POWROTY DO DOMU. ROZDZIAŁ II: LUDZIE WOKÓŁ

Nie chcę zapeszać, ale chyba wreszcie ogarnęłam, jak przy nowym szablonie i innej czcionce utrzymać akapity. Tak, zgadzam się, akapity są potrzebne, przynajmniej w tekście literackim powinny zostać. W wolnej chwili załatwię akapity w poprzednich dwóch postach.
A na razie – miłego czytania rozdziału drugiego. Między 4 a 8 lutego natomiast pojawi się kolejna część „Albumu rodzinnego” – zapowiadam, bo mam już całość napisaną.



POWROTY DO DOMU
ROZDZIAŁ II: LUDZIE WOKÓŁ         



Im just another writer
Still trapped within my truth
A hesitant prize fighter
Still trapped within my youth

Ile razy Andrzej wychodził z mieszkania, zwłaszcza rano, musiał się mierzyć z konsekwencjami. Ze związkowymi konsekwencjami, tak by to można nazwać. Konsekwencjami, których żaden normalny człowiek by nie przewidział; ale też kto by się spodziewał, że trafi mu się facet, który musi znać wszystkich? Chociaż na dobrą sprawę miało się niemal rok na zauważenie i oswojenie się z tym faktem…
To, że Poldek znał w zasadzie wszystkich z klatki schodowej swojego starego domu, nie było dziwne – mieszkał tam przecież z mamą i dziadkami tyle lat. Trochę dziwniejsze mogło być to, że znał też ludzi z innych klatek i okolicznych sklepów. Ale Andrzej widocznie był za mało spostrzegawczy, by to wówczas dostrzec. Sens Poldkowego „ja lubię ludzi” zrozumiał dopiero wtedy, gdy na początku października wprowadzili się do dwupokojowego mieszkania na Małopolskiej. Zrozumiał do bólu.
W ciągu pierwszego tygodnia Poldek zdążył poznać wszystkich mieszkańców ich klatki. Po pierwszym miesiącu znał ich imiona, nazwiska, imiona ich zwierząt, znał sporo osób z pozostałych klatek, znał sprzedawcę z zieleniaka po drugiej stronie ulicy, znał właścicielki piekarni, a przed końcem roku całkiem sprawnie orientował się w różnych koligacjach rodzinnych i w życiowych wydarzeniach chyba całej okolicy. Rzecz nie w tym, że Poldek plotkował – Poldek po prostu pytał. I słuchał. To, co usłyszał, zachowywał dla siebie; a słuchać zawsze był gotów, tak jakby wysłuchiwanie gromady obcych ludzi było naprawdę takie ciekawe, przydatne czy przyjemne. Co mu to dawało? Twierdził, że lubi rozmawiać z ludźmi, lubi ich lepiej poznawać. Ludzi. Tak po prostu, ogólnie i całościowo: ludzi. Sąsiadów, dalszych sąsiadów, sprzedawców, kierowców, bibliotekarki, dzieci, młodzież, dorosłych, staruszków.
Rany boskie. To było jedyne, co Andrzejowi przychodziło do głowy w ramach podsumowania, może jeszcze poza „O kurwa”, ale ponieważ od rozpoczęcia studiów postanowił mocno ograniczyć przekleństwa, zostawało to pierwsze. Ewentualnie „Jasna cholera”.
W każdym razie to było zwykle bezsensowne, nieraz denerwujące, a niekiedy przerażające.
Powoli się przyzwyczajał. Już go nie dziwiło, że ile razy stał gdzieś z Poldkiem w kolejce, Poldek wdawał się w rozmowę z innym kolejkowiczem. Albo z całą gromadą. I to nawet nie wychodziło od niego, ludzie sami zaczynali mówić. A on odpowiadał. I słuchał. Nie wiadomo, co gorsze.
Chociaż nie, najgorsze były wizyty w małych sklepach czy innych punktach, w których ludzie mieli więcej czasu i bliższy kontakt z klientem. Wejście do piekarni, w której teraz kupowali pieczywo, musiało się w przypadku Poldka kończyć pytaniem o stan zdrowia i postępy w szkole obu córek rudej właścicielki oraz o najnowsze wyczyny kota drugiej sprzedawczyni, blondynki. A jazda tramwajem czy autobusem oznaczała, że niemal na pewno znajdą się jakieś staruszki, matki z dziećmi czy szurnięte nastolatki, które nawiążą z Poldkiem intensywną miejskokomunikacyjną rozmowę. Tak jakby Poldek miał nad głową migający neon „chętnie cię posłucham, możesz gadać”.
Czasem chciało się go za to kopnąć. Czasem nawet Andrzej rzeczywiście to robił, zwłaszcza w autobusie, ale nie pomagało. Czasem syczał „Przestań z nim gadać, przestać jej odpowiadać”. Też nie pomagało. Czasem po powrocie do domu pytał: czy ty naprawdę nie masz co robić, tylko słuchać ględzenia stada obcych ludzi? Po co ci to, do ciężkiej cholery, no po co? Dlaczego ty to robisz?
I wtedy padały te słowa, których Andrzej w gruncie rzeczy nie potrafił zrozumieć: bo lubię ludzi.
– Ja lubię ludzi – powiedział za pierwszym razem Poldek z jakimś takim bezradnym uśmiechem. – Lubię ich poznawać, lubię ich słuchać, lubię z nimi rozmawiać.
– Ludzi – powtórzył Andrzej niedowierzająco. – Ludzi, tak ogólnie i hurtowo?
– Tak – ucieszył się jego kopnięty chłopak, jakby było się z czego cieszyć. – Właśnie tak, ogólnie i hurtowo. Jestem człowiekolubem, co ja poradzę. – Szeroki, szczery uśmiech stanowił wyraźny sygnał, że tego się nie da wyleczyć. Trzeba się było z tym pogodzić – albo znaleźć sobie innego faceta.
Andrzej się pogodził. O innym facecie nie było mowy. Chciał tego faceta, jakkolwiek durne miałby on upodobania. A to było bardzo durne.
Człowiekolubność Poldka odbijała się bowiem na samym Andrzeju. Siłą rzeczy sąsiedzi znali i jego, siłą rzeczy sprzedawczynie kojarzyły i jego, siłą rzeczy wszyscy najwyraźniej uważali, że skoro Poldek tak chętnie wchodzi w kontakt, to ten drugi też. Andrzej wprawdzie zachowywał dystans, nie wkraczał w tę przestrzeń Poldkowych kontaktów, nie podejmował rozmów, ale i tak ciągle obrywał jakimiś sygnałami z serii „A my się znamy!”. Zwłaszcza na własnej klatce schodowej odczuwał brak anonimowości. Odpowiadałoby mu zdawkowe i bezosobowe „dzień dobry” rzucone mijanym na schodach sąsiadom; natomiast powitania, które słyszał, było takie… cholernie spoufalające się. Tak to odbierał. I też, cytując Poldka, co miał na to poradzić.
Najśmieszniejsze, że jednocześnie wcale się tym wszystkim ludziom nie dziwił. Z Poldkiem chciało się rozmawiać, Poldek naprawdę umiał słuchać. Tylko gdyby się ograniczył do słuchania jedynie najbliższej grupy przyjaciół i znajomych, a nie całego świata i okolic…
– Czy ty musisz niańczyć bachory z całego osiedla? – zapytał raz Andrzej z irytacją, gdy po powrocie z uczelni zobaczył Poldka siedzącego na ławce z dwójką smarkul i naprawiającego jakąś lalkę, której oderwała się ręka czy noga. No i co z tego, że dzieciaki płakały, gdyby się najpierw nie szarpały jak głupie o tę lalkę, to zabawka by się nie popsuła.
– Lubię dzieci – odparł Poldek spokojnie.
– Tak, wiem – powiedział Andrzej z irytacją. – Ty wszystkich lubisz, dzieci, dorosłych, starców, kudłatych, łysych, niebieskich, zielonych i bezzębnych. Do szału mnie tym doprowadzasz.
– Tak ci tylko przypomnę, że ciebie też lubię – mruknął jego chłopak z rozbawioną miną.
– I to by ci mogło wystarczyć – odburknął. Poldek roześmiał się i pokręcił głową. I dalej robił po swojemu.
A z drugiej strony trudno przychodziło wyobrazić sobie Poldka bez tej jego „człowiekolubności”. To było tak bardzo w jego stylu i do niego pasujące, że… że Andrzej mógł tylko ciężko westchnąć i się z tym pogodzić. Bo to, z czego wynikała Poldkowa człowiekolubność, umiejętność słuchania i gotowość poświęcenia uwagi, było jednocześnie tym, co sprawiało, że Andrzej czuł się w jego towarzystwie tak, jak się czuł. Chociaż nie umiał tego określić, mimo że przez dłuższy czas szukał odpowiedniego słowa.
Bezpieczny – to przyszło mu do głowy na początku, ale było bez sensu. Przecież nie czuł jakiegoś zagrożenia, które wymagałoby upewnienia o bezpieczeństwie.
Zaakceptowany – też bzdurne, bo nie potrzebował niczyjej akceptacji.
Wysłuchany. Może trochę bliżej, ale przecież się nigdy nie dobijał o jakieś wysłuchanie.
Spokojny. Spokojny, dobre sobie, gdy Poldek zaczynał swoje cyrki z rozmawianiem z obcymi ludźmi, wszelki spokój szlag trafiał.
W końcu Andrzej się poddał: nie umiał znaleźć odpowiedniego określenia. To było po prostu to coś, nieuchwytne i nienazwane, nienazywalne wręcz, co ogarniało człowieka w towarzystwie Poldka. I być może inni też to w jakimś stopniu odczuwali, dlatego tak reagowali.
Chciałem mieć więcej ludzi wokół siebie, to mam za swoje, pomyślał Andrzej kwaśno, gdy w środę rano wychodził z domu. No to mam ludzi. I mam za swoje.
– Siema, sąsiad! – rzucił mu przed blokiem facet z parteru. Stał na trawniku, a jego pitbull z paskudną mordą w najlepsze obsikiwał śmietnik.
– Dzień dobry – mruknął Andrzej i dodał pod adresem Poldka jeszcze bardziej kwaśno: no dzięki. Dzięki, że ten łysy dresiarz macha mi radośnie łapą na powitanie, jakbyśmy byli psiapsiółkami.
Bo nawet na łysego dresiarza zadziałała Poldkowa człowiekolubność. Wymieniali na schodach uwagi o psach i ogólnie o domowych zwierzętach, czasem też o sporcie, a czasem o niczym. Poldek miał wyjątkową umiejętność rozmawiania o niczym.
Prawdziwy filozof, skwitował to raz Andrzej ze zniecierpliwieniem. Tylko prawdziwy filozof potrafi stać na schodach przez czterdzieści siedem minut i gadać o niczym.
A już najbardziej działało mu na nerwy to „Siema, Polo!”, którym dresiarz witał Poldka. Jasna cholera, Leopold, jeszcze się z mrówkami faraona zaprzyjaźnij, to będziemy mieli komplet wartościowych znajomości.

