś
przydaje.
Zignorowałem tę
złośliwość. Weronika sama kiedyś przyznała, że lubi czasem Andrzejowi
podokuczać. Myślę, że głównie dlatego, że on to dokuczanie kompletnie ignoruje.
Raz go zapytałem, czy nie lubi Weroniki. Spojrzał wtedy na mnie ze zdziwieniem,
powiedział: „To twoja siostra, więc jakie to ma znaczenie?” i wrócił do tego,
co robił, czyli do pisania artykułu. Nie drążyłem tematu. Ja też się przez te
parę lat nieźle Andrzeja poduczyłem.
W każdym razie święta u
mojej siostry minęły fajnie, wróciliśmy w dobrych nastrojach, nieźle zmęczeni,
ze stertą pojemników z jedzeniem, które moja mama wciskała każdemu ze słowami „Weźcie,
trzeba zjeść, bo się zmarnuje”. W drugi dzień świąt pomogłem rano Andrzejowi
składać regał, który dostał ode mnie pod choinkę, ustawiliśmy go salonie, a
właściwie wcisnęliśmy pomiędzy pozostałe regały, stwierdziłem, że mieszkanie
wygląda coraz bardziej jak biblioteka, zapytałem, po co mu czytnik, skoro i tak
dalej kupuje książki w każdej księgarni, której mu nie zamkną – to go trochę
wkurzyło, widziałem po ponurym spojrzeniu, jakie mi rzucił, nadal nie przebolał
zamknięcia Fiki dwa tygodnie temu – po czym objąłem go i powiedziałem, że
cieszę się, że regał mu się podoba.
– I to jest ostatni
regał, jaki wpuszczam do domu przez resztę dekady – zakończyłem. Andrzej
roześmiał się cicho, też mnie objął.
– Będę kupował więcej
e-booków – obiecał.
– Kochanie, wiem, że
będziesz kupował więcej e-booków – odparłem z rezygnacją. – Problem w tym, że
to wcale nie oznacza, że będziesz kupował mniej zwykłych książek. Skończy się
na tym, że będziemy musieli wykupić mieszkanie sąsiada i tam się przebić, żebyś
się pomieścił.
Albo się przeprowadzić.
Ale tego nie powiedziałem głośno. Ten temat został już dawno zamknięty. Gdy
zasugerowałem przeprowadzkę jakiś czas temu, Andrzej stanowczo odmówił – tak
stanowczo, że od razu wiedziałem: nie ma co do tego wracać. Trudno. Z pewnymi
rzeczami trzeba się pogodzić, więc pogodziłem się z tym, że pali, z tym, że
bywa trudny i z tym, że nie chce się przeprowadzać. Nie chce mieszkać w innym
mieszkaniu, więc tu zostajemy. I nie chce mieszkać w innym mieście – więc gdy
wkrótce po studiach pojawiła mi się bardzo fajna oferta pracy poza Szczecinem,
wysondowałem Andrzeja, przemyślałem sprawę i skasowałem przygotowaną aplikację.
Andrzej nie chce żyć w innym mieście. A ja nie chcę żyć z innym facetem. Koniec
tematu.
Po południu poszliśmy na
świąteczny obiad do Adama i Wioli. Śmiesznie się ogląda dzieciaki Adama
próbujące nawiązać kontakt z Andrzejem, który patrzy na nie jak na dwa
ufoludki. Andrzej nie lubi dzieci. Jego prawo. Tyle że to są dzieci Adama, więc
domyślam się, że w razie potrzeby Adam zawsze może liczyć na pomoc Andrzeja.
Oczywiście to nie oznacza, że Andrzej będzie się z nimi bawił czy coś w tym
stylu – ale jeśli pojawi się jakaś kryzysowa sytuacja, zrobi, co będzie
konieczne.
Przyszła też Martyna,
siostra Wioli, ale bez Emilii, bo ta pojechała do rodziny swojego chłopaka.
Szkoda. Córka Martyny jest ode mnie nieco młodsza i uwielbia Andrzeja. Czasem
mu dokuczam, że całe wsparcie, jakie przez ponad dziesięć lat otrzymywała od
niego Martyna, było nastawione tak naprawdę na to, by wychować jej córkę w
Andrzejokulcie. Określenie „Andrzejokult” wymyśliliśmy z Emilią, gdy tylko się
poznaliśmy i do dziś ogromnie nas ono bawi. Bawi też Martynę, Adama i Wiolę.
Nie bawi jedynie Andrzeja, który po usłyszeniu go po raz pierwszy uniósł po
swojemu lewą brew, spojrzał na Emilię i powiedział:
– Po prostu pomagałem ci
z polskim.
– Nie – odpowiedziała
wtedy Emilia, z poważną twarzą i czymś twardym w głosie. – Robiłeś znacznie
więcej.
– Miałaś spore
zaległości w epokach – mruknął Andrzej, wzruszając ramionami, i zajął się
zawartością swojego talerza.
Widziałem, jak Emilia na
niego popatrzyła. Z takim czułym, wyrozumiałym uśmiechem. Zna go dłużej ode
mnie, więc też już doskonale wie, że Andrzej nie lubi, gdy mu się dziękuje.
Albo gdy się w ogóle robi aluzję do tego, że pomógł. Emilia to wie, przyjmuje,
szanuje, nie wymusza na nim zmian. Ani ona, ani reszta rodziny Adama. Chyba
dlatego tak szybko i tak bardzo ich polubiłem – bo widziałem, że przyjmują
Andrzeja takim, jaki jest, bez żadnych warunków, prób przerobienia, oczekiwań
zmiany. Są po jego stronie. Zawsze.
Mimo wczorajszego braku
Emilii atmosfera była świetna, więc siedzieliśmy do późna. Andrzej, jak to
Andrzej, potrzebował w pewnym momencie przerwy od ludzi; poszedł z książką,
którą dostał od Adama – gdy ją rozpakował, o mało nie jęknąłem „Nie no, jasne,
kolejna książka, przecież na pewno się zmieści w domu”, ale ugryzłem się w
język, ma nowy regał, niech kombinuje, jak to wszystko upchać – w każdym razie
poszedł z tą książką do pokoju dzieciaków i tam z pół godziny posiedział. Nie
zwróciliśmy na to uwagi, nie wołaliśmy go, Adam nawet w pewnej chwili
powiedział do Dawida: „Wujek jest teraz w waszym pokoju i chce odpocząć, na
razie tu się bawcie”. Andrzej w czasie takich spotkań niemal zawsze osiąga
punkt, w którym ludzi – nawet w nielicznym gronie – robi się dla niego za dużo.
Musi wtedy na chwilę wyjść, pobyć trochę sam, złapać oddech; potem wraca i może
siedzieć z ludźmi dalej. Moja siostra średnio to rozumie. Adam i jego rodzina
rozumieją bardzo dobrze i traktują to jak wyjście do toalety. Jak Andrzej
potrzebuje, to wychodzi; jak już będzie gotów, to wróci.
To też bardzo w nich
lubię.
Z pokoju chłopaków
Andrzej wrócił wyraźnie odprężony. Usiadł przy mnie, dołożył sobie ciasta,
odpowiedział na jakieś pytanie Martyny. Ta przerwa wystarczyła mu do końca
wizyty.
A po powrocie do domu
przytrzymał mnie w przedpokoju i kompletnie zignorował sugestie, że może najpierw
powinniśmy wsadzić do lodówki ciasto i rybę po grecku od Wioli, zdjąć buty,
umyć ręce, włączyć choinkę, zrobić cokolwiek jak cywilizowani ludzie, zanim
zaczniemy się do siebie dobierać jak dzikie zwierzęta.
Prowokowałem go. Lubię
go tak czasem podrażnić. On też to lubi – widziałem to po jego uśmiechu, po
spojrzeniu, jakie mi rzucił, po sile, z jaką mnie docisnął do ściany.
– Cywilizacja się kończy
– mruknął mi w usta. – I nie ma w niej miejsca na twoje spodnie.
Zbliżając się do
trzydziestki, stwierdzam coś, w co w wieku dwudziestu jeden lat bym nie
uwierzył: po ponad siedmiu latach związku seks jest równie dobry jak na
początku. A może nawet lepszy. Wtorkowy wieczór w przedpokoju to zdecydowanie
głos po stronie „nawet lepszy”.
W środę pracowałem, więc
z bólem serca wstałem rano, możliwie cicho, żeby Andrzeja nie obudzić, ale
niepotrzebnie się starałem: gdy wyszedłem z łazienki, Andrzej już był w kuchni
i robił mi kanapki.
– Kurde, nie musiałeś –
powiedziałem, opierając się o ścianę przy lodówce. – Masz wolne.
Zignorował to.
– Ale dziękuję –
dodałem, podszedłem i objąłem go od tyłu w pasie. Tego już nie zignorował:
stwierdził, że w tym momencie mu przeszkadzam. I jak nie mam nic do roboty, to
mogę zapakować te kanapki, które już skończył robić.
Zapakowałem. I po raz
kolejny pomyślałem, że przy Andrzeju warto się jednak dwa razy zastanowić,
zanim się coś powie. Albo i trzy. O tych kanapkach powiedziałem w pierwszych
tygodniach mojej pierwszej pracy w banku, tak żartem: że mam tryb pracy od
rana, a nie, jak on, w elastycznych godzinach, że o siódmej to mi się nawet
myśleć nie chce i że byłoby super, gdyby mój facet zrobił mi czasem kanapki,
żebym nie padł z głodu przed powrotem do domu. To był żart. Może taka
zawoalowana prośba, żeby czasem się zainteresował, czy pamiętałem o wzięciu
jedzenia. Początki w banku naprawdę wykańczały. Ale Andrzej wziął to dosłownie
– co zresztą powinienem przewidzieć, bo poza literaturą Andrzej wszystko bierze
dosłownie. Wziął to więc dosłownie i na drugi dzień zrobił mi kanapki. I
kolejnego dnia, i kolejnego, i kolejnego. I tak od paru lat. Jak mu po paru
pierwszych tygodniach powiedziałem, że tak codziennie nie musi, to się
zirytował i mało uprzejmym tonem poprosił, żebym się, do ciężkiej cholery,
zdecydował, czego chcę, albo tak, albo tak, a nie raz tak, raz trochę nie tak,
a raz w kropki.
– Chcesz te kanapki czy
nie? – zapytał podsumowująco.
– Chcę, chcę –
zapewniłem uspokajającym tonem, bo widziałem, że to moje zmienianie zdania go
wkurzyło.
– To przestań marudzić –
uciął, podał mi kanapki i wrócił do łóżka.
Od tej pory trzymamy się
kompromisu: ja z reguły nie podważam zasadności tych kanapek, a on ignoruje
moje słowa, gdy czasem strzelę coś w rodzaju „Ale dziś to serio nie musiałeś”.
Andrzej zatem zrobił mi
kanapki, ja je zapakowałem, Andrzej wyjął worek ze śmietnika, zawiązał na supeł
i podał mi ze słowami „Będziesz miał co robić w drodze do samochodu”, po czym
wrócił do łóżka. Zajrzałem do niego jeszcze przed wyjściem – leżał z
czytnikiem, przy zgaszonym górnym świetle i włączonej lampce przy szafce
nocnej, zakopany pod kołdrą.
– Za dobrze masz –
mruknąłem, usiadłem na brzegu łóżka i pochyliłem się. – A potem jeszcze macie
na uniwerku wolny cały pierwszy tydzień stycznia. Po prostu wstyd. – Pocałowałem
go i wstałem. – Miłego lenienia się, gdy ja będę ciężko pracował.
– O której wrócisz?
– Późno. Po pracy
idziemy z Sylwią na obiad i drinka.
– Na drinka – powtórzył
Andrzej z rozbawieniem. – Czyli wrócisz wstawiony.
