BETTY OD POLSKIEGO. KLASA TRZECIA „B”: KATASTROFY WLICZONE W CENĘ (SEMESTR LETNI)

 


BETTY OD POLSKIEGO

KLASA TRZECIA „B”: KATASTROFY WLICZONE W CENĘ (SEMESTR LETNI)

 

– Czuje się niepewnie.

– A któż ze zwykłych śmiertelników może się czuć pewnie? – spytałem. Nie wiedziałem wówczas, że było to pytanie bardzo w duchu Bokonona.

Kurt Vonnegut, „Kocia kołyska”, przekł. L. Jęczmyk, Poznań 2004, s. 78.

 

Ferie minęły spokojnie i dobrze. Pojechali z Konradem na parę dni do Nowogardu, na pierwsze oficjalne spotkanie z rodziną Beaty było wesoło, miło, mama zachwycała się Konradem, tata też go wyraźnie polubił, nawet siostra mamy, ciotka Wanda, która nieraz lubiła się czepiać ludzi, zachowywała się wobec Konrada całkiem sympatycznie.

Pobyt w domu, z rodzicami, z ukochanym facetem i wśród wspomnień z dzieciństwa, pozwolił odzyskać równowagę i poczucie sensu, które w ostatnich tygodniach semestru zimowego semestru tak się zgubiły. Potem jeszcze trzy dni w Przechlewie, u babci Konrada – jedynej osobie, która mu pozostała z rodziny i która rozpieszczała swoich gości przez cały pobyt wręcz karygodnie – kolejne trzy dni w Toruniu, żeby pozwiedzać, i reszta ferii na miejscu, z powrotem w Białym Borze, razem w mieszkaniu, w łóżku, wszędzie.

Wracam do normy, pomyślała Beata w niedzielę rano. Dochodziła dziewiąta. Za dwadzieścia cztery godziny będzie w szkole, w codziennym licealnym rytmie, ze starymi i nowymi sprawami. Da radę. I znów potrafi się cieszyć na myśl o tym wszystkim, co na nią czeka.

Plan na letni semestr był prosty i oszczędny pod względem punktów, ale z pewnością intensywny pod względem związanej z tym roboty. Wspierać Jacka, gdy już wróci do szkoły. Przyjrzeć się Hani, bo coś się dzieje, do Hani trzeba dotrzeć. Porozmawiać z Andrzejem i jakoś go ogarnąć. Mieć na oku Kamila, na razie wydaje się, że jest lepiej, ale jego ojciec z pewnością w najbliższym czasie znów mu zafunduje huśtawkę emocjonalną. I zająć się Martą, ta jej zapłakana twarz sprzed paru miesięcy wciąż wracała we wspomnieniach.

Poza tym, oczywiście, cała trzecia „b” na bieżąco. Maturzyści. Młodsze klasy. Przywrócić kółko polonistyczne do życia. Konkurs polonistyczny, może tym razem na nieco innych zasadach, żeby było więcej nagród i wyróżnień. Jakaś wycieczka. Wszystkie inne semestralne sprawy. Będzie co robić.

 

***

 

Jacek siedział na lekcjach cicho, rzadko się zgłaszał, ale nawiązywał kontakt wzrokowy, słuchał uważnie, wykonywał zadania. Czasem rozmawiał przyciszonym głosem z Wojtkiem, raz czy dwa uśmiechnął się blado na jakąś jego uwagę. Przerwy spędzał z Didi; na początku trzymali się tylko we dwoje, ale po paru tygodniach wokół zaczęły się pojawiać inne osoby: przyjaciółki i koledzy Didi z klasy, Wojtek ze swoją dziewczyną.

Beata rozmawiała z nim kilka razy. W pierwszym tygodniu po feriach Jacek tylko słuchał, popatrzył na nią w pewnej chwili, szepnął: „Dziękuję”, potem dodał: „Mama bardzo panią lubiła” i dalej słuchał bez słowa. Podczas kolejnych rozmów odpowiadał na pytania – krótko, spokojnie, ze smutkiem. Nie unikał kontaktu, choć też go nie szukał. Ale gdy w czasie ostatniej rozmowy Beata powiedziała: „Pamiętaj, że zawsze jestem, jeśli będziesz mnie potrzebował” – Jacek uśmiechnął się lekko i pokiwał głową.

Z Martą udało się porozmawiać w drugim tygodniu letniego semestru.

– Rafał ze mną zerwał – wyjaśniła dziewczyna cicho, patrząc na swoje dłonie. – Codziennie wtedy płakałam. Nieważne.

– Ważne. – Beata przytuliła ją i powtórzyła: – Jasne, że ważne. Ogromnie mi przykro.

– Mój tata mówi, że to takie szkolne zakochania, nie mają żadnego znaczenia – wyznała Marta po krótkiej chwili. W jej głosie słychać było żal. – I że jestem głupia, jak tak beczę bez powodu.

– A twoja mama?

Westchnienie Marty zmieszało się z krótkim szlochem.

– Mama mówi, że rozumie i że to smutne, ale że to nie koniec świata. I że spotkam jeszcze wielu fajnych chłopaków. I żebym się teraz skupiła na nauce, bo to ważniejsze.

Rodzice chcą dobrze, pomyślała Beata. Moja mama też mi tak mówiła, gdy pierwszy chłopak ze mną zerwał. Chciała dobrze. Teraz wiem, że chciała dobrze. Ale wtedy jej przez chwilę wręcz nienawidziłam za to, co powiedziała. To straszne, jak można niechcący kogoś zranić, gdy chce się go zapewnić, że będzie dobrze.

Pod koniec lutego Beata zauważyła Marcina na ławce w parku; siedział przygarbiony, w niedopiętej kurtce, z rękawiczkami w dłoniach. Gdy podeszła, uniósł głowę, uśmiechnął się z przymusem.

– Dzień dobry jeszcze raz – powiedział. – Też się pani nie chce wracać po szkole do domu?

– Pomyślałam, że się przespaceruję – odparła i usiadła obok. – Wyglądasz na przybitego. Co się stało?

Bo że coś się stało – że coś się działo – widziała od jakiegoś czasu. W semestrze zimowym Andrzej wyraźnie się od Marcina odsuwał; tuż przed feriami Marcin zmienił miejsce, usiadł w środkowym rzędzie, w drugiej ławce, między Mateuszem i Kamilem a Karoliną i Martą. Andrzej pozostał tam, gdzie był dotąd, w ostatniej ławce pod ścianą, i wydawało się, że cała sytuacja zupełnie go nie interesuje. Odwrotnie niż Marcina, który nieraz się odwracał, zerkał przez ramię, ale na przerwach już trzymał się z daleka od dotychczasowego przyjaciela.

– Pokłóciliście się z Andrzejem? – zapytała łagodnie. Marcin przez kilka chwil milczał.

– Tak – odezwał się wreszcie.

– To poważne?

– Tak.

– Czasem nawet bardzo dobrzy przyjaciele się kłócą – powiedziała łagodnie. – To normalne, zdarza się. Ale jak się ludzie przyjaźnią, to nawet takie kłótnie potrafią sobie wybaczyć i wrócić do przyjaźnienia się dalej…

– Andrzej nie chce się już ze mną przyjaźnić – przerwał jej Marcin ponuro.

– Dlaczego? – To było zaskakujące, ogromnie zaskakujące. Jedną z rzeczy, które wydawały się jej tak pewne, stanowiła właśnie przyjaźń między tą dwójką. – Co się stało?

Chłopak pokręcił głową.

– Tak po prostu – odpowiedział cicho. – On już mnie nie chce. To znaczy nie chce się ze mną już przyjaźnić.

– Aż tak? – spytała współczująco. – Aż się musiałeś przesiąść?

Marcin zerknął na nią, po czym wbił wzrok w swoje rękawiczki.

– Nie… to ja. – Obrócił rękawiczki w dłoniach. – Sam się przesiadłem. Trudno przy nim teraz wytrzymać. Po tym, co powiedział, i w ogóle… – Westchnął.

– Musi ci być ciężko z tym – powiedziała Beata po dłuższej chwili, bo Marcin zamilkł; jego lewa noga podrygiwała nerwowo, palce miętosiły materiał rękawiczek.

– Jest paskudnie – mruknął wreszcie. – Brakuje mi go.

Zabrzmiało to tak bezradnie, smutno – i miało w sobie nutę jakiejś dziwnej tęsknoty. Tęsknoty, którą Beata gdzieś już słyszała. I nagle do niej dotarło: znała ten ton. Marta mówiąca o byłym chłopaku. Michalina, po trzecim kieliszku wina wspominająca byłego męża. Alicja, córka ciotki Wandy, opowiadająca o zerwaniu z narzeczonym.

Spojrzała na Marcina uważnie. Czy rzeczywiście?… To było tak nieprawdopodobne – Marcin nie pasował do czegokolwiek, co wiedziała na temat takich ludzi. Ale w sumie co o nich wiedziała? Trochę przykładów z dawniejszej literatury, z reguły nic wyrazistego, raczej swoisty klimat egzotyki albo specyfiki jakiegoś środowiska, na przykład tancerzy baletowych, jak w „Maszeńce” Nabokova. Kilka głupich żartów, parę plotek, niektóre uwagi rzucane w liceum, na studiach. Co wiedziała? Tacy ludzie ubierają się w szczególny sposób. Tylko w jaki? Poruszają się w specyficzny sposób, mówią piskliwym głosem, są zniewieściali, zmanierowani. Tylko co to dokładnie oznacza i na ile w ogóle odpowiada rzeczywistości?

Nie wiem, pomyślała. Nie wiem, tak bardzo nic nie wiem. Wiem tylko, że mam przed sobą chłopaka, który wyraźnie cierpi. I jakie ma znaczenie, z jakiego dokładnie powodu, z czyjego powodu cierpi? Liczy się tylko ten ból w jego głosie i ta przygarbiona, zrezygnowana sylwetka.

A Andrzej?, uderzyło ją nagle. Jakie jest w tym wszystkim miejsce samego Andrzeja – albo raczej jego podejście do całej sytuacji? Wie o tym, nie wie? Dowiedział się i dlatego się od Marcina odsunął? Potrafił być dość bezwzględny, więc niewykluczone. I w takim razie – podłe. A może zrozumiałe, może jedyne, co umiał lub chciał zrobić w sytuacji, której kompletnie nie rozumiał?

Objęła Marcina ramieniem.

– Bardzo mi przykro – powiedziała cicho. – Chcesz o tym opowiedzieć? Czasem dobrze robi, jak się tak wszystko z siebie wyrzuci.

Przez parę minut Marcin milczał i szarpał jeszcze mocniej palce rękawiczek. Wydawało się, że się zastanawia. I waha.

– Nie – odezwał się w końcu powoli, nieco niechętnie. – Nie… nie mogę.

– Dlaczego nie?

Spojrzał na nią krótko, z zakłopotaniem.

– Bo to nie tylko moja sprawa – mruknął, odwracając wzrok.

Nie wiedziała, jak to dokładnie rozumieć, więc nie skomentowała jego słów.

– Ale wie pani – odezwał się Marcin nagle, nadal na nią nie patrząc – z Andrzejem się ostatnio w ogóle coś niedobrego dzieje. Może niech pani z nim pogada. Może z panią będzie chciał pogadać, bo ze mną to już nie chce od dłuższego czasu.