***

W sobotę, zgodnie z ustaleniami, poszli do mamy Poldka. I, zgodnie z zapowiedziami, spotkali Bogusia.
Boguś znów przytył, co Andrzej stwierdził ze złośliwą satysfakcją, ale nie skomentował. Obiecał gryźć się w język, to będzie się gryzł,  w każdym razie dopóki przeciwnik pierwszy nie zaatakuje. Ale Poldek zaczął wizytę od zaciągnięcia Bogusia do swojego starego pokoju i najwyraźniej powiedział coś na tyle przekonującego, że jego wuj się też ugryzł w język. Przynajmniej chwilowo.
To były jedne z tych typowych odwiedzin u matki Poldka, które Andrzej szczerze lubił. Siedzieli w kuchni, na kanapie i krzesłach wokół stołu; kanapa, jak kiedyś wyjaśnił Poldek, stanęła w kuchni, gdy mama z babcią postanowiły zmienić rozkład mieszkania i babcia przeniosła się do kuchni właśnie, na tę kanapę, mama – do dawnego pokoju babci, tego większego, a Poldek dostał dawny pokój mamy. Miał wtedy jakieś trzynaście czy czternaście lat i wcześniej to on miał łóżko i biurko w kuchni, i powoli zaczynał się z tego powodu złościć, bo odczuwał brak własnego kąta.
– Byłem dosyć paskudnym bachorem – przyznał Poldek w czasie tej opowieści. – Biegałem po domu, wrzeszczałem i trzaskałem szafkami.
– I drzwiami – uzupełniła jego matka. – Ale powiem ci, że babcia lepiej się czuła w kuchni niż w tamtym pokoju, gdzie jej się ciągle dziadek przypominał. A poza tym przeszkadzałeś rano w kuchni, to twoje biurko tarasowało lodówkę.
Trudno było sobie wyobrazić Poldka jako paskudnego bachora, biegającego po domu i trzaskającego drzwiami. Gdy Andrzej mu później o tym powiedział, usłyszał w odpowiedzi rozbawione:
– No tak… ale mnie też trudno wyobrazić sobie ciebie jako dzieciaka. Albo jako nastolatka.
W sumie racja. On czasami też nie umiał już przypomnieć sobie siebie sprzed dziesięciu, dwunastu lat. Pamiętał, co się wtedy wydarzyło – szczególnie pamiętał rzeczy, które doprowadzały go wtedy do szału – ale powoli przestawał odnajdywać siebie, tamtego nastoletniego siebie. A może po prostu już tamtego siebie nie potrzebował, tak jak nie potrzebował wielu wspomnień i ludzi z przeszłości.
Wuj Poldka najwidoczniej kiepsko się bawił bez możliwości czepiania się innych, bo zaraz po obiedzie zebrał swoje bambetle – jakieś kolorowe szale, którymi owijał grubą szyję, jakieś materiałowe torby z pomiętymi szkicownikami, brudnymi pędzlami i resztkami zaschniętych farb w tubce – pożegnał matkę Poldka czułym uściskiem, Poldkowi rozczochrał włosy niczym małemu dziecku, a Andrzejowi ukłonił się tak, że resztki przydługich, siwiejących włosów na skroniach dotknęły podłogi; i wreszcie sobie poszedł. Od razu zrobiło się przyjemniej.
Kilka chwil później wyszedł też Poldek, żeby dogonić podstarzałego artystę i oddać mu zapomnianą w przedpokoju jeszcze jedną torbę. Bo Boguś, jako duch na wskroś artystyczny, nie mógł mieć komórki, żeby się go zawróciło. Ani nie mógł się pewnie bez tej torby obejść.
– Cicho dziś byliście – stwierdziła matka Poldka, gdy zostali sami. Stała oparta plecami o framugę kuchennego wejścia, z kubkiem herbaty w ręku, i miała taką minę, jakby naszła ją ochota na plotki. – Polek jakoś wujka przystopował, jak widzę. Albo ciebie.
– Nas obu – poprawił Andrzej. – Ale to nie ja zacząłem, pani Polu.
– Tak, wiem – roześmiała się. – Boguś zaczął. Nawet po tym waszym pierwszym spotkaniu dokładnie mi zrelacjonował, dlaczego.
– Doprawdy? – spojrzał na nią z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia. – I co takiego powiedział?
– Myślę, że dobrze wiesz – odparła, uśmiechając się trochę kpiąco. – Opowiedział mi, jaki z ciebie koszmarny casanova, który nie odpuścił żadnemu facetowi w męsko-męskim klubie. I który miał tych facetów na pęczki, chyba z setkę – zakończyła komicznie grobowym tonem. Prychnął cicho, a ona dodała z wyraźnym niedowierzaniem: – Ale chyba trochę zawyżył ten rachunek, prawda?
Andrzej uśmiechnął się uprzejmie i równie uprzejmie odpowiedział:
– Obawiam się, że trochę zaniżył.
Mina pani Poli była bezcenna. Ciekawe, ile razy bezcenniejsza byłaby mina Poldka.
– Ale... serio? – spytała wreszcie; w jej głosie czuło się dalej niedowierzanie i jakby... rozbawioną zgrozę? O ile jest coś takiego.
Wzruszył ramionami.
– Byłem młodszy. Miałem inne potrzeby i inne pomysły na różne sprawy.
Przez chwilę przyglądała mu się tak, jakby był kosmitą. Wreszcie pokręciła głową i podsumowała:
– Podziwiam, że po takiej aktywności jesteś jeszcze w stanie samodzielnie wstać i chodzić.
Tym razem on się musiał roześmiać.
– Spodziewałbym się raczej z pani strony jakiegoś oburzenia – rzucił trochę wyzywająco. – Coś na wzór Bogusia. Nie powinna mi pani teraz zrobić umoralniającego wykładu i pogonić widłami?
– Przepraszam cię, Andrzej, nie mam wideł – odparła pełnym smutku tonem, któremu przeczyły jej rozbawione oczy i szeroki uśmiech. – A tak na serio – dodała, poważniejąc – to ja się raczej nie mam ochoty bawić w jakieś umoralnianie. Nie moja bajka. Poza tym sam powiedziałeś, że to było jakiś czas temu i inaczej na te sprawy patrzyłeś. Mnie interesuje tu i teraz.
– I nie boi się pani, że moja mroczna przeszłość wpłynie na to „tu i teraz”? – prowokował dalej, ale pani Pola nie podjęła jego kpiąco-złośliwego tonu. Założyła kosmyk za ucho. Ciemnoblond włosy, może odrobinę jaśniejsze niż Poldka, opadały jej na ramiona. Trochę za długa grzywka, która już zasłaniała brwi, przy lewym uchu była o wiele krótsza. Matka Poldka lubiła eksperymentować z fryzurami. Niesymetryczne grzywki stanowiły jej ostatnią modową obsesję. W tym momencie spod tej nierównej grzywki spoglądały oczy, których kolor doskonale znał.
– Wiesz, mnie się wydaje – powiedziała powoli po chwili milczenia, nie odrywając od niego wzroku – że ty nie jesteś typem, który sam nie wie, czego chce i się miota. I skoro chciałeś mieć tabuny facetów, to miałeś. A skoro teraz chcesz Poldka, to nie będziesz się rozmieniał na drobne.
Jakoś nie przyszła mu do głowy żadna celna riposta. Może nawet nie potrzebował riposty, choć przez kilka sekund poczuł się tak, jak nieraz czuł się przy Poldku. Cholerni Drzewieccy ze swoimi rentgenami myśli.
– Nie lubię marnować energii i czasu na zbędne sprawy – mruknął tylko.
– Można to i tak ująć – odparła z łagodnym uśmiechem i uniosła kubek do ust. – A można i inaczej... – dorzuciła po chwili i znów upiła łyk.
– Jak? – wyrwało mu się ze zwykłego zaciekawienia.
– Widzę, jak patrzysz na Poldka – wyjaśniła spokojnie. – Zapewniam cię, Kanciku, gdybyś nie patrzył w taki sposób, bez wahania pogoniłabym cię w diabły tymi widłami, o które się tak dopraszałeś. Nie dałabym ci traktować mojego syna jak chwilową zabawkę, choćbyś robił pięć doktoratów naraz.
W jej głosie nie zadźwięczała żadna twardsza nuta, ale był w stanie uwierzyć w to oświadczenie. I może również z tego powodu ją lubił.
– Nie wątpię – powiedział krótko, z mimowolnym uśmiechem, bo wyobrażenie tej kobiety z nierówną grzywką i wiecznie poplamionymi farbą palcami w roli poskramiaczki nierzetelnych chłopaków Poldka było mimo wszystko dość zabawne.
Rozległ się zgrzyt otwieranych drzwi i po chwili Poldek wszedł do kuchni, rozcierając sobie ramiona dłońmi.
– Ale zimnica – powiedział, podszedł do kuchenki i nastawił czajnik. – Jak dla mnie ten początek stycznia jest zimniejszy niż grudzień. Co tak milczycie?
– Mamy przerwę w rozmowie – odparła pani Pola. – Dolej więcej wody, ja też jeszcze się napiję. Andrzej, herbatę?
– Chętnie.
– A o czym gadaliście, jak mnie nie było? – Poldek, nie wyłączając ognia, zabrał czajnik i wsadził go dziubkiem pod kran. – O mnie? – dorzucił podejrzliwie, oglądając się przez ramię.
– Straszny z ciebie zarozumialec – oświadczyła jego matka – jeśli uważasz, że poza tobą nie mamy innych interesujących tematów.
– O tobie kompletnie zapomnieliśmy – dodał Andrzej. Pani Pola mrugnęła do niego porozumiewawczo, Poldek tylko prychnął.
– Dogoniłeś wujka?
– Tak. Ucieszył się, ta torba jest mu potrzebna.
Więc mógłby jej sobie sam pilnować, pomyślał Andrzej zgryźliwie, ale zachował to dla siebie. Szkoda byłoby psuć atmosferę głupim Bogusiem. Dobrze się siedziało w tej kuchni, z Poldkiem krzątającym się wokół herbaty, stukającym kubkami, szeleszczącym saszetkami i wymieniającym z matką dalsze uwagi na temat wuja (zapominalski), pogody (początek roku wyjątkowo paskudny), sąsiadów (starszy pan z pierwszego piętra wyjechał na tydzień do córki, dzieciaki z ich i sąsiedniej klatki od kilku dni bawią się w „Od przedszkola do Opola” i śpiewają pod oknami, niektóre całkiem ładnie). Słuchał tej „ludziolubnej” paplaniny i coraz mniej się dziwił, że Poldek cierpi na tę swoją „człowiekolubność”. Winną tego upodobania osobę właśnie miał przed oczami.
A oczy musiał w którymś momencie przymknąć i chyba nawet przysnął, bo nagle poczuł, że ktoś łagodnie potrząsa jego ramieniem.
– Andrzej, pobudka – powiedział Poldek. – Chodź, zbieramy się do domu, bo inaczej wszyscy tu zaraz pośniemy. Za bardzo się obżarliśmy.
– Zwłaszcza ty, Kanciku – dodała pani Pola z satysfakcją w głosie. – Rzadko kiedy widuję ludzi, którzy potrafią wcisnąć w siebie tyle szarlotki.
– Była za dobra – odpowiedział zgodnie z prawdą. Matka Poldka piekła świetne ciasta, więc nie było o czym dyskutować. Poza tym nadal był trochę senny.
Dopiero gdy wyszli na dwór, świeże powietrze go obudziło. Przystanek autobusowy na szczęście był blisko, kilkanaście metrów od Ratajczaka, a siedemdziesiątka piątka o tej porze dość pusta. Dojechali do placu Kościuszki trochę po dziewiętnastej.
– Przejdźmy się już teraz – poprosił Poldek. – Nie mam ochoty jechać jeszcze tramwajem. Naprawdę za dużo zjadłem, zwłaszcza tych faszerowanych pieczarek, teraz mi się to wszystko w żołądku przewala, a jak się jeszcze wytrzęsę w tramwaju, będzie jeszcze gorzej.
– No to chodź, żarłoku – mruknął Andrzej z rozbawieniem. W gruncie rzeczy też miał ochotę się przejść. Było już wprawdzie ciemno, ale uliczne latarnie, światła samochodów i tramwajów, neony sklepowe oraz choinkowe ozdoby, wciąż jeszcze obecne w miejskiej przestrzeni, choć minęło już Trzech Króli, stwarzały atmosferę w sam raz do takiego leniwego, wieczornego spaceru. A mieli przed sobą kawałek drogi – cztery przystanki i jeszcze kilkadziesiąt metrów z placu Rodła. Na szczęście już nie wiało, więc nie było tak zimno jak wcześniej.
Z Poldkiem dobrze się spacerowało. Nie miał potrzeby gadać, żeby tylko gadać, i potrafił iść obok tak, jakby go wcale nie było. Odezwał się dopiero wtedy, gdy doszli do placu Grunwaldzkiego.
– Strasznie mi się podobają te wszystkie kamienice tutaj – oświadczył, rozglądając się wokół. – Nawet mimo że takie zaniedbane. Lubię to stare budownictwo z wysokimi pokojami. Świetnie musi się tam mieszkać.
Andrzej wzruszył ramionami. Przemieszkał w takim z dziesięć miesięcy na początku studiów i nie widział specjalnych powodów do zachwytu.
– Chcesz? – spytał, wyciągając paczkę z kieszeni płaszcza. Poldek chciał, więc stanęli na chodniku, by spokojnie zapalić papierosy.
– Jak za starych czasów – mruknął Poldek. – Tylko zapalniczka ci się nie zacina.
Andrzej nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Tak, ich pierwsze spotkanie zaczęło się od wymiany ognia. A jego niezacinająca się zapalniczka była prezentem od Poldka. Niemal kwadratowa, chromowana, dość ciężka, ale przyjemna w dotyku, z wygrawerowaną na dolnej części  parafrazą zdania z „Opowieści z tarantulami” Cortázara: „Literatura i papierosy, nie ma lepszych narkotyków”. Ubawiła go ta parafraza. I uderzyła Poldkowa pamięć do drobiazgów, jak choćby do tego, co się komuś podobało u jednego z ulubionych pisarzy.
Zapalniczkę dostał na ostatnie urodziny. Poldek, choć sam imprezowy i w każdej chwili gotów wyskoczyć gdzieś z przyjaciółmi czy znajomymi, swoimi czy cudzymi, uszanował informację, że Andrzej żadnych imprez urodzinowych ani podobnych głupot sobie nie życzy. Poszli tego dnia na piwo, tak po prostu i bez durnych klimatów „ojej, masz urodziny!”, potem wrócili do domu i obejrzeli starego Bonda z Connerym, w którym Poldek, jak się przyznał, w liceum trochę się podkochiwał. I dopiero późnym wieczorem, gdy Andrzej wrócił z łazienki, Poldek przytrzymał go w progu pokoju.
– Jest prawie jedenasta, więc już się w sumie nie liczy jako katowanie cię urodzinowymi bzdurami – powiedział, wsuwając mu jedną rękę we włosy, a drugą coś podając. – Więc wszystkiego najlepszego. – Pocałował go i sam poszedł się umyć. Dopiero wtedy Andrzej się zorientował, że w dłoni trzyma małe pudełeczko.
Wróciwszy jakieś dwadzieścia minut później, Poldek oparł się o framugę drzwi i z zadowoloną miną wycierał włosy małym ręcznikiem.
– Widzę, że trafiłem.
– Idealnie – mruknął Andrzej; siedział na łóżku ze świeżo zapalonym papierosem i bawił się zapalniczką. Działała bez zarzutu.
I nadal działa, stwierdził z zadowoleniem, gdy obaj ruszyli w dalszą drogę z papierosami w ustach.  

