EKSKURS. NA BOISKU O PIĄTEJ



No i udało mi się – są dwa teksty w jednym miesiącu!
Cieszę się z tego ogromnie, tym bardziej że połączenie nawału pracy i problemów ze zdrowiem okazało się mało sprzyjające pisaniu, ale jednak – udało się! Są dwa teksty w listopadzie, jestem uradowana i dumna z siebie, o. Mam nadzieję, że zdołam utrzymać tę częstszą publikację w kolejnych miesiącach, a nawet jeszcze ją podkręcić (kto wie – może w grudniu uda mi się wreszcie dojść do trzech tekstów?).




EKSKURS
NA BOISKU O PIĄTEJ



Młodość [...] jest ciężka i gorzka, 
jest niezgodą na świat i niezgodą na siebie, 
jest od początku zmaganiem się z czułością i cierpieniem.
Zofia Nałkowska, „Granica”

Andrzej się spóźniał. Umówili się na piątą, jak zazwyczaj, Marcin przyszedł nawet jakiś kwadrans wcześniej i dla rozgrzewki poćwiczył celowanie piłką do kosza. Szło mu średnio, nie wkładał to zbytnio serca. Zamierzał się porządnie przyłożyć, gdy już będą grać we dwóch, wtedy to rzeczywiście miało sens. Póki był sam, szkoda zużywać siły.
Pierwsze parę minut – no OK, ale teraz już dochodziło wpół do szóstej i zaczynał się denerwować. Andrzej się z reguły nie spóźniał. Nieprzyjemna myśl, że jednak nie przyjdzie, przemknęła Marcinowi przez głowę dosłownie kilka sekund przed tym, jak w oddali dostrzegł znajomą sylwetkę. No na szczęście, jednak przyszedł.
Na szkolne boisko prowadziły dwie drogi: dozwolona, przez boczne wejście na drugim końcu szkoły, nie tak znowu dalekie, ale jednak trochę wkurzające, gdy człowiek chciał już zacząć grać – i niedozwolona: przez płot przy boisku. Ta niedozwolona była jeszcze trochę niebezpieczna, bo na samej górze, na właściwym płocie, czy raczej metalowym ogrodzeniu, sterczał ponuro drut kolczasty. „Jakby ktoś nam chciał to gówniane boisko dla krasnali ukraść” – mruczał czasem Andrzej, gdy obchodzili budę dookoła, żeby się dostać, legalnie, na upatrzone miejsce. Boisko rzeczywiście było takie sobie, mały kwadrat betonu, ale miało naprawdę fajne kosze do koszykówki, tylko trzeba było przynosić własną piłkę, bo te szkolne wuefista po lekcjach zamykał na klucz w magazynku. Na szczęście Marcin miał własną piłkę, a nawet kilka, i to różnych, i sprzęt do ping-ponga, i genialny rower. Z tatą nie było problemu, kupował mu różne rzeczy, wystarczyło poprosić i akurat nie mieć w ostatnich tygodniach jakiejś pały. Tata kupował, i to chętnie, i patrzył czasem z taką nadzieją, jakby myślał, że właśnie teraz, tym zakupem, uda mu się naprawić problem. Ale się nie udawało, nawet najgenialniejsza piłka do kosza nie mogła zastąpić mamy, i obaj o tym wiedzieli. Więc tata kupował prezenty i wręczał z miną pełną nadziei, Marcin przyjmował ze szczerą radością, a potem spoglądali na siebie z pewnym zażenowaniem i zawodem, jakby stwierdzali: znów nie podziałało. Marcin czasem miał ochotę powiedzieć: tato, to nie twoja wina, ale nie wiedział, jak, nie umiał. Więc w te dni, gdy wracali z cmentarza, chował się do swojego pokoju, a gdy wieczorem lub rankiem następnego dnia mijał tatę w przedpokoju czy kuchni, udawał, że nie widzi jego zaczerwienionych oczu. Babcia też udawała, że nie widzi. Gderała wtedy tylko bardziej niż zwykle, i akurat wówczas Marcin był jej wdzięczny, bo swoimi marudzeniami zagłuszała męczącą, kłopotliwą ciszę, jaka zapadała między nim a tatą.
Odbił piłkę parę razy o ziemię, rzucił znów do kosza, nie trafił, rzucił jeszcze raz, znów nie trafił i usłyszał za sobą oklaski. Obejrzał się; Andrzej podszedł do boiska, oczywiście też przyszedł od legalnej strony, uśmiechnął się złośliwie i ostentacyjnie klasnął jeszcze parę razy.
– Brawo – powiedział kpiąco. – Zajebisty rzut. Aż trudno uwierzyć, że tam jest jakikolwiek kosz.
– Spierdalaj – odciął się Marcin i cisnął w niego piłkę. – Sam se spróbuj, zobaczymy, gdzie ty trafisz, oby nie we własną dupę. Spóźniłeś się.