Cały Marcin, pomyślała Beata i nagle dopadło ją poczucie winy. No tak, cały Marcin. Zawsze życzliwy, zwracający uwagę na innych, na to, czy komuś nie zrobił przykrości. Zawsze po stronie ludzi, których lubił, nawet jeśli przez to sam obrywał – i nawet jeśli ci ludzie mieli go gdzieś. Tak jak teraz – martwiący się o Andrzeja, mimo że były przyjaciel go odepchnął. I zawsze taki trochę z boku: nie narzucał się, nie wymagał, nie zwracał na siebie za bardzo uwagi. Łatwo go było przegapić, zgubić – jako jednego z tych zwykłych, sympatycznych dzieciaków, które ogólnie nie sprawiają kłopotów, nie wyróżniają się ani na minus, ani na plus, nie należą ani do wybitnych, ani do najgorszych, po prostu są. Marcin po prostu był. Był przeciętnym uczniem, przeciętnym chłopakiem, zwykłym nastolatkiem, jednym z wielu. Pewnie jednym z wielu tych, których większość nauczycieli zapomina w ciągu roku czy dwóch po maturze.

Ale przecież przeciętny czy nie – dalej był człowiekiem. Siedemnastolatkiem, którego coś dręczyło. Jej uczniem, z jej klasy, jej pierwszej własnej klasy. Dorastającym chłopakiem, który siedział teraz taki przybity, zrezygnowany, osamotniony.

– Marcin – odezwała się łagodnie – pogadam z Andrzejem, obiecuję, ale teraz pomyśl o sobie, dobrze? Myślisz o innych, martwisz się o ważne dla ciebie osoby, ale teraz raz pomyśl najpierw o sobie. Chciałabym ci pomóc. Tylko nie wiem, jak. Ale jeśli będziesz chciał, to zawsze możesz do mnie przyjść, pogadać. O wszystkim. Rozumiesz?

Pokiwał głową, ze wzrokiem spuszczonym na własne buty.

– Marcin, mówię poważnie – zapewniła. – Nie jestem jeszcze taką starą i zramolałą babą, żeby prawić kazania i pouczać. – Chłopak parsknął krótkim, niewesołym śmiechem. – Po prostu cię wysłucham. Jak będziesz chciał, to coś doradzę czy podpowiem, czy pocieszę. A jak będziesz wolał, to się zamknę i po prostu będę słuchać. – Pogłaskała go po głowie. – I zapamiętaj, naprawdę możesz mi powiedzieć o wszystkim. Naprawdę o wszystkim – dodała z naciskiem. – I cokolwiek mi powiesz, nikomu nie powtórzę ani nie będę robić nigdy jakichś aluzji, które by cię postawiły w głupiej sytuacji.

Marcin podniósł głowę i spojrzał na nią podejrzliwie.

– Co pani wie? – zapytał cicho. Zabrzmiało w tym coś, co przypominało lęk.

– Nic nie wiem – odparła łagodnie. – Nic nie wiem i nic nie będę wiedzieć, dopóki nie postanowisz, że sam mi powiesz. Rozumiesz?

Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę bez słowa.

– Tak – powiedział wreszcie jeszcze ciszej, spojrzał na swoje ręce i założył rękawiczki. – Dziękuję. – Poprawił materiał na kilku palcach. – Musi pani już iść do domu?

To pytanie zabrzmiało jak ostrożne badanie terenu.

– Nie. – To nie do końca była prawda, powinna już wracać, dziś jej kolej robienia obiadu, no i mieli z Konradem coś wieczorem obejrzeć. Ale Konrad może sam sobie zrobić coś do jedzenia. Film może zaczekać. Marcin, w tym kiepskim nastroju i z wyraźną potrzebą wsparcia – nie. – Możemy posiedzieć tu razem, jeśli chcesz.

– Chcę.

Robiło się chłodno; Beata naciągnęła na głowę kaptur kurtki, Marcin poprawił szalik. Milczeli. Możliwe, że tego właśnie ten chłopak potrzebował, przynajmniej w tej chwili – kogoś, z kim mógł pomilczeć.

Chociaż tyle była w stanie mu dać.

 

***

 

Beata przyglądała się panu Weredeckiemu ze współczuciem. Był spokojny, opanowany, ale pod tym spokojem i opanowaniem dawało się wyczuć coś innego. Złość, gniew?

Od paru dni Beata próbowała poskładać w całość kawałki, które w ostatnich tygodniach się gromadziły. Tygodniach, a może miesiącach? Sama już nie wiedziała.

Co miała? Zerwaną przyjaźń Andrzeja z Marcinem. Coraz większe odsuwanie się Andrzeja od wszystkiego, od kolegów i koleżanek, od klasowego życia, wycofywanie się i chowanie w sobie. Parę prób rozmowy w tym semestrze zupełnie nie wypaliło – zagadnięty, Andrzej zbywał ją krótkimi odpowiedziami w rodzaju: „Nic mi nie jest, wszystko w porządku, nie chcę o niczym rozmawiać, nie ma o czym rozmawiać, niczego nie potrzebuję”. Porozumienie, które, jak sądziła, nawiązali pod koniec poprzedniej klasy – gdzieś się ulotniło.

Co jeszcze? Wzrastające napięcie i coś nerwowego w ruchach, w spojrzeniu Andrzeja w ostatnich tygodniach. Niezauważalne w pierwszej chwili, dopiero po dłuższej obserwacji, gdy się to porównywało z wcześniejszym jego zachowaniem. Z reguły był przecież bardzo opanowany, bardzo powściągliwy; a jednak od niedawna dawało się dostrzec, że to opanowanie ma przetarcia, przetarcia coraz mocniejsze, grożące pęknięciem.

No i – to było zdecydowanie dziwne – przez jakieś ostatnie dwa, może trzy tygodnie Andrzej znalazł sobie na przerwach nowe towarzystwo. On, który dotąd spędzał przerwy albo z Marcinem, albo sam, gdzieś w kącie z książką, ewentualnie w bibliotece – nagle zaczął w czasie przerw wystawać na korytarzach z uczniami z klas maturalnych. Na samym początku, gdy Beata to zauważyła, poczuła nawet zadowolenie: może znalazł sobie nowych kolegów, może rozmowy z osobami, które zaraz będą zdawać maturę i iść na studia, które już się zastanawiają nad wyborem dalszej drogi życiowej, nad studiami – może takie rozmowy dają mu więcej satysfakcji. Może zainteresowała go jakaś maturzystka, z którą łatwiej znalazł wspólny język niż z rówieśnicą. Może po prostu jest mu w tej grupie dobrze.

Najwyraźniej się myliła.

Środowa awantura na przerwie obiadowej naprawdę Beatą wstrząsnęła. Wielu rzeczy mogła się spodziewać, ale nie czegoś takiego – nie po Andrzeju. Taka zwykła, fizyczna agresja wydawała się zupełnie nie w jego stylu, i to mimo tych sztuk walki, na które chodził i które też jakoś Beacie do niego nie pasowały. Ale możliwe, że tu także się myliła. W tak wielu sprawach się w tym roku myliła.

A poza tym poczuła się wtedy tak kompletnie bezradna – i to pod wieloma względami. Najpierw dyrektor, który oświadczył: „Niech mi się pani nie wtrąca, sam to załatwię z tym gówniarzem, nie będzie pani z nim rozmawiać, sam sobie z nim porozmawiam”. Rozmowa w wykonaniu dyrektora nic nie dała; stary wyszedł ze swojego gabinetu czerwony, warknął: „Paskudny gówniarz, bezczelny, paskudny gówniarz” i wysłał tam wicedyrektora. Wicedyrektor, ogólnie człowiek miły, nieco nieśmiały i sterroryzowany na co dzień przez przełożonego, posiedział w gabinecie z dziesięć minut, wyszedł i powiedział ze smutkiem: „On się w ogóle nie odzywa, jakby nic nie słyszał, co się do niego mówi. A może pani Beata z nim porozmawia?”. Stary natychmiast to zablokował, pani Beata z nim nie porozmawia, pani Beata już dała popis swoich umiejętności wychowawczych, czego efekt właśnie oglądamy, pani pedagog sobie z nim porozmawia. Ma iść do gabinetu pedagoga.

Andrzej przeszedł z gabinetu dyrektora do gabinetu pani pedagog spokojny, niewzruszony, jakby zupełnie wyłączony z całej historii. Na nikogo nie patrzył, minę miał tak obojętną, że aż trudno było uwierzyć w opowieść starego o tym, jak Andrzej wyglądał kilkadziesiąt minut wcześniej za boiskiem. „Jak rozjuszony byk”, to to określił dyrektor. „Podbiegam do gówniarza, chwytam go za ramię, odciągam, a ten się odwraca i patrzy na mnie z taką furią w oczach, z taką miną, jakby chciał zabić. Mówię do niego, co ty robisz, debilu jeden, co ci w tym durnym łbie odwaliło, a ten patrzy dalej i nagle się uśmiecha, jak jakiś psychol, nie jak normalny człowiek, aż mi się słabo zrobiło i przez chwilę myślałem, że ten mały gnojek i mnie uderzy”.

Próba przeprowadzenia rozmowy przez panią pedagog też nic nie dała. Wanda, wychowawczyni czwartej „a”, też poniosła porażkę; wpadła do gabinetu, gdy tylko pani pedagog z niego wyszła i pokręciła z rezygnacją głową. „Mirka, ty to nic nie umiesz załatwić”, burknął dyrektor, na co Wanda chwyciła za klamkę i z krótkim „Ja sobie z nim pogadam, do cholery” weszła do środka. Siedziała dość długo; dyrektor machnął ręką i wraz z wicedyrektorem wrócił do siebie, Beata poszła do pokoju nauczycielskiego, zrobiła kawę, wypiła kilka łyków i odstawiła, bo zrobiło jej się niedobrze. Od całej historii żołądek jej się ściskał. Była wdzięczna Michalinie za to, że przyjaciółka przygarnęła jej klasy w ramach zastępstwa na te parę godzin. „Przecież ty myśli nie możesz zebrać”, powiedziała współczująco na samym początku całego wydarzenia. „Idź, ogarniaj, co tam się dzieje, pieprzyć oficjalne zastępstwa i inne, poradzę sobie z twoimi dzieciakami”.

Wanda wróciła do pokoju nauczycielskiego blada i wściekła. „Ten cholerny chłopak chyba jest głuchy”, powiedziała i cisnęła torebkę na stół. „Mówię do niego, mówię, krzyczę nawet, a ten nic, jakby nic nie słyszał. Miałam ochotę przyłożyć mu czymś w głowę, żeby zaczął reagować”.

Beata dostrzegła szansę dla siebie; zerwała się z krzesła, szybkim krokiem wyszła z pokoju i podbiegła do gabinetu pedagoga. Była pewna – była tak bardzo pewna – że komu jak komu, ale jej się uda z Andrzejem porozmawiać.

A jednak i jej się nie udało. Wprawdzie do niej się odzywał, ale to były pojedyncze słowa, monosylaby, którymi ją zwyczajnie zbywał. Nic się nie stało. I tyle. Nawet na nią nie patrzył.

Naprawdę go zgubiłam, pomyślała Beata z żalem, gdy wychodziła z gabinetu. Przy drzwiach jeszcze się obejrzała: Andrzej siedział wyprostowany, nieporuszony, wpatrywał się w reprodukcję „Krzyku” Muncha, który wisiał na jednej ze ścian i który stanowił obiekt cichych żartów w pokoju nauczycielskim – „idziesz do Mirki jako normalny człowiek, po pięciu minutach wyglądasz jak ten z jej obrazu, wiesz, taka praca pedagogiczna” – i milczał. Wydawał się odcięty, obojętny, całkowicie zamknięty w sobie. Nie było możliwości, by do niego dotrzeć.