– Wrócę w stanie
wskazującym na spożycie – poprawiłem go z godnością. – I pewnie będę łatwy i
chętny. Inteligentny mężczyzna będzie umiał to wykorzystać.
Andrzej popatrzył na
mnie z tym dziwnym, nieco niepokojącym uśmiechem, który czasem u niego widuję.
Kojarzy mi się wtedy z drapieżnikiem szykującym się do skoku na ofiarę.
– Dobrze – powiedział
cicho. – Postaram się wykazać odrobiną inteligencji.
Po pracy poszliśmy z
Sylwią na sushi, tym razem do Koku Sushi, bo tam dawno nie byliśmy. To się już
zrobiło taką naszą tradycją: mniej więcej raz w miesiącu wspólny wypad na
sushi, parę godzin przy jedzeniu i drinkach, obgadanie tematów z pracy, z domu,
cokolwiek. Z Sylwią dobrze się gada. No i z Sylwią da się pozachwycać sushi.
– Jak twój facet? –
zapytała, gdy już złożyliśmy zamówienie. – Zadowolony z prezentu?
Parę razy oglądałem te
regały przy niej. Miała niezły ubaw. „Na urodziny kupujesz mu książki, a pod
choinkę regały na książki, cwaniak z ciebie”, stwierdziła. „To taki
samonapędzający się mechanizm”.
– Jest bardzo zadowolony
– odparłem. – Teraz pewnie układa na nowo wszystkie książki w domu, bo skoro ma
nowy regał, może zmienić koncepcję ich posegregowania.
Sushi było świetne.
Drinki też.
– Mam pomysł –
oświadczyła Sylwia przy drugim drinku. – Następnym razem weźmiemy naszych
facetów ze sobą na sushi. Będą wspólnie cierpieć.
O mało się nie
zakrztusiłem alkoholem. Chłopak Sylwii twierdzi, że na słowo „sushi” ma
mdłości. Ile razy Andrzej widzi mnie jedzącego sushi, robi taką minę, jakby
zobaczył błąd ortograficzny, i odwraca oczy. Zabranie ich na sushi byłoby
zwykłym znęcaniem się nad niewinnymi.
Przy trzecim drinku
odpłynęliśmy w plany urlopowe. Na czwartego drinka nie dałem się namówić.
Przerabiałem już siebie po więcej niż trzech drinkach, wystarczy mi
jednorazowego bycia debilem, więcej się na to nie piszę.
Wróciłem do domu
wstawiony w granicach stosowności, w świetnym humorze i w oczekiwaniu na miły
wspólny wieczór. Andrzeja zastałem w salonie, obłożonego książkami, bo
oczywiście jak już je pozdejmował z regałów i zaczął segregować na nowo, to
zaczął je też czytać, tu kawałek, tam kawałek, i tak sobie od paru godzin
siedział w tej stercie. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, spojrzał na zegar,
znów na mnie i mruknął niezbyt bystro: „Już wróciłeś?”.
Stanąłem na środku tego
całego pierdolnika i się rozejrzałem.
– Powiem ci tyle –
oświadczyłem z rękami w kieszeniach spodni. – Wypiłem trzy aperole. Idę wziąć
prysznic. Jak wrócę, to albo będziesz inteligentny, albo idę spać.
Gdy wyszedłem z
łazienki, walające się wcześniej po podłodze w całym salonie książki były
ułożone w kilka stosów przy nowym regale, a Andrzej wykazał się ogromną
inteligencją.
Oczywiście później
wrócił do swoich książek i dalej je układał. W nocy musiałem go trzy razy
wołać, żeby łaskawie przyszedł do sypialni.
– Ja jutro nie idę do
pracy – przypomniał mi, gdy już się położył. – Mogę posiedzieć dłużej.
– A ja lubię przy tobie
zasypiać – uciąłem. – Jutro możesz sobie siedzieć cały dzień i układać książki,
teraz jest czas dla mnie. Dawaj rękę.
Objął mnie w pasie.
Lubię, gdy mnie przytula przed snem. Po Andrzeju nie należy oczekiwać
domyślania się i czytania w myślach, to już dawno zrozumiałem, więc jak chcę,
żeby mnie przytulił, po prostu mu o tym mówię. „Mało romantyczne”, skwitowała
kiedyś Weronika. Trudno, mam w dupie romantyzm, wolę Andrzeja.
W czwartek wróciłem do
domu zaraz po pracy. Andrzej siedział w swoim gabinecie, pisał recenzje prac
olimpijskich. Był tym tak pochłonięty, że nie usłyszał ani dźwięku domofonu –
tego krótkiego pikania, które rozlega się, gdy otwieramy bramę i drzwi od klatki
schodowej elektronicznym kluczem-czipem – ani zwykłego klucza przekręcanego w
drzwiach, ani mojego „Cześć”. Dopiero gdy podszedłem i pocałowałem go w szyję,
oderwał się od laptopa.
– Jak ci idzie?
– Znośnie. – Spojrzał na
mnie, uśmiechnął się lekko, ujął palcami mój krawat tuż przy kołnierzyku. –
Trochę podokuczałem Oli. – Przyciągnął mnie i pocałował. – A u ciebie?
– W miarę spokojnie.
Czym jej podokuczałeś, draniu?
Andrzej puścił mnie i
wskazał ręką stos prac na biurku.
– Dyskutowaliśmy o
pracach, których nie przepuszczamy. Mówiłem ci, jeśli jeden recenzent odrzuca
pracę, drugi musi też napisać recenzję. Jestem w parze z Olą, więc ja opiniuję
jej odrzucone, a ona moje. Zgodziłem się ze wszystkimi jej odrzuconymi, ale ona
przy dwóch z mojej partii chciała koniecznie dać minimum punktów wymaganych do
zakwalifikowania do kolejnego etapu.
– I co? – Usiadłem mu na
kolanach i oparłem się ramieniem o jego klatkę piersiową. Często tak robię.
Lubię posiedzieć z nim w tym jego gabinecie, do którego nie wpuszczał wcześniej
żadnego faceta, z którym sypiał. Andrzej czasem nawet nie przerywa pracy, tylko
mnie obejmuje tak, by móc pisać dalej. Teraz akurat przerwał. Na ekranie
laptopa widziałem fragment którejś recenzji. – Zgodziłeś się w końcu?
– Zgodziłem się. – Pokiwał
głową. – Niech będzie. Dałem minimum.
– Długo cię musiała
namawiać? – spytałem podejrzliwie. Nieco rozbawiony, a nieco złośliwy uśmiech
Andrzeja zdradził mi odpowiedź, zanim ją usłyszałem.
– W zasadzie byłem gotów
zgodzić się z nią po drugim zdaniu, ale wiesz, jak Ola się rozkręca z
argumentacją, gdy już zacznie – powiedział. – Więc dałem jej się wygadać.
– I pewnie ją
podpuszczałeś – wytknąłem mu. Znam te ich rozmowy, Andrzej naprawdę potrafi
powiedzieć coś, czego wcale nie myśli, tylko po to, by sprowokować człowieka do
jeszcze gwałtowniejszego bronienia własnego stanowiska. Nawet Olga daje się na
to czasem złapać. Kurde, nawet ja, choć naprawdę rzadko.
– Odrobinę – odparł
Andrzej. Wiedziałem, przez ile to jego „odrobinę” należy pomnożyć i współczułem
Oldze. – Szkoda było przerywać. Ola potrafi budować argumentację na wzór swoich
ulubionych rzymskich mówców, dobrze się tego słucha. Gdy się już zmęczyła,
zlitowałem się i powiedziałem, że się zgadzam, dam minimum punktów.
– Pewnie się ucieszyła.
– Tak. – Andrzej objął
mnie prawą ręką. – Ale potem niepotrzebnie sobie popsuła humor, bo zapytała, po
ilu zdaniach byłem gotów się zgodzić. Trochę się wkurzyła, gdy przyznałem, że
już po drugim.
– Jesteś wrednym
draniem.
– Jestem bardzo miły i
ugodowy, skoro się zgodziłem na podciągnięcie punktów – poprawił Andrzej. – W
ten sposób z jej dziesięciu prac odpadają tylko trzy, a z moich dwunastu tylko
pięć.
– Chciałeś odrzucić
siedem?
– Tak.
– Sadysta – mruknąłem. –
A Olek też w tym roku uczestniczy w olimpiadzie?
– Tak. – Andrzej położył
lewą rękę na moim kolanie. – Ale Olek jest w parze z kim innym. Byłem z nim w
parze kilka lat temu, jeden raz, i nigdy więcej nie zamierzam tego powtarzać.
– Czemu nie?
– Olek przepuściłby
wszystko – powiedział Andrzej z niesmakiem. – Truł mi wtedy dupę o
przepuszczenie pracy, która była pełna błędów stylistycznych, praktycznie nie
miała przypisów i była jednym wielkim plagiatem, nie mówiąc o tym, że pomijała
jedną z epok wskazanych w temacie. Ale „widać, że się autorka starała”. Przy
kolejnej pracy: „bo autor zna Arystofanesa”, co z tego, że przytacza go i bez
sensu, i bez przypisu. I tak przy każdej pracy, którą chciałem odrzucić.
– I co? – zapytałem z
zaciekawieniem, bo tej historii nie znałem. Andrzej wzruszył ramionami.
– Powiedziałem mu, że
jako juror jest niekompetentny, niepoważny i nierzetelny. On mi powiedział, że
jako juror i nie tylko juror jestem nadęty, zarozumiały i pozbawiony
człowieczeństwa. Skończyło się na skierowaniu tych kilku prac do trzeciego
recenzenta, którym okazała się Ola. Ola jedną pracę przepuściła, pozostałe
odrzuciła i jakoś tak nas obu skołowała, że dalej jesteśmy w stanie ze sobą
rozmawiać. – Spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko. – Lubię Olę. A jak się
lubi Olę, trzeba tolerować Olka. Więc go toleruję. Co nie zmienia faktu, że za
nim nie przepadam.
– Ja tam go lubię –
powiedziałem.
– Ty wszystkich lubisz –
mruknął Andrzej.
– Niekoniecznie.
– Na przykład?
– Tak ogólnie –
wykręciłem się. Andrzej spojrzał na mnie uważnie, uśmiechnął się jakoś dziwnie,
jakby z naganą, pokręcił głową. Możliwe, że się domyślił. O Poldku
rozmawialiśmy raz, za to bardzo szczerze. Nic nie poradzę na to, że mimo
wszystko – mimo tej rozmowy i mimo lat, które minęły od ich rozstania, nie
mówiąc o siedmiu latach naszego związku – nadal nie umiem uwolnić się od pewnej
niechęci do Poldka.
Poczułem dłoń Andrzeja
na udzie, jego usta na karku.
– Nie piszesz
przypadkiem recenzji? – spytałem z rozbawieniem.
– Przerwa dobrze mi
zrobi.
– Na pewno – zgodziłem
się i uniosłem dłoń do szyi, ale przytrzymał mnie za nadgarstek.
– Krawat zostaw –
mruknął.
OK, krawat zostawiłem.
Było warto.
Wieczorem mogłem
obejrzeć efekty układania książek na nowym regale. Pozostało tam jeszcze trochę
miejsca. Trochę miejsca pojawiło się też na półkach w gabinecie. Regał w
sypialni był dalej zapchany po brzegi.
– Super – stwierdziłem.
– Tylko pamiętaj, że ściany nie są z gumy. Nie damy rady wciskać tu regałów bez
końca.
Andrzej udawał, że nie
słyszy niewygodnej uwagi. Podgrzał całą butelkę grzańca, wrzucił do obu kubków
kawałki pomarańczy ponabijanych goździkami, zalał winem, podał mi jeden kubek.