Chwycił piłkę, odbijał przez chwilę, spoglądając uważnie na kosz, wreszcie uniósł ręce i rzucił. I trafił. Marcin zaklął cicho.
– Tak się gra w kosza – powiedział Andrzej z obraźliwą uprzejmością, wepchnął mu piłkę w ręce, podszedł do siatki, zdjął plecak i położył na ziemi, a w zasadzie na torbie Marcina. Zawsze tak robił, zawsze, jak coś kładli na ziemi, on kładł swoje rzeczy na rzeczach Marcina. Marcin kiedyś protestował; kiedyś, teraz już nie – teraz to go cieszyło. Strasznie głupio go cieszyło.
– Spóźniłeś się – powtórzył i rzucił mu piłkę. Andrzej złapał, wzruszył ramionami i podszedł parę kroków.
– Musiałem zahaczyć o bibliotekę. A mama jeszcze w ostatniej chwili pogoniła mnie do sklepu po jakieś bzdury – powiedział z niechęcią. – Zawsze jej się coś przypomina, jak mam już wychodzić, i oczywiście ja muszę po to iść. Strasznie mnie tym wkurza.
– Fajnie masz – mruknął Marcin bardzo cicho. – Też bym chciał, żeby mnie mama gdzieś wysyłała do sklepu.
Andrzej popatrzył na niego uważnie, w milczeniu. A potem nagle zrobił trzy czy cztery kroki, wcisnął mu piłkę w ręce, mocno i z zaskoczenia, trochę przy tym popychając do tyłu, powiedział:
– Gramy, zaczynasz – i poszedł zająć miejsce pod koszem, tak, by Marcina do tego kosza nie dopuścić. No jasne, jasne, niedoczekanie. Zaraz zobaczy, kto tu tak naprawdę dobrze rzuca.
Mecz był fajny. Każdy mecz z Andrzejem był fajny. Do tego była połowa sierpnia, bardzo ciepło, czuło się tę wspaniałą, rozleniwiającą wakacyjną atmosferę, ukończona pierwsza klasa liceum wydawała się odległa i nierealna, nadchodząca druga kasa – mało ważna i bardzo daleka, liczyły się tylko te ciepłe, długie, wolne dni, w czasie których mogli robić, co tylko chcieli. Na przykład spotykać się prawie codziennie na boisku. Z reguły o piątej, bo Marcin o czwartej miał obiad, a Andrzejowi w ogóle ojciec jakoś ustalał godziny wychodzenia i przychodzenia do domu, lepiej było nie pytać, o co w tych ustaleniach dokładnie chodziło, bo jak się Andrzeja zapytało o cokolwiek odnośnie do jego starego, to się obrażał, przestawał się odzywać albo odpowiadał czymś wyjątkowo wrednym. Więc Marcin starał się nie pytać.
Andrzej grał dobrze, ale dosyć brutalnie, poza tym nieraz robił rzeczy, które powinny być uznane za zwykłe faule, ale jak mu się to mówiło, to się bronił: „Jak jesteś taka delikatna panienka, że cię popchnąć nie można, to graj w klasy, a nie w kosza”. W któryś weekend w połowie pierwszej klasy jeden z maturzystów, których Andrzej tak w czasie wspólnej gry sfaulował, spuścił mu za to niezłe lanie. To znaczy zamierzał spuścić, ale bójka okazała się dosyć wyrównana, bo Andrzej chodził na judo i chociaż wtedy jeszcze dość niski i mało groźnie wyglądający, umiał się obronić. Więc nawpieprzali sobie po równo, aż wreszcie przyleciał wuefista maturzystów, który w weekendy prowadził kółko sportowe, i zrobił awanturę. Ten z czwartej wyszedł na tym gorzej, na niego spadł główny opieprz; Andrzej, jako młodszy, mniejszy i teoretycznie słabszy, usłyszał tylko kilka słów. „Dziecko bijesz, kretynie?”, wściekał się wtedy wuefista, a ten z maturalnej odkrzykiwał: „Jakie dziecko, psze pana, pan psor spojrzy, jak mnie ten gówniarz załatwił!” i machał trenerowi przed oczami swoimi rękami, na których ślady po wykręcaniu i uderzeniach nadal się czerwieniły. Gdy już nauczyciel poszedł i większość grających też się rozeszła, ten z czwartej popatrzył na Andrzeja wściekle i powiedział groźnie: „Na przyszłość lepiej schodź mi na korytarzach z drogi, smarku”, na co Andrzej uśmiechnął się wyjątkowo bezczelnie i powiedział zarozumiale: „To ty mi schodź”. Tamten popukał się w głowę i mruknął coś w stylu „Głupi bachor”, ale nie zrobił nic więcej, też sobie poszedł. Może dlatego, że nauczyciel mógł się jeszcze gdzieś kręcić i lepiej było nie podpadać. A może dlatego, że w minie Andrzeja było coś wyjątkowo nieprzyjemnego, czego nawet jego niepozorny wzrost i postura nie mogły podważyć.