Co się stało? I dlaczego? Te dwa pytania męczyły Beatę od środy. Czy rzeczywiście, jak mówiło parę osób, poszło o coś związanego z ojcem Andrzeja? Między tą dwójką nie widać było jakiegoś szczególnego przywiązania – chociaż w gruncie rzeczy co Beata mogła o tym więcej wiedzieć? Widziała ich razem zaledwie dwa razy, słyszała raptem parę uwag Andrzeja o jego ojcu. Z tego, co mówiła pani Weredecka, wyłaniało się coś więcej, ale to coś też nie sugerowało zbyt dobrych relacji. Z drugiej strony – Andrzej wszystko chował w sobie, więc niewykluczone, że również swoje uczucia do ojca trzymał w ukryciu. Mimo wszystko jednak – czy raczej w stylu Andrzeja nie byłoby zmiażdżenie przeciwnika słowem zamiast pięścią?

– Nie mogę zrozumieć, co się stało – powiedziała szczerze, gdy pan Weredecki się z nią przywitał i usiadł w pierwszej ławce. Beata zajęła miejsce przy biurku. Spotkali się w sali trzeciej „b”; rozmowa w pokoju nauczycielskim nie byłaby możliwa bez świadków, a świadków zdecydowanie w tej chwili nie potrzebowali. – Mam ogromne poczucie winy, bo w ostatnich tygodniach widziałam pewne sygnały, że coś się dzieje, ale nie sądziłam…

– Jakie sygnały? – zapytał komendant ostro. Słuchał z uwagą, ze zmarszczonymi brwiami, czasem uderzał palcami w blat ławki. Gdy skończyła opowiadać, pokręcił głową. – To, co pani mówi, to takie zwykłe nastoletnie dąsy, w żaden sposób nie wyjaśnia, co mu tak nagle odbiło… Nieważne – uciął stanowczo. – Są ważniejsze sprawy. Ja teraz szukam rzeczy, które przemawiają za Jędrkiem, a nie przeciw niemu.

– To znaczy?

Spojrzał na nią; to było uważne, ciężkie, zmęczone spojrzenie.

– Z tego może być sprawa w sądzie – powiedział spokojnie. – Może sobie pani o mnie myśleć, co pani chce, ale do sądu mojego syna nie dam.

W jego głosie Beata wychwyciła nutę, która wreszcie pozwoliła jej zrozumieć, co się kryło pod spokojem i opanowaniem. Nie złość ani nie gniew. Strach. Strach o Andrzeja.

Nagle pewne rzeczy stały się jasne i proste. O ile trudno powiedzieć, jakimi uczuciami Andrzej darzył swojego ojca, o tyle w drugą stronę było to oczywiste.

Beata opowiedziała o wszystkim, co mogło świadczyć na korzyść Andrzeja. W pewnym momencie dopadła ją nieprzyjemna myśl: czy to w porządku wobec tego drugiego chłopaka? Ale przecież nie kłamała; to, co przytaczała, było prawdą, to raz. Dwa – miała przecież prawo bronić własnego ucznia. Trzy – no dobrze, może i była stronnicza, nawet na pewno była stronnicza, ale sama pamiętała, jakie na lekcjach i przerwach były problemy z Adamem z czwartej „a”, słyszała o kilku skargach i problemach poza szkołą, dlaczego w sumie miałaby bronić chłopaka, którego sama parę razy musiała wyganiać z damskiej toalety, bo „on sobie tylko tak z dziewczynami żartował”, chociaż sądząc po minie i łzach jednej z dziewczyn z pierwszej klasy podczas ostatniej interwencji, nie miało to nic wspólnego z żartami? „Takie tam głupie końskie zaloty”, skwitował dyrektor, gdy mu o tym powiedziała, „pani to jak typowa baba nie ma za grosz poczucia humoru”. Trudno było uwolnić się od myśli, że Adam dostał od losu to, na co zasłużył. To cholernie niepedagogiczna myśl, ale ciągle gdzieś tkwiła Beacie w głowie. Szkoda tylko, że Andrzej się w to wpakował…

Poza tym przecież znała Andrzeja. Mimo wszystko jakoś go jednak znała – i wiedziała, to na pewno wiedziała, że nie był ani agresywny, ani rozmyślnie podły. Nie zasługiwał na to, co mogło z tej całej sprawy wyniknąć. Z pewnością nie zasługiwał.

Komendant słuchał uważnie, niekiedy kiwał głową albo pomrukiwał, jakby na znak, że się zgadza. Niczego nie notował; wyglądało na to, że zapamiętywał, zapamiętywał każde słowo, które padało i dopasowywał je do tego, co miał w głowie.

Gdy Beata umilkła, pan Weredecki przez dłuższą chwilę wpatrywał się bez słowa w ławkę. W końcu uniósł głowę.

– Dziękuję pani – powiedział spokojnie. – Rozumiem, że w razie potrzeby mogę to dostać od pani na piśmie?

– Oczywiście.

– Dziękuję.

Gdy komendant wyszedł, Beata westchnęła głęboko. Chciała dobrze. Zrobiła dobrze?

Diabli wiedzą. Mogła mieć tylko nadzieję, że to się uda jakoś uporządkować, przywrócić do normalności. Jakoś.

 

***

 

– To nie są twoje problemy i twoje życie – przerwał Konrad. Był wyraźnie zły. – Czy ty naprawdę nie umiesz rozmawiać o niczym innym, tylko o swojej pracy? Szczerze, co mnie obchodzi gromada cudzych dzieciaków i ich problemy? Mam swoje, ty masz swoje, tylko ty ciągle żyjesz tymi ich sprawami.

Beata zamilkła i popatrzyła na niego z urazą. Kończyli późny obiad. Konrad od kilku dni chodził podminowany; praca, którą wykonywał tu, w Białym Borze, denerwowała go coraz bardziej i bardziej, nie dawała ani sensownych pieniędzy, ani żadnych perspektyw, jak sam twierdził; a na dorywczą robotę w Niemczech, którą załatwił sobie w zeszłym roku, na razie nie było ponownych szans. Przez chwilę była szansa na zmianę miejsca, w innym sklepie, u znajomego – ale właśnie się okazało, że nic z tego.

To jednak nie był powód, żeby tak reagował, gdy ona chciała się wygadać.

– Nie chodzi o to, że chcesz się wygadać – wytknął, gdy mu to powiedziała. – Ale pracujesz od konkretnej godziny do konkretnej godziny, potem zamykasz za sobą drzwi i na dziś koniec. A ty tym żyjesz i po pracy. Kończysz lekcję o czternastej, to do następnego dnia o ósmej nie ma tematu pracy, tak to powinno wyglądać.

– Praca nauczyciela nie wygląda jak w sklepie, że „od-do” – powiedziała z irytacją. – To jest praca z ludźmi, z młodzieżą. I tu w zasadzie jesteś cały czas w pracy, zwłaszcza jako wychowawca.

– To zmień pracę – burknął Konrad, nabijając kawałek ziemniaka na widelec. – Na taką, w której jak masz szesnastą, to koniec roboty i koniec myślenia o robocie.

– Może na taką, jak twoja? – odgryzła się. – Taką, że jak ją kończysz, to myślisz o tym, jak jej nie cierpisz i jak nie chcesz do niej iść następnego dnia?

– Odczep się – warknął.

Dokończyli obiad w milczeniu. Beata zebrała talerze, wstawiła do zlewu. Konrad usiadł na łóżku, z książką, i był wyraźnie obrażony. Beata westchnęła. Nie taki wspólny wieczór planowała.

Otworzyła butelkę czerwonego słodkiego wina, nalała dwa kieliszki i podeszła do łóżka.

– Trzymaj – powiedziała, podając mu kieliszek. – Przepraszam.

Konrad spojrzał na nią z wyraźnym zakłopotaniem.

– Ja też. – Wziął wino i uśmiechnął się tym rozbrajającym, nieśmiałym uśmiechem, który ją tak ujął przy pierwszym spotkaniu. – Przeprasza, Betka. Wyżywam się na tobie za durny sklep z durnym szefem. Chodź tu do mnie.

Usiadła obok. Konrad objął ją ramieniem. Upili trochę wina.

– Życie bywa tak strasznie dobijające – odezwał się Konrad. – Szukasz roboty, zaczepiasz się gdzieś, wiesz, że to nie twoje klimaty, ale mówisz sobie, że to tylko na chwilę, żeby mieć na rachunki i jakoś stanąć na nogi, taka robota na przechowanie, niedługo znajdziesz coś innego, coś, co ci pasuje, i się stąd zwiniesz. A pięć lat później patrzysz i dalej jesteś w tej robocie, której nie lubisz, nie czujesz, masz z niej gówniane pieniądze i żadnych perspektyw. – Pocałował ją w głowę. – Nie wiem, może jak cię słucham, to ci czasem zazdroszczę, że tak jesteś zatopiona w tej swojej pracy i tak ją czujesz, że nawet po wyjściu ze szkoły umiesz nią żyć. Ale to czasem jest męczące, serio, mam wrażenie, że nie istnieją dla ciebie żadne inne sprawy, nawet ja, tylko twoi uczniowie i ich problemy.

– Nieprawda.

– No może nieprawda. Ale czasem serio to tak wygląda.

Beata oparła się o jego ramię. Może rzeczywiście. Czasami. Tylko, koniec końców – komu miałaby o tym wszystkim opowiadać, jeśli nie własnemu facetowi?

A przez te dwa miesiące, przez kwiecień i maj, zebrało się sporo.

Karolina. Karolina dała się w końcu wciągnąć w rozmowę, tuż przed Wielkanocą, i w końcu wyrzuciła z siebie, co ją bolało.

– Mama poznała kogoś – powiedziała cicho, gdy siedziały z Beatą w pustym już pokoju nauczycielskim. – Na sylwestra u koleżanki. Ten pan jest bardzo miły, i dla mamy, i dla mnie, ale…

– Ale to nie twój tata? – podsunęła Beata domyślnie, gdy dziewczyna urwała.

– Tak. – Karolina pokiwała głową i zaczęła się bawić wisiorkiem na szyi. – Oni się z tatą ostatnio jakoś zaczęli bardziej dogadywać, już się tak nie kłócili co chwila. Tak jakby im bliżej oficjalnego rozwodu, tym między nimi lepiej. I tak sobie myślałam, że w końcu zrezygnują albo nawet jak się rozwiodą, to do siebie wrócą, bo jest lepiej. A potem się pojawił ten cały pan Wojtek. – Uniosła wzrok; jej oczy błyszczały, była najwyraźniej na granicy łez. – I teraz, jak już jest po rozwodzie, to chyba w ogóle nie ma szans, żeby było jak wcześniej. A tata ostatnio mówił, jak u niego byłam, że myślał, że mama jednak w ostatniej chwili zmieni zdanie z tym rozwodem…

Beata położyła jej dłoń na ramieniu. Karolina przysunęła się, dała się objąć.

– A wie pani, co jest najgorsze? – podjęła cicho. – Mama się przy panu Wojtku często śmieje. Nie przez dowcipy, on jej nie opowiada kawałów, tylko jakoś tak z nią rozmawia i tak do niej mówi, że ona się często śmieje albo uśmiecha. Tak całą twarzą, nie tylko ustami. – Pociągnęła nosem. – Przy tacie to się dawno nie śmiała ani nie uśmiechała w taki sposób. Nie pamiętam w sumie, kiedy się ostatni raz razem śmiali.

– Może tak jest lepiej? – szepnęła Beata ostrożnie. – Czasami ludzie są lepszymi przyjaciółmi, nawet rodzicami, gdy nie są razem.