***

We wtorek wyjście z przyjaciółmi Poldka na pizzę. W czwartek spektakl w Teatrze Małym z kilkoma najbliższymi znajomymi Andrzeja ze studiów. W sobotę impreza urodzinowa u Izy, byłej współlokatorki i jednocześnie osoby, którą z całej grupy na specjalności kulturoznawczej Andrzej lubił najbardziej.
Wpatrywał się w kartki z zapisami „gdzie i kiedy idziemy”, które Poldek regularnie przyczepiał kolorowymi magnesami do lodówki, i niekiedy tęsknił za okresem, gdy jego największą aktywnością towarzyską było wyjście do biblioteki po książkę. Jaki człowiek miał wtedy święty spokój…
Ale jednocześnie pogodził się już z tym, co uświadomił sobie w czasie trzeciego roku studiów: zaczął potrzebować ludzi wokół siebie. Mimo że go często denerwowali i męczyli, zwyczajnie ich potrzebował; i lubił te spotkania, chociaż częściej wolał zostawać w domu. Gdyby można mieć dobrych znajomych, po których sięga się tylko wtedy, gdy się akurat naprawdę chce, gdyby to nie wymagało regularnego dbania o kontakty – byłoby idealnie. Ale tak się, niestety, nie dawało.
Wychodził więc. Nie co chwila – ten akurat tydzień był wyjątkowo zapełniony towarzysko – ale wychodził. Ze swoimi znajomymi. Ze znajomymi Poldka. Z jednymi i drugimi. Gromada dorosłych, zasuwająca gdzieś wspólnie niczym domowe przedszkole.
Najśmieszniejsze, że to, co jeszcze parę lat temu doprowadziłoby go do szału, teraz nawet okazywało się przyjemne. Wprawdzie szybko męczył go ten nadmiar ludzi, ale to w większości były osoby, z którymi mógł być razem po swojemu, mógł się na trochę wyłączyć. Albo zwyczajnie wcześniej wyjść.
– Dajcie mu spokój – mówiła czasem Iza, gdy ktoś rzucał „Ale co ty tak już uciekasz?” albo „Weź zostań, nie psuj imprezy!”. – Andrzej ma niski poziom ludziopotrzeb, dzisiejszy już sobie naładował. Lepiej niech spada, bo za chwilę zacznie się robić marudny.
Chyba najbardziej lubił Izę za to poczucie humoru. I za umiejętność uszanowania tego, że ktoś w jakiś sposób się od niej różni. Doceniał to już wtedy, gdy mieszkali razem.
Tak, w połowie trzeciego roku zaczął potrzebować ludzi. Zorientował się przez teatr – wtedy właśnie dopadła go jakaś teatralna obsesja, miał ochotę chodzić na wszystko, do wszystkich szczecińskich teatrów, nawet po dwa lub trzy razy. Finansowo najbardziej opłacało się to w większych grupach, bo wówczas bilety kosztowały kilkanaście złotych. Stwierdził więc, że musi sobie zorganizować parę osób na takie wypady. A następnie stwierdził, że takich osób zwyczajnie wokół siebie nie ma.
Na trzecim roku pewne układy towarzyskie już się utrwaliły, podobnie jak wzajemne opinie na swój temat. Ciężko było tak nagle wejść w większe i mniejsze grupki, które się ze sobą trzymały od dłuższego czasu. Ciężko – no i on, jak musiał przyznać, nie miał za bardzo umiejętności takiego gładkiego wchodzenia i wyrabiania sobie miejsca w jakimś towarzystwie. Nie chciało mu się. Denerwowało go to. Chwilami czuł się zwyczajnie nie na miejscu. To nie było przyjemne.
Parę razy przypomniały mu się pewne uwagi Remigiusza – śmieszne, od rozstania mało o nim myślał, a już w ogóle nie wracał pamięcią do różnych Remkowych marudzeń, jojczeń i tych wszystkich „nie masz kolegów!”. No i teraz musiały mu się te marudzenia i jojczenia poprzypominać, cudownie. Miał gdzieś, czy go inni lubili, czy nie, ale przestawał mieć gdzieś to, że właściwie rzeczywiście nie miał tych kolegów.
Końcówka trzeciego roku była zatem dziwna, wywołująca dyskomfort i trochę kłopotliwa. Nie miał pomysłu, jak to ogarnąć; na szczęście z pomocą przyszedł czwarty rok. Wtedy właśnie wybierali specjalności, co oznaczało, że związane już ze sobą grupy ćwiczeniowe wymieszały się na wszystkie strony, a dotychczasowe ustawienia towarzyskie zostały przynajmniej zawieszone. Pojawiło się miejsce na coś nowego. W przypadku jego specjalności nowe oznaczało Izę, która od razu zgłosiła się na starościnę, po czym zawołała:
– Kto idzie na piwo się integrować? Jutro, dziewiętnasta, Szafa! Sprawdzę obecność!
Poszedł więc i dał się zintegrować. Z Izą znaleźli wspólny język dosyć szybko, chociaż na dzień dobry zirytowała go pytaniem: „A ty zawsze masz taką minę, jakby ktoś ci w tyłek pinezkę wsadził?”. Nie wytrzymał – co jej do jego miny? – i odburknął: „Zawsze”. Na co Iza wybuchnęła śmiechem i oświadczyła: „Zajebiście, to stawiam ci pierwsze piwo”. Dużo później, gdy w jakiejś rozmowie wrócili do tamtego momentu, Iza powiedziała: po prostu rozwaliło mnie i zachwyciło to, że zamiast udawać jakiegoś słodko-pierdzącego misia, od razu dałeś sygnał: a wal się. No nie mogłam ci za to piwa nie postawić. Ja lubię konkretnych ludzi, nawet jak są megawkurzający.
Przesiedział w Szafie cały ten „integracyjny wieczór kulturoznawców”, jak go ochrzcili. Potem siedział w Szafie jeszcze ładnych parę razy, tak samo jak w kilku innych miejscach, do których chodzili. Ludzie na specjalności oczywiście ponownie podzielili się na różne grupki towarzyskie, to było do przewidzenia; ale pewien podstawowy poziom zintegrowania udało się utrzymać, w dużej mierze dzięki Izie i jej nieco dominatorskim zapędom. A Andrzej, zanim się obejrzał, wylądował w samym środku stałego zespołu, który się spotykał na naukę, picie, imprezy  i różne wyjścia. Nagle miał obok siebie kilka osób niemal zawsze gotowych wyskoczyć do teatru. I nagle musiał uwzględniać innych w swoich planach na wolne dni. Pod koniec czwartego roku wylądował nawet przymusowo na ślubie jednej z dziewczyn z grupy. Oczywiście przez Izę, która była jej świadkiem i która oświadczyła: rzucił mnie niedawno facet, a nie mam ochoty siedzieć potem przez całe wesele smętnie w kącie i patrzeć, jak inne tańczą ze swoimi facetami, więc sorry, bejbe, idziesz ze mną, jeśli chcesz być dobrym kumplem. A chcesz, zapewniam cię, że chcesz. I tak, zatańczysz ze mną, choćbyśmy mieli sobie wzajemnie zadeptać stopy aż po kolana.
Najśmieszniejsze, że w gruncie rzeczy nie miał nic przeciwko temu, żeby z nią pójść. Bawili się nieźle, na szczęście Iza oczekiwała jego aktywności głównie przy wolnych tańcach, przy szybkich wskakiwała na parkiet z koleżankami. A potem wracali z Mierzyna w nocy na piechotę, bo uciekł im bus, no i byli na tyle wstawieni, że perspektywa przedrałowania dwudziestu czy trzydziestu kilometrów wcale nie wydawała się samobójstwem. Iza w którymś momencie zdjęła szpilki i szła boso, bo już  nie mogła wytrzymać. A potem usiedli na jakiejś ławce przed sklepem, Andrzej niemal zasypiał, Iza masowała sobie stopy. Chyba wtedy trochę wytrzeźwieli, bo ona nagle zapytała: „Ty, czemu jesteśmy tak pojebani, że nie zamówiliśmy sobie taksówki?”, na co on tylko wymruczał „Kurwa”, wygrzebał z kieszeni kurtki telefon i po tę nieszczęsną taksówkę zadzwonił.
Wypił wtedy trochę za dużo – po raz pierwszy w życiu przesadził. Tyle dobrego, że na przyszłość wiedział już, gdzie ma swoją granicę. Bo to dziwaczne rozluźnienie, bezsensowne rozbawienie i kuriozalna gotowość na robienie bzdurnych rzeczy zdecydowanie mu nie odpowiadały.
Poza zaliczeniem najgorszego w życiu kaca, przynajmniej w jego przypadku, oboje zaliczyli też mocno kłopotliwą sytuację. Mieszkali już wtedy razem – parę tygodni wcześniej współlokatorka Izy ni z tego, ni z owego rzuciła studia, spakowała manatki i po krótkim „Od jutra mnie tu nie ma” zniknęła z miasta. Izy szlag mało nie trafił, bo znalezienie kogoś na stancję w połowie marca było niemal niemożliwością, a ona nie miała tyle forsy, by płacić za drugi pokój. Andrzej w tym czasie też się zmagał z coraz gorszą sytuacją lokalową, bo jeden ze współlokatorów coraz bardziej palił się do zamieszkania osobno z dziewczyną, a na drugim średnio można było polegać, więc szybko doszedł z Izą do porozumienia i na początku kwietnia się do niej przeniósł. Było całkiem dobrze, skoro wytrzymali ze sobą aż do obron.
Ale w tamten czerwcowy weekend przez moment było naprawdę kłopotliwie. Gdy udało im się jakoś otworzyć drzwi – trafienie kluczem w zamek nagle stało się wyczynem na miarę triathlonu – i wtoczyli się raczej niż weszli do mieszkania, Iza nagle zarzuciła mu ręce na ramiona i powiedziała:
– Umiesz się bawić bez zobowiązań? Bo ja dzisiaj mam ochotę. – Zanim zdołał zrozumieć, o czym mowa, pocałowała go krótko i wymruczała do ucha: – Chodź, zrobimy sobie małe „friends with benefits”, a jutro wrócimy normalnie tylko do „friends”.
Bardziej niż słowa otrzeźwiła go jej ręka, którą poczuł  na pasku od spodni. Odsunął Izę łagodnie, ale stanowczo.
– No co? – powiedziała pijanym, obrażonym głosem. Był zmęczony, zaczynała go boleć głowa i marzył tylko o tym, żeby się rzucić na łóżko i spać, więc zamiast wymyślić  jakąś sensowną wymówkę, wyjaśnił krótko:
– Sorry, Iza, wolę facetów, idź spać.
I nie czekając na jej reakcję, po prostu odwrócił się, wszedł do swojego pokoju i padł na łóżko. O tym, że nie zdjął butów, przekonał się dopiero rano. Ale wybrudzona pościel to było nic w porównaniu z bólem głowy.
O nocnej akcji przypomniał sobie, gdy przyszedł do kuchni po jakąś tabletkę przeciwbólową. Iza siedziała przy stole, z wielkim kubkiem herbaty i dużą fiolką Ibupromu. Spojrzała na niego, podsunęła mu tabletki i powiedziała:
– Jeśli twój łeb napierdala w połowie tak jak mój, to naprawdę ci współczuję.
Bez słowa połknął tabletkę, zabrał jej kubek z rąk i wypił chyba z połowę, chociaż to była jakaś zielona, o obrzydliwie mdłym smaku. Iza przeczesała dłonią krótkie, postrzępione włosy, ufarbowane na różne odcienie czerwieni i brązu.
– Wczoraj – powiedziała jakby z trudem, gdy usiadł – to mi trochę odbiło, wiesz? Tak po pijaku. W sensie, normalnie się nie rzucam na kumpli, żeby ich przeruchać, bo nie mam co robić. A poza tym masakrycznie po mnie pojechało to zerwanie z Tomkiem. Rozumiesz?
Mruknął coś twierdząco. Na twarzy Izy, trójkątnej, o ostrych rysach i tego dnia wyjątkowo bladej, nieprzyjemnie odcinały się podpuchnięte oczy.
– A to… – podjęła po chwili jeszcze wolniej – to, co ty wtedy powiedziałeś… to na serio? To znaczy, wiesz… że wolisz facetów?
Robienie coming outu na kacu na pewno nie należało do najmądrzejszych posunięć, ale nieszczególnie go to wtedy obchodziło. Połknął drugą tabletkę i odpowiedział krótkim „Tak”.
– O kuźwa – skwitowała. – Ja pierdzielę, ale mi ulżyło. Czyli nie zrobiłam z siebie takiej totalnej debilki, jak myślałam.
Nie za bardzo rozumiał, dlaczego swoją propozycją zrobiłaby z siebie większą „debilkę”, gdyby był hetero. Ale nie miał ochoty wnikać w to zagadnienie, zamiast tego znów odkręcił pojemnik z tabletkami.
– Nie bierz już! – krzyknęła o jakieś tysiąc decybeli za głośno. – Dwie to już maks. Dawaj, jesteś tak nieprzytomny, że zaraz cały pojemnik zeżresz i odjedziesz.
– Miło w każdym razie, że nie masz z tym problemów – mruknął tylko, bo nie miał siły się spierać. Iza przez chwilę milczała.
– No nie mam – zgodziła się wreszcie. – W sumie czemu miałabym mieć? Tylko już teraz rozumiem, dlaczego nigdy się do mnie nie dostawiałeś, nawet jak latałam po całym mieszkaniu w gaciach i staniku. Chociaż wiesz – dodała po krótkim namyśle – w życiu bym się nie domyśliła. Nie wyglądasz.
– A niby jak miałbym wyglądać? – odburknął, opierając głowę o ścianę. – Chcesz się wgryzać w tematy genderowe, a wyjeżdżasz ze stereotypami.
– Może – przyznała. – Masz kogoś? – zainteresowała się naraz.
– Mam kaca – uciął nieżyczliwie. – Dzięki tobie. I to mi na razie w zupełności wystarczy.
Nie miał nikogo. Nie tylko w tym sensie, o którym ona myślała; na czwartym roku studiów wcześniejsza ochota na dużo seksu z licznymi, możliwie często zmienianymi partnerami opadła. Albo raczej się trochę przekręciła na bakier: zgubił gdzieś chęć do wyrywania jednonocnych przygód. Już raz takiego wrażenia doświadczył, przez kilka miesięcy z Remigiuszem. Ale wtedy po prostu miał pod ręką możliwość całodobowego zaspokajania potrzeb; to, co go dopadło na czwartym roku, było czymś zupełnie innym. Jakby… wyczerpaniem pędu? Tego pędu, tego głodu, tej ciekawości, które od chwili uwolnienia się od rodziców, rodzinnego miasta i licealnych klimatów, od chwili przeprowadzki do Szczecina pchały do szukania, smakowania, sprawdzania. Nie widział powodu, dla którego miałby ten pęd, głód i ciekawość ograniczać, gdy wreszcie stał się wolny – ograniczać, bo komuś się nie podobało, ktoś się czuł zraniony, kogoś urażało jego zachowanie albo jego wybory. A faceci, których szukał, mieli po prostu zaspokoić ten pęd, głód, ciekawość. Nie szukał ich dla nich – szukał ich dla siebie. Ba, nawet nie szukał, sami się znajdowali.
Starzeję się, pomyślał któregoś ranka przy myciu zębów. Starzeję się, skoro zaczyna mi przychodzić do głowy, że z tym, co mam w łóżku, nieźle też byłoby móc pogadać. Tylko nie na te łzawo-sentymentalne „co do siebie czujemy” bzdury.
Czwarty rok był naprawdę wstrzemięźliwym okresem. O wiele mniej facetów, w każdym razie w porównaniu z poprzednimi trzema latami. Parę wypadów do Hormona i Inferno, głównie po to, by stwierdzić, że już się zupełnie tam nie odnajduje ani dobrze nie bawi, choć kolejka zainteresowanych nie zmalała. Za to sporo wyjść z ludźmi z grupy do kina, teatru czy na piwo.
Kryzys przedmagisterski, uznał na początku; potem po prostu machnął ręką i dał sobie spokój. Skoro akurat teraz miał takie potrzeby, a nie inne, to jego sprawa i prawo. Przez końcówkę liceum marzył o tym, żeby wreszcie żyć po swojemu i robić to, co chciał. Więc robił. I nawet jeśli obecne chcenie było tak kompletnie różne od wcześniejszego, to tylko jego biznes.
A później pojawił się Poldek i potrzeby przekręciły mu się jeszcze bardziej. Tak bardzo, że znosił cierpliwie nawet zaskorupiałego żółwia, koszmarną człowiekolubność i drętwe dowcipy, które Poldek chętnie opowiadał po czwartym lub piątym piwie.

