ALBUM RODZINNY. KREWNI I ZNAJOMI KRÓLIKA: ADAM



Miło jest tak po prostu znów pisać i tak po prostu znów zamieszczać tu teksty.

 

 

 

ALBUM RODZINNY

KREWNI I ZNAJOMI KRÓLIKA: ADAM

 

 

 

W epoce prędkości, zacząłem dostrzegać, nie ma nic bardziej oszałamiającego niż zwolnienie tempa.

W epoce zakłóceń nie ma nic bardziej luksusowego niż skupienie uwagi.

W epoce ciągłego ruchu nie ma nic ważniejszego niż siedzenie w miejscu.

Pico Iyer, „Sztuka bezruchu”, przeł. A. Rogozińska, Warszawa 2017

 

18 października 2002, Szczecin

– A ty zawsze masz taką minę, jakby ktoś ci wsadził w tyłek pinezkę? – zapytała Iza.

– Zawsze – odpowiedział Andrzej takim tonem, że pewnie gdyby to nie była Izka, toby się obraziła. Ale Izka to Izka, pojazd pancerny, więc tylko się roześmiała.

– Super, to stawiam ci pierwsze piwo!

Andrzej popatrzył na nią z takim pełnym bezradności niezrozumieniem na twarzy, że Adam nie wytrzymał i się roześmiał. Facet jest bezbłędny, serio. Najpierw się jeży, a potem ma takie „Ale co się odjebało?” na gębie. Ale w sumie przy Izie każdy by tak miał.

Może go źle oceniłem, pomyślał, patrząc, jak Iza z zadowoloną miną stawia przed Andrzejem piwo, a Andrzej spogląda na nią, jakby sondował sytuację. Na zajęciach wydawał się tak pewny siebie, zarozumiały nawet, dobrze się go słuchało, chociaż trochę wkurwiało, że często nie chciał dopuścić innych do głosu albo co chwila się wtrącał. Z drugiej strony, przyznał Adam sam przed sobą, gdybym miał tyle sensownych rzeczy do powiedzenia o tych wszystkich konstrukcjach i dekonstrukcjach, to też bym się wtrącał i gadał. Ale tu, poza salą wykładową, poza artykułami i teoriami, facet wydawał się taki… zagubiony. Jakby siedział na środku morza, z kołem ratunkowym w łapie, bo nie umie pływać, i widzi, jak inni zasuwają różnymi stylami, prują po tej wodzie bez żadnych pomocy.

W sumie, pomyślał chwilę później, widząc, jak Izka bierze Andrzeja w obroty, to byłoby piękne, chłopie, jakbyście się spiknęli. Ciekawe, które by wzięło które mocniej pod pantofel. Jakoś stawiam na Izę.

– Przestań go już tak maglować – zlitował się po kilkunastu minutach. – On już ledwo żyje.

– Wytrzyma – odparła Iza wesoło. – Ale dobra, idę się integrować z tamtą częścią stołu, weź się ze mną zamień na miejsca.

Przesiedli się. Adam klapnął obok Andrzeja, upił trochę piwa i mruknął:

– W sumie z piwa to ja najbardziej lubię whisky.

– Ballantine’s – podsunął tamten, patrząc przed siebie.

– Johnnie Walker, chłopie, klasa sama w sobie. Z Pepsi albo Colą.

Andrzej się skrzywił.

– Nie mieszam.

– O. – Adam pokiwał głową. – No to szacun, ja raz spróbowałem bez mieszania i od tego czasu opowiastka o smoku wawelskim już mnie nie bawi.

Andrzej się roześmiał. Krótko, cicho, ale jednak. No dobra, jak ma jakieś poczucie humoru, to może nie jest aż tak nadętym przemądrzalcem, jak się wcześniej wydawał.

– Nie przejmuj się Izą – rzucił Adam po kilku chwilach. – Na początku trochę przeraża, czasami nie wiesz, czy ci nie wyskoczy z lodówki, tak wszędzie jest, ale jest naprawdę super. Jak cię przemagluje parę razy i uzna, że już wie, co chce, to nie będzie ci robiła takiego przesłuchania jak FBI.

Andrzej dopił piwo i odstawił pustą szklankę na stół.

– Jest sympatyczna – stwierdził. – Ale trochę przytłacza – przyznał po krótkim zastanowieniu.

Adam parsknął śmiechem.

– Poczekaj, stary, to dopiero początek. Ale nie będzie tak źle. – Wstał i wziął obie puste szklanki. – Chcesz jeszcze? Ja stawiam. Ty stawiasz trzecią kolejkę.

Andrzej dopiero teraz na niego spojrzał, jakby z namysłem.

– W porządku – powiedział. I nawet się jakby uśmiechnął.

Adam wrócił z piwami, usiadł, podsunął Andrzejowi jego szklankę, upił pierwszy łyk i patrzył, jak Iza ładnie wymusza na ludziach integrację w grupie. Lubił ten Izkowy motorek w dupie, lubił od samego początku pierwszego roku, gdy usiedli obok siebie na wykładzie ze staropola. Nawet w pewnym momencie zaczęła mu się podobać, no ale potem poznał Kaśkę, a Kaśka to Kaśka, tu nikt nie ma szans. W każdym razie lubił Izę, lubił jej pomysły i energię, tylko czasem był tą energią zmęczony i wtedy sobie siadał gdzieś z boku, obserwował Izkę-motorek i odpoczywał.

Andrzej pił piwo i milczał. Patrzył na ludzi, jak go parę razy o coś zapytano, to odpowiadał, nawet się trochę rozkręcił, jak się dosiadła jakaś Karolina i zaatakowała: „Cortázar jest przereklamowany!”. O tak, wtedy to się naprawdę rozkręcił. Adam słuchał ich sporu, pił, raz wtrącił coś, co się Andrzejowi bardzo spodobało, a Karolinie bardzo nie spodobało, a potem się wycofał i patrzył, jak się dzieci ładnie biją na słowa. Potem zamienił parę zdań z innymi osobami, potem znów się przesiadł, bo Iza zarządziła: „Zmiana krzeseł, ludzie, to ma być integracja, a nie kółka wzajemnej adoracji!”. Usiadł sobie w rogu stołu i dalej patrzył. W gruncie rzeczy za bardzo się tą integracją nie musiał przejmować, Iza się zintegruje, potem wciągnie go tam, gdzie się zintegrowała, i po krzyku.

Poczuł stuknięcie w ramię i uniósł głowę.

– To samo? – zapytał stojący na nim Andrzej, wskazując ręką na pustą szklankę.

– A tak – ucieszył się. – Żubr, inne to siki.

Andrzej wziął od niego szklankę i jeszcze chwilę stał, jakby coś rozważał.

– Adam, prawda? – zapytał w końcu, a gdy Adam pokiwał głową z rozbawioną miną, wyjaśnił: – Kiepsko zapamiętuję imiona. Sorry.

– Spoko, stary – roześmiał się. – Izka zrobiła ogólną prezentację w tempie komety. Ja pamiętam wszystkie, gdybyś potrzebował podpowiedzi. – O tak, ta ćwiczona jeszcze w liceum umiejętność zapamiętywania imion po jednorazowym ich usłyszeniu teraz, na studiach, bardzo się przydawała. – Twoje też, więc bez spiny. Piwo, chłopcze, leć po piwo, integracja bez piwa to jak seks bez zdjęcia gaci, nawet nie warto się wysilać.

Andrzej znów się krótko roześmiał i poszedł do baru.

 

***

 

20 lutego 2003, Stepnica

Było w chuj zimno. Tak powiedział, gdy wysiedli z samochodu, tak powiedział, gdy znaleźli się na plaży i tak powiedział, gdy się po tej plaży powłóczyli w tę i z powrotem. W chuj zimno. Kto wymyślił plażę w lutym, do ciężkiej cholery?

Spojrzał oskarżycielsko na Karolinę, ale ta się nie przejęła.

– Uwielbiam morze o tej porze roku! – wykrzyknęła, rozłożyła ręce i zaczęła biec przed siebie, co chwila podskakuąc i coś pokrzykując. Jej kolorowe dredy unosiły się i opadały na ramiona.  Niedaleko Iza wygrzebywała z piasku muszelki.

– Powinienem mieć taką koszulkę z napisem „Jestem tu z porąbańcami” – stwierdził Adam ciężko. – Sorry, stary, o tobie nie mówię – dorzucił w stronę Andrzeja.

Andrzej pokiwał głową i wyciągnął papierosa.

– A nie, kurwa, jednak o tobie też mówię – poprawił się Adam. Wepchnął ręce głębiej do kieszeni. – Jestem tu z trójką porąbańców.

– Będzie ci przeszkadzać? – spytał Andrzej, już przytykając zapalniczkę do papierosa.

– Nie no, stary, twój rak, pal sobie, w sumie mnie ten dym nie rusza. Ale kopcisz jak smok.

– Lubię – mruknął tamten i się zaciągnął.

– W sumie na coś trzeba umrzeć – zgodził się Adam. Andrzej roześmiał się, już z tym swoim petem w ustach.

Przynajmniej sesja za nimi. Zdaną sesję i krótkie ferie postanowili uczcić kolejną „małą wycieczką w małym Fiaciku”, jak to radośnie ujęła Karolina. Dali się namówić Karo na jej „Morze, morze, morze o tej porze roku jest cudowne, no chodźcie, pojedziemy nad morze, super będzie, zobaczycie!”. Dali się wywieźć do tej cholernej Stepnicy, która w lecie pewnie i jest fajna, ale w zimie jest taka sama, jak każda nadmorska miejscowość: za zimna. Dla Adama zdecydowanie za zimna. Dobrze chociaż, że przywieźli własne żarcie i alkohol, bo wszystkie knajpki na plaży były co?, oczywiście zamknięte, a to suprajs.

Chyba się wpierdoliłem z tym tematem magisterki, pomyślał Adam, gdy przystanęli z Andrzejem i patrzyli na kolejne fale rozmywające się na piasku. Język reklamy, takie to się wydawało super, ale im bardziej człowiek w to brnie, tym bardziej ma dość. A Korkiewicza z tym jego „Po majówce oczekuję od państwa pierwszego rozdziału, teoretycznego, a właściwie metodologiczny też już przynajmniej w zarysie chciałbym zobaczyć” chyba pojebało.

– Nie wiem, czy ja się na te studia nadaję – powiedział nagle głośno.

Andrzej popatrzył na niego uważnie, wydmuchując dym.

– Dlaczego?

Fajne w Andrzeju było to, że pytał w takich sytuacjach o jakiś konkret, a nie zaraz leciał zapewniać „a skąd, a gdzie, nadajesz się, jesteś super, robisz to doskonale!”.

– Nie wiem – przyznał Adam. – Mam czasem takie wrażenie, że jestem w stosunku do was opóźniony czy ograniczony w tym wszystkim. Ty strzelasz tą teorią literatury jak snajper z karabinu, Izka tymi swoimi genderami, Karola wszystkimi filmami, a ja sobie siedzę i myślę: „A to w sumie dobra powieść była, no może kobiece postacie trochę sztampowe, a ekranizacja niezła, tylko główny aktor beznadziejny”. Nie widzę tego wszystkiego, co wy widzicie. Albo widzę jakoś słabiej i później.

Andrzej milczał chwilę, znów się zaciągnął i znów wydmuchał dym.

– Czemu nie poszedłeś na językoznawczą?