– Nie wiem. – Karolina otarła oczy wierzchem dłoni. – Może. On jest miły, ten pan Wojtek. Chciał, żebym mówiła do niego po imieniu, ale nie chcę. Żeby tacie nie było przykro, jakby się dowiedział. On jest naprawdę miły, ostatnio mi tłumaczył zadanie z chemii, to było fajne z jego strony. I zawsze pyta: „Co dziś było niecodziennego w szkole, Karo?”, takim zabawnym głosem, i naprawdę słucha, jak mu opowiadam. Ale wolałabym, żeby tata był w domu zamiast niego. Chociaż mama najwyraźniej nie – dodała ze smutkiem.

Więc Karolina, zderzona z ponurą rzeczywistością związków, zmagająca się z własnym rozdarciem między rodzicami, ich potrzebami i własnymi pragnieniami.

Marcin. Marcin dalej był smutny i wycofany, choć ostatnio najwyraźniej zaczął się nieźle dogadywać z Jackiem i Wojtkiem. Spędzał nieraz przerwy z nimi, Didi i tą rudą dziewczyną Wojtka, której imienia Beata ciągle zapominała. Asią, Anią? W każdym razie przynajmniej nie był sam. Ale czasem spoglądał na Andrzeja – ze smutkiem, nad którym wyraźnie nie był w stanie zapanować.

Zagadnięty kilkakrotnie, stwierdzał, że wszystko jest dobrze. Że nie potrzebuje rozmowy. Że sobie radzi.

– Ale dziękuję, że pani pyta – powiedział ostatnim razem. – Jak coś, to wiem… że mogę do pani przyjść.

Więc Marcin, po cichu zmagający się z własnym smutkiem i stratą.

Hania. To Agata przyszła któregoś dnia do Beaty i zapytała:

– Gdyby pani wiedziała, że ktoś robi sobie coś złego, ale obiecała pani tej osobie, że nic nikomu nie powie, ale widziała pani, że to jest jakieś niedobre i ta osoba dalej to robi, to co by pani zrobiła?

Z tego dość pogmatwanego gramatycznie zdania Beata szybko wyłapała główną myśl.

– Powiedziałabym komuś w zaufaniu – oświadczyła stanowczo. – Żeby się poradzić.

– A co z przyrzeczeniem, że się nic nie powie?

– Przyrzeczenie się nie liczy, jeśli jest szkodliwe. – Beata przysunęła krzesło do swojego biurka i poklepała je dłonią. – Agata, siadaj i mów. Co się stało?

Agata usiadła ciężko i powoli, niechętnie, zaczęła mówić. Hania robi taką dziwną rzecz. Po jedzeniu, często. Taką, że jak zje, to wymiotuje to, co zjadła. Zawsze wszystko je, jak idą na pizzę, jak jest w gościach albo sama przyjmuje gości, bo teraz się z Agatą często odwiedzają i nieraz u siebie nocują. I Hania zawsze wszystko je, aż mama Agaty parę razy powiedziała: „Zobacz, twoja przyjaciółka to nigdy przy jedzeniu nie marudzi, że za dużo, za tłusto, niesmacznie”. A potem Hania to wszystko wymiotuje.

– Wypija dużo wody – wyjaśniła Agata, patrząc na Beatę z zakłopotaniem. – Już wiem, że będzie to robić, jak prosi o duży kubek wody, a zaraz potem idzie do łazienki. Kiedyś ją przyłapałam wieczorem, jak zjadłyśmy pizzę do filmu i ona zaraz wypiła tę wodę i poszła do ubikacji. I wtedy mi wszystko opowiedziała i kazała przysiąc, że nikomu nie powiem. Ona mówi, że w ten sposób pilnuje linii, żeby nie utyć. Ale ostatnio na biologii pani Warzecka powiedziała, jak omawialiśmy choroby serca, że częste wymiotowanie jest groźne dla serca. I teraz nie mogę przestać myśleć, że Hania może dostać od tego jakiegoś zawału czy coś…

Sprawa była dziwna. Beata wiedziała, że dziewczyny potrafią ograniczać jedzenie do minimum, a nawet przestają jeść, żeby nie utyć – ale wymiotowanie? Chociaż chyba jakiś czas temu coś czytała… ale słabo pamiętała tamten artykuł czy książkę. Zresztą mniejsza o to. W tej chwili ważniejszy był fakt, że Hania potrzebowała pomocy.

Niestety najwyraźniej nie według jej rodziców. Beata odwiedziła ich w weekend zaraz po rozmowie z Agatą. Mama Hani przyjęła ją z uśmiechem, usadziła w dużym salonie, wyciągnęła ciasta, zrobiła świetną kawę. Taty Hani nie było – wyjechał na kilka dni w delegację, jak wyjaśniła pani Domańska.

– Mąż ciągle gdzieś służbowo wyjeżdża – powiedziała pobłażliwie. – No ale jak się chce utrzymać rodzinę na jakimś poziomie, to nie ma wyjścia, wie pani.

Całe wyposażenie domu wyraźnie sugerowało ten wysoki poziom. Nowoczesne meble, dużo drogiego sprzętu elektronicznego. O ile Beata umiała rozpoznać, i ubrania Hani, i stroje jej mamy były markowe. Zresztą o mamie Hani i jej zakupach słyszała już trochę złośliwych uwag od matek innych uczniów.

– No to co panią sprowadza? – zagadnęła pani Domańska. – Co ta moja modnisia zmajstrowała?

Beata starała się wyjaśnić to w możliwie najdelikatniejszy i łagodny sposób. Nie udało się. Mama Hani słuchała z coraz bardziej niezadowoloną miną.

– Skończyła pani już opowiadać bzdury? – zapytała lodowato, gdy Beata zamilkła. Czuło się, że temperatura w pokoju spadła od tych słów o kilkanaście stopni.

– To nie są bzdury…

– Oczywiście, że bzdury – przerwała pani Domańska. – Skąd ma pani takie durne informacje? Od tej całej Agaty pewnie? Albo od Gośki? Obie siebie warte, zarozumiałe gówniary, które zazdroszczą Hani wszystkiego, i ubrań, i urody, i figury.

– Tu nie chodzi o to, od kogo wiem, tylko że Hania ma problem i potrzebuje pomocy – powiedziała Beata z naciskiem.

– Jakiej pomocy? – żachnęła się rozmówczyni. – Co mi pani tu insynuuje, że my jesteśmy jakąś patologią czy co? Pewnie, rodzice tamtych to by chętnie z nas zrobili coś takiego. W tym mieście to nie można mieć czegoś więcej niż przeciętny nieudacznik, bo zaraz się ktoś przyczepi i będzie chciał zniszczyć, obgadać.

Próby skierowania rozmowy na samą Hanię i propozycja wspólnego poszukania dla niej pomocy rozsierdziły panią Domańską jeszcze bardziej. Koniec końców Beata została zwyczajnie wyproszona z tego domu.

– Niech mi pani nie rozpowiada takich bzdur o mojej córce, bo doniosę na panią do dyrektora – ostrzegła pani Domańska w drzwiach. – A tej całej Agaty i Gośki więcej za próg nie wpuszczę.

Gwałtowne zatrzaśnięcie drzwi stanowiło ponure podsumowanie: nie udało się.

W poniedziałek Beatę czekała bardzo przykra rozmowa z Agatą.

– Wiem wszystko – powiedziała Agata, gdy Beata przed pierwszą lekcją zrelacjonowała jej w skrócie sytuację. – Hanka do mnie zadzwoniła wczoraj i strasznie na mnie krzyczała, że cokolwiek pani powiedziałam i że jestem zazdrosną zdrajczynią i podłą… no, takie tam różne. I że od dziś nie będzie ze mną siedzieć, mam się wynosić z jej ławki.

– Bardzo cię przepraszam. – Beata popatrzyła na nią z poczuciem winy. – Powinnam była jakoś inaczej to rozegrać, nie pomyślałam o tym. Ale wydawało mi się, że mama Hani tym bardziej się przejmie, gdy będzie wiedziała, że przyjaciółka jej córki też się martwi.

– To nie pani wina. – Agata pokręciła głową i uśmiechnęła się blado. – Ja wczoraj rozmawiałam z rodzicami, bo jak Hanka się rozłączyła, to się strasznie popłakałam i wszystko ze mnie wyciągnęli. I powiedzieli, że bardzo dobrze zrobiłam, że pani wszystko powiedziałam i że pani powiedziała mamie Hani. I żebym się nie obwiniała ani nie obwiniała pani, bo to Hanka się zachowała nie w porządku, a jej mama jest… – Agata urwała i się trochę zaczerwieniła. – No, mój tata nazwał mamę Hani w taki sposób, że moja mama mu powiedziała, że o kobiecie to jednak nie wypada tak mówić. Poradzę sobie – dodała ciszej. – Tylko Hani mi strasznie szkoda, bo się o nią martwię.

Agata przesiadła się do wolnej ławki z przodu w rzędzie pod ścianą. Hanka na lekcjach milczała i patrzyła wyniośle, na przerwach rzucała Beacie tylko równie wyniosłe „Dzień dobry” i szła dalej.

Więc Hanka, z którą Beata nie wiedziała, jak rozmawiać. Spróbowała się poradzić pani pedagog, ale ta tylko wzruszyła ramionami. „Dziewczyny w tym wieku zawsze robią coś głupiego, żeby być szczupłe”, stwierdziła. „Przejdzie jej, jak będzie starsza i będzie miała w życiu prawdziwe problemy”. Michalina, z którą ten temat też był przerabiany, od razu oświadczyła: „Nie mam pojęcia, co z tym zrobić, ale Domańskiej to lepiej nie ruszaj, stary jej i jej mężowi bardzo nadskakuje, bo są dziani”.

Pozostało uczucie, że ignoruje się problem, który na razie się przyczaił, ale w każdej chwili jest gotów wrócić z wyjątkowo paskudną siłą. Beata czasem spoglądała na Hanię podczas lekcji i myślała: przepraszam, że nie wiem, jak ci pomóc.

Tak, więc Hanka, której widok wywoływał paskudne poczucie winy i jakąś niepokojącą obawę.

Andrzej. Andrzej wrócił do szkoły parę dni po tamtej awanturze; miał odgórnie obniżone sprawowanie do poprawnego – dyrektor sam to wpisał do dziennika trzeciej „b” – co tydzień musiał się stawiać u pani Mirki w gabinecie pedagoga i nie mógł uczestniczyć w tegorocznych konkursach ze sztuk walki. Poza tym cała sprawa jakoś przycichła, nawet rodzice Adama z czwartej „a”, którzy pod koniec marca byli u dyrektora na długiej i dość głośnej rozmowie, już się więcej nie pojawili. Co zrobił komendant – Beata nie miała pojęcia, choć Michalina skwitowała to któregoś dnia w pokoju nauczycielskim słowami: „Stary Weredecki pociągnął pewnie za wszystkie sznurki, za które mógł, a dyrektor jest wyraźnie tym wkurzony. Ty zauważyłaś, że dyr niby się tak z komendantem koleguje, ale jego syna to by najchętniej pod byle pretekstem wykopał ze szkoły?”.

Na zewnątrz sprawa została więc uporządkowana. Ale wewnątrz…

Wewnątrz pozostały rysy, to uderzyło Beatę dość szybko.

Andrzej stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i wycofany. Próby rozmowy ucinał suchym „Wszystko w porządku”. Siedział sam w ostatniej ławce pod ścianą, jeszcze bardziej odizolowany od reszty po tym, jak dwie siedzące dotąd przedostatniej ławce osoby przeniosły się gdzie indziej. Wyglądało to dość… ostentacyjnie, akurat te dwie dziewczyny, Julka i Maja, miewały takie ostentacyjne zagrywki, choć zwykle zachowywały je na przerwę. Zresztą sporo innych osób z klasy też zaczęło Andrzeja unikać, jakby sama jego obecność miała być zagrożeniem. W którymś momencie Beata zorientowała się, że Gosia rzuca na forum złośliwe uwagi odnośnie do marcowej awantury – czasem na przerwach, czasem na lekcjach. W czasie rozmowy w cztery oczy, gdy Beata ją zapytała, po co to robi, Gosia oświadczyła:

– Bo sobie zasłużył. Taki był zawsze zarozumiały, nadęty i nieuprzejmy, a wyszedł z niego zwykły agresywny prostak.