***

Duże zakupy na cały tydzień robili w Auchan, które Poldek z reguły nazywał „Oszołomem”. Mieli Galaxy tuż pod nosem, kilkadziesiąt metrów od domu, więc było wygodnie. Przy okazji zaglądali na drugie piętro do Empiku, Poldek wpadał jeszcze do znajdującego się nieco dalej sklepu dla zwierząt po rzeczy dla żółwia, czasem sprawdzali, co leci w kinie i na co można pójść, chociaż tu zwykle dochodziło do zgrzytów. Andrzej uważał, że skoro już ma siedzieć przed ekranem, to na czymś ambitnym. Poldek miał bardzo ludyczną wizję kina i najchętniej chodził albo na filmy akcji, albo na filmy dla dzieci. Tak, student czwartego roku filozofii, walczący z pierwszym rozdziałem magisterki, chciał koniecznie iść na jakichś „Iniemamocnych” czy inne „Epoki lodowcowe”.
– Ja się lubię w kinie odprężyć – upierał się. – Jeśli ma mnie coś styrać i rozwalcować psychicznie, to w teatrze, ale w kinie chcę się przede wszystkim dobrze bawić.
Całe szczęście, że na te kinowe „dobre zabawy” chodził ze znajomymi. Za to na duże zakupy chodzili razem, bo było szybciej. Zresztą, szczerze mówiąc, Andrzej dosyć lubił te wspólne zakupy, chyba że Poldek akurat odstawiał swoje człowiekolubne akcje z rozmawianiem z obcymi osobami w kolejce do kasy.
W tę sobotę poszli przed południem, by uniknąć większych tłumów i mieć resztę dnia wolną. Załadowali mniej więcej połowę rzeczy z listy – to coś, czego Andrzej się nauczył w połowie studiów i co teraz powoli wbijał do głowy Poldkowi: robienie listy rzeczy do zrobienia w niemal każdej sytuacji, żeby nie marnować czasu, energii i nerwów – i właśnie się rozglądali za mąką orkiszową, bo Poldek niedawno gdzieś przeczytał, że jest szczególnie zalecana alergikom, zwłaszcza wszystkoalergikom, i chciał ją sprawdzić, gdy nagle rozległo się zaskoczone:
– Ej, Andrzej, to serio ty?
Odwrócił się, przez chwilę spoglądał na stojącego przed nim chłopaka i próbował przypomnieć sobie twarz, a potem zaskoczył. Radek. Jeden z dwóch chłopaków, z którymi mieszkał przez ponad rok.
Od chwili wyprowadzenia się od Remigiusza Andrzej zaliczył cztery stancje, nim trafił na Izę. Ta pierwsza była tymczasowa, dopóki właściwy lokator nie wrócił; w drugiej wytrzymał miesiąc, bo towarzystwo składające się z imprezowego brata i jeszcze bardziej imprezowej siostry wykańczało. Resztę drugiego roku spędził na Pomorzanach, w czteropokojowym mieszkaniu, z trzema innymi osobami, w tym studentką medycyny, która po powrocie z zajęć przez pół godziny szorowała ręce środkiem odkażającym. Mieszkało się dobrze, chociaż rano był tłok do łazienki, a  wieczorem sterty brudnych garów w zlewie i nikt się nie chciał przyznać, czego używał i co powinien umyć. Niestety w czerwcu właścicielka poinformowała ich, że ma już chętnego na zakup mieszkania, więc od września muszą sobie szukać innego lokum. I tak na trzecim roku wylądował na siódmym piętrze wieżowca przy rondzie Giedrojcia, zaledwie trzy przystanki tramwajowe od obecnego mieszkania. W ramach towarzyskich rozmaitości dostał dwóch współlokatorów: Mateusza, który studiował na czwartym roku ochrony środowiska na politechnice, i Radka, który po niezaliczonym drugim semestrze rzucił politologię i właśnie zaczynał zarządzanie na Wydziale Ekonomicznym, potocznie zwanym Wydziałem Gier i Zabaw.
– I właśnie dlatego go wybrałem – zakończył Rafał swoją prezentację pierwszego dnia po wprowadzeniu się. – A do tego trasowo wyszedłem na jedno.
Wydawał się z siebie wyjątkowo zadowolony, jakby jego osobistą zasługą był fakt, że politologia znajdowała się w tej części Wydziału Humanistycznego, który mieścił się na Krakowskiej, a zarządzanie – na Wydziale Ekonomicznym na Cukrowej, co  w praktyce oznaczało, że stanowiły jedność, bo wysoki budynek ekonomika, przypominający akwarium, cały przeszklony i ciemnozielony, oraz niski, długaśny budynek humana zostały połączone i można było po nich ganiać w tę i z powrotem bez wychodzenia na zewnątrz.
Mateusz okazał się nieszkodliwy, spokojny i trochę nawiedzony na punkcie dbania o środowisko. Wprawdzie upierał się przy segregowaniu śmieci i krzyczał, gdy nie pilnowali oszczędzania wody, ale dało się z nim i wytrzymać, i pogadać. Jego dziewczyna, wpadająca do nich często z wegetariańskimi paskudztwami, które nazywała „alternatywną formą kotletów” albo „wegehamburgerami”, też pozwalała się lubić. W zasadzie w tym pierwszym okresie, gdy Andrzej zaczął odczuwać dziwaczną potrzebę ludzi wokół siebie, głównie ta dwójka ją zaspokajała. Za to Radka miało się często ochotę wyrzucić za okno, i to z dwunastego piętra, a nie z siódmego.
Radek był wzrostu Andrzeja, miał ciemnobrązowe włosy, ciemne oczy, nieco smagłą cerę i lubił pozować na „włoski typ polskiego kochanka”, jak to kiedyś ujął i cokolwiek to miało znaczyć. Dziewczyn miał, jak przyznawał, choć nikt go o to nie pytał, na pęczki; a historie własnych miłosno-seksualnych podbojów stanowiły ulubiony temat, który mógł wałkować w kółko.
– Weź utopimy tego nimfomana – zaproponował raz Mateusz przy piwie, które pili z Andrzejem w kuchni. – Bo ja już nie mogę słuchać w kółko tego samego. Nawet pornosy się człowiekowi w którymś momencie nudzą, jak się ogląda jeden po drugim, a on jest gorszy niż pornos. Żeby chociaż po sobie sprzątał.
Radek  po sobie nie sprzątał. Nie zmywał, nie odkurzał, nie wyrzucał śmieci, nie wrzucał własnych brudnych gaci do kosza w łazience. O czymś takim jak wyczyszczenie ubikacji, wanny czy zlewu nawet nie pomyślał.
– Mati, ja się spieszę, panna na mnie czeka – rzucał przymilnie, gdy Mateusz żądał „Weź ten syf po sobie ogarnij!”. – Zresztą co za syf, parę talerzy leży, to se jeszcze poleży. Spadam, nie można kazać damie czekać, nie?
Mateusz był po prostu za miękki. Andrzej stracił cierpliwość i za którymś razem, gdy usłyszał podobny tekst we własnym kierunku, chwycił Radka mocno za ramię, przyciągnął do siebie i wywarczał:
– Albo to, kurwa, od razu ogarniesz, albo ci te brudne gary w dupę wsadzę.
– A weź spierdalaj – odciął się Radek i spróbował najpierw się wyrwać, a potem uderzyć. Andrzej wprawdzie już na judo nie chodził, ale sporo pamiętał, więc z łatwością Radka obezwładnił, po czym wepchnął jego głowę do zlewu, w którym na samej górze nieumytych naczyń górowała zatłuszczona patelnia. Drugi dzień górowała.
– Powąchaj sobie – zaproponował uprzejmie. – Tak pachnie twój tutejszy syf. Chcesz się teraz przejść do kibla i powąchać, jak pachnie syf, który tam zostawiasz, bo sięgnięcie po szczotkę klozetową, gdy się wysrasz, przerasta twój iloraz inteligencji?
Skończyło się na tym, że Radek, czerwony i wściekły, pozmywał wszystko, spoglądając morderczo przez ramię i mrucząc pod nosem „Pieprzone porządnisie” oraz inne, mniej życzliwe określenia. Trudno powiedzieć, żeby od tego wydarzenia zaczął naprawdę sprzątać, ale chociaż markował i jeśli akurat patrzyło mu się na ręce, coś tam byle jak mył. Ale poza zmywaniem niczego się nie dało z niego wykrzesać.
– Jesteś moim bohaterem – oświadczył Mateusz tamtego dnia. – To chyba najpiękniejszy dzień mojego życia: patrzeć, jak Radek po sobie zmywa.
Chyba najbardziej wkurzające było to, że po Radku niemal wszystko spływało jak po kaczce. Wprawdzie po tamtym starciu trochę się pilnował ze zmywaniem, ale po dwóch czy trzech dniach chodzenia z obrażoną miną wrócił do normy: znów gadał jak nakręcony, znów się dzielił historiami swoich podbojów, znów chciał koniecznie na każdym wymusić dobry humor i przyznanie, że to najpiękniejszy z możliwych światów. A jego coraz to nowe dziewczyny przychodziły wieczorem i wychodziły rano. Przynajmniej ze dwa razy w tygodniu Andrzej natykał się w kuchni na jakąś nie do końca ubraną „pannę”, jak to Radek je określał. Nieszczególnie go to obchodziło, o ile „panna” nie przeginała w korzystaniu z gościnności.
– Bądź uprzejmy uświadomić swoim dziewczynom – powiedział raz wściekle, wyciągnąwszy Radka z łóżka i pokoju mało subtelną metodą walenia pięścią w drzwi – że to nie jest hotel z ofertą śniadaniową i niech będą uprzejme nie wyżerać tego, co jest w lodówce. Chcesz je karmić, to wydziel im porcję ze swoich rzeczy i oznacz karteczką. Bo jak mi jeszcze któraś zeżre moje jedzenie, wypije resztkę mojej kawy i wypadli mojego ostatniego papierosa, za którym musiała chyba grzebać we wszystkich szafkach, to sam jej wyjaśnię podstawy dobrego wychowania.
Trzeba Radowi przyznać, że był szczerze zakłopotany.
– No sorry, ta akurat w ogóle była jakaś taka… nie teges. Spoko, więcej się tu nie pojawi.
– Nie ona, to inna – mruknął Andrzej z irytacją.