Grzaniec był pyszny. A goździki…
– Czemu w szufladzie
jest sześć opakowań goździków? – spytałem ze zdziwieniem, gdy chował to otwarte
opakowanie.
– Bo tyle znalazłem
przed świętami w Netto.
– Wykupiłeś wszystkie
goździki w Netto? – roześmiałem się. – Samolub.
Andrzej wzruszył
ramionami.
– W innych sklepach ich
nie znalazłem. Wziąłem na zapas.
Wyobraziłem sobie
gromadę babć szukających goździków do ciast czy herbat i pomstujących gniewnie,
bo Andrzej zwinął wszystko do swojego ulubionego grzańca. Wyobrażenie było
komiczne. A grzaniec z goździkami naprawdę świetny, więc… cóż, cel uświęca
środki.
W piątek miałem wolne,
obudziłem się tuż przed dziesiątą. Andrzej leżał obok, z czytnikiem w ręku.
Miałem ochotę powiedzieć: „A nie mówiłem?”, ale ugryzłem się w język. Tak, obaj
wiemy, kto kogo namawiał na wypróbowanie czytnika. Obaj wiemy, kto się przed
tym bronił przez niemal trzy lata. I obaj wiemy, kto miał ostatecznie rację.
Nie muszę pchać tego Andrzejowi przed oczy.
Tak jak nie muszę mu
przypominać, że z okularami do czytania też miałem rację. Tego to już
szczególnie nie będę mu mówił. Wystarczy mi cała batalia, jaką musiałem z nim
stoczyć: najpierw, by poszedł do lekarza, zbadał wzrok i zrobił sobie okulary,
a potem – by zaczął ich regularnie używać. Kilka razy byłem już na granicy
wytrzymałości przez jego upór i to zacięte „nie potrzebuję, nie potrzebuję”. W
końcu jednak przyznał, że potrzebuje. Cholerny uparciuch.
Podoba mi się w tych
okularach. Wygląda tak… poważnie, surowo i podniecająco.
Przysunąłem się do
niego, wsunąłem dłoń pod jego spodnie od piżamy.
– Odłóż czytnik –
powiedziałem. – Okulary zostają.
Zerknął na mnie,
wyłączył czytnik, powoli odłożył na szafkę nocną. Przekląłem się w myślach za
złe rozwiązanie logistyczne: najpierw trzeba było ściągnąć własne portki,
dopiero potem dobierać się do cudzych. Andrzej patrzył na mnie, wyraźnie
ubawiony moimi wysiłkami, by nie przerywać pracy lewej ręki i jednocześnie
ściągnąć dół piżamy prawą ręką.
– Pomóc ci? – zapytał w
końcu.
– Poradzę sobie –
oświadczyłem, przerwałem, szybko ściągnąłem górę i dół piżamy i wróciłem do
przerwanej czynności. – Miałeś jakieś wątpliwości, czy sobie poradzę?
– Ty? – Położył mi dłoń
na biodrze. – Nigdy w życiu.
– I to – wymruczałem mu
w usta – jest jedyna poprawna odpowiedź. Zawsze.
Uwielbiam się z nim
kochać rano. Zresztą o każdej innej porze też. Po prostu uwielbiam się z nim
kochać.
Gdy skończyliśmy,
objąłem go mocno. Jest ode mnie czternaście lat starszy, trzynaście centymetrów
wyższy i jakieś dwadzieścia kilogramów cięższy. I gdy ta filologiczna, od
niedawna habilitowana masa mięśni na mnie leży i wgniata mnie w materac, jestem
tak szczęśliwy, że po prostu brak mi słów.
– Kocham cię –
powiedziałem cicho, głaszcząc go po głowie. Nie odpowiedział, tylko mnie
mocniej przytulił i pocałował w ramię. No cóż, tegoroczny limit już
wyczerpałem, powinienem się spodziewać tych słów dopiero w kolejnym roku. A
Andrzej tego rodzaju rzeczy mówi naprawdę rzadko.
Gdy w końcu wstaliśmy,
Andrzej zapytał, czy chcę się z nim przejść do biblioteki. Bo musi oddać
książki. I odebrać nowe zamówione. I moglibyśmy zjeść coś na mieście.
– Jasne – powiedziałem.
– Chcesz iść czy bierzemy samochód?
– Wolę się przejść –
odparł. – Przecież to blisko.
Fakt, do biblioteki na
placu Lotników jest od nas z kwadrans na piechotę. Do kampusu polonistyki jest
dziesięć minut, tylko w drugą stronę. Kwadrans do Galaxy, do Kaskady, na deptak
Bogusława, dziesięć minut do Turzyna, pięć do biblioteki Promedia. Dlatego
Andrzej tak lubi to mieszkanie. „To centrum centrum”, stwierdził raz. Dziś
wiem, że nie chciałby już mieszkać gdzie indziej. W porządku. Tu zostaniemy,
skoro to go uszczęśliwia.
Powiedziałem kiedyś
Weronice: Andrzej potrzebuje niewielu rzeczy do szczęścia. Ale te, których
potrzebuje, są dla niego wielkie. Więc będę to szanował.
– Strzeliło cię na zabój
– mruknęła wtedy Weronika. – Mam wrażenie, że jesteś w stanie stanąć dla niego
na głowie.
– A on dla mnie nie? –
zapytałem ostro. To było wkrótce po pogrzebie taty. Weronika spuściła wzrok.
– On dla ciebie też –
przyznała cicho.
Nie musiała nic więcej
dodawać. Oboje pamiętamy, jak Andrzej w środku nocy prowadził tatę do łazienki,
robił mu zastrzyki, siedział z nim, dopóki środki przeciwbólowe nie zaczęły
działać. Bez cienia pretensji, irytacji, zniecierpliwienia. „To twój ojciec”,
powiedział mi raz, gdy próbowałem mu za to podziękować. „Śpij, nie wygaduj
bzdur”.
Byłem więcej niż pewien,
że myślał wtedy o własnym ojcu.
W bibliotece skończyło
się tak, jak mogłem to przewidzieć: Andrzej zamówił kilka książek plus znalazł
kilka kolejnych i koniec końców jego karty na to nie starczyło.
– Weźmiesz te trzy na
swoją? – zapytał. Pokiwałem głową. Już dawno dałem mu upoważnienie do używania
mojej karty, bo wiedziałem, jak to wygląda: Andrzej wchodzi do biblioteki i
chce wynieść wszystko. Jest uzależniony. Uzależnienie od książek to w sumie
fajna rzecz, więc nie mam z tym problemów, pod tym względem traktuję Andrzeja
wyrozumiale. Znam jego wersję: jeśli miałby wybierać między książkami a
powietrzem, wybrałby książki, bo przecież nie da się żyć bez powietrza. A ja
wiedziałem, z kim się wiążę: z cholernie ambitnym, cholernie inteligentnym,
cholernie seksownym i cholernie uzależnionym od książek facetem. Który
doskonale pamięta każdą przeczytaną powieść, za to w relacjach z ludźmi jest z
reguły jak daltonista. Wpakowałem się w to świadomie, z gotowością przyjęcia
wszelkich konsekwencji. Umożliwienie mu korzystania z własnej karty
bibliotecznej to i tak drobnostka.
Trzymamy się zasady, że
zostawia mi dwa miejsca wolne na mojej karcie, chyba że sytuacja jest krytyczna
i naprawdę potrzebuje wszystkich siedmiu wolnych miejsc. Wtedy zawsze dzwoni z
pytaniem, czy może wykorzystać te dwa awaryjne. Tę zasadę narzuciłem mu na
początku, żeby nie naciąć się na moment, gdy ja będę potrzebował kryminału na
odprężenie, a tu cała karta zapchana przez Andrzeja. Teraz w sumie już
machnąłem na to ręką, ale Andrzej jest bardzo rzetelny i za każdym razem
dzwoni, żeby zapytać, czy może te dwa awaryjniaki jednak wykorzystać. Nie robi
tego zbyt często – doceniam te starania – ale się zdarza.
Wziąłem jego trzy
książki i trzy moje thrillery, po czym chwyciłem Andrzeja za łokieć.
– Wychodzimy –
powiedziałem łagodnie. – Nie możesz zabrać wszystkiego, co mają na półkach.
Roześmiał się cicho,
pokiwał głową i wyszliśmy.
Pogoda była całkiem
niezła, niezbyt chłodno, bez deszczu i bez śniegi, który mnie tak wkurzył na
początku grudnia. Byłem głodny.
– Możemy zjeść w tym
punkcie na rogu Krzywoustego – zaproponowałem. – Naprzeciwko ProMedia. Tam
kiedyś było coś innego, Coffee coś, nie pamiętam, teraz jest nowy punkt.
Jeszcze tam nie byliśmy.
– W porządku – zgodził
się Andrzej i ruszyliśmy z Lotników w stronę domu.
Lubię chodzić z nim do
restauracji, kawiarni, bistro. Od paru lat trzymamy się zasady, że przynajmniej
raz w miesiącu gdzieś razem wychodzimy na miasto, by zjeść. Często testujemy
nowe miejsca. Odkąd skończyłem studia i mam pracę, taką normalną, etatową, a
nie zleceniówki w sklepie, lubię tak wychodzić. Bo mogę płacić. Płacimy na
zmianę, ale gdy Andrzej płaci, nie czuję się niekomfortowo.
Wyjścia do teatrów są po
stronie Andrzeja. W to się nie wtrącam. Ma swoje znajomości i zawodowe relacje
w teatrach szczecińskich, więc tu nie wchodzę mu w kompetencje. Poza tym to
właśnie teatrom zawdzięczam jedną z naszych pierwszych prawdziwych randek.
Do kina nie chodzimy
razem, do kina chodzę z Julkiem, z Sylwią albo z kimś innym. Z Andrzejem
byliśmy w kinie dwa razy, bo ja chciałem, i za każdym razem Andrzej wyszedł w
połowie seansu. Za pierwszym razem wymigiwał się od odpowiedzi. Za drugim był
szczery.
– Nie mogę wytrzymać –
przyznał, gdy znalazłem go w holu w Multikinie. – Kiedyś jeszcze dawałem radę,
teraz już nie. Jest za głośno, za bardzo miga, mam wrażenie, że eksploduje mi
głowa. Przepraszam cię, Krystian, po prostu nie dam rady.
– Trzeba było od razu
powiedzieć – odpowiedziałem ze współczuciem. Zdążyłem go już wtedy poznać na
tyle, by wiedzieć, że to nie jest kłamstwo. I że z pewnymi rzeczami, niby
prostymi, Andrzej ma zwyczajnie problem. – Wracamy do domu. Pójdę na to kiedy
indziej sam. Albo obejrzę później w telewizji.
Od tamtej pory nie
ciągnę go do kina. Za to do teatrów chodzimy często. A potem na kolację. I
słucham rzeczy, które parę dni później Andrzej umieszcza w recenzjach.
Od kilku lat jestem jego
pierwszym odbiorcą. I jestem z tego ogromnie dumny.
Nowy lokal w starym
punkcie – to chyba był kiedyś Columbus Coffee – nazywa się Bon Bon. Tyle
przynajmniej zdążyłem zauważyć, gdy przeszliśmy przez rozkopaną część
Krzywoustego obok biblioteki ProMedia na drugą stronę ulicy. Ledwo weszliśmy,
Andrzej od razu ruszył na sam koniec pomieszczenia. Lubi miejsca w rogu, z dala
od innych stolików. I najlepiej tak, by za plecami mieć ścianę, więc wybrał
właśnie taki fotel, przy oknie na ulicę. Wziąłem menu od chłopaka przy kasie i
usiadłem obok Andrzeja. Zamówiliśmy to samo: śniadanie po florencku i sezonową
herbatę, czarną z pomarańczą i goździkami. Gdy czekaliśmy na zamówienie,
Andrzej przez dłuższą chwilę patrzył na okno, w milczeniu, zamyślony. Nie
dopytywałem go, o czym myśli. Nie lubi tego. Jeśli będzie chciał, sam powie. A
jeśli nie będzie chciał – ma prawo do własnych myśli.