– Małgosiu – poprosiła Beata zmęczonym głosem – cokolwiek myślisz o Andrzeju, albo powiedz mu to w twarz, albo zostaw temat, bo teraz niepotrzebnie wszystko nakręcasz. Jest już wystarczająco trudno.

Gosia spojrzała ze zdziwieniem i najwyraźniej zobaczyła na twarzy Beaty coś, co ją przekonało.

– OK – mruknęła. – Postaram się. Ale to nie jest normalne, że on tak kogoś pobił i nikt mu za to nic nie zrobił. To co, teraz każdego z nas tak może pobić?

– Andrzej nikogo z was nie pobije – ucięła Beata stanowczo.

– Skąd pani niby to wie?

– Po prostu wiem – odparła twardo.

Tak, tego była akurat pewna. Cokolwiek się wydarzyło, cokolwiek wywołało tamtą awanturę – albo minęło, albo straciło na znaczeniu. Andrzej wydawał się znacznie spokojniejszy niż na początku roku, z upływem kolejnych tygodni wyglądało na to, że schodzi z niego to dziwne napięcie, które wcześniej zdawało się narastać. A poza tym, tak zwyczajnie i po prostu, Beata sądziła, że wszystko, co się wydarzyło po bójce, było dla Andrzeja wystarczającą nauczką. Owszem, konsekwencje w gruncie rzeczy były niewielkie – oficjalnie. Ale przecież nie od razu miał pewność, jak to się dla niego skończy, musiał odczuwać jakiś lęk, wyrzuty sumienia, musiał żałować tego, co zrobił. Musiał. Była pewna, że musiał.

Najwyraźniej jednak opinię Małgosi „to nie jest normalne” podzielała spora część klasy i przez parę tygodni było to dość wyraźnie widać. Beata obserwowała to z niepokojem – takie coś, takie odizolowanie od siebie jednej osoby, nie służyło nikomu. Ale zanim wpadła na pomysł, jak na to wychowawczo zareagować – sprawy wzięła w swoje ręce Anita.

Któregoś dnia po wejściu na polski do trzeciej „b” Beata z zaskoczeniem zobaczyła, że na dotychczasowym miejscu Julki i Mai siedzą – Anita i Maks. Za nimi Andrzej, najwyraźniej też zdziwiony, choć starał się tego nie okazywać. Anita, podchwyciwszy wzrok Beaty, uśmiechnęła się uspokajająco.

W pierwszej chwili Beata nie do końca rozumiała, co się dzieje, ale po paru dniach to do niej dotarło. Anita i Maks stanęli po stronie Andrzeja. Właściwie podejrzewała, że to była decyzja Anity, Maks pewnie po prostu poszedł w ślady swojej dziewczyny, bo zawsze był gotów ją wspierać.

Jednego dnia Anita i Maks siedzieli razem, kolejnego Anita usiadła z Andrzejem, następnego – usiadł z nim Maks. Potem znów przetasowanie. I tak dzień w dzień. Andrzej poddawał się temu bez słowa. Po jakimś tygodniu dosiadł się do nich jeszcze Marcin – usiadł w środkowej ławce w tamtym rzędzie, dotąd wolnej. Nie uczestniczył w zamianach prowadzonych przez Anitę i Maksa, nawet nie patrzył na Andrzeja, ale wydawał się zdeterminowany w swojej decyzji.

Nie powinno mnie to dziwić, pomyślała w którymś momencie Beata. Ani u Marcina, ani u Anity. Marcin jest lojalny wobec osób, które są dla niego ważne – więc będzie stał po stronie Andrzeja, nawet jeśli ten nie doceni takiego gestu. A Anita… Jest coś, co łączy Anitę i Andrzeja: obojętność na to, co powiedzą i pomyślą inni, obojętność tak całkowita i głęboka, że chwilami trudno ją zrozumieć. I jeszcze jedno: gotowość wspierania tych, którzy wcześniej byli w porządku wobec niej, wobec niego. Tak, Anita z pewnością cały czas pamięta o tych momentach, gdy Andrzej stawał po jej stronie – bezinteresownie, bez proszenia, bez oczekiwania czegokolwiek. Może nawet bez głębszej refleksji na temat tego, co robił. Anita o tym pamięta i teraz robi to samo, bo tak chce, bo tak potrzebuje.

Ale Andrzej pozostał zamknięty w sobie, wycofany, milczący. Pani Mirka – Beata nadal nie przeszła z nią na „ty”, zresztą nie ona jedna, większość pokoju nauczycielskiego trzymała się tego „pani” twardo i bez ochoty na zmianę sytuacji – pani Mirka skarżyła się czasem podczas wspólnego picia kawy: „Ten pani Andrzej zupełnie nie wykazuje chęci do współpracy, za każdym razem mówi, że wszystko w porządku, o co bym go nie zapytała, zawsze ta sama odpowiedź. W ogóle nie chce się otworzyć”.

Beata mogłaby jej powiedzieć, że Andrzej nie otworzy się na zawołanie. Większość uczniów nie otworzy się na zawołanie. A na pewno nie wtedy, gdy wiadomo, że każde słowo wypowiedziane w gabinecie pedagoga trafi prosto do dyrektora.

Mogłaby jej to powiedzieć, ale nie miało to sensu.

Więc Andrzej, schowany za murem, który sam wokół siebie wybudował, odrzucający każdą próbę nawiązania kontaktu.

A przecież to nie wszyscy. Było tylu innych uczniów, i w jej klasie, i w innych klasach, z problemami – drobnymi albo dużymi, chwilowymi albo długotrwałymi, banalnymi albo poważnymi; tylu innych, którzy potrzebowali uwagi, rozmowy, pomocy. Człowiek musiałby się rozdwoić, roztroić, zwielokrotnić, żeby to wszystko ogarnąć. I czasem naprawdę potrzebowało się o tym opowiedzieć, wyrzucić z siebie, żeby ktoś z boku wysłuchał. Nawet nie doradził, ale po prostu wysłuchał, przez chwilę towarzyszył w tym wszystkim.

Konrad nie chciał. Miał dość własnych problemów, jak sam mówił. Pewnie miał rację.

Ale to nie zmieniało faktu, że niekiedy – jak w ten majowy wieczór – Beata czuła się samotna. Choć siedzieli we dwoje na łóżku, objęci, przytuleni do siebie – wrażenie osamotnienia nie chciało zniknąć.

 

***

 

Na początku czerwca wydawało się, że wszystko powoli wraca do normy. Nastroje w klasie się uspokoiły, przynajmniej na tyle, by to dziwne napięcie z poprzednich tygodni się trochę rozmyło. Sporo osób złożyło pracę na tegoroczny konkurs polonistyczny – w tym Andrzej, który znów dawał się wciągać w rozmowy o książkach, i na forum, i w czasie przerw. Jacek był wciąż spokojny i dość wyciszony, ale najwyraźniej jego przyjaźń z Wojtkiem się pogłębiała, a czas spędzany z Didi wprawiał go w dobry humor. Hanka porzuciła swoją wyniosłą minę, chociaż nadal trzymała się z daleka i od Beaty, i od Agaty. Karolina, jak sama któregoś dnia przyznała, godziła się z tym, że rodzice do siebie nie wrócą i próbowała oswoić się z myślą, że mama chce zamieszkać z panem Wojtkiem.

– Ja już do niego mówię na „ty” – dodała. – Ale przy tacie staram się tego unikać. Mama powiedziała, że chcą poszukać nowego mieszkania, to nawet fajnie, bo teraz mam mały pokój, może w nowym będę miała większy. Dziwne to wszystko, wie pani? Tata chyba też kogoś poznał, bo ostatnio mnie pytał, czy chciałabym poznać jedną jego koleżankę z pracy.

– I co?

Karolina wzruszyła ramionami.

– No powiedziałam, że mogę poznać. Może będzie OK.

Tak, czerwiec rozpoczął się w miarę spokojnie i dawał nadzieję na spokojne zakończenie roku. Do wtorku, dwa dni przed Bożym Ciałem, gdy Halecki dostał zawału na lekcji.

Całą historię Beata poznała z opowieści swojej klasy, która wtedy miała fizykę. To była czwarta lekcja. Było bardzo ciepło, dzieciaki wachlowały się zeszytami, Halecki posapywał ciężko, tłumacząc coś na tablicy. W którymś momencie się zdenerwował.

– Czy wy, głupki skończone, przepisujecie tępo to, co napisałem? – krzyknął. – Przecież źle wzór wyprowadziłem, a żadne z was, ślepe barany, tego nie widzi i nie zwróci uwagi? Osły patentowane, żadne mózgu nie użyje, tylko się gapi na tablicę i nic!

Poczęstował klasę jeszcze kilkoma epitetami. Trzecia „b” milczała i pokornie to przyjmowała, bo tak było najbezpieczniej. Jako profil humanistyczny i tak kończyli fizykę w tym roku, więc było im już wszystko jedno, chcieli tylko dotrwać do końca roku i nie podpaść.

Nagle Halecki chwycił ręką za koszulę na wysokości serca. Gosia twierdziła, że chwytał się tak już kilka razy od początku lekcji, przystawał, przerywał mówienie i dyszał ciężko, ale myślała, że to z gorąca. Karolina powiedziała, że wtedy, gdy ostatni raz tak chwycił, zrobił się cały czerwony i popatrzył gdzieś na ścianę z przerażeniem.

A potem upadł na ziemię z ciężkim, głuchym huknięciem. Na szczęście głowa poleciała mu w bok, więc nie uderzył w kant biurka.

Trzecia „b” zamarła. Jacek ujął to tak: „Na moment zrobiło się tak cicho, że słyszałem, jak mi serce bije”. Dwadzieścia parę par oczu wpatrywało się w leżącego bez ruchu Haleckiego z niedowierzaniem. „To było takie nierealne, wie pani”, wyjaśniła później Magda. „Takie, no… takie rzeczy się w szkole nie zdarzają, nie? Wydawało mi się, że to jakiś durny kawał, ale pan Halecki nigdy nie żartuje…”.

Pierwszy zerwał się z krzesła Jacek, zaraz za nim Andrzej. Położyli Haleckiego w bezpiecznej pozycji. Anita jako kolejna odzyskała przytomność; krzyknęła na grupkę, która wstała i właśnie otoczyła kołem nauczyciela:

– Ej, weźcie się odsuńcie, bo przez was robi się duszno! Okna pootwierajcie, idioci! – po czym sama rzuciła się do najbliższego okna.

Gośka, dla której krzyk Anity był jak przebłysk zdrowego rozsądku – tak to sama określiła – zaczęła odpychać stojących do tyłu.

– Odsuńcie się, cholera! – zarządziła. – Wszyscy siadają! Izka, leć po panią Beatę! Albo po dyra!

Iza wybiegła, o mało nie wywróciła się na korytarzu o własne nogi. Pobiegła prosto do sekretariatu, ale zanim zdołała z siebie wydusić, co się stało i o co chodzi, sekretarka musiała ją posadzić na krześle i uspokoić. Gdy karetka została wezwana, Iza się rozpłakała z nerwów.

W sali do fizyki było gorzej.