Radek popatrzył na niego spod zmrużonych powiek.
– Ej, jesteś zazdrosny? – Uśmiechnął się wyrozumiale i oparł o framugę. – Mogę cię z jakąś fajną zapoznać, jak chcesz. Nie będziesz wtedy taki cięty, że u mnie ciągle pełno panienek. To co, chcesz?
– Nie chcę – uciął. – I naprawdę mnie nie obchodzi, ile dziewczyn się przewala dziennie przez twój pokój, dopóki nie zaczynają traktować całego mieszkania jak własnego.
Radek już zamierzał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie z kuchni dobiegło ich wściekłe:
– Który mi, kurwa, zeżarł mój twaróg?
Andrzej uniósł znacząco brwi. Radek spojrzał na dywan, mruknął: „Spoko, dopilnuję ich na przyszłość” i szybko zniknął w swoim pokoju.
Trzeci rok przeszedł w miarę spokojnie. Na czwartym zaczęły się cyrki.
Któregoś późnego wieczoru pod koniec października czy na początku listopada Radek wrócił do mieszkania w wyjątkowo dobrym humorze. Andrzej przyszedł jakąś godzinę wcześniej i mógł się przez chwilę nacieszyć spokojem i samotnością, bo Mateusz nocował u swojej Agaty.
Dobrze się leżało na łóżku z książką, herbatą i w całkowitej ciszy. Nawet trzask drzwi nie zwiastował przerwania tego relaksu, bo Radek po erotycznych wyczynach zwykle brał prysznic i wskakiwał do łóżka. Ale tym razem wparował Andrzejowi do pokoju, bez pukania, i w progu oświadczył triumfalnie:
– Dziś jest twój szczęśliwy dzień! Dziś się poświęcę i zrobię dla ciebie coś dobrego.
– Umyjesz wannę? – zapytał Andrzej ze średnim zainteresowaniem, nie odrywając wzroku od książki. – Czy zaczniesz pukać, zanim wejdziesz?
– To jest właśnie twój problem – powiedział Radek współczująco i usadowił się na krześle przy łóżku. –  Jesteś sztywny, porządnicki, poprawny jak paragraf i dlatego nie masz powodzenia u dziewczyn. Dziewczyny lubią wesołych facetów z fantazją. Popatrz na mnie – rozłożył ręce w takim geście, jakby prezentował się na aukcji. – Ale spoko, ja mam dziś dzień dobrych uczynków, więc dam ci kilka dobrych rad i lekcji. Rusz dupę z tego wyra, zabiorę cię do klubu i pokażę ci, jak się wyrywa fajne panienki. Jak sobie parę razy zamoczysz, to od razu się odsztywnisz i będzie ci fajnie. No co tak się na mnie gapisz jak na kosmitę?
– Co piłeś? – zaciekawił się Andrzej.
– Trochę dobrej brandy i dużo niebiańskiego nektaru rozkoszy – wypalił dumnie. – To pierwsze z barku ojca mojej panny, a to drugie z jakiegoś wiersza, tylko nie pamiętam, jakiego.
– Tandetnego – podpowiedział Andrzej uprzejmie. – Dobra, spadaj trzeźwieć do siebie.
– O nie – odparł Radek i wstał. – Ja mam dzisiaj naprawdę dobry dzień i się tym dobrem chcę podzielić z najbiedniejszymi i najbardziej potrzebującymi. Padło na ciebie, bo żadnego innego biednego potrzebującego nie mam pod ręką. Wstawaj, idziemy w miasto. Jak wrócisz, będziesz innym człowiekiem.
– Idź do siebie – powtórzył znużonym głosem, bo już go to przestało bawić.
– Nie mogę! – wykrzyknął Radek dramatycznym głosem i machnął ręką tak, że aż się zachwiał. – Ja nie mogę już patrzeć, jak ty gnijesz w tym celibacie, w tym życiu z książkami zamiast seksu i w ogóle w tej nudzie! Ty wiesz – dodał konspiracyjnym szeptem – że jak ktoś ciągle czyta zamiast ruchać, to mu fiut może uschnąć i odpaść?
– Ta twoja brandy musiała być przeterminowana, a wiersz bardziej tandetny, niż myślałem – mruknął Andrzej i zasłonił się książką. – Idź w cholerę.
– Stary – powiedział Radek stanowczo – ja cię stąd siłą wywlokę, jak będzie trzeba. Ty musisz mieć coś z życia. Ja ci naprawdę znajdę pannę, pięć panien, dziesięć panien, jakie będziesz chciał, tylko weź się rusz i daj sobie pomóc. No nareszcie! – ucieszył się, gdy Andrzej odłożył książkę i wstał. – Zuch chłopak! Ja ci zaraz wszystko wyjaśnię…
– Nie, to ja ci wyjaśnię – przerwał Andrzej, wziął go za ramię i mało delikatnie pociągnął za sobą do drzwi. – Od samego początku. Po pierwsze, puka się przed wejściem. Po drugie, nie zawraca się dupy swoimi durnymi pijackimi pomysłami. Po trzecie…
– Ej, czekaj. – Radek się wyrwał, stanął z rękami na biodrach i zażądał: – A weź ty mi powiedz, kiedy ty ostatni raz uprawiałeś z kimś seks? Miesiąc, rok, wiek temu?
Andrzej obejrzał się, by zerknąć na wiszący nad łóżkiem zegar.
– Jakieś cztery godziny temu – odpowiedział uprzejmie. – I to jest właśnie po trzecie: nie muszę się obnosić wszem i wobec ze swoim życiem erotycznym, żeby je mieć. – Po czym, korzystając z zaskoczenia przeciwnika, wypchnął go z pokoju.
– Ej, czekaj – upierał się Radek, blokując stopą drzwi. – Ja nie wierzę, że ty masz jakiekolwiek życie erotyczne. Udowodnij.
– Chłopcze – wycedził Andrzej, bo już stracił cierpliwość – gdybym ustawił wszystkich facetów, których zaliczyłem, koło wszystkich dziewczyn, które ty zaliczyłeś, to twój rządek przy moim wyglądałby jak kajak przy Titanicu. Wynocha.
Tym razem Radek posłuchał. Siła niektórych argumentów bywa naprawdę zdumiewająca. Niestety rano, gdy wytrzeźwiał i przetrawił uzyskane informacje, zaczął człowiekowi wiercić dziurę w brzuchu, i to w bardzo wkurzający sposób.
– Ty wiesz – powiedział, gdy się spotkali w kuchni – jeśli ty na poważnie mówiłeś to, co wczoraj powiedziałeś, to to jest cholernie nieuczciwe, że nie powiedziałeś nam od razu, jak się wprowadzałeś.
– Słucham? – Andrzej zamknął lodówkę i popatrzył na niego jak idiotę. Idiota stał z kubkiem kawy w rękach przy parapecie i miał taką minę, jakby nagle świat przestał być najlepszym z możliwych.
– No, że jesteś… że jesteś – wytłumaczył Radek. – No kurwa, ja bym chciał wiedzieć, z kim mieszkam, nie? I niekoniecznie muszę chcieć mieszkać z pedałem.
– Wyjaśnijmy sobie na przyszłość jedno –  odparł Andrzej twardo. – Jeśli jeszcze kiedykolwiek usłyszę od ciebie pod moim adresem „pedał”, „ciota” czy cokolwiek w tym stylu, najzwyczajniej w świecie zrobię ci krzywdę. A doświadczanie w rozkwaszaniu mordy komuś, kto mówi o mnie „pedał”, mam całkiem niezłe, uwierz.
Radek popatrzył na niego przez chwilę w milczeniu i najwidoczniej uwierzył, bo tylko wzruszył ramionami.
– To gejem, lepiej? Ale, kurwa, powinieneś nam to powiedzieć.
– No wiesz, ty mi się też na wejściu nie przyznałeś, że jesteś hetero – odciął się. – Też żaden z was nie zapytał, czy nie przeszkadza mi mieszkanie z heterykiem.
Tym razem Radek miał tak zbaraniałą minę, że z trudem udawało się powstrzymać śmiech.
– Ale przecież… – zaczął obronnie, stracił wątek, po czym zakończył: – Przecież to jest normalne!
– Dla mnie nie. – Andrzej spokojnie nalał wody do czajnika i nastawił ogień. – Dla mnie to jest kompletnie nienormalne i zboczone, nie mam pojęcia, jak można sypiać z dziewczyną. Niedobrze mi się robi na samą myśl. Trzeba być chorym, żeby mieć takie ciągoty i ich nie leczyć.
Radek stał z tą kawą, bez słowa i bez ruchu, dopóki czajnik nie zaczął gwizdać.
– Ej, ty sobie ze mnie jaja robisz? – zorientował się wreszcie.
– A co, dziwnie znaleźć się nagle po tej drugiej, nienormalnej stronie, prawda? – zakpił, zalewając herbatę. – No widzisz.
– No dobra – podjął Radek, gdy Andrzej usiadł z herbatą i kanapkami przy stole. – Ale zobacz: jak ja mam się czuć, jeśli wiem, że mieszkam z facetem, który leci na facetów? Skąd ja mam wiedzieć, że nie gapisz mi się na dupę, jak wychodzę z łazienki albo sobie nie trzepiesz nad moimi gaciami, jak leżą w koszu na brudy?
– To by było trudne – mruknął Andrzej. – Twoje gacie i cała reszta brudnych ciuchów leżą wszędzie, tylko nie w koszu na brudy.
– Weź się odwal z tym teraz – żachnął się Radek. Odstawił kubek na parapet i podszedł do stołu. – Wiesz, o co mi chodzi.
– A skąd dziewczyna, z którą mieszkasz na stancji, chodzisz na zajęcia czy czekasz w kolejce, ma wiedzieć, czy nie gapisz się na jej tyłek? – zapytał Andrzej uprzejmie, gdy tamten usiadł. – Tylko mi nie mów znów „to jest normalnie”. Dla mnie pod wieloma względami ty jesteś kompletnie nienormalny, i nie mówię tu akurat o orientacji.
 – Ale ja się z tym nie czuję komfortowo – upierał się Radek.
– Z czym?
– Z tym właśnie, że możesz mi się gapić na dupę, napalać się na mnie, bo ja wiem? – zdenerwował się. – Z tym, że po prostu jestem w grupie, na którą ty lecisz.
– Zacznijmy od podstaw – odpowiedział Andrzej ociekającym życzliwością głosem. – Skąd ci przyszło do głowy, że mógłbym na ciebie lecieć? Nie poleciałbym, nawet gdyby od tego zależało  moje życie.
Chłopak spojrzał na niego najpierw ze zdumieniem, a potem najwyraźniej się obraził.
– Niby czemu?