– Mieszkam tu od
dwudziestu czterech lat – odezwał się nagle. – I co jakiś czas uderza mnie, jak
to miasto się zmienia. A jednocześnie ciągle zachowuje swój charakter,
charakter takiego patchorwku.
Spojrzałem na niego, ale
nie odezwałem się. Nie lubi poganiania. Chłopak, który przyjął zamówienie,
przyniósł nam herbaty. Niechcący strąciłem łyżeczkę i po chwili dostałem nową.
Podziękowałem; nie potrzebowałem łyżeczki, nie słodzę, nie mieszam, ale to było
miłe, taka natychmiastowa reakcja na moją nieuwagę. Chłopak miał ukraiński
akcent, trochę deformował niektóre słowa. Przez moment, sprowokowany odruchowym
skojarzeniem, próbowałem sobie wyobrazić, jak to jest: musieć porzucić swój
dom, swoją rodzinę, swoją codzienną normalność. I szybko to od siebie odepchnąłem,
nie chciałem o tym myśleć, nie chciałem tego czuć, nie chciałem tego rozumieć.
Chciałem być tutaj, w kawiarni, z Andrzejem. Spojrzałem znów na niego i
dostrzegłem to, co zauważyłem już parę miesięcy temu: kilka siwych włosów w
jego czuprynie. Kilka, dosłownie kilka, takie parę białych, błyszczących nitek
w jednolitej czarnej masie. Pierwszy raz wpadły mi w oczy w wakacje, gdy
przyniosłem mu sok z kostkami lodu. Rozczulił mnie ten widok. Mam świadomość
różnicy wieku, ale rzadko dociera ona do mnie tak mocno. Pocałowałem go wtedy w
ucho, podałem sok, powiedziałem, żeby nie siedział nad tymi pracami
magisterskimi do nocy. Teraz miałem ochotę go objąć, mocno, jak najmocniej,
powiedzieć mu, że go kocham, że żaden facet nigdy tak na mnie nie działał, że
uwielbiam samą świadomość, że jest gdzieś obok, że nie wyobrażam sobie życia
bez niego i że zatłukę go gołymi rękami, jeśli on kiedykolwiek wyobrazi sobie
życie beze mnie.
Chłopak z Bon Bon podał
nam talerze ze śniadaniem po florencku. Po dwa tosty z jajkami w koszulkach i
sałatka warzywna.
– Pycha – powiedziałem
po zjedzeniu pierwszego kawałka. – Nie myślałem, że będzie takie dobre. Jedz.
Andrzej pokiwał głową,
ukroił kawałek tostu, zjadł, ukroił kolejny.
– Dobre – mruknął.
On patrzył w okno, a ja
trochę w okno, trochę na niego. Gdy go poznałem, miał trzydzieści pięć lat. Gdy
się z nim oficjalnie związałem, miał trzydzieści sześć. Teraz ma świeżo
skończone czterdzieści trzy. Ja w styczniu skończę trzydziestkę. Ponad siedem
lat razem. Od ponad siedmiu lat zasypiam przy nim i się przy nim budzę,
pomyślałem. Od ponad siedmiu lat ciosam mu kołki na głowie, żeby mniej palił.
Od ponad siedmiu lat ze stoickim spokojem znoszę jego przynoszenie do domu
kolejnych i kolejnych książek. Od ponad siedmiu lat go kocham.
– Pamiętam, jak tam
jeszcze był Empik – odezwał się nagle Andrzej, wskazując widelcem na szybę. –
Tam, gdzie teraz jest ProMedia. To była właściwie taka filia Empiku, tylko z
książkami i muzyką, bo właściwy Empik był w Galerii Centrum, przy Bramie
Portowej.
– Chodziłeś tam na
randki? – zażartowałem.
– Nie. – Andrzej
uśmiechnął się lekko. – Ale kiedyś umówiłem się tam z jakimś facetem.
– I co? – zapytałem z
zaciekawieniem. – Randka się udała?
– To właściwie nie była
randka – poprawił mnie. – Takie spotkanie zapoznawcze. Pogadaliśmy chwilę. On
mi się spodobał, ja się jemu spodobałem, więc szybko wyszliśmy i poszliśmy do
niego. Albo do mnie. W każdym razie do łóżka.
– Fajny był?
– Nie pamiętam. – W
głosie Andrzeja brzmiało rozbawienie. Zjadł kolejny kawałek tostu. – Nie
pamiętam, jak się nazywał, nie pamiętam, jak wyglądał, nie pamiętam, jaki był w
łóżku. Pamiętam, jaką książkę wtedy kupiłem. „Muzeum bezwarunkowej
kapitulacji”, pierwszą rzecz Ugrešić, jaką czytałem.
– Jesteś paskudny –
stwierdziłem. – Facet stanął przed tobą w pełnej gotowości bojowej, a ty
pamiętasz tylko książkę.
– Widocznie książka była
lepsza – mruknął i zjadł resztę pierwszego tostu.
Nie wytrzymałem,
szturchnąłem go butem w but.
– A ja? – zapytałem.
– Co „ty”?
– Jakaś książka była ode
mnie lepsza? – zapytałem prowokująco. Andrzej spojrzał na mnie niemal surowo,
bez cienia uśmiechu.
– Nie –
odpowiedział krótko, twardo, odwrócił wzrok i ukroił kawałek drugiego tostu.
No cóż. Zadałem głupie
pytanie, na które odpowiedź znam od siedmiu lat. Andrzej nie lubi głupich
pytań. A tym bardziej nie lubi pytań kłopotliwych.
A jednak czasem zadaję
głupie, kłopotliwe pytania i cieszę się z jego zirytowanej reakcji na nie.
Skończyliśmy tosty i
sałatkę, dopiliśmy herbatę.
– Pamiętasz, jak w
styczniu dziewiętnastego jechaliśmy na plac Adamowicza? – zapytałem, gdy
Andrzej odstawił pusty kubek. – To znaczy wtedy plac… kurde, nie pamiętam, jak
to się wtedy nazywało, ten plac przy Filharmonii i Centrum Przełomy. Pamiętasz?
– Tak.
– Powiedziałeś mi wtedy
– podjąłem – jak już wracaliśmy do samochodu, powiedziałeś mi jakoś tak: „Nie
martw się, ostatecznie będzie dobrze”. Pamiętasz?
– Tak.
– Myślałem wtedy, że
pierwszy raz w życiu powiedziałeś litościwe kłamstwo – przyznałem. – I przez
kolejne lata im więcej PiS-u, tym bardziej myślałem, że to było cholernie
litościwe kłamstwo. I cholernie chybione. A teraz powoli zaczynam mieć
wrażenie, że może jednak ani nie chybione, ani nie kłamstwo. Spodziewałeś się
wtedy tego, co jest teraz?
Andrzej przez dłuższą
chwilę milczał, ze wzrokiem utkwionym w pustym kubku.
– Nie wiem, czego się
spodziewałem – odezwał się wreszcie cicho. – Chyba po prostu miałem nadzieję.
Że to wszystko znormalnieje. I nawet nie wiem, czy teraz się czegokolwiek
spodziewam. Mam tylko nadzieję, że nie będzie gorzej. Zresztą… – Wzruszył
ramionami. – Ja sobie poradzę. Uniwersytet, przynajmniej nasz wydział, jest
mocno otwarty na te kwestie. Krytyka feministyczna, gender studies, teorie
queer, na US-ie to jest część programu studiów i badania literatury, a nie
tylko grzecznościowego gadania w kuluarach. Bardziej się martwię o ciebie.
Wziąłem go za rękę,
uścisnąłem lekko jego palce.
– Ej, nie panikuj –
powiedziałem łagodnie. – Pokazywałem ci ostatnio dwie reklamy dwóch różnych
banków w klimatach LGBT, nie? Targety działają nieraz lepiej niż hasła
polityczne i społeczne razem wzięte. Jest popyt, jest podaż. Będzie dobrze.
Andrzej spojrzał na mnie
i uśmiechnął się łagodnie.
– Teraz to ty litościwie
kłamiesz?
– Nie – odpowiedziałem
cicho, dalej ściskając jego rękę. – Teraz to ja mam nadzieję.
Przesunął kciukiem po
moim nadgarstku.
– Pozwolisz mi zapłacić?
– Nie, kochanie –
odparłem stanowczo. – Według astrologii zaczął się już miesiąc Koziorożca,
czyli mój miesiąc. Nie wtrącaj mi się w rachunek.
Widziałem, że Andrzej ma
ochotę coś powiedzieć, ale się powstrzymał. Tak, wiem, astrologia jest
idiotyczna. Ale mamy do niej z Weroniką pewną słabość, do której nie przyznaję
się nikomu poza Andrzejem. Wiem, co Andrzej myśli o astrologii. I doceniam, że
myśląc, co myśli – daje mi myśleć co innego.
Zapłaciłem za nasze
śniadanie i wyszliśmy z Bon Bon.
– Chcę tu wrócić –
oświadczyłem, gdy szliśmy Krzywoustego w stronę domu. – Bardzo mi smakowało.
– Możemy przyjść po
Nowym Roku – zaproponował Andrzej. – Drugiego. Masz wolne.
Tak, ja mam wolne
drugiego stycznia, za szóstego. On ma wolny cały pierwszy tydzień stycznia.
Życie nie jest sprawiedliwe. Do tego Andrzej ma więcej urlopu jako nauczyciel
akademicki. Trudno. Nie chcę już teraz wykorzystywać mojego urlopu z
dwudziestego czwartego, bo nic mi nie zostanie na wakacje. A na wakacje
zamierzam go gdzieś zabrać, z dala od ludzi, żeby odpoczął i był tylko dla
mnie. OK, bywam zaborczy i samolubny. Lubię go mieć w czasie urlopu tylko dla
siebie. Jest mój. Mam prawo czasem się nim nie dzielić z nikim.
– Dobra, przyjdziemy tu
we wtorek na śniadanie – zgodziłem się.
Gdy wróciliśmy do domu,
Andrzej usiadł do laptopa, by skończyć resztę recenzji. Przyniosłem mu herbatę,
pomarudziłem, że ma teraz wolne i powinien odpocząć, opieprzyłem, że zapalił
papierosa. Spojrzał na mnie, strzepnął trochę popiołu do popielniczki, którą
kiedyś dostał od Emilii.
– Ty naprawdę lubisz rozstawiać
mnie po kątach – mruknął, zaciągnął się i wrócił do pisania.
Cholera, coś w tym jest.
Pogłaskałem go po
głowie. Jedna z białych nitek przesunęła mi się między palcami. Przytrzymałem
ją na moment.
– Liczysz mi siwe włosy?
– zapytał nagle Andrzej z zaciekawieniem.
Przez chwilę się
zawahałem. Ale z Andrzejem zawsze lepsza była szczerość.
– Nie liczę. Ale widzę –
przyznałem. – Myślałem, że ty ich jeszcze nie zauważyłeś.
Uśmiechnął się, oderwał
dłonie od klawiatury, odwrócił się na fotelu, objął mnie w pasie.
– Wyobraź sobie, że
umiem korzystać z lustra – powiedział.
Wsunąłem mu ręce we
włosy, pochyliłem się trochę. Chciałem mu powiedzieć tyle rzeczy. Że go kocham.
Że czuję się przy nim jak seksbomba. Że mu ufam. Że wiem, że mogę na niego
liczyć. Że wiem, że jak jest sytuacja kryzysowa, to on zachowa spokój, zrobi,
co trzeba, zignoruje wszelkie histerie. Że jak nawalę, to zrozumie i wybaczy.