– Ty – powiedział Jacek cicho, patrząc na Andrzeja. – On chyba nie oddycha.

Anita i Gośka, które stały między biurkiem nauczycielskim a ławkami, by pilnować porządku – „Wie pani, każdy chciał podchodzić i zobaczyć, jak sytuacja, czy pomóc i takie tam, można było zwariować, więc stałyśmy z Gośką jak dwa Cerbery i warczałyśmy, żeby siedzieli na tyłkach i nie przeszkadzali”, wyjaśniła Anita – obejrzały się na te słowa i spojrzały na siebie z przerażeniem. Gośka zbladła. Anita cicho przeklęła. Maks, który właśnie na wcześniejszą sugestię dziewczyn nalał do kubka trochę wody ze zlewu pod oknem, zamarł w miejscu.

– Na plecy – rzucił Andrzej. – Pamiętasz pierwszą pomoc?

– Tak – powiedział Jacek zduszonym głosem. – Trzydzieści ucisków, dwa wdechy.

– Dobra.

– Ty uciskasz.

Andrzej rzucił mu krótkie spojrzenie, pokiwał głową i szybko rozpiął Haleckiemu koszulę.

– Nie będziesz miał problemu z robieniem wdechów? – spytał, układając odpowiednio ręce na klatce piersiowej nieprzytomnego nauczyciela.

– Nie. Dam radę.

„Wie pani”, wyjaśnił Jacek, „Andrzej jest silniejszy, a pan Halecki jest… no… dosyć gruby. Ja bym nie dał rady tak mocno uciskać, żeby to coś dało”.

Robili resuscytację przez kilka minut, chociaż Jacek miał wrażenie, że trwało to godziny. Anita też. Gosia nawet nie patrzyła w tamtą stronę, było jej niedobrze z nerwów. Reszta klasy siedziała cicho, Agata szlochała w chusteczkę. Hanka przesiadła się do niej i mocno przytuliła.

Halecki w końcu znów zaczął oddychać. Jacek i Andrzej położyli go ostrożnie z powrotem na boku; fizyk dalej był nieprzytomny, ale najważniejsze, że pierwsza pomoc pomogła. Jacek klęczał na ziemi i nie odrywał wzroku od nauczyciela, z obawy, że gdy przestanie pilnować, ten ponownie przestanie oddychać. Andrzej usiadł pod tablicą, skrzyżował nogi, objął je rękami i patrzył w podłogę.

W końcu usłyszeli nasilający się sygnał karetki; ratownicy wpadli do sali niemal równocześnie z dyrektorem i Beatą, którą z okienka spędzanego na dworze ściągnęła zapłakana Iza. Dyrektora trzeba było uspokoić, niemal spacyfikować, żeby się odsunął od Haleckiego i dał działać pogotowiu. Dopiero kiedy do sali wbiegła jeszcze pani Mirka i sekretarka, zdołały we trzy wyprowadzić starego i zaciągnąć go do gabinetu pedagogicznego.

– Masz – powiedziała pani Mirka surowo, wciskając dyrektorowi do rąk szklankę z wodą, do której wsypała jakieś proszki. – To na uspokojenie. Nie dyskutuj, pij, bo zaraz cię razem z Edkiem będą musieli odwieźć.

– Zostawiamy go z panią – mruknęła sekretarka. – Ja muszę spróbować zawiadomić rodzinę.

– Edek nie ma rodziny – wykrztusił dyrektor. – Tylko córkę. Ale ona się do niego nie odzywa. Nie masz gdzie dzwonić.

– No ktoś w papierach musi być podany do pierwszego kontaktu – zirytowała się sekretarka. – Jak poszukam, to znajdę.

Beata też wyszła, poszła prosto do sali od fizyki. Trzecia „b” dalej siedziała cicho, choć napięcie już trochę zeszło, przynajmniej z większości. Parę osób przeglądało jakieś zeszyty, Magda z Kasią rozmawiały szeptem.

– Karetka już pojechała i lekarze się wszystkim zajmą – powiedziała Beata łagodnie. – Wszystko będzie dobrze. Bardzo dobrze się spisaliście, jestem z was dumna. A teraz idźcie do domu, zwalniam was z reszty lekcji, bo i tak wszyscy jesteście rozbici nerwowo.

Informację o zwolnieniu z lekcji przyjęli spokojnie, bez zbędnej, niestosownej w tym momencie radości. Większość szybko się spakowała i wyszła. Parę osób zostało.

Wtedy właśnie – przez resztę lekcji i całą przerwę – Beata wysłuchała relacji z całej historii. Anita, Maks, Gosia, Jacek, Iza – wyraźnie potrzebowali to z siebie wyrzucić. Z grupy najbardziej zaangażowanych w całą sytuację osób brakowało tylko Andrzeja, który bez słowa wyszedł z resztą klasy.

– Jezu, to było straszne – jęknęła Iza i otarła kolejne łzy. – Nie lubię pana Haleckiego, ale to byłoby straszne, jakby umarł. Tak w szkole, na lekcji.

Po opowiedzeniu wszystkiego najpierw wyszli Anita z Maksem, chwilę po nich Iza. Gosia spojrzała na Jacka.

– Byliście z Andrzejem super – stwierdziła. – Zwłaszcza ty. Nie wiem, czy ja bym się umiała przemóc, żeby robić usta-usta panu Haleckiemu.

– Taaa… – Jacek roześmiał się z zakłopotaniem. – Do matury będę znany jako ten, który się całował z Haleckim, nie dadzą mi żyć.

– Niech spróbują – odparła Gosia ostrzegawczym tonem. – Byłeś naprawdę super. Powiem Didi, żeby wiedziała, jakiego ma faceta.

Jacek się zaczerwienił. Gosia pożegnała się i wyszła – wyciszona i zamyślona, nadal trochę blada.

– Gosia ma rację – zgodziła się Beata. – Byliście z Andrzejem super.

– No, dziewczyny też – zaznaczył Jacek. – Jakby Gosia z Anitą nie ogarnęły wszystkich, to byśmy nic nie mogli zrobić. Przez moment prawie wszyscy zaczęli się tłoczyć, ja sam ledwo mogłem oddychać, tak się duszno zrobiło. A bez Andrzeja to bym nie dał rady.

– On bez ciebie też nie – zwróciła mu uwagę Beata. – Twoja mama byłaby z ciebie ogromnie dumna.

Jacek uśmiechnął się lekko.

– Myślę, że tak – powiedział i sięgnął po plecak. – Ale to było naprawdę straszne. Do widzenia.

Gdy wyszedł, Beata usiadła na najbliższym krześle, oparła łokcie na ławce, a głowę na dłoniach. Wzięła głęboki oddech. Rany boskie.

Dopiero dzwonek na kolejną lekcję zmusił ją do wstania, wyjścia z sali od fizyki i jakiegoś zebrania myśli. Pytania pierwszaków, z którymi zgodnie z planem miała teraz zajęcia, zbyła krótkim: „Nie teraz, jestem za bardzo rozbita, żeby o tym mówić, wszystko będzie dobrze, tylko już mnie teraz nie pytajcie”.

Trzy lekcje później z ulgą zabrała swoje rzeczy z pokoju nauczycielskiego, wyszła szybko ze szkoły i w drodze do domu kupiła butelkę wina. Chciała zapomnieć o tym dniu, przynajmniej do jutra.

 

***

 

– Co roku czekam na zakończenie roku z jeszcze większą niecierpliwością niż poprzedniego roku – oświadczyła Michalina podczas przygotowywania auli. – To brzmi trochę jak jakaś myśl Leca. Może ją zapiszę, opublikuję i stanę się sławną aforystką.

– Jestem za – mruknęła Beata, stukając w mikrofon, który znowu źle działał. – Albo możemy to sobie kazać wyryć na nagrobkach. Złote myśli polonistek po kolejnym roku walki ze wszystkim.

Był piątkowy poranek – ostatni dzień szkoły. Nareszcie. Kilkoro nauczycieli i kilkunastu uczniów ustawiało dekoracje, krzesła, sprawdzało sprzęt. Pod jednym z okien Gosia z Karolem z trzeciej „a”, obecnym wiceprzewodniczącym samorządu szkolnego, czytali półgłosem swoje wystąpienia.

Dotarcie do ostatniego dnia roku szkolnego wydawało się niezłym wyczynem. Cały semestr zimowy, jakby wyjęty z życia. Semestr letni, w ciągłym napięciu. Jakby prawo serii, wszystko się cały czas musiało walić. A może wcześniej było podobnie, tylko widziało się więcej tych pozytywnych stron?

Ale są takie okresy, jakby wszystko się sprzysięgło przeciwko człowiekowi. Stwierdziły to zgodnie z Michaliną podczas zeszłotygodniowego wypadu do kawiarni. Naprawdę są. Zdarza się taki dzień, tydzień, miesiąc. A czasem rok. I pozostaje jedynie przeczekać, przetrwać, by nie zwariować.

Oby tylko wakacje były lepsze.

Gdy zbliżała się dziesiąta i większość osób już usiadła, do auli wszedł Halecki. Szedł powoli, podpierał się laską. Przywitał go głośny, pełen sympatii szmer, kilka okrzyków „Pan profesor!” i sporo uśmiechów. Zdecydowanie więcej, niż sobie zasłużył swoim dotychczasowym sposobem traktowania uczniów, pomyślała Beata kwaśno. Ale dzieciaki były mniej pamiętliwe niż dorośli. A już na pewno trzecia „b”, która przeżyła grozę podczas tamtej lekcji fizyki.

Halecki chyba zdawał sobie sprawę z tego, co chodziło Beacie po głowie, bo przystanął w połowie drogi, rozejrzał się po uczniach z pewnym niedowierzaniem – a potem nagle się uśmiechnął. Niepewnie, ostrożnie. Pomachał ręką paru dziewczynom z pierwszej „c”, które wołały „Dzień dobry, dzień dobry!”, kiwnął głową nauczycielom w pierwszym rzędzie i rozejrzał się niepewnie.

– Edek, chodź, siadaj tutaj – powiedziała stanowczo Wanda i zabrała torebkę z krzesła obok siebie.

Halecki zaczerwienił się nieco – jego słabość do Wandy najwyraźniej nie zniknęła – usiadł i powiedział:

– Ale dzieciaki ładnie zrobiły dekoracje. Musieli się nieźle napracować.

– Halecki wyrzekł dobre słowo o uczniach – szepnęła Michalina do Beaty. – Albo przy zawale serca dostał też zawału mózgu, albo go w tym szpitalu podmienili. Jeśli powie jeszcze coś dobrego, ja dostanę zawału.

Beata nie skomentowała. Pamiętała ponurą uwagę Wiesi, sekretarki, na drugi dzień po zwale Haleckiego: „Zadzwoniłam do jego córki, bo była podana w papierach do pierwszego kontaktu, a ta mówi, że guzik ją obchodzi ojciec, dla niej nie żyje od dziesięciu lat i możemy co najwyżej się odezwać, jak będzie trzeba zapłacić za pogrzeb. Jaka córka mówi takie rzeczy o własnym ojcu?”.

Co Halecki musiał zrobić, żeby córka mówiła coś takiego, pomyślała wtedy Beata, ale pozostawiła tę uwagę dla siebie. Nie było sensu dyskutować, to by w niczym nie pomogło.