– A weź – żachnął się Adam. – Na drugim roku opisówkę z gramatyki zdałem na poprawce, na trzecim roku tak samo gramatykę historyczną, rzygać mi się chce tym językoznawstwem. Język od strony mechanizmów retorycznych i takich tam jest fajny, ale te wszystkie gramatyczno-teoretyczne konstrukcje to jakaś masakra, nigdy więcej. Pamiętasz wykłady Witczyka? – przypomniał sobie. Andrzej pokiwał głową z miną, która mówiła sama za siebie. – No właśnie. Wtedy to w ogóle czułem się jak po lobotomii, ale inni na szczęście też. W każdym razie nie, tego nigdy więcej. Kultura antyczna mnie nie kręci – dodał, powracając do tematu specjalności – dziennikarstwo też nie. Została kulturoznawcza, no to co miałem robić, najbardziej mi z tego pasowała. No i Izka na to poszła – przyznał uczciwie. – Wiesz, ja nie jestem zbyt dobry w tych wszystkich psiapiółowaniach się, a z Izką tak od razu złapałem kontakt i zwyczajnie nie chciało mi się przez kolejne dwa lata budować od zera jakichś lepszych znajomości w nowej grupie ludzi. Lubię ją, cholernie – dodał, patrząc w stronę Izy, która wraz z Karoliną robiła sobie zdjęcia na tle morza. – Więc poszedłem na to, co ona. No i w sumie nie jest źle, jest fajnie, ciekawie, tylko czasem mnie właśnie dopada takie, że co ja tu kurwa robię, może powinienem był zostać na tej ekonomii zamiast ją po dwóch latach rzucać. Ale na ekonomii nic mi się nie podobało. – Podrapał się po szyi. Andrzej patrzył na niego bez słowa. – Na ekonomię, tak szczerze, polazłem, bo mi starzy truli, że to taki nowoczesny, przyszłościowy i w ogóle kierunek, będę po tym srał kasą. Dwa lata się pomęczyłem, pierdolnąłem tym pod koniec drugiego roku i wkurwiłem starych na maksa, jak powiedziałem, gdzie się przeniosłem. – Wybuchnął śmiechem na to wspomnienie. – Kurwa, mój ojciec, jak się dowiedział, to miał taką minę, jakbym mu powiedział, że wyruchałem pół okolicznego przedszkola.

Andrzej uśmiechnął się i zapalił kolejnego papierosa.

– Żałujesz?

– Co, rzucenia ekonomii? Czy wybrania polonistyki? – Zastanowił się. – Nie, tak szczerze, stary, to ani jednego, ani drugiego. Ekonomia była totalnie nie dla mnie. Polonistyka jest fajna, tylko chyba po prostu nie wszystko mnie na niej kręci, ale przecież nie wszystko musi mnie kręcić, nie? – Andrzej pokiwał głową, więc Adam podjął: – No właśnie. Ta wasza teoria literatury też mnie tak średnio rajcuje, chociaż gendery są fajne, nie lubię tych wszystkich babsko-męskich stereotypów. Choć czasem pewnie też nimi lecę – dorzucił i mrugnął do Andrzeja. – Ale gender studies lubię. I to, co można wyprawiać językiem, w sensie mówieniem, ty mi tu nie miej brudnych myśli – dodał i zaczął się śmiać. Andrzej prychnął. – No – podsumował Adam po chwili. – Więc tak to wygląda.

Andrzej przez chwilę patrzył na tego swojego peta, jakby podejmował decyzję.

– Więc się na te studia nadajesz – stwierdził wreszcie, cisnął niedopałek na piasek i przydeptał butem.

Śmieszna sprawa, to jakoś Adama przekonało. Albo przynajmniej pocieszyło.

– Dzięki, stary – mruknął z lekkim zakłopotaniem. – Nie rozklejam się normalnie, ale fajnie się tak czasem przed kimś wygadać.

– Yhym.

– No chyba że jest się tobą – dorzucił Adam z rozbawieniem. – Ty to w ogóle jesteś dupa wołowa w tych towarzyskich kontaktach i w towarzyskich rozmowach, bez obrazy.

Andrzej spojrzał na niego i uśmiechnął się kącikiem ust.

– Wiem – powiedział, dalej z tym ni to uśmiechem, ni to skrzywieniem.

Tak, naprawdę dupa wołowa, pomyślał Adam z nagłym przypływem życzliwego współczucia. Siedzi i milczy. Ale jak już zacznie gadać, to można go słuchać albo się z nim kłócić do upadłego. A może, kurde, a może to nawet nie kwestia bycia towarzyską dupą wołową, może to takie introwertyczne? Chociaż jak się wymądrza o teorii literatury, toby się powiedziało, że obok introwertyka nawet nie leżał.

– Nie ogarniam cię czasem – stwierdził, przerywając tym kolejną chwilę milczenia, podczas której wpatrywali się w morze. – Ale lubię cię, stary.

Andrzej spojrzał na niego z czymś, co wyglądało na zaskoczenie.

– Szczególnie lubię cię ogrywać w bilard – dorzucił Adam, żeby rozładować atmosferę, bo już się trochę za bardzo zrobiło jak w „Rozmowach w toku”. – Jeśli towarzysko jesteś dupa wołowa, to w bilarda jesteś dupa wołowa do sześcianu. – Roześmiał się serdecznie. Andrzej też się roześmiał i znów wyjął paczkę papierosów. – Schowaj te pety – poradził Adam, zerkając w stronę dziewczyn, które już się rozsiadły na ławce przed jedną z zamkniętych knajpek. – Idziemy pić, Izka już się przykleiła do piwa i zaraz nic nie zostanie. Idziemy. – Klepnął Andrzeja w ramię. Andrzej wepchnął pety z powrotem do kieszeni kurtki i ruszyli do dziewczyn, które na ich widok zaczęły machać rękami i butelkami.

 

***

 

15 maja 2003, Szczecin

Andrzej siedział, oglądał, pił i milczał. Na szczęście.

We wtorek nieźle Adama wkurzył tym, że w ogóle przylazł. Przecież Adam powiedział w bibliotece wyraźnie, że nie ma na nic ochoty, a ten się wieczorem zwala bez zapowiedzi. Owszem, fajnie, że przyniósł alkohol, ale Adam się z miejsca najeżył. Pewnie dziewczyny go nasłały.

– Iza kazała ci przyjść? – spytał domyślnie. – Czy Karolina? – W zależności od osoby należało się spodziewać, że posłannik został wyposażony albo w szereg motywacyjnych „Głowa do góry, wszystko będzie dobrze, nie możesz się poddawać i załamywać przez jakąś głupią piczę!”, albo w zestaw pocieszających „Jesteś wspaniałym facetem, znajdziesz jeszcze wiele cudownych dziewczyn, które docenią cię bardziej niż ta głupia picza, która na ciebie nie zasługuje!”. Przynajmniej będzie trochę ubawu, patrzeć, jak Andrzej produkuje z siebie Izomotywację albo Karolopocieszajkę. Jedno i drugie pasuje mu jak pięść do nosa. – No, która z nich cię nasłała? – naciskał. Andrzej zdjął pierwszy but, spojrzał z jakimś takim zdziwionym zdziwieniem, odpowiedział „Żadna” i zdjął drugi but.

Aha. No, to była trochę niespodzianka. Może przynajmniej nie będzie truł. Ale w sumie na chuj przyszedł.

Jedno słowo, obiecywał mu w duchu Adam, gdy Andrzej szedł do pokoju, jedno słowo, stary, i spuszczę ci taki wpierdol, o jakim ci się nie śniło. Jedno „nie martw się”, „wszystko będzie dobrze”, „jeszcze się ułoży” czy „są inne dziewczyny”. Czy cokolwiek. Jedno słowo, stary, a rozpierdolę ci na łbie tego Johnniego Walkera, możesz być pewien.

To nawet było kuszące, ta myśl o wyżyciu całego swojego bólu na kimś innym. Jedno słowo, stary, no, odezwij się z jakimś „jutro też jest dzień” albo chociaż „tak mi przykro”, od trzech dni mam ochotę przyjebać każdemu, a najbardziej sobie. Ale na początek ty mi wystarczysz.

Ale Andrzej się nie odzywał. Powiedział tylko, że nie chce Pepsi, gdy Adam zaczął nalewać. Potem usiadł, wypił, bez marudzenia przyjął zapowiedź maratonu „Szklanej pułapki”, dał sobie dolać, pił dalej. Milczał.

To Adam się w końcu odezwał. Nie wytrzymał, musiał ponownie wypluć z siebie wszystko, co powiedziała Kasia. Kasia, jego Kasia, Kasia, która nadal go lubi, uwielbia wręcz, ale jako przyjaciela, najbliższego kumpla, wypaliło się, przeprasza, już go nie kocha, tak jej przykro, te ostatnie miesiące naprawdę się starała, żeby wrócić do tamtego uczucia, ale coś się wypaliło, coś się skończyło, coś zniknęło…

Andrzej milczał.

I nawet nie to, że jest jakiś inny facet, jakby był, to już by go Adam roztarł na chodniku. Nawet nie to, bo nikogo nie ma. Po prostu Kaśka go już nie kocha, już nie chce, już nie widzi w swoim życiu tak jak dotychczas.

Andrzej milczał.

To tak kurewsko boli, jakby człowiek sobie nożem kuchennym rozciął klatkę piersiową i w niej grzebał. I tak kurewsko dusi, jakby się nie mogło oddychać. I tak jest kurewsko pusto, odechciewa się wstawać, kłaść, jeść, cokolwiek.

Andrzej dał sobie dolać whisky. I milczał.

– Kurwa, chciałem się jej po obronie oświadczyć – wyrwało się Adamowi żałośnie.

Andrzej milczał. Chwała, kurwa, wszystkiemu, Andrzej milczał.

Potem już milczeli obaj. Dopili whisky, wypili wszystkie piwa, Andrzej jedno, Adam pozostałe. Potem Andrzej powiedział, że już się będzie zbierał. Adamowi nie chciało się wstawać, by go odprowadzić. Gdy trzasnęły drzwi, zwalił się na podłogę, ściągnął z łóżka kołdrę, okrył się byle jak i pomyślał tylko: „A pierdolić to wszystko”. I zasnął.

W środę Andrzej znów przyszedł. Piwa nie miał, miał trzy butelki whisky. I tym razem Colę. Nawet się nie skrzywił, gdy rozległy się pierwsze dialogi pierwszej części „Szklanej pułapki”. Pił, choć wolniej niż Adam. Milczał.

– Życie jest zjebane – powiedział Adam pod koniec „Szklanej pułapki 2”.

– Yhym.

Pili dalej.

– Wszystkie baby to wredne suki – rzucił Adam w kierunku jednej z bohaterek trzeciej części.

– Yhym.

Pili dalej.

– Na chuj ja się z tym wszystkim szarpię, to nie wiem – warknął Adam wściekle, włączając czwartą część.

– Mmm.

Pili dalej. Potem skończyli pić, Andrzej poszedł, Adam tym razem wgramolił się na łóżko, błogosławiąc twardy sen babci i jej całodniowe przesiadywanie u sąsiadek na kawie albo przy telenowelach, przynajmniej nie dopytywała, czemu on całe dnie siedzi zakopany pod kołdrą. Albo „Kiedy Kasieńka przyjdzie?”. Kasieńka. Kasia…

Dziś Andrzej też przyszedł, z tym samym zestawem. Zaliczyli już dwie części Bruce’a Willisa ratującego świat i okolice.

– Życie jest naprawdę do dupy – powiedział Adam ciężko.

– Yhym – zgodził się Andrzej i upił trochę tej swojej czystej, niczym nierozcieńczonej whisky. A potem oglądali dalej, pijąc i milcząc.

Naprawdę chwilami odechciewało się żyć. Chwilami nawet nachodziły człowieka tak durne myśli, że aż strach się było przyznać przed samym sobą. Chwilami już się po prostu nie wiedziało, jak i po co znosić kolejny dzień.

Zerknął na Andrzeja. Andrzej siedział, oparty o bok fotela, wpatrywał się w ekran ani z zaciekawieniem, ani z niechęcią, trochę tak „jest, co jest, i koniec”. W ręku miał szklankę z odrobiną whiksy na dnie. Milczał.

– Dolać ci? – spytał Adam. Andrzej spojrzał na niego, na swoją szklankę i wyciągnął rękę.

– Jasne.

Dolał mu. Pili dalej. Milczeli dalej.

 

***

 

4 maja 2005, Szczecin

Wpadł na moment, bez zapowiedzi, po drodze z pracy, żeby podrzucić książkę, którą już tyle razy obiecywał pożyczyć. Ale chętnie został na kawę, po całym tym wariackim dniu, gdy z wywieszonym językiem próbował ogarnąć pomajówkowe zaległości, porządna kawa dobrze mu zrobi.