Że jak on nawali, to się przyzna. Że jak będzie dobrze, to będzie dobrze, a jak
będzie źle, to on i tak będzie przy mnie. Że to było wspaniałe siedem wspólnych
lat, a kolejne będą tylko lepsze. Że jak wracam do domu, to czuję, że wracam w
bezpieczne miejsce, w którym mogę powiedzieć wszystko. Że wysłanie mu wtedy
wiadomości na forum, z propozycją spotkania, było najlepszą rzeczą, jaką mogłem
zrobić. Poza powrotem z nim do domu ze Słupska, gdy po mnie przyjechał. I że,
tak jak mu kiedyś mówiłem, zawsze będę po jego stronie. Bez względu na
wszystko.
– Kocham cię –
powiedziałem i przesunąłem palcami po jego twarzy. – Zawołam cię na obiad. W
sumie raczej na kolację. Daj znać, jak będziesz chciał kolejną herbatę. I nie
pal peta za petem, obiecałeś ograniczać. Idę poczytać. Jak będziesz miał dosyć
tych recenzji, to przyjdź do salonu, zrobię ci masaż.
Pocałowałem go i
wyszedłem z gabinetu. Położyłem się na narożniku w salonie i zacząłem czytać
jeden z wypożyczonych thrillerów. A potem najwyraźniej przysnąłem, bo gdy się
obudziłem, dochodziła osiemnasta. Książka leżała na ławie. Ja byłem okryty
kocem. A Andrzej dalej pisał, słyszałem, jak szybko, mocno uderza w klawiaturę
na drugim końcu mieszkania. Czasem się zastanawiam, jakim cudem jego laptop
jeszcze wytrzymuje. I rozumiem, dlaczego ma tak pościerane litery na
klawiaturze.
Naraz uderzenia ustały,
za to rozległy się kroki. Andrzej poszedł do toalety. Usiadłem, przeciągnąłem
się, zsunąłem koc. Zachciało mi się zrobić to, co robiłem już parę razy i co
Andrzeja najwyraźniej nieźle bawiło, tak samo jak mnie. Poszedłem cicho do
gabinetu. Laptop był włączony, plik otwarty. Jakiś czas temu przekonałem
Andrzeja, że Google Docs to fajna sprawa; teraz sam z tego korzysta i jest
zadowolony. Pomińmy historię z jednym pechowo skasowanym plikiem, który zresztą
szybko mu odzyskałem. W każdym razie na Google Docsie był otwarty plik Worda z
recenzją. Spojrzałem na ostatni zapisany akapit.
„Szczególną uwagę zwraca
brak jakiegokolwiek rozróżnienia przez autora pojęć recyklingu, parafrazy,
pastiszu i nawiązania, co powoduje wrzucenie do jednego worka wszelkich
wymienianych w pracy zjawisk literackich jako tożsamych i za wszelką cenę –
nierzadko wręcz na siłę – określanie ich mianem recyklingu, bez choćby
śladowego uzasadnienia merytorycznego. Pozostawmy na boku kwestię nazbyt
ogólnikowego, nadmiernie silącego się na nowoczesność i miejscami wręcz
pretensjonalnego sposobu budowania niektórych tematów prac tegorocznej edycji
Olimpiady Literatury i Języka Polskiego [Olu, jeśli przesadziłem, zaznacz,
usunę, nie chcę kolejnej godzinnej dyskusji na ten temat na styczniowym
spotkaniu jurorów]; niemniej już sam brak przedstawienia przez autora
sposobu, w jaki rozumie / definiuje on pojęcie recyklingu na potrzeby własnej
pracy, wskazuje wyraźnie, że nie został tu przyjęty żaden konkretny, świadomy
kierunek analizowania literatury, a pod pojęcie recyklingu zostaje podpięte
wszystko, co autor czytał, oglądał, słyszał”.
Pokręciłem głową,
ustawiłem czcionkę na kursywę i niebieski kolor, bo tak od początku wyróżniałem
swoje dopiski, zastanowiłem się chwilę, po czym szybko wystukałem:
„Ja też nie odróżniam
recyklingu od całej reszty, ale odróżniam seks z Tobą od braku seksu z Tobą.
Czekam w salonie pod kocem, za który dziękuję. Jeśli szybko przyjdziesz, to
zrobię ci jeszcze masaż dłoni, tak jak lubisz. A ten fragment przed nawiasem
wywal już teraz, przesadziłeś, a jeśli nawet nie, to i tak daj spokój, nie
warto. Masz fajny towar w łóżku, na tym się skup”.
Zdążyłem wskoczyć pod
koc, zanim Andrzej wyszedł z łazienki. Kilka chwil później usłyszałem jego
kroki. Stanął w wejściu do salonu. Był wyraźnie rozbawiony.
– Naprawdę przesadziłem?
– zapytał.
– Sam mówiłeś, że
Warszawa ma was w dupie – przypomniałem. – Każe wam podpisywać umowy jurorskie
już po terminach, z datami wstecz, i najpierw w ogóle chciała dostać punkty z
prac przed świętami, choć prace przekazała wam późno. Olej to, skasuj tamten
fragment, nie marnuj swojego czasu na rzucanie grochem o ścianę. I chodź do
mnie.
Gdy już skończyliśmy się
kochać, zrobiłem mu ten obiecany masaż dłoni. Lubi to. W każdym razie gdy ja to
robię.
– Może w przyszłym roku
zrezygnujesz? – zasugerowałem. Siedziałem na brzegu narożnika, z kocem na
udach, i masowałem jego lewą dłoń. Andrzej rozciągnął się na dłuższej części
narożnika, zupełnie nagi, z przymkniętymi oczami. Gdyby nie to, że przed chwilą
mnie wykończył, zwyczajnie bym się na niego rzucił.
– Nie.
– Narzekacie, że kiepsko
płacą – przypomniałem. – Że terminy idiotyczne, że w umowie jest durny zapis,
że na jedną pracę przewiduje się dwadzieścia pięć minut, a to absurdalne.
Słyszałem waszą rozmowę podczas zebrania na Teamsach przed świętami.
– Ja nie narzekałem –
mruknął.
– No nie – przyznałem. –
Ty milczałeś. Ale jak dostałeś umowę, sam powiedziałeś, że te terminy to kpina.
Andrzej otworzył oczy.
– Lubię to – powiedział
spokojnie. – Tę olimpiadę. To nie jest kwestia pieniędzy. Ale z terminami w tym
roku rzeczywiście przegięli. I poziom mnie czasem dobija. Zwłaszcza w tych
pracach, w których nie ma prawie żadnego przypisu, jakby licealiści wszystko
sami wymyślili od początku do końca, a ich nauczyciele to przyklepali.
– To może jednak za rok
zrezygnujesz?
– Nie.
Powiedział to tak
stanowczo, że wiedziałem: nie ma dyskusji. Chce to robić i będzie to robił.
– Daj drugą rękę.
Gdy masowałem mu prawą
dłoń, Andrzej nagle zapytał:
– Uważasz, że powinienem
zrezygnować?
– Nie – odpowiedziałem
szczerze. – Jeśli lubisz to robić, to nie. Po prostu się o ciebie martwię.
Jesteś zmęczony po całym roku, a teraz siedzisz i tłuczesz recenzję za
recenzją. W zeszłym tygodniu siedziałeś do nocy nad tymi pracami, żeby
opracować punktację. Jeśli się od tego wszystkiego pochorujesz, pojadę do
Warszawy i skopię organizatorom tyłki.
Andrzej roześmiał się
cicho.
– Jestem w stanie w to
uwierzyć – stwierdził.
Skończyłem masować jego
prawą dłoń, położyłem się obok niego i okryłem nas obu kocem. Objął mnie,
przyciągnął do siebie.
– Czy ta choinka musi
się dalej świecić? – zapytał po chwili.
– Musi – oświadczyłem
stanowczo. – Do Trzech Króli chcę mieć choinkę. Świecącą. Bez dyskusji.
– Dobrze, dobrze –
mruknął i zamknął oczy. – Tylko pytałem. Rozumiem, że sam ją wyniesiesz na
śmietnik?
– Jasne – zgodziłem się.
– Na Wielkanoc. Jeśli ma wylecieć wcześniej, ty ją wynosisz.
Andrzej pokręcił lekko
głową.
– Jesteś małym domowym
terrorystą – powiedział sennie. – Jak zawsze.
– A ty jesteś dużym
domowym marudą – odciąłem się. – Też jak zawsze. Zdrzemnij się, to potem zjemy
resztę sałatki, jutro już będzie niedobra.
„Yhym” Andrzeja
zabrzmiało jeszcze senniej. Zasnął szybko, tak głęboko, że nie miałem serca go
budzić. W końcu wstałem ostrożnie, ubrałem się i sam dojadłem sałatkę, w
towarzystwie całkiem niezłego thrillera i cichego pochrapywania mojego faceta.
W sobotę Andrzej
skończył i wysłał recenzje, zrobiliśmy trochę domowych porządków, poszliśmy na
spacer na Jasne Błonia, zrobiliśmy zakupy. Potem Andrzej poszedł na siłownię,
po jego powrocie zjedliśmy obiad, włączyłem sobie na laptopie film, Andrzej
czytał. Leżał na tej części narożnika, którą obaj uważamy za jego część i na
której, w ramach jakiejś niepisanej umowy, nigdy nie siadam sam, nawet gdy
nikogo w domu nie ma. Andrzej niekiedy przypomina mi kota Weroniki: Średnik nie
cierpi, gdy ktoś siada na jego ulubionym fotelu, Andrzej nie znosi, gdy ktoś go
podsiada na narożniku, przy biurku, przy stole. Gdy Julek kiedyś nas odwiedził
i usiadł w aneksie kuchennym, przegoniłem go na inne krzesło.
– To jest krzesło
Andrzeja – wyjaśniłem. Julek spojrzał na mnie jak na świra.
– I co, nie może raz
usiąść na którymś z dwóch pozostałych? – zapytał.
– To jest krzesło
Andrzeja – powtórzyłem cierpliwie. – Jego miejsce przy stole. Julek, nie
dyskutuj ze mną, zabieraj dupę i przesiadaj się, gdzie chcesz, tylko nie tu,
gdzie teraz się rozsiadłeś.
Julek wstał, usiadł na
krześle pośrodku stołu. Miał taką minę, jakby nie wiedział, czy mnie wyśmiać,
czy skląć.
– Jesteście obaj
rąbnięci – mruknął. – Nie wiem, który bardziej.
– Możesz to analizować,
jak długo chcesz, o ile nie siadasz na jego miejscu – odpowiedziałem życzliwie.
Julek popatrzył na mnie,
pokręcił głową.
– Czasem nie wiem, za co
tak cię lubię – stwierdził.
Mógłbym mu przypomnieć.
Ale w sumie lepiej, żebyśmy nie ruszali tego tematu.
W każdym razie tak,
Andrzej jest mocno przywiązany do swoich miejsc i bardzo nie lubi, gdy ktoś mu
je zajmuje. Średnik też. Syczy na każdego, kto siada na jego ulubionym fotelu –
chyba że to Andrzej. Gdy Andrzej raz tam usiadł, Średnik ze szczęścia zaczął mu
się ocierać o nogi. Andrzej, niestety, nie był z tego powodu zadowolony,
zwłaszcza gdy się zorientował, że fotel i tak jest już cały w kocich kłakach.
– Jasna cholera –
powiedział, gdy wstał. – Czy kawałki tego kota naprawdę muszą być wszędzie?
– Zaraz kawałki ciebie
będą wszędzie – wymruczała Weronika, gdy niosła z łazienki rolkę do ubrań.