Haleckim zajął się dyrektor. Załatwił jakąś dziewczynę, która pracowała w pobliskim domu opieki społecznej, żeby odwiedzała chorego w szpitalu, zaglądała do jego mieszkania, karmiła kota – bo Halecki, jak się okazało, miał kota, pięknego persa, grubego i naburmuszonego jak właściciel – a potem, gdy fizyka wypisano ze szpitala, by pomagała w codziennych czynnościach, robiła zakupy, dotrzymywała towarzystwa. Załatwił też pielęgniarkę, która przychodziła podawać leki i kontrolować stan rekonwalescenta. Stary nawet sam raz zawiózł kota do weterynarza na kontrolę i podobno zrobił tam straszną awanturę, bo kot miauczał okropnie podczas podcinania pazurów, co to za weterynarz, że kot się przez niego drze jak obdzierany ze skóry?

– Oni się od lat bardzo przyjaźnią – wyjaśniła pani Mirka Beacie któregoś dnia, gdy piły w pokoju nauczycielskim kawę. – Ja wiem, że Zbyszek bywa trudny i czasem jest szorstki, ale dla swoich zawsze jest na sto procent.

– Nawet jak klepie ich w tyłek przy innych pracownikach? – nie wytrzymała Michalina.

– Nawet – odburknęła pani pedagog, odwróciła się do niej plecami i przez resztę przerwy wytrwale ignorowała.

Haleckiego odwiedzała jeszcze jedna osoba – Mateusz. Mateusz, który od momentu założenia aparatu słuchowego zaczął się na fizyce wykazywać coraz lepszym rozeznaniem w omawianych tematach i jako jeden z niewielu od dwóch lat nie dorobił się ani jednej uwagi w dzienniku od Haleckiego, pierwszy raz poszedł do szpitala dzień po Bożym Ciele, z mamą, bo sam nie miał śmiałości. Halecki podobno zareagował na jego widok sporym wzruszeniem. Od tej pory Mateusz zaglądał tam, już sam, codziennie po szkole. Potem wpadał, nieraz z mamą, do mieszkania Haleckiego.

– Pan profesor nie jest taki straszny – powiedział któregoś dnia Beacie, gdy rozmawiali o tych wizytach. – Tylko bardzo nerwowy. Mówił, że z tego miał ten zawał, z tej nerwowości i nadwagi, i zbyt tłustego jedzenia. I zbyt wielu piw wieczorami. Teraz narzeka, że każą mu jeść same warzywa i pić wodę, jakby był królikiem. Kota ma fajnego, ma na imię Amper i lubi, jak się go klepie po zadku, unosi wtedy tak śmiesznie ten zadek i pomrukuje. Tylko strasznie wychodzi, trzeba go codziennie czesać.

– Jesteś wspaniały, że do niego zaglądasz – stwierdziła Beata. Mateusz się trochę zaczerwienił.

– Nie no, tak po prostu pomyślałem, że może zajrzę, pan profesor mi w tym roku dawał tyle fajnych dodatkowych materiałów z fizyki do ćwiczeń i zawsze mi to potem sprawdzał i mówił, co dobrze, a co źle i czemu… – Uśmiechnął się lekko. – A jak zobaczyłem, że się ucieszył, że przyszedłem, to pomyślałem, że co mi szkodzi, mogę częściej, też bym nie chciał tak sam w szpitalu leżeć.

No popatrz, pomyślała Beata z zaskoczeniem. Halecki robił Mateuszowi praktycznie korepetycje z fizyki, zupełnie po cichu, nieodpłatnie i słowem nie pisnął, żeby się pochwalić czy coś. Ludzie zaskakują na każdym kroku.

– To mu teraz robimy z mamą czasem jakieś zakupy – dodał Mateusz. – I mama ostatnio się uparła i zrobiła u pana profesora w mieszkaniu wielkie sprzątanie. Strasznie się irytował, że nie potrzebuje, żeby mu z litości sprzątano, ale mama tak na niego spojrzała, że od razu umilkł i tylko mruczał, że wszystkie kobiety muszą zawsze postawić na swoim. I żebym się nigdy nie żenił, bo potem tylko taki terror w domu trzeba znosić. Ale to do mnie mówił, po cichu, bo jak mama raz zajrzała i zapytała, co mówił, to powiedział, że nic. Ale jak wychodziliśmy – dodał z rozbawieniem – to pocałował mamę w rękę. Śmieszny jest czasami. Mama mówi, że w sumie go lubi.

Z kilku kolejnych rozmów z Mateuszem wyłaniała się dziwna historia dziwnej relacji, która powoli się rozwijała. Halecki, o ile Beata wiedziała, od kilkunastu lat rozwiedziony, z tą córką, dla której był martwy. Mama Mateusza, która owdowiała jakieś osiem, dziewięć lat temu i mieszkała z teściową oraz synem. Mateusz, który nigdy nie wspominał o ojcu, chociaż według słów własnej mamy cały czas trzymał przy łóżku ostatnie zdjęcie, jakie mu z ojcem zrobiono. Coś się pomiędzy tą trójką rodziło – jakieś porozumienie, poczucie wspólnoty, może przyjaźń. Halecki namawiał Mateusza do matury z fizyki i już teraz robił plan wspólnej nauki i powtórek w czwartej klasie. Bezkosztowo. Na pytanie mamy Mateusza o stawkę za godzinę obraził się i zrobił, po swojemu, małą awanturę, która została przyjęta bez większego wrażenia. Mama Mateusza popatrzyła na ciskającego się po pokoju fizyka i stwierdziła: „Może się pan na mnie obrażać, ale ma pan na mnie nie krzyczeć, bo ja też zacznę krzyczeć, a jestem młodsza i zdrowsza od pana, więc będę się wydzierać głośniej”, na co Halecki z miejsca się uspokoił i z wyrzutem odparł: „Pani to umie zepsuć człowiekowi przyjemność”. Po czym usiedli z Mateuszem do jakiegoś nowego działu z fizyki i przez dwie godziny się nim zajmowali, dopóki nie zostali zawołani na obiad.

Czymkolwiek było to, co się tworzyło na linii Halecki – mama Mateusza – Mateusz, najwyraźniej dawało im coś dobrego. Więc teraz, patrząc na fizyka siedzącego obok Wandy, Beata nie czuła ochoty, by przyłączyć się do kpin Michaliny. Miała raczej ochotę podejść do Edka i powiedzieć mu: „Nie schrzań tego”.

Ale o to, by nie schrzanić tego – czymkolwiek owo „to” było lub mogło być – Edek musiał już zadbać sam. Można doradzać nastolatkom, nie facetowi, który dobija wieku emerytalnego.

Chyba.

– Ty, zobacz – szepnęła jej nagle do ucha Michalina. – Komendant przyszedł na zakończenie roku.

Beata, zaskoczona, odwróciła się i szybko wyłapała wzrokiem masywną sylwetkę pana Weredeckiego. Był w mundurze. Szedł pod rękę z żoną, z taką surową, stanowczą miną. Przywitał się z paroma osobami, inne minął z krótkim kiwnięciem głowy. Beacie posłał lekki uśmiech i ukłon. A potem usiadł z panią Weredecką w siódmym czy ósmym rzędzie i patrzył twardo przed siebie.

Uczniowie jeszcze się schodzili. Zza dekoracji przygotowanych do krótkiego przedstawienia wyszło parę osób – dwie dziewczyny z drugiej „b”, chłopak z pierwszej „a”, Anita, Maks, Andrzej. Coś jeszcze przed chwilą sprawdzali i poprawiali, Maksa i Andrzeja Anita zagoniła do przeniesienia paru cięższych przedmiotów.

– Dobra, jest OK – rozległ się głos Anity. – Możemy siadać. Andrzej, a ten głośnik to na pewno nie poleci?

– Przywiązałem go do drabinki – odparł Andrzej. – Musiałaby polecieć razem z nim.

Anita się roześmiała i całą trójką, wraz z Maksem, poszli sobie znaleźć miejsca. Beata znów się odwróciła i podchwyciła moment, gdy Andrzej zauważył wśród zgromadzonych rodziców swojego ojca.

To było dziwne spojrzenie, i z jednej, i z drugiej strony. Komendant poparzył jakoś tak ostrzegawczo, surowo. Andrzej – jakby z kpiną, nawet się lekko uśmiechnął, w zdecydowanie niesympatyczny sposób. Trwało to chwilę i pozostawiło po sobie trudne do sprecyzowania wrażenie, kojarzące się ni to z próbą sił, ni to z prowokacją.

Właściwie po co on przyszedł?, zastanawiała się Beata, gdy stawali do hymnu, a potem usiedli. Chce dopilnować, czy Andrzej nie robi jakichś numerów, problemów? Czy może chciał się upewnić, że Andrzej w ogóle przyszedł na zakończenie roku?

Dopiero podczas rozdawania nagród za osiągnięcia przyszło jej do głowy coś, co mogło być wyjaśnieniem. Andrzej dostał pierwszą nagrodę w konkursie polonistycznym – w kategorii dla trzecich i czwartych klas, bo w tym roku postanowiły z Michaliną podzielić uczestników na grupy wiekowe, żeby młodsze klasy też miały szansę zdobyć pierwsze miejsca. I dodały więcej kategorii tematycznych, żeby dzieciaki mogły znaleźć coś dla siebie. Andrzej pozostał wierny zeszłorocznemu wyborowi – esejowi popularnonaukowemu – i ponownie wygrał tu w przedbiegach.

Gdy Andrzej, wyczytany, wstał, na sali zapadła cisza – brzmiąca wręcz nienaturalnie po tych falach oklasków, które towarzyszyły wcześniej wręczaniu każdej nagrody. Przez kilka sekund stojąca przy mównicy Beata nie wiedziała, o co chodzi, i nagle do niej dotarło: nie zapomnieli mu w szkole tego. Ani uczniowie, ani nauczyciele. Nie zapomnieli tego, co zrobił i – przede wszystkim – tego, jak łatwo uniknął konsekwencji. Nie zapomnieli i teraz, gdy mieli okazję, wyraźnie mu to zamierzali okazać – takim swoistym bojkotem.

Dostrzegła nagły rumieniec na twarzy pani Weredeckiej. Ona też musiała zdawać sobie sprawę z tego, co się działo.

Ale jakieś oklaski jednak się rozległy. Klaskali Anita i Maks. I Marcin. Jacek. Ojciec Andrzeja, patrzący na Beatę tym swoim twardym spojrzeniem, z nieporuszoną twarzą. Pani Weredecka, która powoli bladła, z zaciśniętymi ustami.

Halecki. To Beata przyjęła ze sporym zaskoczeniem. Ale może podczas którejś wizyty w szpitalu czy w domu Mateusz opowiedział fizykowi, co się działo przed przyjazdem pogotowia.

Kolejne osoby z trzeciej „b”. Właściwie wszystkie. Może to, co się wydarzyło na fizyce na początku czerwca, odbudowało w klasie poczucie wspólnoty. A może uruchomiła się taka zwykła klasowa lojalność, zgodnie z którą można się wzajemnie nie lubić i tak dalej, ale oficjalnie staje się jednym murem. A może po prostu kilka osób – Anita, Maks, Gosia, Iza – zdołało pociągnąć za sobą resztę.

Paru nauczycieli. Trochę pierwszaków, którzy sami chyba nie wiedzieli, o co dokładnie chodzi. Łucja. Michalina, która popatrzyła na Beatę współczująco, pokręciła głową i uniosła ręce z taką miną, jakby chciała powiedzieć: „Ale robię to tylko dla ciebie”.

Reszta nie klaskała. Trudno. Można ich zrozumieć. Chyba. Beata nie była do końca pewna, co właściwie czuje i myśli.

Andrzej podszedł, odebrał od niej dyplom. Wydawał się nieporuszony – i wtedy, gdy panowała cisza, i wtedy, gdy rozległy się oklaski. Przez moment Beata miała ochotę przyłożyć mu książką po głowie.