– A Poldka gdzie zgubiłeś? – zapytał.

– Siedzi w bibliotece i szuka materiałów do magisterki – odparł Andrzej, wsypując kawę do kubków. – A przynajmniej miał szukać. Szukać, a nie gadać z ludźmi z roku, jak mu się nie chce szukać.

Adam się roześmiał.

– Dobrze, że to już za mną – stwierdził; stanął przed lodówką i popatrzył na przyczepione do niej magnesami kartki. Jakaś rozpiska „W tym tygodniu idziemy tu”, trzy pocztówki z różnych części Polski i zapisane całkiem ładnym pismem coś, co wyglądało na wiersz. Zrobił krok do przodu, żeby odczytać.

 

lubię twój uśmiech

bo ty się umiesz uśmiechać szczerze

miło i całkiem bez złośliwości

nawet się umiesz śmiać tak prawdziwie

 

lubię twe oczy

lubię ten odcień chłodnoniebieski

groźny, gdy patrzysz na mnie z ukosa

czuły, gdy spojrzysz na moje dłonie

 

lubię twe ręce

duże, szerokie, z zabawnie z gniewu

jakby skrzywionym ostatnim palcem

i lubię twoje stanowcze gesty

 

i lubię jeszcze o wiele więcej

twych części ciała, całego ciebie

z pełnym zestawem wad oraz kantów

wszystko to wezmę

 

– Ładne – mruknął. – Zakładam, że to jego, nie twój.

Reakcja Andrzeja była… na pewno warta zobaczenia na własne oczy. Odwrócił się od kubków, ściągnął brwi, jakby próbował zorientować się, o co chodzi – a potem najwyraźniej się zorientował, bo się trochę zaczerwienił – tak, kurwa, Andrzej się zaczerwienił, tylko trochę, ale jednak, można było zawału z wrażenia dostać – błyskawicznie podszedł do lodówki, zerwał z niej tę nieszczęsną kartkę i wyszedł z kuchni.

Ja pierdolę, pomyślał Adam, patrząc na leżące na podłodze magnesy. Schylił się i je podniósł. Trzeba się było ugryźć w język.

Andrzej wrócił do kuchni i ponownie włączył czajnik, który już zdążył raz zagotować wodę.

– Czasem je przyczepia do lodówki – burknął. Widocznie to miało być i wyjaśnienie, i zakończenie tematu.

Dobra, stary, nie było sytuacji, pomyślał Adam, gdy usiedli z kawą przy stole kuchennym. Andrzej zaczął przeglądać książkę, wymienili kilka uwag o niej, o pracy, o ostatnim SMS-ie od Karoliny, która zapowiadała, że w wakacje przyjedzie do Szczecina na parę dni. Andrzej zachowywał się tak, jakby paręnaście minut wcześniej niczego z takim pośpiechem z lodówki nie zrywał.

W sumie, dopadła nagle Adama myśl, gdy Andrzej zapalał papierosa, to chyba mu niechcący wlazłem w coś cholernie intymnego. Pewnie jakbym mu się władował do pokoju, gdy posuwa Poldka, to nawet by się nie zasłonił, tylko powiedział coś w rodzaju, że oglądanie jego gołej dupy to zbyt wielki zaszczyt, więc żebym spieprzał. Ale teraz z tym wierszem to było tak, jakbym go zobaczył naprawdę nago, zbyt nago.

Sorry, stary, nie chciałem. Serio nie chciałem. Nigdy o tym wierszu nie wspomnę, słowo, nie było żadnego wiersza na lodówce, nie było żadnej lodówki, nawet tego dnia nie było. Słowo.

 

***

 

29 lutego 2008, Szczecin

Siedzieli, pili i milczeli. Takie małe déjà vu, tylko w rewersie, pomyślał Adam.

Że nie są już razem, to się dowiedział od Poldka, bo wysłał mu na początku tygodnia SMS, czy może dziś-jutro wpaść do nich oddać książki, bo Andrzej nie odbiera telefonu. „Rozstaliśmy się”, odpisał Poldek krótko, „jestem u mamy, kontaktuj się z Andrzejem, przepraszam, nie mogę pomóc”.

– O ja pierdolę – mruknął Adam do siebie, patrząc na ekran komórki. Miał zaraz zebranie, więc zostawił to tak, jak było, ale po zakończeniu pracy, gdy już siedział w samochodzie, zaczął się zastanawiać. Potem znowu zadzwonił do Andrzeja. Znów nieodebrane.

Zrobił większe zakupy na weekend, zawiózł je do domu, nastawił jedno pranie, bo już skarpetki się kończyły, ogarnął parę rzeczy, powiesił to pranie, a potem zabrał część zakupów i wskoczył do taksówki. Nie chciało mu się tłuc tramwajem.

Andrzej, na swoje szczęście, otworzył drzwi.

– Czego chcesz? – zapytał odpychającym tonem.

– Mam twoje książki – odpowiedział Adam spokojnie. – Pytałem Poldka, czy mogę je wam dziś podrzucić, i się dowiedziałem. Więc mam też coś innego – wskazał wymownie na siatkę, z której wystawała trochę butelka Ballantine’a.

– Nie potrzebuję – uciął Andrzej. – Zjeżdżaj.

– Ty, nie wkurwiaj mnie – ostrzegł Adam, przytrzymując nogą zamykane drzwi. – Otwieraj i wpuszczaj do środka albo wypierdolę ci te drzwi z zawiasów.

Chyba zabrzmiał przekonująco, bo Andrzej rzucił mu tylko kolejne nieprzyjemne spojrzenie  i odwrócił się plecami, po czym, w ramach swojej powalającej gościnności, zwyczajnie poszedł do pokoju. Adam wszedł, zdjął buty i kurtkę, wziął szklanki z kuchni i zatargał to wszystko do tego „składziku”, tego mniejszego pokoju, w którym ci dwaj nie spali. W którym nie było łóżka. W którym nie raził brak, jak zdążył zauważyć po rzuceniu okiem do sąsiedniego pomieszczenia, ani stołu pod akwarium żółwia, ani akwarium żółwia, ani samego żółwia. Za to brakowało tu sterty płócien i części książek.

Nalał Andrzejowi, nalał sobie, upił trochę i zaczął się zastanawiać, czy te kilka lat temu Andrzej też się czuł tak kompletnie bezradnie i niezręcznie.

– Nie potrzebuję, żebyś ze mną siedział i trzymał mnie za rączkę – odezwał się Andrzej, patrząc przed siebie, na ścianę, z taką miną, jakby go ta ściana obraziła.

– Zamknij mordę i pij – poradził mu Adam uprzejmie. – Gówno masz do gadania.

Więc pił. Milczał. Siedział prawie bez ruchu, twardo gapiąc się na ścianę, cały czas z taką samą miną, czasem tylko drgnął mu jakiś mięsień w okolicy szczęki. Gdy Adam wychodził późnym wieczorem, nawet nie zareagował.

Ale dzisiaj przynajmniej nie odstawiał już cyrków w drzwiach, po prostu otworzył i poszedł do składziku.

Siedzieli tak już z dobrą godzinę. Adam dolał mu właśnie kolejną porcję. Andrzej nic nie powiedział, nawet nie spojrzał; nagle wziął kilka głębszych wdechów, zacisnął palce na trzymanej w dłoni whisky, po czym wstał i cisnął szklanką o ścianę przed sobą. Nawet nie można powiedzieć, by zrobił to z wściekłością, raczej z takim zimnym, zawziętym zacięciem, w ruchach i na twarzy. Przez krótką chwilę stał, jeszcze parę razy głębiej odetchnął, usiadł  z powrotem i dalej gapił się na ścianę, na spływającą po niej plamę alkoholu. Siedział sztywno, z zaciśniętymi szczękami, z dłońmi na kolanach.

Adam cicho się podniósł, poszedł do kuchni, wrócił z nową szklanką, napełnił ją i włożył Andrzejowi do ręki. Rozbite szkło mogło poczekać.

Siedzieli tak dobre kilkanaście minut, w ciszy i niemal kompletnym bezruchu.

– Dzięki – odezwał się nagle Andrzej spokojnie, takim rzeczowo-obojętnym głosem, jakby mu się podało właśnie przy obiedzie sól, i podniósł szklankę do ust.

– Spoko – odparł Adam, starając się utrzymać podobny ton. Nie chciał go wprawiać w zakłopotanie.

Ale coś ty musiał odjebać, pomyślał w pewnym momencie, żeby tak się skończyło…

Fakt, pewne sytuacje sygnalizowały, że są problemy. Ta powracająca irytacja na twarzy Poldka, gdy Andrzej z wyraźną satysfakcją dowodził, jakimi wtórnymi analfabetami są jego studenci. To zniecierpliwione „Daj już spokój”, gdy Andrzej opowiadał o czymś, ale nie tak, jak kiedyś, że się fajnie słuchało, nawet gdy się nie wszystko ogarniało, tylko jakoś inaczej, z nadmiarem hermetycznego żargonu, z wyraźnym upodobaniem do zastępowania prostszych słów takimi „bardziej ze słownika wyrazów obcych”, jak to kiedyś na temat ich wykładowcy z baroku powiedziała Iza, i z takim wyraźnym „Oświecam maluczkich” w głosie i w całej postawie. Ten ponury wzrok, na sylwestra, gdy Andrzej zwyczajnie wyśmiał przy kilku osobach pracę Poldka, opowieści Poldka o szkole, uczenie w liceum w ogóle. Poldek wtedy zamilkł i popatrzył tak, że aż Adamowi zrobiło się wstyd, choć przecież on sam się nie śmiał.

Później, już po północy, znalazł Poldka na balkonie, z papierosem w ręku. „Mniej chujowego nowego roku, chłopie”, powiedział, na co Poldek roześmiał się nieprzyjemnie. „Z każdą minutą zapowiada się coraz bardziej chujowy”, stwierdził. Stał bokiem do Adama, unosił i opuszczał rękę z papierosem, patrzył gdzieś przed siebie. „Jak się człowiek schleje, to często pieprzy głupoty, których wcale nie myśli”, zaryzykował Adam. Ale próba pocieszenia nie wyszła – Poldek nagle odwrócił się, spojrzał na niego uważnie i powiedział, takim twardym, nietypowym dla siebie tonem: „Mówi to nie pierwszy raz, i mówi to na trzeźwo, i uwierz, tak właśnie myśli”. Potem znów spojrzał gdzieś w bok, zaciągnął się papierosem i poprosił ciszej, żeby zostawić go samego. „I jakby ktoś pytał, to mnie tu nie ma”, dorzucił.

Ale „ktoś” nie pytał. „Ktoś” brylował sobie w większej grupce, znów kosztem studentów i może nie tylko. Adam go w końcu capnął przy drinkach i syknął: „Idź może poszukaj swojego faceta i ogarnij jakoś ten syf, którego narobiłeś”. Andrzej wyrwał łokieć z jego ręki. „Poczekam, aż mu przejdą te belferskie fochy”, odpowiedział przemądrzałym głosem i wrócił brylować.

Ale się z ciebie głupi złamas zrobił, pomyślał wtedy Adam po raz drugi. Po raz pierwszy pomyślał to parę tygodni wcześniej, gdy byli na piwie i Andrzej też opowiadał coś w klimatach „Wszyscy wokół mnie są głupi i nie są godni lizać moich butów”. Już któryś raz z kolei opowiadał w taki sposób, to od paru miesięcy wyraźnie narastało, i tamtego listopadowego dnia Adam nie wytrzymał. „Ty, magisterku”, powiedział ostro, „wyjmij sobie może ten kij z dupy, bo już ci gardłem zaczyna wychodzić”. Andrzej przerwał swoje wywody, popatrzył na niego ze zdumieniem, a potem zapytał, czy coś mu nie pasuje. „Twoje pierdolenie o twojej zajebistości mi nie pasuje”, warknął Adam i wstał. „Muszę iść. Odezwij się, jak przestaniesz srać wyżej, niż masz dziurkę”.