Podchwyciła mój wzrok, pokręciła głową, westchnęła z rezygnacją i podała
Andrzejowi rolkę. – Na przyszłość może po prostu nie siadaj na fotelu Średnika,
to nie będzie problemu.
Andrzej nic nie
powiedział, ale jego spojrzenie wystarczyło. Inna sprawa, że od tej pory
rzeczywiście nie siada na kocim fotelu. Ja też nie. Bo jak ja tam raz usiadłem,
to Średnik osyczał mnie z podłogi, z parapetu, z najwyższego legowiska na
drapaku i spod fotela.
Na szczęście gdy leżymy
razem, Andrzejowi moja obecność na jego połowie narożnika nie przeszkadza. Ale
wiem, że gdybym go tam podsiadł w czasie wieczornego czytania, nie byłby
zadowolony.
Akceptuję pewne jego
dziwactwa i przyzwyczajenia. W końcu on też akceptuje moje.
W niedzielę obudziłem
się o barbarzyńskiej porze, bo gdy spojrzałem na komórkę leżącą na szafce
nocnej, była siódma czterdzieści dwie.
Mowy nie ma, nie ruszam
się z łóżka, pomyślałem i odwróciłem się na drugi bok. Andrzej spał. Leżał na
plecach, z kołdrą zsuniętą na brzuch, z głową zwróconą w moją stronę.
Przysunąłem się, okryłem go porządnie, pogłaskałem po policzku. Cieszę się, że
w wakacje zgolił brodę. Pojawienie się tej brody w sumie sam sprowokowałem, bo
wcześniej parę razy ponarzekałem, że drapie, jak się tak przez weekend z
lenistwa nie goli i mógłby się zdecydować, albo w tę, albo w tę. No to Andrzej
uznał, że zapuszczenie brody będzie świetnym dowcipem. Bardzo dla niego
typowym, bo zrozumiałym i zabawnym właściwie wyłącznie dla niego. No i dla
mnie, fakt, bo ile razy na tę jego brodę patrzyłem czy jej dotykałem, miałem
ochotę się roześmiać. Sam ją wywołałem.
Poza Andrzejem i mną
nikt tego żartu nie łapał. Ale żartów Andrzeja ludzie z reguły nie łapią.
Ponosił tę brodę parę
miesięcy, a potem się znudził. Gdy w lipcu wróciłem ze szkolenia w Warszawie,
przyjechał po mnie na dworzec już ogolony. W pierwszej chwili aż go nie
poznałem, tak się już do tej brody przyzwyczaiłem, a tu proszę: brody nie ma.
Roześmiałem się na jego widok, on się uśmiechnął.
Całkiem interesująco
wyglądał z tą brodą, ale wolę go jednak bez niej. Wygląda młodziej. I jakoś
tak… po prostu lepiej.
Przesunąłem dłoń z
policzka na czoło. Było ciemno, ale nie potrzebowałem światła, znam jego twarz
na pamięć, niemal widziałem ją pod palcami. Dwie bruzdy przy nasadzie nosa,
które się pojawiają, gdy marszczy brwi. Czarne brwi i rzęsy. Kilka zmarszczek w
kącikach oczu. Wąskie usta, teraz nieco rozchylone, bo trochę pochrapywał.
Połaskotałem go delikatnie w podbródek; mruknął coś przez sen, poruszył lekko
głową, chrapanie ucichło.
Objąłem go w pasie,
położyłem głowę na jego piersi. Miarowy oddech, spokojne bicie serca, ciepło
ciała wyczuwalne pod piżamą. W zwykłym biegu pod poniedziałku do piątku umyka
mi czasem świadomość tej domowej codzienności, którą przecież uwielbiam; odkrywam
ją na nowo w chwilach przerwy – w weekend, w czasie świąt, w wolny dzień. Jak
teraz. Był wczesny niedzielny ranek, Andrzej spał, było spokojnie, ciepło,
dobrze.
Było tak dobrze, że
przysnąłem i gdy się znów obudziłem, dochodziła dziesiąta. Andrzej obudził się
chwilę po mnie, przeciągnął się, ziewnął. W końcu wstaliśmy.
W niedzielę jemy jajka
na miękko na śniadanie. Wśród różnych dziwactw, nawyków i przyzwyczajeń, które
zaobserwowałem u Andrzeja w pierwszym okresie związku, było i to: Andrzej w
niedzielę je jajka na miękko na śniadanie. Praktycznie w każdą niedzielę. Bo
lubi jajka na miękko, bo lubi je zjeść spokojnie, a w niedzielę zwykle ma
najwięcej spokoju, bo w weekend ma ochotę na dłuższe, leniwsze śniadanie. I tak
od lat. No dobra. Ma też ściśle wyliczony czas gotowania, by jajka były
idealnie takie, jak chce. Podpinam się pod te niedzielne jajka, bo wychodzą mu
świetnie, więc teraz to w sumie i mój zwyczaj.
Zjedliśmy jajka i
kanapki, wypiliśmy herbatę. Ustawionego na stole czytnika nie skomentowałem. Do
tego, że Andrzej przy jedzeniu czyta, też już się przyzwyczaiłem dawno temu.
Czytnika przynajmniej nie opiera o solniczkę czy serwetki, bo kupił stojące
etui.
Po śniadaniu rozłożyłem
się na narożniku z kolejną herbatą, zeszytem i kolorowymi długopisami. Andrzej
poszedł z kawą do siebie. Zacząłem wypisywać rzeczy, które chcę zrobić w
kolejnym roku: przynajmniej cztery nowe szkolenia, wynegocjować podwyżkę, urlop
w miejscu, w którym jeszcze nie byliśmy, dalej raz w miesiącu wyjście do
restauracji z Andrzejem, zrobienie czegoś z moim niemieckim, żeby być w stanie
chociaż się dogadać na podstawowym poziomie – mój niemiecki od czasu liceum
jest do kitu i jakoś nie mogę się zebrać, by go ogarnąć – wyjazd gdzieś z
Weroniką na nasz siostrzano-braterski wypad, może w majowy weekend, odmalowanie
mieszkania, bo farba trochę wyblakła, a w przedpokoju jest parę plam, wiem, że
przeze mnie, otarłem się niedawno o ścianę ubłoconym fragmentem płaszcza, za
późno się zorientowałem i nie dało się porządnie doczyścić. Minę i zirytowane „Mogłbyś
patrzeć, co robisz” Andrzeja pomijam. O, minimalna kwota, którą w kolejnym roku
chcę odłożyć na konto oszczędnościowe. I jeszcze jeden kwiat do salonu. Andrzej
się załamie, nie lubi roślin w domu, toleruje je jedynie dlatego, że ja chciałem
mieć kilka kwiatów. I odmawia podlewania ich, bo „to twoje zielsko”. Ale
jeszcze jeden wielki zamiokulkas przy ławie wyglądałby super. Rozpoczniemy
styczeń od wycieczki do Ikei po roślinę i osłonki. A, i przerzucić Andrzeja z
papierosów na IQOS-y. Przekonałem go do czytnika, do okularów, to dam radę i do
tego.
Przez kolejne dwie
godziny rozpisywałem sobie wszystko w zeszycie. Lubię spisywać plany, rzeczy do
załatwienia, projektować sobie na piśmie to, co chcę mieć, zrobić, kupić. Po
prostu lubię, zawsze lubiłem. Weronika podśmiewała się ze mnie w liceum, że
jeszcze tylko powinienem rozpisywać krok po kroku jedzenie śniadania albo mycie
zębów. I że „noworoczne postanowienia” to bzdura. Tylko że to nie są noworoczne
postanowienia, to są plany, konkretne, oparte na tym, co robiłem w poprzednim
roku i czego potrzebuję albo chcę w kolejnym.
Jeden z moich byłych
chłopaków stwierdził, że nie umiem w spontaniczność. Nieprawda, umiem. Tylko
nie zawsze chcę. Spontaniczny mogę być w łóżku albo na urlopie, a nie wtedy,
gdy się zastanawiam, jak dostać awans.
Pamiętam, że kiedy
pierwszy raz zobaczyłem jakąś listę Andrzeja – chyba spis konferencji, na które
chciał pojechać w danym roku – o mało nie wybuchnąłem śmiechem. Tyle nas
różniło – na początku byłem szczerze przekonany, że mamy bardzo niewiele
wspólnego – a tu proszę, taka niespodzianka. On też spisuje listy. Od lat. Od
zakupów po noworoczne plany.
Wiedziałem, że w tym
momencie, w gabinecie, Andrzej robi to, co ja. Wprawdzie bez kilkunastu
kolorowych długopisów, bez notesu w kropki – mnie idea Bullet Journalu uwidoła
parę lat temu i chociaż nie umiem rysować ani nie mam potrzeby dodawać naklejek
czy podobnych, to jednak trochę się tymi kropkami i kolorami bawię – ale robi.
Coś sobie na kolejny rok planuje. W tym, jak podejrzewam, skończenie książki,
którą teraz pisze, o narracji pierwszoosobowej we współczesnych powieściach. Z
góry współczuję autorom, którzy trafią pod jego pręgierz. Andrzej w swoich
analizach literatury jest bezlitosny. Nie czepia się, byle się czepiać – ale
jeśli już się przyczepi, to koniec.
Widziałem kilka takich
jego całorocznych zeszytów z planami. Grube, w kratkę, z twardą okładką,
zabazgrane tym niemal nieczytelnym pismem, prowadzone metodą zapisz – wykreśl,
pozbawione jakichkolwiek ozdobników. Z terminami, miastami, pomysłami. Surowe i
konkretne. On mi się właśnie tak kojarzy: surowy i konkretny. I twardy. Chociaż
ma swoje miękkie miejsca. Bardzo starannie schowane przed większością ludzi.
Gdy skończyłem,
zajrzałem do gabinetu. Andrzej własne planowanie też już najwyraźniej
zakończył, bo siedział na fotelu bokiem, z nogami przerzuconymi przez jedno z
bocznych oparć, z książką w rękach. I z ołówkiem. I coś tym ołówkiem pisał po
książce. Każda książka w domu, która miała kontakt z Andrzejem, nosi jakiś
ołówkowy ślad: notatkę, podkreślenie, oznaczenie krzyżykiem lub wykrzyknikiem.
Albo znakiem zapytania. Albo wielokropkiem. Wielokropek widziałem w paru
powieściach Julka. A w pewnej powieści Dominika Morsztyna znalazłem nawet
kombo: znak zapytania, wielokropek i słowa „Zlituj się…”. No cóż, to był jeden
z tych fragmentów, w których Dominik dowodził, że istnieje coś takiego jak „modelowa
wersja geja”, jedyna właściwa. Do tej „modelowej wersji” nie pasujemy ani ja,
ani Andrzej. W sumie nie pasuje do niej żaden gej, którego znam, poza
Dominikiem. Dochodzę do wniosku, że nie lubię „modelowych wersji” ludzi.
– Jeżeli mamy zrobić to
żarcie, na które się umówiliśmy z Adamem i Wiolą – powiedziałem – to odłóż już
książkę i chodź do kuchni. Umyję pieczarki, ty kroisz cebulę.
Zrobiliśmy krokiety i
sałatkę, chociaż oczywiście nie obeszło się bez starć, jak zawsze w kuchni.
Moim zdaniem Andrzej ma upierdliwy zwyczaj mycia co chwila każdej rzeczy,
zamiast najpierw zrobić, a potem umyć. Zdaniem Andrzeja ja mam upierdliwy
zwyczaj robienia dookoła siebie totalnego bajzlu i sprzątania dopiero na
koniec, gdy już wszystko jest uwalone.
– Możesz najpierw umyć
te miski, a dopiero potem kroić resztę? – zapytał w którymś momencie z
irytacją.