– Doceń to, że masz ludzi, którzy są po twojej stronie – syknęła, podając nagrodę. Dopiero te słowa wybiły Andrzeja z dotychczasowej postawy „mam wszystko gdzieś”; spojrzał ze zdziwieniem, przez twarz przemknął jakiś cień, jakby zakłopotanie. Pokiwał głową, machinalnie podał rękę dyrektorowi, zignorował jego „W przyszłym roku będę cię miał na oku, smarkaczu” i wrócił na miejsce.

Po to tu jest, pomyślała Beata, gdy po rozdaniu nagród polonistycznych podchodziła do swojego krzesła i podchwyciła na moment wzrok komendanta. Nie pilnuje Andrzeja. Pilnuje nas. I daje wszystkim znać, że jest po stronie syna. Że bez względu na wszystko będzie po jego stronie.

Ciekawe tylko, czy Andrzej zdaje sobie z tego sprawę.

Obawiała się, że nie.

Reszta uroczystości przebiegła spokojnie, jeśli pominąć jeszcze parę mało zabawnych komentarzy dyrektora pod adresem nagradzanych uczniów i momentu, gdy mikrofon działać, akurat podczas przemówienia przedstawicieli samorządu szkolnego. Ale Gosia z Karolem przyjęli to ze stoickim spokojem, rzucili jakąś żartobliwą uwagę, postukali w mikrofon, skrzywili się, gdy rozległ się zgrzytliwy pisk, po czym podjęli przemówienie od przerwanego miejsca.

Przedstawienie pierwszych i drugich klas, do którego Anita zrobiła dekoracje, wyszło świetnie.

– Chyba w końcu założę oficjalnie to kółko teatralne – mruknęła Michalina podczas oklaskiwania uczniów. – Tyle dzieciaków mi się w to wkręciło, że już chyba nie mam wyjścia.

– Załóż – zgodziła się Beata. – Są świetni. – Z żalem pomyślała o własnym kółku, polonistycznym, którego nie zdołała reaktywować w letnim semestrze. Wszystko się tak porozłaziło na boki… Może w kolejnym roku uda się wrócić?

Klasowe zakończenie roku też poszło dobrze – przede wszystkim spokojnie i bez jakiegokolwiek starcia między poszczególnymi osobami z trzeciej „b”. Rozłożone na ławkach książki znów zostały przyjęte z uśmiechem. A kwiat, który Beata dostała – piękny, wielki „ficus Benjamina Exotica”, jak głosiła tabliczka na doniczce, o skręconych gałęziach i drobnych, owalnych liściach – zachwycał. I ważył swoje. Gdy już było po wszystkim, Beata z cichym stęknięciem podniosła doniczkę i wyszła z pustej sali.

Sama nie wiedziała, czy się zdziwiła, czy jednak nie, gdy na korytarzu zobaczyła Andrzeja.

– Pomóc pani? – zapytał.

Odstawiła kwiat na podłogę i wzięła głęboki oddech.

– Ciężkie to – stwierdziła. – Tak, będę wdzięczna, jak mi to zaniesiesz na dół, do samochodu pani Michaliny. Wolę już więcej w tym roku nie schodzić z kwiatem w doniczce po schodach.

Andrzej pokiwał głową.

– Te może pani nieść bez obaw – powiedział, podał jej bukiet lilii, po czym schylił się i podniósł doniczkę.

W milczeniu zeszli na parter, wyszli bocznym wyjściem na mały parking obok boiska i podeszli do samochodu. Michalina, która już przy nim czekała, zrobiła zdziwioną minę, ale tylko otworzyła tylne drzwi i rzuciła:

– Postaw na podłodze za siedzeniem pasażera, to nie spadnie ani się nie połamie.

Andrzej ustawił fikusa. Michalina rzuciła Beacie uważne spojrzenie, po czym wsiadła za kierownicę.

– Dzięki – powiedziała Beata, ostrożnie zamykając drzwi od strony fikusa. – I dzięki za lilie.

Przez chwilę patrzył na bukiet, który trzymała w rękach, potem spojrzał na nią.

– Chciałem panią przeprosić – powiedział cicho. – Za ten rok, ogólnie, zwłaszcza za początek tego semestru. Wiem, że chciała mi pani pomóc i że narobiłem pani problemów.

– Sobie przede wszystkim narobiłeś problemów – poprawiła. – A mogłeś narobić jeszcze gorszych.

– Jest w porządku.

Miała ochotę powiedzieć mu kilka rzeczy – że nie „jest w porządku” tak po prostu, tylko ktoś o to zadbał, za niego i dla niego; że sądząc po zachowaniu części szkoły na auli, sporo osób będzie mu to jeszcze długo pamiętać, a to w pewnym momencie może się okazać dość nieprzyjemne; że chyba nadal pewne rzeczy do niego nie dotarły, może właśnie dlatego, że nie oberwał porządnie konsekwencjami po głowie. I że oczywiście, że chciała pomóc, ale on wyjątkowo umiejętnie tę pomoc odrzucał.

Nie czuła się jednak na siłach, by to teraz poruszać, omawiać, przywoływać, zwłaszcza tu, na szkolnym parkingu, z czekającą w samochodzie Michaliną, która już pewnie chciała jechać do domu, z kręcącymi się wokół innymi ludźmi.

– Uważaj na siebie – powiedziała krótko. – Mam nadzieję, że będziesz miał dobre wakacje. I że w przyszłym roku będzie lepiej. – Wydało jej się to dość suche, więc dorzuciła łagodniej: – Jak będziesz chciał pogadać, to daj znać.

Pokiwał głową, mruknął „Dobrych wakacji, do widzenia” i poszedł w stronę szkoły.

– I co, obiecał, że będzie już grzeczny? – zapytała kpiąco Michalina, gdy Beata wsiadła i zapięła pas.

– Coś w tym stylu.

– Chłopak się jeszcze doigra – stwierdziła. – Teraz go ojciec wybronił, to zobaczysz, jakie cyrki będą w klasie maturalnej.

– Nie będzie żadnych cyrków – zaprotestowała Beata stanowczo. – Nie będzie już żadnych cyrków.

Michalina prychnęła z niedowierzaniem i uruchomiła silnik. Beata patrzyła przez okno; pomachała Magdzie i Kasi, które stały przy bramie wjazdowej, rzuciła jeszcze spojrzenie na szkolny budynek, a potem przeniosła wzrok na przednią szybę. Zaczęły się wakacje. Trzeba się zresetować.

I tak, bez względu na niedowierzanie Michaliny naprawdę wierzyła, że w przyszłym roku nie będzie żadnych cyrków. W każdym razie nie takich.

Ani też, miała nadzieję, gorszych.

 

***

 

Wyjazd pod namiot, długie, leniwe dni u babci Konrada, parę wypadów wraz z jego i jej znajomymi nad morze albo nad jezioro – wakacje mieli zdecydowanie udane. A po każdym powrocie w skrzynce czekało parę nowych pocztówek.

Magda wysłała swoją z Portugalii. Wspominała przed wakacjami, że tata zamierza zabrać ją i mamę w mały rejs, bo jest taka szansa dla rodzin marynarzy. „Tu są piękne domki, wyglądają jak puzzle”, napisała Magda. „Rodzice Panią pozdrawiają, a ja ściskam”.

Pocztówka Maksa z Zakopanego przedstawiała stada owiec. Trzy pocztówki Agaty przyszły z Kaszub, bo Agata prawie całe wakacje siedziała tam u babci. Marcin swoją przysłał… z Białego Boru. „W domu też można mieć fajne wakacje, a takiej pocztówki na pewno Pani jeszcze nie dostała. Do spotkania na mieście!”.

Beata roześmiała się i umieściła pocztówkę Marcina na samym środku tegorocznej kolekcji.

Pocztówka od Andrzeja przyszła z Bułgarii. Gdy Michalina ją zobaczyła, powiedziała kwaśno:

– Piękne olanie metod wychowawczych ciepłym moczem, po co dawać gówniarzowi szlaban na przyjemności przez całe wakacje, lepiej zabrać go na zagraniczne wakacje, niech zbierze siły na mordobicie kolegów w kolejnej klasie.

– Daj spokój – mruknęła wtedy Beata. – Może właśnie taki wspólny rodzinny wyjazd dobrze mu zrobi.

– Uwierzę, jak mi tu kaktus wyrośnie – odparła Michalina, machając otwartą dłonią. – Napisał coś ciekawego?

– Takie tam, pozdrowienia i podobne – skłamała Beata.

– To się chłopiec wysilił. – Michalina prychnęła, dolała sobie wina i dodała: – Dobra, w cholerę z uczniami, babski wieczór trzeba wykorzystać na fajniejsze rzeczy. Dobrze, że upchnęłaś Konrada na jedną noc u kumpla, świętujmy.

Beata uśmiechnęła się, upiła trochę wina i w myślach przeprosiła przyjaciółkę za drobne kłamstwo. Ale to, co Andrzej napisał na swojej pocztówce, wydawało się zbyt osobiste, przeznaczone tylko dla jednej osoby.

Pozdrowienia z Sofii, owszem, były. Ale potem następowały jeszcze trzy zdania. „Naprawdę chciałem wtedy Panią przeprosić, tylko nie wiedziałem za bardzo, jak. Mam nadzieję, że w przyszłym roku dalej będzie Pani chciała ze mną rozmawiać. Nie tylko o książkach”.

Beata przyczepiła tę pocztówkę obok pocztówki od Anity, ze Szczecina, zapisanej drobnym maczkiem. „Jestem tu u cioci. Ciocia mówi o Szczecinie: »miasto nadziei«. Nie wiem, o co jej chodzi. Ale jak chodzę po tym wielkim cmentarzu tutaj – wie Pani, że to największy cmentarz w Polsce? – to rzeczywiście mam chwilami wrażenie, że czuję nadzieję. W sumie nie wiem, na co. Chyba tak ogólnie, że czeka mnie coś dobrego. Nawet po wakacjach. Ale na razie dobrych wakacji!”.

Tak, pomyślała Beata, patrząc teraz na te dwie pocztówki obok siebie i na wszystkie pozostałe, i na dwa znów pełne kieliszki wina, bo Michalina nalewała od serca, i na samą Michalinę, która pięknie się opaliła w ostatnich tygodniach – tak, ja też czuję nadzieję, że czeka mnie coś dobrego. Mnie, ich, nas wszystkich. Czuję nadzieję, że przyszły rok będzie dobry, lepszy. Że w ogóle będzie dobrze, tak po prostu i ogólnie.

W końcu bez nadziei nauczyciel nie ma punktu zaczepienia.

– To za nas – powiedziała Michalina, unosząc kieliszek. – Za to, że znów przetrwałyśmy i za to, że znów przetrwamy.

Beata stuknęła się z nią lekko.

– I że mamy nadzieję – dodała, bo to słowo wciąż tkwiło jej w głowie.

– Nadzieję na co? – zdziwiła się Michalina.

– No… tak ogólnie. Na coś dobrego. Że wszystko się prędzej czy później dobrze ułoży.

– Nadzieja matką głupich – przypomniała Michalina. – W sumie do nauczycieli pasuje idealnie. No to za nadzieję!

Ta wersja nie do końca zgadzała się z intencją Beaty, ale co tam. Stuknęły się kieliszkami jeszcze raz. Grunt to mieć punkt zaczepienia. Jakikolwiek. Nawet najsłabszy.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

2 comments:

  1. Będzie jeszcze czwarta klasa Betty i Andrzeja, czy to już koniec?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie jeszcze czwarta klasa, ale na razie najpierw od strony innego tekstu, który teraz piszę (kilka rozdziałów już mam) i który będzie się pojawiał od końcówki grudnia :)

      Usuń

Back
to top