Do sylwestra się nie kontaktowali. Andrzej pewnie się obraził, Adam zwyczajnie nie miał ochoty. Nawet na myśl o wspólnym sylwestrze zaczynał czuć niechęć. Po sylwestrze też jakoś nie czuł potrzeby, by w ogóle oglądać tego głupiego złamasa na oczy.

Ale teraz siedział tu z nim, drugi wieczór z rzędu, i pił z nim, i milczał.

Bo ten głupi złamas był jego kumplem, jego naprawdę dobrym kumplem. I zwyczajnie go potrzebował, mimo że – a może właśnie tym bardziej że – nie umiał się do tego przyznać.

 

***

 

6 czerwca 2014, Szczecin

W piątkowy wieczór w Wyszaku było pełno ludzi, więc Adam stwierdził, że zrobienie rezerwacji było dobrym pomysłem. Andrzej przyszedł chwilę po nim, usiadł, rozejrzał się i powiedział, że zawsze się tu czuje trochę jak w kościele.

– Jak to się nazywało, chyba sklepienie krzyżowo-żebrowe, nie? – próbował sobie przypomnieć Adam. – No, stary, gotycka piwnica z piętnastego wieku, musi być klimat. – Wziął menu do ręki. – Piwo rzemieślnicze mają tu najlepsze w mieście, więc najpierw piwo na rozgrzewkę, a potem jakieś dobre żarcie i też piwo.

– Wolę gin – odparł Andrzej. – Piwo mi ostatnio nie podchodzi.

– Stary, w takim miejscu nie mów tego głośno, to profanacja – roześmiał się Adam.

Poczekał, aż podano im alkohol, i przystąpił do rzeczy.

– Sprawa jest – poinformował, upił pierwszym łyk i pokiwał głową. – Nie wiesz, chłopie, co tracisz. No dobra, sprawa jest. – Andrzej, jak to Andrzej, zareagował po swojemu, po prostu patrzył wyczekująco bez słowa. – Żenię się.

Uśmiechnął się do własnych słów. Wiolka twierdziła, że gdy to mówi, gęba mu się rozjeżdża w kretyńskim zachwycie. Możliwe.

– Gratulacje – odpowiedział Andrzej spokojnie.

– No wiesz, po czterech latach to może już najwyższy czas – rzucił Adam.

– Musisz się tłumaczyć?

– Nie – przyznał. – Nie, przed tobą na pewno nie.

Andrzej pokiwał głową, obracając szklankę w dłoniach.

– Gratulacje – powtórzył. – Wszystkiego najlepszego.

– Ja pierdzielę, ale ty strzelasz entuzjazmem – roześmiał się Adam. – Jak zawsze. Znaczy wiem, ty się bardzo entuzjazmujesz, tylko tak do środka.

Andrzej wzruszył ramionami, ale lekko się uśmiechnął.

– Coś w tym stylu.

– To lepiej zacznij ćwiczyć też takie entuzjazmowanie się na zewnątrz – poradził mu życzliwie. – Bo będziesz moim drużbą.

Andrzej spojrzał na niego z taką miną, jakby dostał propozycję wyrwania nerki bez znieczulenia.

– No co się tak gapisz? – Adam bawił się coraz lepiej. – Dobrze słyszałeś. I to nie było pytanie ani prośba, to była informacja, więc lepiej się z tym pogódź jak z zeznaniem podatkowym i zacznij sobie szukać ładnego garniturka. Czasu trochę masz, ślub w październiku, nie pamiętam, kuźwa, którego, ale obiecałem Wiolce, że do ślubu się tej daty nauczę.

Andrzej przez kilka chwil siedział bez słowa, tylko upił trochę ginu.

– Jesteś pewien? – zapytał wreszcie.

– Tak, a co? – zdziwił się Adam. – A, czekaj, czaję. Więc tak, jesteś zaproszony z osobą towarzyszącą, i tak, zakładam, że to będzie facet. Bez spiny. Jest ktoś? – dorzucił z zaciekawieniem. Wyciągnięcie z Andrzeja czegoś na temat jego spraw męsko-męskich nigdy nie było łatwe. W ogóle wyciągnięcie czegokolwiek z Andrzeja na temat jego spraw nie było łatwe. Pomijając ten jego złamasowy okres „jestem najbardziej zajebisty na świecie, a wokół mnie plebs”, z którego na szczęście w ostatnich latach raczej wyszedł.

Teraz Andrzej po swojemu wzruszył ramionami, gapiąc się w szklankę.

– Nic specjalnego – mruknął. – Ale nie o to mi chodziło.

– A, dobra – przerwał mu Adam. – Nie, spoko, to nie będzie żaden spęd ludzi. Bierzemy cywilny w urzędzie, potem robimy obiad weselny dla najbliższej rodziny i świadków z towarzyszącymi. Będą maksymalnie dwadzieścia dwie osoby, jeśli nikt nie nawali. Nie musisz się przygotowywać psychicznie na tłumy. Wiolka na szczęście też nie ma zajoba na punkcie robienia wesela… – Urwał, bo kelner przyniósł im zamówienie. – Nareszcie, już mnie zaczęło skręcać. – Wbił się w swój stek wołowy. – Jakbym miał robić takie wesele, jak mój kumpel z roboty ostatnio – podjął po chwili – to chyba musiałbym wziąć kredyt. A jeszcze mnie nie powaliło na tyle, żeby brać kredyt na wesele. Więc spoko. Co ty masz na tej rybie? – zapytał ze zgrozą.

– Kapary – mruknął. – Ten obiad to sensowny pomysł. Ale też nie o to mi chodziło.

– A o co? – Stek był dobry, świeży kufel piwa był dobry, wieczór był dobry, a ten tu problemy wynajduje…

Andrzej przez chwilę jadł w milczeniu.

– Nie masz nikogo bliższego, kogo chciałbyś poprosić? – spytał wreszcie, nie odrywając wzroku do talerza.

– A co, nie chcesz? – zdziwił się Adam nieprzyjemnie.

Andrzej spojrzał na niego.

– Nie o to chodzi – odpowiedział spokojnie i powrócił wzrokiem do ryby. – Po prostu wydawało mi się, że na takie rzeczy prosi się wyjątkowo bliskie osoby. Nie masz jakiegoś szczególnie dobrego kumpla na tę uroczystość?

– Mam – oświadczył Adam sucho. – Ciebie.

Andrzej uniósł głowę i mierzyli się przez chwilę wzrokiem. Śmieszna sprawa, wyglądało na to, że zabrakło mu słów.

– Chyba sobie wszystko wyjaśniliśmy – podsumował Adam. – Nie pierdol więcej, jedz ładnie rybkę, przypominam, że ja stawiam, zacznij się rozglądać za stosownym garniturem, a jak dalej jesteś taka dupa wołowa w związki, to sobie wynajmij na październik jakąś elegancką męską dziwkę, żeby samemu na moim obiedzie weselnym nie siedzieć i nie psuć parzystej liczby gości, bo to podobno przynosi pecha.

Andrzej roześmiał się i pokręcił głową. Sięgnął po gin, wypił trochę, a potem spojrzał na Adama i zapytał z wyraźnym niepokojem:

– Czekaj, ja ci mam urządzić wieczór kawalerski?

– No chyba cię pojebało – zarechotał Adam. – Trzymaj mi się od tego z daleka, sam to zorganizuję. – Jeszcze przez chwilę śmiał się, do łez rozbawiony wizją Andrzeja, który mu wiezie na jakiejś taczce trzypiętrowy tort ze striptizerką w środku i po swojemu unosi brew w wyrazie niesmaku, gdy dookoła strzela konfetti. Andrzej wyraźnie nie podzielał tego nastroju, bo patrzył z taką miną, jakby czekał, kiedy świat wróci do normy. – Nie, spoko – podjął Adam, gdy zdołał się opanować. – To będzie bardzo prosty wieczór kawalerski, kilku moich kumpli, dobre piwo, posiedzimy, popijemy, potem do domu. Nie ogarniam tych wieczorów kawalerskich w stylu „impreza przez trzy dni, kac przez tydzień, alimenty na zmajstrowanego z przypadkową babą bachora przez dwadzieścia lat” – roześmiał się ponownie. – Dobry lokal, dobre piwo, parę godzin i do wyra. Jeszcze muszę wybrać lokal, możliwe, że ten. O, jak wybiorę, to ci powiem, możesz zarezerwować stolik – dodał. – To będzie twój wkład w organizację mojego wieczoru kawalerskiego. Niczego więcej masz się nie tykać, tylko potem w urzędzie podpiszesz, co trzeba, i będziesz robił taką minę, jakbyś się cieszył, że jesteś moim drużbą. Dasz radę? Tę minę?

Andrzej przez chwilę patrzył na niego z lekkim uśmiechem.

– Dam radę – powiedział naprawdę sympatycznym tonem.

 

***

 

12 lipca 2023, Szczecin

Chłopaki zajrzały do salonu, już w kurtkach i butach, i pomachały.

– Cześć, wujek! – krzyknęły niemal równocześnie. Adam zgarnął oba dzieciaki i pokierował do wyjścia, nieźle rozbawiony, bo Andrzej za każdym razem, gdy słyszał to „wujek”, miał taką minę, jakby ktoś do niego mówił po chińsku.

Odstawił Flipa i Flapa dwa piętra niżej, do sąsiadów, których dwa urwisy, czteroletni Tomek i pięcioletnia Krysia, już czekały w drzwiach, przebierając niecierpliwie nogami. Wspólne nocowanie było czymś, co cała czwórka uwielbiała. Na szczęście, bo podrzucanie sobie nawzajem którejś dwójki, raz tamto rodzeństwo u Adama i Wioli, raz ich bliźniaczy zestaw u sąsiadów, pozwalało zyskać od czasu do czasu wolny wieczór.

Wrócił do mieszkania, wyciągnął whisky i Pepsi, zaniósł wszystko do pokoju i opadł na kanapę z westchnieniem ulgi.

– Trochę spokoju – oświadczył. – Do rana żadnego „tata, a on mi zabiera to czy tamto”.

Andrzej wziął od niego gotowego drinka i rozparł się w fotelu.

– Urośli – mruknął.

– Stary, oni ciągle rosną – odparł Adam ze zgrozą. – Zaczynam się zastanawiać, czy nie ubierać ich w worki po ziemniakach, takie wiesz, prosto od rolnika, byłoby taniej, przecież co im kupimy nowe spodnie czy koszulki, to zaraz znów za ciasne. O butach to w ogóle wolę nie mówić – dodał i uniósł szklankę do ust.

– Poczekaj – Andrzej uśmiechnął się złośliwie. – Niebawem zaczną z ciebie wyciągać kasę na całą masę bzdur, o które się potem będziesz potykał na podłodze.

– Spadaj – poradził mu Adam. – Pilnuj lepiej tych swoich kudłów na gębie. – Popatrzył na niego i pokręcił głową. – Przypominasz mi z tobą brodą Wokulskiego, w tej wersji z Kamasem. Ciągle nie mogę się do ciebie przyzwyczaić w takiej formie. Co cię napadło, postanowiłeś przyoszczędzić na żyletkach?

Andrzej spojrzał na niego i znów się uśmiechnął. Znów nieco złośliwie.

– Krystian marudził nieraz, gdy mi się w weekend nie chciało golić, że drapię. Więc dałem mu wreszcie porządny powód do marudzenia.

Adam pokręcił głową, ubawiony.

– Tak, to bardzo w twoim stylu, zapuścić sobie brodę, żeby wkurzyć własnego faceta – skwitował. – Ale Flipowi i Flapowi się podoba, próbowali mnie po twojej ostatniej wizycie namówić, żebym też sobie zrobił na twarzy takie fajne, jak ma wujek. Żałuj, że nie widziałeś miny Wiolki, jak to usłyszała. – Wybuchnął śmiechem. – Chyba już mnie zaczynała w myślach wyrzucać z domu.

– Dalej ich tak nazywacie? – zaciekawił się Andrzej.

– No, przyzwyczailiśmy się – przyznał. – Pasuje im, chociaż już się tak co chwila nie wywalają i nie wpadają na siebie.