– A możesz dać mi
najpierw pokroić, a potem umyć, a nie, że będę co chwila latał od deski do
zlewu? – odparowałem, też wkurzony. – Odsuń mi się od tego i daj robić po
mojemu, ja się w twoją kolejność nie wtrącam.
Dlatego z reguły nie
gotujemy razem. Któryś z nas skończyłby w garnku.
Ale koniec końców jakoś
wszystko ogarnęliśmy, przygotowaliśmy, sprzątnęliśmy. Po umyciu naczyń Andrzej
posadził mnie na blacie pod oknem i stwierdził, że brak seksu w ostatni dzień
starego roku i pierwszy dzień nowego roku to bardzo zła wróżba, a chyba nie
chcę kiepsko zaczynać dwudziestego czwartego.
– Od kiedy ty niby
wierzysz we wróżby? – prychnąłem, rozpinając mu spodnie.
– W taką akurat mogę
uwierzyć – odpowiedział.
No więc zadbaliśmy, żeby
dwudziesty trzeci kończył się dobrze. Gdy o dziewiętnastej stawiliśmy się u
Adama, byliśmy w świetnych humorach. Adam z Wiolą też, zwłaszcza że synów
podrzucili dziadkom.
Lubię te domowe
składkowe sylwestry, które urządzamy. Kiedyś miałem ochotę zabrać Andrzeja na
jakąś dziką imprezę sylwestrową, ale gdy sobie uświadomiłem, jak on reaguje na
imprezy, zwłaszcza większe i z ludźmi, których nie zna, zrezygnowałem. Nie
miałby z tego żadnej przyjemności, a znęcanie się nad nim to żadna frajda.
Chyba że w łóżku, ale w łóżku znęcamy się nad sobą tak, jak obaj lubimy.
Przyszło jeszcze kilkoro
znajomych Adama i Wioli, no i Martyna, tym razem nie sama, bo z nowym facetem,
z którym się od paru tygodni spotyka. Całkiem sympatyczny.
– O – powiedział, gdy
się witaliśmy. – To taki sylwestrowy look? – Wskazał palcem na moje oczy.
– Nie – odpowiedziałem
spokojnie. – To heterochromia.
Popatrzył na mnie
niepewnie, potem rzucił wzrokiem na Andrzeja, który zdejmował buty.
– Ale Martyna mówiła, że
wy jesteście, no wiesz… razem. – Machnął ręką jakoś tak nerwowo, że aż zrobiło
mi się go żal. Biedny facet, nikogo tu nie zna, a ja mu jeszcze dowaliłem
pojęciem medycznym.
– Heterochromia nie ma
nic wspólnego z byciem hetero – wyjaśniłem z rozbawieniem. – Dwa kolory oczu na
jednej gębie, to wszystko. Od urodzenia. To nie jest żadna choroba.
– Aha – mruknął, podał
rękę Andrzejowi z krótkim „Cześć, Janek, miło poznać” i ruszył do kolejnych
gości. Pewnie miał nadzieję, że reszta znajomych Martyny jest mniej problemowa.
Gdy byłem mały, te
dwukolorowe oczy czasem mnie dobijały. Dzieciaki bywają paskudne. Jeden ciągle
i ciągle wołał za mną „ufoludek”, dopóki raz mu nie przywaliłem tak, że się
poryczał. Mój starszy brat też lubił mi tak dokuczać, ale jemu nie mogłem
przyłożyć, zawsze był wyższy i silniejszy, więc nauczyłem się odcinać wrednie i
skutecznie, zwłaszcza w obecności dziewczyn, które do niego przychodziły. W
gimnazjum było już trochę lepiej, choć raz jakiś kretyn w kiblu zaczepił mnie
pytaniem: „Ty jakiś upośledzony jesteś?”. „Jak patrzę na ciebie, to tak”,
odpowiedziałem, trochę się poprzepychaliśmy i na tym się skończyło. W liceum
świat się pod tym względem uspokoił; dziewczyna, z którą w pierwszej klasie
chodziłem, powiedziała nawet, że najpierw zakochała się właśnie w moich oczach.
Cóż, ja nie zakochałem się ani w niej, ani w żadnej innej dziewczynie, ale
przez prawie całe liceum próbowałem wpasować się w tę „normalność”, którą
widziałem wokół siebie. A potem w końcu do mnie dotarło, że nie pasuję i nie
będę pasował, i nawet nie chcę się już starać pasować. Ani kolorem oczu, ani
orientacją, ani niczym innym.
W dorosłym życiu
heterochromia nie jest problemem, zwykle wywołuje najwyżej zaciekawienie. Albo
takie błędne założenie, jakie najwyraźniej zrobił Janek: że mam kolorową
soczewkę na którymś oku.
Andrzej przy naszym
pierwszym spotkaniu przyglądał mi się przez chwilę z zainteresowaniem, gdy już
usiedliśmy przy stoliku.
– To heterochromia –
powiedziałem wtedy, trochę zirytowany, bo ogólnie byłem zestresowany tą randką-nierandką
w ciemno. – Jedno oko ma inny kolor, drugie inny, taka wada genetyczna, bez
żadnych konsekwencji…
– Wiem, co to jest
heterochromia – przerwał mi Andrzej spokojnie. – Podoba mi się.
Zamilkłem. Nie
wiedziałem wtedy jeszcze, czy ja mu się w ogóle podobam, czy nie podobam, czy
spotykamy się, bo zawracałem mu głowę wiadomościami na forum i uznał, że niech
będzie, czy sam też miał ochotę, czy przyszedł z nastawieniem „pogadamy i
koniec”, czy na coś liczył i czy w sumie ja na coś liczę, i czy to, co powiedział,
to miał być komplement, podryw czy po prostu zakończenie tematu, który go nie
interesował.
Teraz już znam
odpowiedzi na te wszystkie pytania. I wiem, że podobają mu się nie tylko moje
oczy.
Ponieważ wciąż byłem
wtedy zestresowany, palnąłem Andrzejowi swój standardowy wykład o aktorach,
piosenkarzach i innych znanych osobach, które miały heterochromię.
– Właściwie czego
próbujesz dowieść? – zapytał Andrzej, gdy zabrakło mi tchu, i podał mi menu. –
Że mając heterochromię, dalej można żyć i robić coś sensownego?
Zatkało mnie. Wtedy
właśnie sobie uświadomiłem, że dotąd mój wykład pod tytułem „Nie macie pojęcia,
ilu fajnych, znanych i bogatych ludzi miało albo ma heterochromię!”
rzeczywiście służył mi do przekonania innych, że dwukolorowe oczy to całkiem
fajna i nawet godna pozazdroszczenia cecha. David Bowie. Jane Seymour. Dan
Aykroyd. Nie wspominając o przecudownych husky. Nie jestem gorszy przez to, że
mam takie dziwne oczy. Może nawet należę do bardziej elitarnej grupy.
– Chyba po prostu czuję
się przez to mniej dziwaczny – przyznałem. – Jestem gejem, jestem leworęczny i
mam oczy w dwóch kolorach, trochę dużo się tego robi. A ty? Masz jakieś
dziwactwa?
– Nie – odparł Andrzej
spokojnie, zupełnie nieświadom tego, że właśnie powiedział największe kłamstwo
w swoim życiu. Ale on naprawdę uważa, że jego dziwactwa wcale nie są
dziwactwami. Myślę, że po tym można poznać prawdziwego ekscentryka: jest
przekonany, że jego ekscentryczność to zupełna norma i nie rozumie, czemu
cokolwiek z jego nawyków czy upodobań kogokolwiek dziwi. Okrzyki „jestem taki
dziwny, ekscentryczny, niezwykły” z reguły wznoszą ludzie, którzy obok
ekscentryczności nawet nie stali, choć bardzo by chcieli.
– Żadnych dziwactw? –
powtórzyłem niedowierzająco. – A jakieś wady? Czy tych też nie masz?
Ciągle wtedy nie mogłem
go rozgryźć. Nie wydawał się sympatyczny. Gorzej, najwyraźniej nawet nie chciał
się wydawać. Praktycznie się nie uśmiechał, patrzył tak, jakby zamierzał przewiercić wzrokiem i jakby oceniał kawałek po kawałku. Nie próbował podrywać, flirtować.
Nie reagował na moje niepewne próby flirtu, odpowiadał na nie tak rzeczowo i
poważnie, jakby zeznawał przed sądem.
Nic dziwnego, że gdy pod
koniec posiłku zapytał, czy chcę iść z nim do łóżka, o mało nie spadłem z
krzesła. Nic w jego wcześniejszym zachowaniu nie zapowiadało tego pytania. Nic,
co wtedy umiałem zobaczyć. Po siedmiu latach mam lepszy wzrok. Albo raczej
wiem, na co patrzeć.
W każdym razie na moje
pytanie o wady też zareagował po swojemu.
– Mam – powiedział. –
Jestem zarozumiały, złośliwy i czepialski, lubię mieć ostatnie słowo, nie mam
za grosz empatii i jestem arogancki. I mam bezsensowne poczucie humoru.
Patrzyłem na niego przez
moment niepewnie. Chwalił się, kajał, skarżył? Brzmiało to bardziej jak
wyliczenie cech przedmiotu na aukcji.
– I co? – zapytałem w
końcu. – Jak się żyje z takim zestawem wad?
Andrzej nagle się
uśmiechnął, trochę łobuzersko, uniósł odrobinę lewą brew.
– Ja sobie radzę –
odparł.
Z tym uśmiechem,
uniesioną brwią, rozbawionym spojrzeniem – był tak cholernie atrakcyjny. Cały
czas jest. Tak jak teraz, gdy podczas rozmowy z Adamem roześmiał się, pochylił
głowę, pokręcił nią lekko. Adam dalej coś opowiadał, mocno gestykulując dłońmi.
Zostawiłem ich tak, poszedłem pogadać z innymi gośćmi.
Po pierwszej partii
jedzenia i drinków wyciągnęliśmy planszówki. W zeszłym roku w którymś momencie
pożyczyliśmy planszówki od synów Adama i okazało się, że świetnie się bawimy,
więc dziś parę osób przyniosło swoje. Graliśmy w grupach, wymieniając się
planszówkami, chociaż Adam przy Monopoly oświadczył, że nie wie, czy bankierzy
nie powinni się trzymać od tej gry z daleka, bo wszystkich ograją. Roześmiałem
się i obiecałem, że będę grzeczny.
Andrzej i Martyna
schowali się w kącie i niemal cały czas grali w Dobble. Kupiliśmy je dzieciakom
Adama na ostatni Dzień Dziecka, ale Sławek i Dawid szybko się znudzili,
zwłaszcza że gdy w końcu namówili do wspólnej gry Andrzeja, ten ograł ich bez
litości. Powiedziałem mu: „Jak możesz tak bezwzględnie grać z dziećmi?”.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, mruknął: „Niech się uczą” i nie dał się
przekonać, żeby z czterolatkami grać trochę łagodniej. My z Adamem i Wiolą też
szybko mieliśmy dość, Andrzej za każdym razem wygrywał. Jedyną osobą, która
potrafi dotrzymać mu kroku i z którą on czasem przegrywa, a czasem remisuje,
jest Martyna, więc teraz daliśmy im Dobble, świeże drinki i zostawiliśmy ich w
kącie. Martyna co jakiś czas wybuchała śmiechem. Śmiech Andrzeja –
spokojniejszy, cichszy, krótszy – słychać było rzadziej, ale gdy na niego
spoglądałem, widziałem, że się dobrze bawi.
– Ej. – Adam w pewnym
momencie lekko mnie szturchnął, gdy graliśmy w Ramzesa. – Twój ruch. Nie musisz
ciągle kontrolować sytuacji, Andrzej jest w dobrych rękach.