– Bo wyglądasz jak przestylizowany żigolak i pozujesz jak przygłupiasty pawian – wyjaśnił uprzejmie. – Nie wiem, co dziewczyny w tobie widzą, ale ja bym cię kijem nie ruszył, nawet gdybym osiągnął ostatni poziom desperacji.
Zanim tamten zdołał się pozbierać i wymyślić jakąś odpowiedź, usłyszeli wchodzącego do mieszkania i wywracającego coś Mateusza.
– Zerwał wieszak – mruknął Radek.
– Wywrócił stojak na parasole – uznał Andrzej. Zakładanie się, co tym razem potrącił nieco gapowaty współlokator, stanowiło już odruch.
– Hej – powiedział obiekt zakładu, gdy wszedł do kuchni. – Kto tak debilnie postawił stojak? Zaczepiłem się o parasol. – Wziął jabłko z koszyka przy zlewie, umył i stanął nad stołem. – Co robicie?
– Andrzej próbuje mi wmówić, że mu się nie podobam – rzucił Radek zaczepnym tonem. Mateusz przełknął odgryziony kawałek, pokiwał głową z namysłem i odezwał się:
– W sumie, jakbym miał lecieć na facetów, tobym wolał jego zamiast ciebie. – Po czym, zupełnie nieporuszony tematem, wyszedł z kuchni.
– Zakładam, że nie chcesz kontynuować tej niezwykle inteligentnej rozmowy – oświadczył Andrzej, wstał i też wyszedł, ubawiony tym, że Radek jak rzadko kiedy najwyraźniej zapomniał języka w gębie.
Radek przez kolejne kilka tygodni chodził po mieszkaniu z taką miną, jakby przeżywał wielki dysonans poznawczy. Wprawdzie dalej opowiadał historie swoich podbojów, bardzo śmieszne zdarzenia z uczelni, które koło śmiesznych wydarzeń nawet nie stały, i czasem próbował udowadniać Mateuszowi, dlaczego ochrona środowiska jest bzdurą, zwłaszcza segregowanie śmieci – robił to z pewnością specjalnie, bo widział, że Mateusza doprowadza to do szewskiej pasji – ale co jakiś czas rzucał w kierunku Andrzeja podejrzliwe spojrzenie, jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście współlokator zaraz nie złoży mu jakiejś niemoralnej propozycji. Raz też spróbował taniej prowokacji: wyszedł rano z łazienki tylko w ręczniku wokół bioder, stanął w kuchni przed stołem, przy którym Andrzej jadł śniadanie, ujął się wojowniczo pod boki i rzucił wyzywająco:
– No i powiedz mi uczciwie, że to cię nie podnieca.
Andrzej z ciężkim westchnieniem odłożył ledwo napoczętą kanapkę z powrotem na talerz.
– Bardzo ci dziękuję – odparł sucho, wstając. – Właśnie straciłem apetyt na resztę dnia.
Najwyraźniej Radek prawidłowo połączył bodziec z reakcją, bo więcej z podobną głupotą nie wyskoczył. Śniadanie przynajmniej nie zostało zmarnowane na darmo.
Pod koniec stycznia Mateusz zaczął coraz częściej wspominać, że planuje z Agatą zamieszkać, jakby się dało, to możliwie szybko. Rysująca się coraz groźniej perspektywa szukania nowego współlokatora w środku roku akademickiego nie była przyjemna i zmusiła ich obu parę razy do przegadania sytuacji. W któryś lutowy wieczór, gdy Mateusz znów nocował u Agaty, Radek władował się – znów bez pukania – do pokoju Andrzeja, usiadł ciężko na jego łóżku i oświadczył:
– Ty, naprawdę trzeba coś ogarnąć z kimś za Mateusza, ja nie będę dopłacał za trzeci pokój, jak on się do panny wyniesie.
Andrzej z mimowolną ulgą odłożył na bok Parnickiego, z którym się męczył któryś dzień z kolei, odsunął krzesło od biurka tak, by widzieć rozmówcę, i wzruszył ramionami.
– Ja też nie będę. Miałeś popytać u siebie na roku, czy ktoś z nich albo znajomych nie szuka pokoju.
Radek, jak przyznał, zapomniał; tego się zresztą należało po nim spodziewać, bo zawsze zapominał o ważnych, ale nieprzyjemnych sprawach. Szybko zmienił temat i przeskoczył na to, co dręczyło go chyba bardziej od dodatkowych kosztów wynajmu:
– Ty, ja w ogóle nie rozumiem, co mu odwala z tym mieszkaniem razem. Ma pannę, ma zawsze gdzie uderzyć na seks, po cholerę mu zaraz razem mieszkać, zaręczać się i takie tam? Facet ma dwadzieścia parę lat, całe życie przed nim.
– I oczekujesz, że ja ci to wytłumaczę? – zdziwił się Andrzej uprzejmie. – Skąd mam wiedzieć, tak sobie chce, więc tak robi. Jego sprawa.
– A ty co? – zirytował się Radek. – Też jesteś taki monowszystko? Też szukasz wielkiej trulof i całego tego monogamicznego pierdzielenia?
– Nie. – Uśmiechnął się kątem ust, bo wyobrażenie samego siebie w roli poszukującego wielkiej miłości z sentymentalnych romansów było równie komiczne, co niesmaczne. – Wręcz przeciwnie.
– No właśnie coś mi się tak wydaje, jak wyjechałeś wtedy z tym swoim Titanikiem – wtrącił trochę kwaśno. – Chyba ci raczej bliżej do mnie, nie?
– Możliwe. – Wzruszył ramionami.
– No właśnie, i co? I nie wkurza cię to? – naciskał Radek.
– Co?
– Te głupie, no nie wiem, „bo chcemy być razem”, „bo to związek już na poważnie”, „bo jak razem zamieszkamy, to to będzie tak naprawdę” i cała reszta?
Andrzej popatrzył na niego ze szczerym zdziwieniem.
– A co mnie ma w tym wkurzać? – zapytał. – Co mnie obchodzą jego wybory, decyzje czy pomysły na życie? Jego sprawa. Mnie tylko wkurza, że wyskakuje z tym teraz i nie chce poczekać do końca czerwca, tak jak było wcześniej umówione, bo to nie jest fair.
– Aha – mruknął Radek, najwyraźniej niemiło zaskoczony odpowiedzią. – I to jest wszystko, co cię wkurza, a nie to, że facet sobie marnuje życie głupimi pomysłami.
Andrzej pomyślał, że w gruncie rzeczy Parnicki nie był taki męczący. W każdym razie nie tak jak ten tutaj.
– Radek, mnie naprawdę guzik obchodzi, jak sobie ludzie życie układają, o ile ja przez to nie mam problemów, takich jak choćby teraz ten – powiedział ze znużeniem. – I dopóki ktoś mi nie próbuje układać życia. A resztę mam naprawdę gdzieś. Niech sobie robi, co chce, co mnie do tego?
– Bo wiesz – rzucił Radek z niepewną miną, robiąc ręką jakiś nieokreślony ruch – tak se myślałem, że może we dwóch z nim pogadamy, żeby jeszcze się w te związkowe mieszkania, prania, kredyty i sryty nie ładował, bo szkoda życia.
– Jeśli oczekujesz ode mnie pomocy w mówieniu komuś, jak ma sobie układać życie, to źle trafiłeś – uświadomił mu Andrzej uprzejmie. – Kopnąłbym w dupę każdego, kto próbowałby mi ułożyć życie, i kopnąłbym samego siebie, gdybym zaczął układać komuś.
– Taki jesteś bojownik o miłość i sprawiedliwość? – zakpił Radek.
– Nie, po prostu mam gdzieś, co inni robią ze swoim życiem – uciął. – I w zamian oczekuję tego samego. A tak à propos oczekiwań, idź już sobie, pracuję. I albo popytaj jutro ludzi u siebie, albo od razu powiedz, że nie ma z ciebie żadnego pożytku, to sam będę pytał.
Z pytania nic nie wyszło; Mateusz uparł się, że z końcem marca się przenosi, a Radek jeszcze przez jakiś czas chodził z podejrzliwą miną i ciągle marudził. Robiło się coraz bardziej nieznośnie, więc Andrzej z ulgą przyjął rozwiązanie, które samo do niego przyszło dzięki Izie. Gdy któregoś popołudnia pod koniec marca pakował część rzeczy, irytujący współlokator ponownie mu się władował do pokoju, bez pardonu i bez pukania. Najpierw znów pomarudził i ponarzekał, choć w gruncie rzeczy nie miał powodu – on też już załatwił sobie lokal zastępczy, bo na wzór Mateusza wprowadzał się do obecnej dziewczyny, choć, jak podkreślił kilkukrotnie – mimo że nikt go o to nie pytał – wcale nie zamierzał rezygnować z bogatego życia towarzyskiego. Za którymś razem Mateusz życzył mu, żeby w ramach troski o jego bogate życie towarzyskie „panna” od wspólnego mieszkania spuściła mu łomot, a potem wywaliła z bambetlami na ulicę.
– Zawsze też może znaleźć sobie innych facetów na czas twojego „życia towarzyskiego” – rzucił wtedy Andrzej. I, śmieszna sprawa, na tę sugestię Radek niezmiernie się oburzył. Za to jego stwierdzenie, że od dziewczyn, z którymi się spotyka, oczekuje lojalności, a nie skakania na boki, doprowadziło do śmiechu i Andrzeja, i Mateusza.
Wtedy przy pakowaniu przynajmniej się przydał, pomógł kleić kartony. Gdy skończył, usiadł na jednym z już spakowanych, patrzył przez chwilę bez słowa przed siebie, po czym oświadczył:
– W sumie to mam z tobą problem.
– Wzajemnie – odparł Andrzej. – Zabieraj dupę z moich książek.
– Są w kartonie.
– Zabieraj dupę z moich książek – powtórzył twardo. – Masz krzesło, łóżko i podłogę, z książek won.
Radek wzruszył ramionami z taką miną, jakby ustępował wariatowi, przesiadł się na podłogę obok kartonu i powtórzył:
– Mam z tobą problem.
– Bo? – rzucił mało zachęcającym tonem, ale niestety tamten jak już zaczął, to nie umiał przerwać.
– Bo w sumie to mi jakoś nie pasujesz do tego, co myślałem i czego się spodziewałem – wyjaśnił Radek. – Znaczy wiesz, ja nadal uważam, że to jest jakieś chore i nienormalne, że ty lecisz na facetów. I nadal mi w sumie nie pasuje, że mieszkam z ped… z gejem – poprawił się szybko, gdy Andrzej rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. – I serio uważam, że takie rzeczy to się powinno leczyć. I w życiu bym się nie zakumplował z kimś, gdybym wiedział, że jest homo.