Flipem i Flapem ochrzcił maluchy, gdy zaczęły raczkować. Wpadały na siebie, na meble, na rodziców, znów na siebie. Potem zaczął się okres stawiania pierwszych kroków i dalsze wpadanie na wszystko, co się dało. Dawid się przy tym kiwał tak zabawnie na boki, gdy szedł, stopa za stopą, i bęc, a Sławek próbował popychać ścianę, tak jak się nauczył popychać drzwi. I gdzieś po drodze oba imiona, odziedziczone po dziadkach, ustąpiły przezwisku, odkąd Adam po raz pierwszym powiedział do żony: „Wiolka, oni są jak Flip i Flap, od razu mi się przypominają wszystkie odcinki, jak na nich patrzę”.

Pili przez chwilę w milczeniu, aż Adam się zreflektował.

– Czekaj, stary, toast za słomianych wdowców! – zawołał. Andrzej roześmiał się, pochylił do przodu i stuknął lekko szklanką w jego szklankę. – No – podsumował Adam z zadowoleniem. – Powiem ci szczerze, że lubię, jak czasem Wiola sobie gdzieś pojedzie z kumpelami, a ja podrzucę młode do dziadków albo do sąsiadów i mam wieczór dla siebie. Fajnie mieć dzieci, ale czasem człowiek znów chciałby mieć ciszę, spokój i telewizor na własność, chociaż na jeden dzień.

– Wierzę – odpowiedział Andrzej spokojnie.

O tak, pomyślał Adam, dobrze czasem mieć urlop od bycia ojcem. I nawet mężem. Co za szczęście, że Wiolka miała podobne podejście, że co jakiś czas albo jedno z nich brało dzieciarnię w pełni na siebie, żeby drugie miało trochę wolności, albo robili tak jak teraz: ona nad morze z przyjaciółkami ze studiów, on najpierw dwa dni sam z Flipem i Flapem, teraz chłopaki u sąsiadów, jutro po południu do jego rodziców na dwa dni, potem jeszcze dzień razem. I dziś męski wieczór, z porządną whisky i kumplem, który nie nadaje z prędkością karabinu jak niektórzy koledzy z pracy.

– A twojego gdzie wywiało dokładnie? – zapytał po chwili.

– Na szkolenie – odparł Andrzej. – Wysłali go do Warszawy na trzy dni. Ostrzy sobie zęby na jakieś nowe stanowisko i podobno to mu się bardzo przyda do awansu.

– Ambitnie – mruknął Adam. Przez kilka minut pili w milczeniu. – Ale dalej w tym samym banku?

– Tak, z tego jest zadowolony. W poprzednim manager go wkurzał, teraz jest OK.

– To grunt.

Przez kolejne kilka chwil siedzieli w milczeniu, potem Andrzej zapytał, jak u Adama w agencji i jak Wioli gabinet. No cóż, w agencji jak to w agencji, człowiek z wywalonym jęzorem stara się zrobić rzeczy na wczoraj, ale jednak powrót do reklamy te trzy lata temu był dobrą decyzją, Adam zdecydowanie bardziej się w tym czuł. I zespół zgrany. Gabinet Wioli się rozkręca, teraz, jak zaczęły się gadania o nowych przepisach o zawodzie kosmetyczki, Wiolka sobie gratuluje, że się jeszcze przed ciążą zawzięła i skończyła magisterkę z kosmetologii, później już by pewnie sobie odpuściła. Jasne, zawsze coś gdzieś pieprznie, ostatnio miała wielką awanturę z jakąś klientką, bo babsko nie powiedziało, na co jest uczulone, a potem darcie japy, że jakiś zabieg zaszkodził, w końcu się wyjaśniło, ale Wiolka przez dwa dni chodziła taka wkurwiona i trzy godziny wisiała ze swoją prawniczką na telefonie, żeby obgadać wszystkie „na wszelki wypadek”, no tylko wziąć i udusić takie durne babsko, które wie, że czegoś nie może, ale nie powie, tylko czeka, żeby jej to na gębę położyli.

No ale. Ludzie bywają wkurzający.

– Bywają – zgodził się Andrzej.

– A jak na uczelni?

Andrzej zastanowił się chwilę.

– Dobrze. Tylko studentów mało. Miałem teraz w lecie teorię literatury z jednym z kierunków na licencjacie – dorzucił z rozbawieniem – i na tym roku miałem całe dwie osoby. – Spojrzał na Adama. – Nikt mnie nie uprzedził, więc wchodzę na pierwsze zajęcia, patrzę na dwie studentki, które już siedzą zwarte i gotowe, pytam: „A gdzie reszta pań grupy?”, na co one z pełną powagą: „Panie profesorze, to jest cała nasza grupa”. Myślałem, że sobie ze mnie kpią, ale nie, to rzeczywiście jest cała ich grupa. Od początku pierwszego semestru. – Pokręcił głową. – Gdy mnie koleżanka złapała ostatnio na korytarzu, aż warknęła: „Żebyś mi żadnej nie uwalił na egzaminie, bo nie możemy mieć rocznika z jedną osobą!”. – Prychnął i upił trochę whisky. – Gdy sobie przypomnę, że na naszym roczniku w pierwszym semestrze było nas ponad sto sześćdziesiąt, a pod koniec studiów coś w granicach setki, to wierzyć mi się nie chce, jak to się pozmieniało.

– I pozwalają wam tworzyć takie małe grupy? – zdziwił się Adam. Andrzej wzruszył ramionami.

– To już jest problem dziekana i dyrektora instytutu. Mnie interesuje to, żebym miał pensum i żeby nikt mnie nie próbował ruszyć. Ale po habilitacji mam mniejsze pensum, a samodzielnych potrzebują, więc raczej mogę być spokojny.

– To dobrze – podsumował Adam. Dolał im obu, wyciągnął wygodnie nogi na ławie, co robił tylko wtedy, gdy dzieciaki go nie widziały, i oparł wygodnie głowę o tył kanapy.

Ciekawe, przemknęło mu przez głowę, że po habilitacji Andrzejowi sodówa strzeliła do głowy znacznie mniej niż tu przed obroną doktoratu. W sumie to można by zaryzykować, że niewiele strzeliła, w każdym razie nie w taki sposób i w takim klimacie jak wtedy. Zrobił tę habilitację niecałe trzy lata temu. Pomimo wszystkich utrudnień wywołanych pandemią, pomimo problemów rodzinnych Krystiana, pomimo jakichś zawirowań na uniwerku, o których niechętnie wspominał – zrobił ją, został samodzielnym pracownikiem naukowym, miał to, na czym mu tak zależało. Na obiedzie, na który wkrótce potem poszli większym towarzystwem, widać było, że duma go rozpiera, ale w całkiem sympatyczny i strawny dla otoczenia sposób.

No tak, pomyślał Adam już wtedy, patrząc na Krystiana siedzącego obok bohatera wieczoru, jest w tym jakaś twoja zasługa, młody, jest na pewno.

– Dolać ci, stary?

– Jasne.

Adam nie wiedział, kiedy dokładnie Krystian pojawił się w życiu Andrzeja, ale pamiętał, że kiedy sam go poznał, pod koniec dwa tysiące szesnastego, pierwsze, co zauważył, to jakaś taka ogromna determinacja bijąca od tego chłopaka. Trudne to było do uchwycenia, nie dawało się sprowadzić do wyrazu twarzy, do głosu, do mówionych rzeczy, do zachowania – to był po prostu jakiś taki całokształt. I jeszcze coś twardego, co okazało się jeszcze mniej uchwytne. Krystian był przecież uprzejmy, wesoły, żartował, słuchał, dopytywał, wydawał się taki bezproblemowy i bezkonfliktowy. A potem, w jednej chwili, gdy Andrzej, zwłaszcza z początku, zaczynał przekraczać jakieś granice, Krystian potrafił słowem, tonem głosu, czasem samym spojrzeniem zasygnalizować: „Tu jest u mnie koniec i nawet nie myśl o zrobieniu choćby kroku dalej”. I, ciekawa sprawa, to najwyraźniej działało.

– Stary, on jest od ciebie o ile młodszy? – zapytał nagle Adam. – Nie pamiętam dokładnie, trzynaście, czternaście lat?

– Czternaście. – Andrzej spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Dlaczego?

– A nic. Tak mi się przypomniało gadanie siostry Wiolki, że młodszych facetów łatwiej sobie wychować – wyjaśnił z rozbawieniem. – U ciebie coś najwyraźniej nie pykło, idzie w drugą stronę.

Andrzej prychnął i sięgnął po napełnioną szklankę.

– Krystian jest po prostu małym domowym terrorystą – mruknął.

Albo trafiła kosa na kamień, dopowiedział sobie Adam w duchu. Sporo młodszy, sporo niższy, sporo sympatyczniejszy od ciebie i sporo lepszy w klocki pod tytułem „obsługa Andrzeja Weredeckiego” od wielu z nas.

Więc tak, gdy trzy lata temu siedzieli w Browarze Polskim na tym obiedzie pohabilitacyjnym, Adam z ulgą stwierdził, że Andrzej nie odstawia żadnego pawiego tańca wokół samego siebie. Już przez dłuższy czas nie odstawiał albo odstawiał bardzo łagodny i nieirytujący, ale faktem jest, że Adam jeszcze w domu, gdy stał w przedpokoju i czekał, aż Wiolka ułoży włosy przed lustrem, pomyślał z niepokojem: oby mu tylko znowu tak nie odjebało jak przy doktoracie. Bo chyba wstanę i wyjdę, albo nie, wezmę butelkę wody i wyleję mu ją na łeb.

Nie widzieli się wtedy przez dość długi czas; najpierw ten najbardziej rygorystyczny okres pandemii, kiedy człowiek rzeczywiście się obawiał wirusa i dał się wkręcić w to „zostań w domu”, potem Andrzej był już na finiszu habilitacji, nieźle wykończony, sądząc po zmęczeniu widocznym na jego twarzy, gdy czasem wpadali do siebie z książką czy po książkę, tak na szybko, pięć minut w progu i sorry, stary, muszę lecieć, przepraszam cię, mam jeszcze robotę do skończenia, trudno to nazwać „widzeniem się”, tym bardziej trudno zauważyć jakąś zmianę w zachowaniu. Obiad w Browarze był pierwszym od paru miesięcy momentem, gdy mogli razem usiąść, pogadać, pobyć ze sobą dłużej, niż zajmuje wymiana trzech zdań w drzwiach. Adam więc nie wiedział, czego się tak na dobrą sprawę spodziewać, i trochę… tak, trochę się obawiał, że kumplowi znów się coś skrzywi we łbie w wyjątkowo durną stronę.

Gdy się witali w Browarze, Andrzej uścisnął mu rękę, uśmiechał się z wyraźnym triumfem, ale na gratulacje odpowiedział takim bezpretensjonalnym i zwyczajnym „Dzięki”, a na stwierdzenie: „No, stary, zdobyłeś wszystko, co chciałeś, szacun” tylko się roześmiał, sam objął Adama i mruknął: „Cieszę się, że przyszedłeś”.

No, jak na Andrzeja to było sporo.

Trochę później, już przy stole, między daniami i drinkami, Adam zapytał domyślnie:

– To co, teraz przypuszczasz atak na belwederskiego?

– Jasne, chcę dojść do profesury belwederskiej – przyznał Andrzej, patrząc na trzymany w ręku kieliszek. – Ale to spokojnie, mam czas. – Spojrzał w stronę Krystiana. – Chcę trochę odpocząć. Zwolnić. – Odwrócił głowę i popatrzył na Adama. – Jestem zmęczony. – Uśmiechnął się nagle jakoś tak łobuzersko. – Chyba się starzeję, bo ostatnio największą przyjemność sprawiło mi przeleżenie prawie całego dnia w łóżku z jakimś kiepskim thrillerem, który podrzucił mi Krystian. I nawet mi się ten thriller podobał.

Adam ryknął śmiechem, bo to był jeden z lepszych dowcipów, jakie ostatnio słyszał – tym śmieszniejszy, że wcale nie był dowcipem. Andrzej przyglądał mu się z taką miną, jakby był zadowolony z osiągniętego efektu.