Roześmiałem się i
rzuciłem kostką. Tak, wiem, Martyna zna Andrzeja dobrze i dobrze go rozumie. Po
prostu lubię się upewniać, że jest OK. Jestem trochę control freakiem. Andrzej
zresztą też. Myślę, że przez to pod pewnymi względami rozumiemy się wzajemnie o
wiele lepiej, niż rozumieją nas inni ludzie.
Pograliśmy, wróciliśmy
do stołu, jedzenie i drinki zmieszały się z rozmowami. Siedzący obok nas facet
Martyny próbował gadać z Andrzejem. Kiepsko szło. Krótkie, rzeczowe, pozbawione
osobistych elementów odpowiedzi Andrzeja nie ułatwiają obcym ludziom nawiązania
z nim kontaktu. Zacząłem się wtrącać, żeby trochę ich obu wspomóc, na co
Andrzej, wyraźnie zadowolony, kompletnie się z rozmowy wycofał i po chwili
przesiadł się do Adama.
– Twój chłopak się o coś
obraził? – zapytał wreszcie Janek podejrzliwie.
– Nie – zapewniłem. – Po
prostu wolno się aklimatyzuje.
Andrzej siedział z
Adamem przy rogu stołu. Pili whisky i milczeli. Czasem Adam coś rzucił, czasem
Andrzej coś powiedział. Widziałem – po jego minie, po pozycji, w jakiej
siedział, po rozluźnionych ramionach – że Andrzej się odprężył. No cóż, o ile
nie jest w pracy, nie czuje się zbyt komfortowo w gromadzie ludzi ani nie umie
prowadzić towarzyskich rozmów o wszystkim i o niczym, zwłaszcza z obcymi.
– Martyna mi opowiadała,
że z nim się świetnie gada – mruknął Janek tonem tak pełnym powątpiewania, że o
mało się nie roześmiałem. – Bez obrazy, ale to chyba nie jest jego dzień.
W tym momencie już nie
wytrzymałem, parsknąłem śmiechem. W takim ujęciu żaden dzień nie był „jego
dniem”.
– Zależy, o czym się
gada – wyjaśniłem. – Towarzyskie pitu-pitu odpada. Jak chcesz zobaczyć ten „jego
dzień”, to pogadaj z nim o książkach. Ale uprzedzam, dostaniesz szczegółowy
wykład, więc jeśli nie masz na to ochoty, to po prostu daj mu spokój. Andrzej
nie ma nic przeciwko milczeniu. Na pewno woli to od rozmowy na siłę. I lubi
słuchać, o ile nie wymusza się na nim odpowiedzi.
Widziałem po minie
Janka, że nie do końca go to przekonało. A to naprawdę proste. Andrzej lubi
przebywać z ludźmi, których zna i lubi. Może nawet przebywać z częścią ludzi,
których nie zna. Tylko trzeba dać mu spokój, żeby obserwował, słuchał, odzywał
się, gdy ma ochotę mówić i milczał, gdy nie ma ochoty mówić. Wiele naszych
wspólnych wyjść do restauracji, w czwórkę czy piątkę, wygląda tak, że ja, Adam,
Wiola i Martyna gadamy, Andrzej słucha, milczy i czasem coś wtrąca. Wcale nie
bawi się gorzej od nas. Po prostu bawi się po swojemu.
Nie jest duszą
towarzystwa. Nigdy nie był i nie będzie. Trzeba go zaakceptować takim, jaki
jest albo się od niego odwalić.
Kilka minut przed
północą wyszliśmy na podwórko przed budynkiem. Sąsiedzi z innych bloków też już
wyszli. Trzymaliśmy w rękach butelki szampana. Adam miał na komórce włączony
jakiś program sylwestrowy z Youtube’a.
– Jak ten rok zleciał –
powiedziała stojąca obok mnie Martyna. – Aż trudno uwierzyć. Dopiero co
staliśmy tu rok temu.
– O rok starsi i o rok
wcale nie mądrzejsi – zażartowałem. Roześmiała się.
– Ale przynajmniej w
nowy rok wejdziemy bez PiS-u – stwierdziła.
– Oby. Już tak na amen i
do końca stulecia. – Stuknąłem swoją butelką w jej butelkę.
– Tysiąclecia –
poprawiła. – Przynajmniej tysiąclecia. Krystian – dodała po chwili, pochylając
się ku mnie – może jak wprowadzą związki partnerskie, to weźmiecie ślub?
Spojrzałem na Andrzeja.
Stał zapięty pod szyję, z rękami w kieszeniach płaszcza, patrzył w niebo, na
pierwsze wypuszczane sztuczne ognie.
– W sumie nie potrzebuję
na niego papierka – powiedziałem. – Ale może na stare lata coś mi odbije.
Martyna znów się roześmiała.
Wiola zaczęła wraz z Adamem odliczać czas do północy.
Andrzej spojrzał na
mnie, uśmiechnął się lekko i wyjął mi butelkę z rąk. No tak, z korkami od
szampana idzie mu lepiej niż mnie.
Okrzyki „Zero!” i „Szczęśliwego
nowego roku!” zmieszały się z hukiem strzelających korków i dudniących
sztucznych ogni. Porozlewaliśmy szampana do tekturowych kubków, zaczęliśmy się
ściskać i składać sobie życzenia. To ten moment, którego Andrzej szczerze nie
lubi: gdy gromada ludzi, po części kompletnie obcych, włazi mu w przestrzeń
osobistą i próbuje obejmować, klepać, całować. Szybko wyściskałem się ze
wszystkimi i podszedłem do niego.
– Chodź tu –
powiedziałem i przyciągnąłem go do siebie. – Trzymaj się blisko, będę brał
frontalny atak życzeniowy na siebie.
Uśmiechnął się, objął
mnie i pocałował w ucho.
– Dobrego roku.
– Jak najlepszego –
odpowiedziałem. – Powodzenia w pisaniu książki, w upychaniu nowych tomów w domu
i w wytrzymywaniu ze mną.
Objął mnie mocniej,
spojrzał na moje ramię, poprawił mi kołnierz kurtki.
– Kocham cię –
powiedział spokojnie, dalej ze wzrokiem wbitym w moją kurtkę.
Zaskoczył mnie. To było
poza wymaganym minimum.
Andrzej rzadko mówi o
swoich uczuciach, zwłaszcza tych, które należą do kategorii „pozytywne”. A
jeśli już raz o nich powie, to uważa, że to wystarczy, przecież gdyby coś się
zmieniło, to poinformowałby o tej zmianie. Jednym słowem – skoro siedem lat
temu powiedział mi, że mnie kocha, i dotąd tego nie odwołał, to znaczy, że
tamto oświadczenie jest nadal aktualne.
Na poziomie rozumowym
jestem w stanie to przyjąć. Na poziomie emocjonalnym to mi kompletnie nie
wystarcza. I to mu w pierwszym roku związku powiedziałem wyraźnie: rozumiem
jego przekonanie, wierzę w to, ale zwyczajnie mam inne potrzeby, potrzebuję od
czasu do czasu usłyszeć ponownie to, co już kiedyś powiedział i o czym wiem, że
jest wciąż prawdą, no ale potrzebuję małej powtórki. Więc raz w roku musi się
wysilić i tę powtórkę zrobić. Na co dzień tego nie oczekuję, na co dzień wiem,
pamiętam, mam świadomość, widzę to, co do mnie czuje, w różnych gestach,
zachowaniach, spojrzeniach, ale po prostu raz w roku potrzebuję usłyszeć te dwa
konkretne słowa. Jeden jedyny raz w roku, w zupełności mi to wystarczy. Sam
wybiera moment, gdy będzie chciał to powiedzieć. Nie mam żadnych dodatkowych
wymogów, oczekiwań ani preferencji poza tym, by raz na trzysta sześćdziesiąt
pięć dni te słowa padły. Ja będę mu to mówił często, bo mam taką ochotę, nie
wymagam żadnego „ja ciebie też”, może moje emocjonalne wylewy kompletnie
ignorować, ale raz na dwanaście miesięcy jego kolej. Przez cały rok jestem w
stanie dostosować się do jego potrzeb w tym zakresie. Raz w roku on musi się
dostosować do moich potrzeb, żebyśmy zachowali harmonię.
Zgodził się. Wbrew temu,
co niektórzy – jak Julek czy Weronika – twierdzą, z Andrzejem można się
normalnie dogadać i można go do różnych rzeczy przekonać, tylko trzeba umieć mu
to sensownie uargumentować. Argumenty oparte na samych emocjach to dla niego
żadne argumenty, raczej histeria. Argumenty zbudowane na zasadzie „ja chcę tak,
ty chcesz tak, tu są punkty wspólne obu naszych chceń, a to jest proponowane
rozwiązanie” potrafi zrozumieć i przyjąć. Argumenty z serii „bo ty zawsze /
nigdy” odbiera jako atak, na atak zaś reaguje albo kontratakiem, albo –
zwłaszcza w ostatnich latach – wycofaniem się i zablokowaniem kontaktu.
Argumenty w formie „ja chcę tak, co ty na to i na ile możesz to znieść” jest
gotów rozważyć, omówić, zaakceptować.
Przekonałem się, że kurs
mediacji i negocjacji, który jakiś czas temu zrobiłem, bardzo mi się w
rozmowach z Andrzejem przydaje.
W każdym razie zgodził
się na moją zasadę „raz w roku te konkretne dwa słowa” i się jej trzyma.
Wybiera różne momenty, raczej nie te „oczywiste”, jak urodziny czy rocznica. A
czasem mówi to dodatkowo. Jak wtedy po moim wypadku. Albo rok temu, właśnie na
sylwestra, gdy najpierw mnie opieprzył, bo zapomniałem o szaliku, potem mnie
tym szalikiem owinął niemal po nos, a na koniec, przy składaniu noworocznych
życzeń, powiedział, że mnie kocha. Zapytałem, czy to nadprogramowa porcja w
dwudziestym drugim, czy postanowił już mieć za sobą zadanie z dwudziestego
trzeciego, na co Andrzej mruknął, że to jest poza protokołem, tak pomiędzy starym
a nowym rokiem.
– To bonus świąteczny? –
spytałem teraz.
Spojrzał na mnie,
uśmiechnął się lekko.
– Coś w tym stylu.
Chwyciłem go za poły
płaszcza i przyciągnąłem, tak by się pochylił.
– Chodź tu –
powiedziałem stanowczo. – Ja też cię kocham. Obiecuję, że będziemy mieli dobry
rok.
Pocałowałem go. Sztuczne
ognie dalej rozbłyskiwały na niebie z głośnym hukiem, ludzie kręcili się i
dolewali sobie szampana, Adam puścił „Happy New Year” ABBY z telefonu. Martyna
uściskała nas po kolei z radosnym „Milka was całuje!”, Wiola piła szampana
prosto z butelki. Na którymś balkonie w bloku naprzeciwko wisiał wielki,
świecący transparent „Szczęśliwego 2024 roku!”. Andrzej stanął za mną, położył
ręce na moich ramionach.
Dopadło mnie to uczucie,
które mam każdego sylwestra: że wszystko, co złe, nieudane, przykre,
pozostawiam za sobą. Przede mną cały nowy rok, czysty, pełen możliwości, niczym
nieograniczony. Wiem, że to naiwne. Wiem, że w nowy rok wchodzę z tym, co
wyniosłem ze starego roku. Wiem, że całe moje nagłe wzruszenie jest złudne,
wywołane mieszaniną alkoholu, klimatycznej muzyki i obecności bliskich ludzi.
Wiem. Trudno. Nie chcę z
tego rezygnować. A poza tym w tym roku, po raz pierwszy od paru lat – znów mam
nadzieję.
fot. Pexels
0 comments:
Prześlij komentarz