Przez chwilę milczał, więc Andrzej, chcąc zakończyć sprawę jak najszybciej, podpowiedział uprzejmie:
– Udowodniłeś mi, że jesteś bezmyślnym homofobem, chcesz już sobie pójść?
– A nie. – Radek jakby się obudził. – Więc mówię, nie podoba mi się to wszystko i w ogóle. Tylko wiesz, jakoś jednocześnie w sumie lepiej mi się z tobą gada niż z Mateuszem, nie cackasz się tak ciągle ze sobą i masz jakieś poczucie humoru, chociaż dziwne trochę. I nie masz pierdolca na punkcie oszczędzania wody i segregowania śmieci – dodał z wdzięcznością. – I, kurwa, nie wiem, w sumie to ty raczej jesteś jak ja, nie bawisz się w żadne durne związki czy podobne, tylko się normalnie cieszysz życiem. Chociaż w taki nie do końca normalny sposób.
Andrzej zakleił karton, w którym umieścił notatki i ksera z drugiego roku, odłożył taśmę na bok i zapytał podejrzliwie:
– Właściwie o co ci chodzi?
Radek wzruszył ramionami z bezradną miną.
– Nie wiem – przyznał. – Po prostu tak mi jakoś nie pasujesz do tego, co wiem o gejach. Jakiś taki… normalny na co dzień jesteś.
– A ilu ty niby gejów dotąd znałeś?
– Żadnego – powiedział obronnie.
– Więc albo gówno wiesz o gejach, albo nie wiesz, że już jakichś znałeś – wyjaśnił Andrzej ze złośliwym uśmiechem. – A najpewniej jedno i drugie jednocześnie.
Radek znów zamilkł, jakby musiał to sobie poukładać  w głowie. Gdy zapakowany i zaklejony został karton z materiałami z trzeciego roku, odezwał się wreszcie:
– Może. Ty, słuchaj, będziesz chciał czasem wyskoczyć razem na piwo, jak już się stąd wyniesiemy?
Andrzej spojrzał na niego znad opisywanego właśnie flamastrem kartonu.
– Z tobą? – upewnił się. – Nigdy w życiu.
– Czemu nie? – Mieszanina zaskoczenia i urazy w głosie współlokatora była wręcz zabawna.
– Bo właśnie stałem się heterofobem – uświadomił mu Andrzej, starając się z całych sił zachować powagę. – Spadaj już, jestem zajęty. – Tego dnia Iza obiecała pożyczyć wieczorem od koleżanki samochód, żeby pomóc przewieźć jak najwięcej rzeczy do siebie, więc nie zamierzał marnować czasu na głupoty Radka, czegokolwiek by miały dotyczyć. Dziwacznej pseudoakceptacji pretensjonalnego casanowy nie potrzebował. A jeśli chodzi o wyjścia z nim na piwo czy podobne – nawet w poprzednim roku, gdy czuł się tak kompletnie bezradny w sprawach dotyczących zorganizowania sobie życia towarzyskiego, nie zdecydowałby się na równie desperacki krok.
– Dobra, nie rób sobie jaj – powiedział Radek z irytacją. – Serio mówię. Będziesz chciał?
– Nie.
– Czemu nie?
Andrzej oparł ramiona o karton.
– Bo kolegowanie się z tobą, chodzenie razem na piwo czy inne formy psiapsiółowania nie są mi do niczego potrzebne – wyjaśnił spokojnie. – Ty mi nie jesteś do niczego potrzebny. Po wyprowadzeniu się stąd szybko i chętnie zapomnę, że w ogóle istniałeś. A teraz spadaj, jestem zajęty.
Radek wyszedł, najwyraźniej obrażony do kwadratu. I to była ich ostatnia rozmowa, poza krótkim, ogólnym pożegnaniem całej trójki w ostatni dzień.
Co to jest, zastanawiał się Andrzej, gdy były współlokator z kretyńsko radosną miną potrząsał jego ręką i powtarzał, jak to super się spotkać, zajebiście i totalnie ekstra, co to jest, że gdy ludzie spotykają dawnych znajomych ze studiów czy stancji, to odstawiają dzikie tańce szczęścia, choćby w czasach studenckich nie mogli na siebie patrzeć? Co go obchodziły informacje, jak to Radek się cieszy, że spotkał „starego kumpla” – jakiego kumpla, na litość boską? – że robi tu często zakupy, że ciągle wspomina okres studiów i tego rodzaju nic nieznaczące rzeczy? Jedyne, co mogło być nieco ciekawsze, to wiadomość – podana przez Radka z dumą, jakby osiągnął życiowy cel – że towarzysząca mu wysoka blondynka to jego narzeczona i za trzy miesiące biorą ślub. Jak na dawnego samozwańczego „Don Juana Szczecina” – a tak się kiedyś określił, i to zupełnie na trzeźwo – wydawał się teraz autentycznie uszczęśliwiony faktem, że lada moment będzie czyimś mężem.
Blondynka poklepała Radka po ramieniu i po rzuceniu: „To wy sobie spokojnie powspominajcie, chłopaki” ruszyła dalej. Załadowany niemal po brzegi wózek zostawiła narzeczonemu. Poldek podchwycił jej słowa i też się ulotnił, i też, cwaniak, zostawił wózek. Andrzej stał pomiędzy tymi dwoma wózkami z jedzeniem, piciem, papierem toaletowym i innymi rzeczami, i zastanawiał się, w co go wpakowano. Na pytanie „A co u ciebie?” wzruszył ramionami.
– Pracuję – odpowiedział tonem, który nie powinien zachęcać do kontynuowania rozmowy. – A teraz robię zakupy.
– I jesteś taki rozmowny jak zawsze – podchwycił Radek, dalej kretyńsko uśmiechnięty. – A tamten chłopak to twój facet? Też się w końcu ustatkowałeś? Ja totalnie, teraz to nawet nie chce mi się patrzeć na żadną inną!
Mam ci dać dyplom?, pomyślał Andrzej ze szczerym zdziwieniem, które narastało, gdy słuchał dalszego trajkotania Radka. Dlaczego ludzie to robią? Dlaczego po wybraniu jakiegoś sposobu na życie muszą zrównać z chodnikiem każdy inny sposób, a po zmianie zdania i zmienieniu czegoś – zaatakować czołgiem swoje poprzednie wybory? Tak, jemu też się zmieniły potrzeby, priorytety i pomysły na pewne sprawy. Ale to, co i jak robił wcześniej, nie było w żadnym razie gorsze, mniej prawdziwe, bezsensowne czy głupie. Było inne, OK. Ale było jego i było tym, czego wówczas chciał. A ten tu urządza spowiedź powszechną w Oszołomie i odstawia „mea culpa” pomiędzy mąkami i makaronami. Poldek, do ciężkiej cholery, czemu zwiałeś, ty byś się nadawał do słuchania takiego pieprzenia w bambus, masz w sobie gen nałogowego psychoterapeuty skrzyżowany z genem masochisty.
Jakoś się w końcu udało uwolnić od Radka; jego „musimy się zdzwonić” Andrzej zbył obojętnym kiwnięciem głowy, a wciśniętą do ręki wizytówkę przedarł i odłożył na półkę z przyborami kuchennymi w następnej alejce. Nawet nie zerknął na ten prostokątny kartonik – naprawdę nie interesowało go, gdzie pracował były współlokator. Cała sytuacja byłaby nawet dosyć śmieszna, gdyby nie to, że była tak głupia.
W drodze powrotnej opowiedział Poldkowi w skrócie o myślach, które go naszły w trakcie tego nieszczęsnego międzyregałowego spotkania. Poldek, dźwigający swoją część toreb, milczał, gdy przechodzili przez pasy, minęli przystanek tramwajowy, kolejną część pasów i wreszcie znaleźli się w „swojej” części alei Wyzwolenia, skąd już tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło ich od domu. Dopiero gdy doszli do znajdującego się tuż przed zakrętem w Małopolską sklepu z butami, Poldek się odezwał:
– A ty nigdy nie żałowałeś swoich życiowych wyborów?
– Nie – odpowiedział krótko. Minęli klub fitness, przeszli na drugą stronę ulicy i już byli tuż pod blokiem na Małopolskiej.
– Nigdy? – spytał chłopak z niedowierzaniem, gdy stanęli przed drzwiami na klatkę schodową.
– Nie – powtórzył Andrzej stanowczo i odstawił torby na ziemię, by wyciągnąć klucze. Jednak uporczywe, wyczekujące spojrzenie Poldka zmusiło go do doprecyzowania: – Czasem żałowałem pewnych decyzji, jak coś rozwiązać w danej sytuacji. Niektóre rzeczy może zrobiłbym teraz inaczej i zachował się inaczej. Ale ostatecznych decyzji nigdy nie żałowałem – zakończył stanowczo, patrząc Poldkowi w oczy. Przez chwilę milczeli; Poldek pokiwał krótko głową, ale nie odwrócił wzroku.
– Chłopcy, kluczy nie macie? – rozległ się zachrypnięty głos i sąsiadka z czwartego piętra, też z zakupami w wypchanej torbie, wcisnęła się pomiędzy nich ze swoim pękiem kluczy, kluczyków i kluczysk. – Nie martwcie się, ja mam, tego przynajmniej nigdy nie zapominam.
Oczywiście Poldek z miejsca chwycił jej siatkę. Oczywiście zaniósł jej to aż na czwarte piętro. Oczywiście przez całą drogę znosił trajkotanie o niczym i jeszcze coś uprzejmie odpowiadał. Oczywiście wrócił do mieszkania zadowolony, uśmiechnięty i w dobrym humorze, jakby targanie reklamówek namolnych staruszek było jego ulubioną sobotnią rozrywką.
– Co się tak cieszysz? – mruknął Andrzej, patrząc na rozbierającego się w przedpokoju Poldka. – Kogo byś nie spotkał, wiecznie masz taką minę, jakbyś wygrał w totka.
– Lubię ludzi – odpowiedział Poldek z uśmiechem i odwiesił kurtkę na wieszaku na ścianie.
Andrzej wzruszył ramionami, ale już nie skomentował. Pogodził się przecież z tymi dziwactwami i wkurzającymi stronami swojego chłopaka. Koniec końców, taki właśnie był Poldek. I nawet gdy wyprowadzał człowieka z równowagi – nie chciało się nikogo innego.