– W każdym razie – podjął po chwili, gdy Adam już się opanował – Krystian się odgraża, że w te wakacje ma być porządny urlop. – Znów spojrzał w drugą stronę, na tę część stołu, przy której Krystian właśnie nalewał kilku osobom i jednocześnie prowadził z nimi żywą dyskusję. – I może to dobry pomysł.

– Pewnie – podchwycił Adam. – Sorry, stary, ale naprawdę kiepsko wyglądasz, jakbyś gonił resztką sił.

– Bo gonię resztką sił – przyznał Andrzej spokojnie, znów odwracając wzrok. Wypił trochę szampana i odstawił kieliszek na stół. – Naprawdę jestem wykończony. A jemu – dodał, ponownie spoglądając w kierunku Krystiana – należy się coś za wytrzymanie tego wszystkiego, zwłaszcza ostatnich miesięcy, kiedy musiałem być wyjątkowo wkurwiający.

Adam gwizdnął.

– Na pewno byłeś – zgodził się. – Ale że potrafisz się tak głośno do tego przyznać, to jestem w szoku.

Andrzej spojrzał na niego i uniósł brwi.

– Mówiłem, starzeję się – powiedział, ponownie z tym łobuzerskim uśmiechem, który go nieźle odmłodził.

Kilka godzin później, gdy wszyscy się żegnali ze wszystkimi i panował niezły bajzel między ludźmi, płaszczami i torebkami, Adam nie wytrzymał i powiedział Krystianowi na boku:

– Nie wiem, co ty z nim robisz, ale wychodzi mu to zdecydowanie na dobre.

– A co? – podchwycił Krystian z rozbawieniem. – Bałeś się, że będzie odstawiał pawiana z tym swoim „dr hab.” przed nazwiskiem? Nie, nie, nie – zapewnił zwodniczo łagodnym tonem, kręcąc głową. – Od odstawiania pawiana ma swoje konferencje, swoje publikacje i swoje rady wydziału. Przed wejściem do domu ma zostawić tego pawiana na wycieraczce. I dobrze o tym wie. Poza tym wcale nie jest taki straszny – dodał, patrząc na Andrzeja, którego właśnie ściskała na pożegnanie Iza. – Trzeba go tylko trochę rozgryźć. I – w tym momencie w głosie Krystiana zabrzmiało coś zdecydowanie czułego – trzeba lubić wyzwania. A on jest naprawdę wciągającym wyzwaniem.

A ty masz rękę do wyzwań, dopowiedział sobie Adam wtedy. O tak, młody, ty zdecydowanie masz rękę do wyzwań.

– Dolać ci? – zapytał teraz Andrzej. – Czy chcesz dalej medytować nad pustym szkłem?

Adam spojrzał na swoją szklankę. Rzeczywiście była pusta.

– Lej, stary, lej. Jestem słomianym wdowcem z chwilową przerwą od dzieci, należy mi się dużo whisky.

– Co twoje dzieciaki chcą na urodziny? – zapytał Andrzej po chwili.

– Teraz mają fazę na dinozaury, więc wszystko, co z dinozaurem, będzie mile widziane – odpowiedział.

– W porządku.

– Ale to dopiero pod koniec sierpnia, stary.

– Pamiętam. – W głosie Andrzeja zabrzmiało coś na kształt lekkiej urazy.

– Dobra, dobra, wiem, że pamiętasz – załagodził Adam. – Pij, chłopie, na razie zapomnijmy, że mam jakiekolwiek dzieci i po prostu pijmy jak za dawnych czasów.

Tak, wiedział, że Andrzej pamiętał, i to był jeden z tych elementów, które go w ostatnich latach nieco rozczulały. Andrzej nie lubił dzieci, z tego Adam zdawał sobie sprawę od dawna. No dobra, nie lubił, to nie lubił; niektórzy, bez wskazywania palcem na samego siebie, nie lubili kotów, inni nie lubili dzieci, no bywa. Kiedy cztery lata temu narodziły się bliźniaki, Adam niczego od niego nie oczekiwał, więc całkiem miło się zdziwił, gdy we wrześniu, gdy już Wiolka czuła się na siłach na przyjmowanie gości, Andrzej przyszedł i przyniósł nie tylko kwiaty dla Wioli, lecz również prezent dla młodych. Książki. Adam ryknął śmiechem po rozpakowaniu.

– Stary, na to muszą jeszcze chwilę poczekać – powiedział mu wesoło. Stali w kuchni, czekali, aż herbata się zaparzy. – Ale jak tylko podrosną, na pewno będą zachwyceni.

– To są książki kontrastowe – odpowiedział Andrzej nieporuszony. – Właśnie dla niemowląt.

– O – zdziwił się i otworzył pierwszą. – A rzeczywiście, czarno-białe. O co w tym chodzi?

– Niemowlęta najpierw widzą biel, czerń i szarości. Te książki pomagają rozwijać wzrok.

– Ty, zrobiłeś research? – zdumiał się Adam szczerze. Andrzej wzruszył ramionami.

– Dowiedziałem się w księgarni. Właścicielka zrobiła mi niezły wykład.

Adam zagwizdał i zaczął przeglądać drugą.

– Nie no, w takim razie super. Nawet nie wiedziałem, że takie są. Gdzie to znalazłeś?

– W Fice. W alei Fontann – dodał wyjaśniająco, gdy Adam pokręcił głową na znak, że nie ma pojęcia, o czym mowa. – Między winami a drukarnią, mniej więcej naprzeciwko Bananowej. Nie pamiętam numeru.

– Czekaj, coś kojarzę, takie duże okno wystawowe z książkami? Jak jedziesz od Lotników na Grunwaldzki, wtedy po prawej?

–  Tak.

– To kojarzę – ucieszył się Adam. – Rzeczywiście, tam jest jakaś księgarnia. Czyli mają czasem jakieś fajne książki dla dzieci?

–  Tam są głównie dla dzieci –  odparł Andrzej.

–  To co ty tam, stary, robiłeś? –  roześmiał się. Andrzej popatrzył na niego ze zdziwieniem.

– Szukałem czegoś sensownego. – Wskazał ręką na książki kontrastowe. – Poza tym jest tam trochę niezłych pozycji ze współczesnej prozy i literatury faktu. Znalazłem „Sztukę bezruchu” na podstawie prelekcji TED, ciekawe spojrzenie na sprawę tempa w życiu. Mogę ci podrzucić następnym razem –  zaproponował.

–  Chętnie, ale później – odparł Adam. – Wiesz, teraz to nawet wyspać się nie ma za bardzo kiedy. Moja mama już mi zapowiadała, żebym na najbliższe pół roku zapomniał, że istnieje coś takiego jak sen dłuższy niż dwie godziny.

Potem, gdy już zanieśli herbatę do salonu, Adam wziął maluchy od Wioli i podszedł do Andrzeja ze złośliwym uśmiechem.

– To co, chcesz je potrzymać? – No po prostu nie mógł sobie odmówić podrażnienia się z nim.

Andrzej popatrzył na dwa zawiniątka, jakby to był dość interesujący okaz tarantuli w terrarium.

– Obrazicie się, jeśli powiem, że nie? – zapytał spokojnie.

Adam wybuchnął śmiechem, Wiolka też się roześmiała.

– Nie, stary, spoko, tylko się z tobą drażnię – powiedział Adam wesoło. – Spoko, nie spodziewamy się po tobie żadnego świra na punkcie naszych dzieciaków. Jak nie będziesz po nich deptać podczas odwiedzin, to wystarczy, a jak im raz w roku przyniesiesz czekoladę na urodziny, to w ogóle będziesz świetnym wujkiem.

No cóż, trzeba Andrzejowi przyznać, że wysilał się trochę bardziej. Na urodziny i święta chłopaki zawsze coś dostawały, choć chyba raczej Krystian przejął później wybieranie prezentów, bo to już były zabawki dostosowane do wieku solenizantów. Krystian w ogóle był tym fajniejszym wujkiem, który pytał Flipa i Flapa, jak tam w przedszkolu, brał ich na ręce i okręcał dookoła, aż piszczeli z zachwytu, albo po prostu słuchał z uśmiechem jakiejś historyjki lub oglądał z zainteresowaniem rysunki.

– Nas w domu była czwórka – powiedział raz wesoło, gdy Adam stwierdził: „Dobrze sobie radzisz z dzieciarnią, stary”. – Ja jestem trzeci, jeszcze jest mój młodszy brat, którym się nieraz opiekowałem. Może to dlatego.

Może. A może to po prostu Krystian taki był, że z każdym umiał się dogadać – od dwójki rozbrykanych kilkulatków po Andrzeja.

Andrzej natomiast chłopaków fascynował, krążyli wokół niego za każdym razem jak wokół zamkniętego pudełka, którego zawartości nie znali. Andrzej witał się z nimi krótkim „Dzień dobry”, bez klepania, podnoszenia, ściskania. Andrzej przyglądał się pokazywanym mu rysunkom z uprzejmym „Interesujące, pokaż innym”. Andrzej ze stoickim spokojem stał na balkonie i palił, zupełnie nieporuszony tym, że wpatrywały się w niego dwie pary oczu. „Wujek, daj spróbować”, powiedział raz Sławek, wyciągając ręce w kierunku papierosa. Andrzej spojrzał na niego poważnie i równie poważnie odparł: „Jeśli dam ci spróbować, twój ojciec wyrzuci mnie z domu przez balkon, wykluczone”. Flap popatrzył wtedy na Adama z wielkim zdumieniem i zapytał, czy to prawda. Adam, wsparty ramieniem o framugę drzwi balkonowych, zapewnił, że oczywiście, prawda, a pamiętaj, że wujek nie umie latać. Zerknęli na siebie z Andrzejem nad głowami chłopaków i wymienili porozumiewawczy uśmiech.

Swoją drogą, uświadamianie Flipowi i Flapowi, dlaczego jeden z wujków przychodzi z innym wujkiem, a nie z ciocią, okazało się tak… proste, tak zabawnie proste. Dzieciaki w tym wieku zwyczajnie przyjmowały do wiadomości, że coś jest czasem takie, a czasem inne. Więc wujek Mateusz przychodzi z ciocią Anitą, wujek Filip sam, a wujek Andrzej z wujkiem Krystianem. I tyle.

Ciekawe, ile jeszcze czasu świat będzie dla nich tak prosty, powiedział raz Adam żonie. Ale może jak się zacznie robić bardziej skomplikowany, gdy będą dorastać, to już będą mieć w głowie pewne rzeczy tak mocno osadzone, że to się już nie da ruszyć. Kurde, chciałbym, żeby moi synowie dorastali w świecie, który nie wprowadza wszędzie tych popierdolonych podziałów na „nas” i „ich”, lepszego i gorszego sortu, bardziej ludzi i mniej ludzi.

„Ty masz łatwiej”, powiedziała wtedy Wiola. „Ciebie na tej polonistyce już poukładali w tych sprawach, inni muszą sami zupełnie od początku się poukładać”.

Tak, miała rację, przynajmniej w części. Na polonistyce za ich czasów gender studies rozwijało się już naprawdę nieźle, kwestie płci, seksualności, nienormatywności rozgrzebywało się na wszystkie strony, nasiąkło się tym, zwłaszcza przez ostatnie dwa lata na specjalności, z tymi wykładowcami, lekturami i dyskusjami, człowiek po prostu wręcz musiał podważyć pewne swoje „oczywistości i normalności”, inaczej zupełnie by w ten dyskurs nie wszedł. Więc racja, może miał trochę łatwiej, już wtedy – bo przecież gdy parę miesięcy po zakończeniu studiów Andrzej mu powiedział, że jest gejem, Adam poczuł właściwie tylko takie zwykłe zaskoczenie, takie „o, nie wiedziałem”, a potem… a potem w sumie co, jest, to jest, o czym tu więcej gadać i nad czym się tu dalej zastanawiać?

Dobrze, że Wiola też była „poukładana”, jak to określała. To tak ułatwiało życie, gdy na pewne kluczowe sprawy patrzyło się tak samo albo bardzo podobnie.

– Wiola uważa, że ignoruję niewygodne rzeczy i prę jak taran do przodu po swojemu, i przez to zmuszam otoczenie do dostosowania się do tego „po mojemu” – powiedział, podsuwając Andrzejowi ciasto, które rano kupił w Bagietce. Andrzej spojrzał na niego, chyba zaskoczony tą uwagą, rzeczywiście tak trochę niepasującą do wcześniejszej części rozmowy, ale zrobił to, co robił zawsze: przyjął, nie wymagał rozrysowania sobie, jak rozmówca przeszedł z punktu A do punktu F, i po prostu zapytał:

– Coś w tym złego?

– Nie – przyznał Adam. – Mnie to nigdy nie przeszkadzało. – Roześmiał się. –Wiolka mówi, że lubi to we mnie. Ale że przez to czasem nie rozumiem, dlaczego ludzie mają z czymś problem, skoro według mnie to żaden problem.

Andrzej zastanawiał się chwilę, uderzając widelczykiem w ciasto.

– To czasami najlepsze rozwiązanie. Ignorować i robić po swojemu.

– Ty to masz opanowane do perfekcji – mruknął Adam z rozbawieniem. Andrzej zjadł kawałek sernika, wypił trochę whisky, a potem odparł spokojnie, patrząc przed siebie:

– Tylko czasem trzeba pamiętać, kogo nie ignorować.

Adam pokiwał głową. No, stary, teraz już raczej pamiętasz, kogo. Może niewiele masz tych osób, których nie ignorujesz, ale jak już kogoś nie ignorujesz, to naprawdę na wysokim poziomie. Jak wtedy na ślubie.

Jako drużba Andrzej może nie był olśniewający, ale był rzetelny. Pomógł z kilkoma sprawami, wytrzymał zdenerwowane komentarze Adama pod adresem kolejnych ofert menu oraz ich cen z chyba dwudziestu lokali, zawiózł raz Wiolkę pod Nowogard, do przyjaciółki, która szyła jej sukienkę, a Adamowi wtedy padł samochód i dupa, stary, obie dziewczyny wkurzone na mnie, jakby to była moja wina, kurde, ty serio ją zawieziesz?, ale tam trzeba ze cztery godziny posiedzieć, jak one robią przymiarki i przeróbki, serio możesz? Andrzej rzucił przez telefon tylko: „Wezmę grubą książkę, powiedz Wioli, że będę za piętnaście dwunasta pod waszym blokiem” i się rozłączył. Zawiózł, przesiedział bez słowa pięć i pół godziny przymiarek, dwa razy, na żądanie, wyraził swoją opinię o sukni, trzy razy wyszedł zapalić, poza tym pił herbatę, zjadł podane kanapki, czytał i ani razu, ani razu, podkreśliła Wiola wymownie po powrocie do domu, no po prostu ani razu nie zapytał „Długo jeszcze?”.

– Lubię go – powiedziała w nocy, gdy już leżeli w łóżku. – Cieszę się, że masz takiego przyjaciela. W obie strony prawie się nie odzywał za kółkiem, ale jak go w pewnej chwili spytałam, czy nie za dużo gadam, to tak na mnie spojrzał, uśmiechnął się całkiem miło i powiedział: „Nie mam nic przeciwko, żeby cię dalej słuchać”. A jak już podjechaliśmy pod dom i wysiadałam, to jeszcze powiedział: „Ładnie ci w tej sukience, Adam będzie zachwycony”. – Przytuliła się i wymruczała już nieco sennie: – I ma rację, będziesz zachwycony, a jak ją na noc poślubną zdejmę, to dopiero się zachwycisz…

Tuż przed rozpoczęciem uroczystości Andrzej chwycił Adama za ramię, obrócił twarzą do siebie i z wyraźnie zirytowaną miną poprawił mu krawat.

– I nie dotykaj go już więcej – powiedział ostro. – Szlag mnie trafia, jak widzę, co z nim robisz i jak potem wyglądasz.

W czasie obiadu weselnego, przymuszony do wygłoszenia toastu, Andrzej wstał trochę niechęnie – ciekawe, że jeśli miał gadać o książkach, teoriach i całej reszcie, potrafiłby przed tabunem zupełnie obcych ludzi nawijać godzinami i bez chwili wahania, za to w innych sytuacjach wcale się tak nie wyrywał – no ale wstał, z kieliszkiem w dłoni, spojrzał na gości, popatrzył na Adama i uśmiechnął się do Wioli.

– Wbrew temu, o co Adam mnie zwykle podejrzewa, dziś nie mam zbyt wiele do powiedzenia – zaczął. Ci z gości, którzy go znali, jak Iza, wybuchnęli śmiechem. Andrzej przeczekał to ze stoickim spokojem. – Po prostu życzę wam szczęścia, takiego jak dotychczas. I uwierz mi, Wiolu – dodał, już znacznie poważniej – wybrałaś najlepszego faceta, jakiego mogłaś spotkać.

No, te słowa wywołały niezły wiwat gości. I, szczerze mówiąc, nieźle Adama wzruszyły.

Zresztą wzruszony był już wcześniej, też przez Andrzeja. I przez jego osobę towarzyszącą.

O tę osobę towarzyszącą parę razy go żartobliwie dopytywał. „I co, znalazłeś już sobie chłopaka, który ci będzie pasował do garnituru?” albo „Odkładasz już sobie na tego call boya na moje wesele?”. Andrzej czasem kręcił tylko głową, czasem odbijał piłeczkę czymś w rodzaju: „Na razie prowadzę casting na kanapie”. Ale gdy Adam zapytał parę tygodni przed ślubem, już na poważnie, czy ma go liczyć z osobą towarzyszącą, Andrzej spojrzał tak dziwnie, jakby z rozbawieniem, i powiedział: „Owszem, przyjdę uparowiony, licz mnie z osobą towarzyszącą”.

No i przyszedł „uparowiony”.

Na korytarzu Urzędu Stanu Cywilnego Andrzej pojawił się pod rękę z jakąś kobietą. Dopiero po dłuższej chwili do Adama dotarło, że – z tymi krótkimi czarnymi włosami, z grzywką opadającą trochę na niebieskie oczy i z małym tatuażem po lewej stronie szyi – stoi przed nim Karolina. Karolina, krzycząca radośnie: „No chłopie, nie poznajesz mnie? Niespodzianka, niespodzianka, wszystkiego najlepszego, pokaż mi damę swojego serca i życia, natychmiast!”. Karolina, którą chwycił w ramiona, okręcił parę razy dookoła, a potem przedstawił Wioli. Karolina, która przyciągnęła ją i wyściskała, wycałowała, zapewniła, że „Ten wielki niedźwiedź to cudowny chłop, boże, jaką ty masz cudną kieckę, mam dla was boski prezent!”, a potem rzuciła się na Izę z równie radosnym „Izka, tyle cię nie widziałam!”.

O tak, długo się nie widzieli. Karolina zasmakowała w tym życiu poza krajem i w ogóle w życiu na walizkach; nie tylko nie wróciła do Polski – nie została też w Anglii. Zaczęła łapać różne prace związane z hotelami, z turystyką, potem z jakimiś projektami; przenosiła się z miasta do miasta, z kraju do kraju, zrobiła się z niej taka nomadka, która cały swój dobytek mieści w walizce i plecaku. Czasem się odzywała, ale w ostatnich latach kontakt zupełnie się urwał. Skąd się tu wzięła, w Szczecinie, w ten październikowy dzień, na tym ślubie?

– Andrzej mnie znalazł – wyjaśniła podczas obiadu weselnego w willi West Ende, gdy usiedli na chwilę razem, żeby pogadać. – Trochę się musiał nagrzebać, wiesz, ja fejsa mam tylko służbowego i nie pod swoim nazwiskiem, za to na Instagramie sobie wrzucam różne foty, ale też pod pseudonimem. Gdzieś tam namierzył naszych znajomych z roku, potem jakichś innych, potem nawet znalazł mój stary blog o Francji, chociaż on już od dwóch lat jest martwy, a potem pewnego dnia patrzę, a na mój mail służbowy w hotelu w Ankarze przychodzi wiadomość: „Cześć, tu Andrzej, Adam tego i tego października ma ślub, na pewno się ucieszy, gdy cię zobaczy, możesz przyjechać?”. Czaisz to? – roześmiała się i podsunęła chętnie swój kieliszek po kolejną porcję szampana. – Zjechałam w ostatniej dekadzie pół świata, siedzę w Ankarze, ustawiam szczegóły organizacji u nas konferencji dla ludzi z jakiegoś projektu i nagle dostaję w twarz mailem od Andrzeja. I tak wszystko do mnie wróciło – dodała z rozczuleniem – te dwa lata, jak byliśmy tacy nierozłączni, jak sobie jeździliśmy Fiacikiem na wycieczki, kuliśmy do egzaminów, jęczeliśmy, że promotorzy tacy źli i niedobrzy, bo każą pisać magisterkę, i chcieliśmy podbijać świat. I tak pomyślałam: nie no, kurde, tyle was nie widziałam, a ty bierzesz ślub, ja muszę przyjechać!

Andrzej skontaktował się z nią w czerwcu, więc miała czas, żeby spokojnie poukładać swoje sprawy i móc wziąć krótki urlop w październiku. Andrzej uprzedził, że będzie jego osobą towarzyszącą i to ma być niespodzianka, więc do ostatniej chwili ma siedzieć cicho i nikomu nie zdradzać, że będzie w tym czasie w Polsce. Andrzej przyjechał po nią z rana do hotelu, w którym się zatrzymała, w drodze do Zamku Książąt Pomorskich, bo wtedy jeszcze tam udzielano ślubów. Nawet był gotów przenocować ją u siebie, ale ona już się tak przyzwyczaiła do hoteli, że mowy nie ma, uwielbia tę hotelową swobodę i atmosferę.

– Ty patrz – powiedział Adam, nieźle zszokowany. – A skubaniec cały czas trzymał język za zębami, nawet przedwczoraj, gdy go jeszcze podpuszczałem, żeby powiedział, z kim przyjdzie, to mi bez mrugnięcia okiem powiedział tylko, żebym się nie martwił, nie narobi mi swoją osobą towarzyszącą obciachu.

Karolina śmiała się do łez.

– Zaraz jak wczoraj przyjechałam, przyszedł do Kapitana, żeby zjeść ze mną kolację, w hotelu, bo nie chciał, żebyśmy wpadli na kogoś na mieście. Mieliśmy niesamowity ubaw, wyobrażając sobie, jaką zrobisz dzisiaj minę. Ale rzeczywistość i tak była lepsza niż wszystkie wyobrażenia – dodała i uściskała go.

Tak, zdecydowanie, rzeczywistość była lepsza niż wszelkie wyobrażenia. A ściągnięcie Karoli z Turcji, specjalnie na tę okazję, po cichu, bez puszczenia pary z ust przez tyle miesięcy – było tak bardzo w stylu Andrzeja.

Później Adam wyszedł na parking West Ende i podszedł do palącego kumpla.

– Stary, nie wiem, co powiedzieć – przyznał. – Z Karoliną.

Andrzej spojrzał na niego z miną „Wiem, że jestem genialny”.

– Tak sobie pomyślałem, że bardziej cię ucieszy ona niż obecność jakiegoś przypadkowego faceta, którego akurat pieprzę w tym tygodniu – oświadczył i uniósł papierosa do ust.

Ucieszy, dobre sobie. To spotkanie się po latach całą czwórką, całą ich czwórką, przy takiej okazji, było najlepszym prezentem, jaki mógł sobie wymarzyć. Trochę nieporadnie, bo nadal nieźle wzruszony, powiedział to Andrzejowi.

Andrzej przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu, zaciągnął się, wydmuchał dym i naraz uśmiechnął się przyjaźnie.

– Czyli jako drużba nie jestem aż taką dupą wołową jak w innych sytuacjach – podsumował z rozbawieniem.

– Nie – odparł Adam poważnie. – Jako drużba jesteś super. Jako przyjaciel jeszcze bardziej.