fot. Pexels

CONVERSATION

2 comments:

  1. Rozbawil mnie ten tekst niesamowicie :) A już najbardziej relacja Andrzeja z Radkiem. Normalnie Andrzej mnie dzisiaj rozłożył na łopatki xd Ja to zawsze podziwiam i pewnie trochę zazdroszczę ludziom którzy są tak pewni tego czego oczekują od życia i tak zdecydowanie do tego dążą. I nie martwią się innymi... Oczywiście zdaję sobie sprawę że Andrzej ma też sporo wad, ale dziś naprawdę pozytywnie go widzę :) Życie bywa bardzo przewrotne, dlatego też Andrzej został obdarzony takim Poldkiem, który wprowadza w świat Andrzeja tyle chaosu i ludzi. To ludziolubienie jest przerażające xd Chyba bym zwariowała jak bym tak z każdym miała gadać, więc świetnie rozumiem w tym aspekcie Andrzeja ;) Ale coś za coś prawda? 😁 Dziękuję bardzo i pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To miła wiadomość, bo ja przy pisaniu też się uśmiechałam, więc dobrze, że ten uśmiech się udzielał :) Tak, Andrzej tu nawet ma poczucie humoru, choć czasami trochę wisielcze.
      W następnym rozdziale zobaczysz, jak to obdarzanie wyglądało. Można powiedzieć, że niektórzy sami się proszą ;)
      Dziękuję Ci za komentarz i za to, że czytasz! Też pozdrawiam :)

      Usuń

Back
to top