Ale jako człowiek, który ma przyjąć tego rodzaju komplement, dalej jesteś dupa wołowa do sześcianu, pomyślał, patrząc, jak Andrzej tym razem uśmiecha się z zakłopotaniem i wraca do palenia, najwyraźniej przekonany, że za papierosowym dymem da się ukryć wszystko, z czym nie umie się obchodzić.

Karolina kilka dni później wróciła do Ankary, ale od tego czasu utrzymywali znów żywy kontakt, całą czwórką. W zeszłym roku przyjechała na tydzień w lipcu. Teraz zapowiadała się na początek września. Tak dobrze było mieć ich znowu razem, przy sobie, tę trójkę z dawnych czasów: szaloną Izę, przytulaśną Karolinę i kopcącego Andrzeja. Jego krewni i znajomi królika.

To Wiola tak ochrzciła tę grupę bliskich osób, którą wspólnie wokół siebie zebrali.

– Wiem, że dokładnie to ma trochę inne znaczenie – powiedziała – ale ja sobie tak ich określam od dawna. No wiesz, tych ludzi, którzy są mi tacy bliscy, czasem bliżsi niż niektóre osoby z rodziny. Nie są ani rodziną, ani krewnymi, nie tak oficjalnie i prawnie, ale stali się dla mnie tak bliscy, że uważam ich za rodzinę, za taką moją rodzinę, którą sobie sama wybrałam i zebrałam.

Spodobało mu się to określenie. Pasowało. Miał może mniejszą grupę krewnych i znajomych królika niż Wiola, ale miał. I nie zamierzał z niej rezygnować.

Krewnych i znajomych królika zapraszali na urodziny własne i chłopaków, na rocznicę ślubu, na pierwszy lub drugi dzień świąt w Boże Narodzenie i Wielkanoc, na majówkę, na sylwestra, na obiad w weekend. Czasem wszystkich, czasem niektórych, zależało od możliwości organizacyjnych i czasowych. Zapraszali samych, gdy ktoś był singlem, zapraszali z żonami lub mężami, z partnerami lub partnerkami, czasem z dziećmi, czasem bez dzieci, jeśli to miała być impreza wyłącznie dla dorosłych. Na części tych spotkań byli też członkowie rodziny Wiolki i Adama, na niektórych nie. Krewni i znajomi królika przychodzili, dzwonili, że akurat nie mogą, wpadali na chwilę, łączyli się przez Skype’a, jak Karolina na ostatniego sylwestra, prosto z hotelu w Atenach, gdzie się przeniosła półtora roku temu, prosto z pracy, bo robili dla gości wielką imprezę, więc będzie krótko, jutro zadzwoni jeszcze raz i na spokojnie pogadają, ale musiała ich zobaczyć jeszcze w starym roku, wszystkiego najlepszego w dwa tysiące dwudziestym trzecim, kocha ich, ściska, potem dodała coś po grecku i wyjaśniła: „To właśnie znaczy »Szczęśliwego Nowego Roku«, więc jeszcze raz szczęśliwego, pięknie wyglądacie, niech wam się szampan nie kończy, najlepszego!”.

Karolina połączyła się z nimi tuż po dwudziestej trzeciej – u niej właśnie minęła północ. Gdy się rozłączyła, coś jeszcze przegryźli, pozbierali butelki szampana, ubrali się i wyszli całą grupą na dwór, żeby wraz z sąsiadami przywitać nowy rok.

Gdy tylko znaleźli się przed klatką schodową, Andrzej klepnął Adama w ramię i poprosił o klucze od mieszkania. Po chwili wrócił; w ręku miał szalik, który zarzucił stojącemu obok Krystianowi na szyję ze zirytowanym:

– Mówiłem, żebyś wziął ten cholerny szalik. Zabieraj łapy, to ma być porządnie zawiązane.

Krystian, z uniesioną głową i lekkim uśmiechem, milczał. Następnie podziękował. Andrzej zbył jego „Dzięki” burkliwym „Nawet nie próbuj go zdejmować”.

Potem, gdy korki od szampana wystrzeliwały z butelek na wszystkie strony, Adam kątem oka zauważył, jak Andrzej jedną ręką przyciąga do siebie Krystiana, drugą wsuwa mu we włosy, pochyla się i coś cicho mówi. Krystian uśmiechnął się wtedy szeroko, coś odpowiedział, ujął Andrzeja za poły płaszcza i pocałował.

Adam roześmiał się pod nosem, chwycił Wiolę w ramiona, uniósł, okręcił się z nią dookoła, podczas gdy reszta jego krewnych i znajomych królika ściskała się, całowała, składała sobie życzenia i podawała butelki z szampanem.

Wspomnienie butelek szampana przywołało Adama do porządku jako gospodarza: dolał do obu szklanek, a potem podał Andrzejowi książkę, którą już trzy razy obiecywał pożyczyć i która ciągle leżała na dolnej półce ławy, bo przecież „w takim miejscu na pewno o niej nie zapomnę”. Tak, jasne.

– Dzięki – powiedział Andrzej, rozparł się ponownie w fotelu, otworzył książkę, odsunął jak najdalej od siebie, westchnął, wstał, wyszedł z salonu do przedpokoju, po chwili wrócił, usiadł ponownie, wyjął okulary z etui, założył i ponownie otworzył książkę. Tym razem trzymał ją w normalnej odległości.

Adam ukrył uśmiech za szklanką. Biedaku, witaj w moim świecie godzenia się z upływem lat, pomyślał. Ten twój doskonały wzrok, którym się przed czterdziestką tak szczyciłeś, też już zaczyna siadać.

W ciągu ostatniego roku można było zauważyć, że Andrzej odsuwa książki, gazety, nawet telefon coraz dalej, mruży oczy i odsuwa jeszcze trochę. I można było zauważyć, że zrobił się trochę drażliwy na tym punkcie, bo gdy Adam raz mu powiedział: „Stary, kup sobie okulary, jak gorzej widzisz”, uciął: „Dobrze widzę”, a na stwierdzenie: „Daj spokój, mnie się po czterdziestce też wzrok zaczął psuć” warknął: „Nic mi się nie psuje, dobrze widzę”.

Po którejś takiej wymianie zdań Krystian złapał Adama w pokoju chłopaków.

– Zostaw tę sprawę z okularami – powiedział uspokajająco. – Też to widzę i pracuję nad tym. Potrzebuję jeszcze paru chwil, on się strasznie broni przed przyznaniem, że gorzej widzi. Jak mu będziesz ciosał kołki na głowie, to to nic nie da, tylko się bardziej zatnie. Mam już dla niego termin u optyka, tylko ani słowa.

– A pójdzie? – prychnął Adam z niedowierzaniem.

Uśmiech Krystiana był miły, ale głos twardy.

– Pójdzie, uwierz mi, pójdzie. Musi mieć okulary, nie będzie mi łaził z książką odsuniętą na dwa metry i psuł sobie oczu coraz bardziej i bardziej. Naprawdę, nie martw się – zapewnił i skierował się do drzwi. – Załatwię to, tylko po mojemu.

Adam roześmiał się.

– Dobra, zostawiam to w twoich rękach. A on w ogóle będzie miał coś do powiedzenia? – zapytał z rozbawieniem.

Krystian stanął w progu, z ręką na framudze, i spojrzał na Adama.

– Oczywiście – odpowiedział spokojnie. – Będzie mógł powiedzieć, które oprawki do okularów wybrał.

Jakiś miesiąc później okulary rzeczywiście już się pojawiły, choć Andrzej na początku starał się je ignorować. O, jak choćby w marcu, gdy spotkali się w czwórkę na obiad w restauracji. Andrzej wziął menu do ręki, trochę odsunął, zmrużył oczy, odsunął jeszcze trochę. Adam gryzł się w język, by mu nie powiedzieć: „Stary, po cholerę wywaliłeś kasę na okulary, jak nadal bez nich siedzisz i gówno widzisz?”, ale obiecał sobie już jakiś czas temu, że rodzicielskie zapędy ograniczy wyłącznie do Flipa i Flapa. On by sobie nie życzył wtrącania się we własne metody wychowawcze, więc nie będzie się wtrącał w metody Krystiana.

Krystian tymczasem zerknął na Andrzeja obojętnie i równie obojętnie zapytał:

– Chcesz okulary?

Sądząc po wyrazie twarzy, w Andrzeju przez chwilę duma walczyła ze szczerością. W końcu wygrało to drugie.

– Nie wziąłem – mruknął.

Krystian bez słowa wstał od stołu, podszedł do wieszaka przy wejściu, gdzie wcześniej zostawili okrycia, wyjął coś z kurtki – ze swojej kurtki – wrócił do stołu i, dalej bez słowa, położył na stole czarne etui. Andrzej, też w milczeniu, wziął je, wyjął okulary, założył, przysunął sobie menu na normalną odległość.

– Dzięki – mruknął po krótkiej chwili.

– Nie ma sprawy – odparł Krystian takim tonem, jakby to wszystko w ogóle go nie dotyczyło, i wrócił do przeglądania swojej karty dań. Gdy parę minut później uniósł wzrok i podchwycił spojrzenie Adama, uśmiechnął się porozumiewawczo.

Zaczynam rozumieć, jak to robisz, młody, pomyślał wtedy Adam z podziwem. Jeśli w taki sposób zachowujesz się też w tym swoim banku, to nic dziwnego, że pędzisz jak torpeda od stanowiska do stanowiska.

Teraz więc Andrzej siedział w okularach, które sam zabrał z domu, i przeglądał książkę, którą trzymał na normalną odległość. Adam był więcej niż pewny, że ani po tym obiedzie w marcu, ani wcześniej czy później Krystian nie rzucił żadnego „A nie mówiłem?” czy innej sugestii, że postawił na swoim. Ale postawił.

– Ciekawe – odezwał się Andrzej, przerzucając kartki „Factfulness”. – Gdzie kupiłeś?

– W Fice.

– Yhym.

– Byłem z małymi na pierwszym spotkaniu z tego festiwalu literatury – dorzucił. – Oni siedzieli na dworze i słuchali czytania, a ja sobie zajrzałem do środka i wygrzebałem to.

– Muszę tam niebawem znów wpaść – mruknął Andrzej, odkładając książkę na stół. – Może jutro, póki Krystiana nie ma – dodał z lekkim uśmiechem. – Przynajmniej po powrocie z księgarni nie będę musiał wysłuchiwać, że regały, ściany i całe mieszkanie nie są z gumy i już się naprawdę więcej książek nie zmieści.

– No to wypijmy – zaproponował Adam i podniósł swoją szklankę. – Za nasze lepsze połowy, które nas kochają pomimo naszych wad.

Andrzej uniósł swojego drinka.

– My nie mamy wad – uświadomił Adamowi życzliwie.

Kilka chwil później, gdy znów siedzieli w milczeniu, z whisky w dłoniach i w takim leniwym, późnowieczornym nastroju, Adama nagle uderzyła myśl: to już ponad dwadzieścia lat, jak tak siadam z tym facetem, żeby popić, pogadać i pomilczeć. Chyba szczególnie pomilczeć. Kurde, jak dobrze mieć kumpla, z którym można zawsze tak dobrze pomilczeć, gdy chce się pogadać.

– Stary – odezwał się.

– Hm?

– Cieszę się, że jesteś moim przyjacielem.

Andrzej popatrzył na niego. Za oknem zaczynało już szarzeć, a w pokoju światło było dotąd wyłączone, więc pojawiły się pierwsze wieczorne cienie: na ścianach, na meblach, na twarzach. Ale uśmiech Andrzeja, lekki, szczery uśmiech, był widoczny bardzo dobrze.

– Ja też.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

2 comments:

  1. Hejeczka,
    mi też kochana jest bardzo miło, i bardzo mi się podoba, jak na razie już kilka mam przeczytanych tekstów, ale też czekam aż mi się tak więcej nazbiera, aby mieć więcej do skomentowania...
    weny, weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się :) W takim razie miłego czytania - i dziękuję z sygnał, dobrze mieć taki wyraźny znak, że ktoś czyta i ma z tego przyjemność! Cały czas pracuję nad kolejnymi tekstami :) Ściskam!

      Usuń

Back
to top