Niepozorny wzrost i postura, pomyślał Marcin zgryźliwie w czasie przerwy w grze, gdy Andrzej pił łapczywie wodę z butelki. Niepozorny wzrost i postura, cholera. Przecież to był kurdupel, w podstawówce byli sobie mniej więcej równi wzrostem, pod koniec Marcin trochę przegonił i przez połowę pierwszej liceum był od niego wyższy, tak o pół głowy. A potem Andrzej zaczął gwałtownie rosnąć i choć Marcin też nie stał w miejscu, to jednak teraz proporcje się odwróciły: Andrzej wyraźnie górował. Prawie o głowę. I nadal rósł. I wyrobił sobie fajne mięśnie, w ogóle zaczynał się robić naprawdę dobrze zbudowany, widać to było szczególnie wtedy, gdy się przebierali w szatni przed WF-em i po. Może to to jego judo, może kosz, może inne rzeczy, może to, że powoli ujawniało się w nim fizyczne podobieństwo do jego ojca, a jego ojciec to był przecież taki bardzo wysoki facet, z szerokimi barami i groźnym wyrazem twarzy, i trochę przypominał Marcinowi tych amerykańskich wojskowych z filmów sensacyjnych, takich, co to nic nie mówili, patrzyli ponuro i w ogóle przez większość filmu wydawali się parszywymi, nadętymi dupkami, a w przedostatniej scenie, dalej w milczeniu i bez drgnienia jednego mięśnia na twarzy, robili coś bohaterskiego, na przykład wysadzali bazę wroga, i siebie przy okazji, i w ostatniej scenie wszyscy ich opłakiwali i oddawali honory. Marcin nie wiedział, co dokładnie odpowiadało za to, że Andrzej z chudego, niepozornego kurdupla wyrastał na wysokiego, dobrze zbudowanego i cholernie atrakcyjnego chłopaka; nie wiedział, wiedział tylko, że tak się dzieje – i że z tym się wiąże jego, Marcina, problem. Poważny problem.
Bo Marcin się zakochał. W Andrzeju. W ten sposób zapewnił sobie podwójny powód do załamki: zorientował się, że chyba jest gejem. I zakochał się w najlepszym kumplu, do tego takim mało wyrozumiałym i pewnie mało życzliwym dla cudzej... no, inności.
„Chyba” jest gejem, ta, jasne. „Chyba” to mogło być w kwietniu czy maju, gdy to powoli do niego docierało. I gdy wystarczało samo patrzenie na Andrzeja na lekcjach, na przerwach, w szatni. Ale teraz to już nie było żadne „chyba”, teraz to była pewność i pożeranie Andrzeja wzrokiem, i wyobrażanie go sobie nago, ich razem nago, ich razem w taki sposób, w jaki on pewnie wyobraża sobie siebie z dziewczynami, i trzepanie sobie rano albo wieczorem pod prysznicem, ze wspomnieniem Andrzeja w szatni, zdejmującego bluzę, koszulkę, spodnie, pochylającego się w samych majtkach, by wyciągnąć z plecaka strój gimnastyczny, jego pieprzyk na plecach, blizna na kolanie po tym, jak się wypierdzielili jakiś czas temu kurewsko boleśnie na rowerach, ciemniejąca na jasnej skórze delikatna linia włosów od pępka po krawędź majtek, w którą Marcin wpatrywał się czasami ze wstrzymanym oddechem, napięcie doskonale widocznych mięśni, gdy Andrzej się poruszał, jego spojrzenie rzucane przez nagie ramię, gdy nauczyciel ich poganiał albo gdy ktoś coś od niego chciał... I to wszystko, to wszystko i jeszcze więcej, chodziło za Marcinem i przypomniało o sobie w różnych momentach, najchętniej w tych szczególnie kłopotliwych. To dopiero pech, mieć na lekcji erekcję, bo się myśli o tym, jak na poprzedniej lekcji widziało się Andrzeja prawie nago, i oczywiście lekcją po WF-ie musiała być matma, podczas której co chwila każdy idzie do tablicy, i człowiek próbuje nad sobą zapanować, zanim przyjdzie jego kolej, a powód tego problemu z panowaniem nad sobą siedzi obok, obojętny, niewzruszony, nieświadomy. W takich momentach życie było naprawdę do dupy.
Ale w innych było naprawdę fajne. Jak teraz, gdy się patrzyło na Andrzeja, jak stoi, oparty plecami o siatkę, pije łapczywie wodę z butelki, ma uniesioną głowę, przymknięte oczy i luźno opuszczoną wolną rękę, i można delikatnie trącić palcami jego palce, tak niby niechcący, żeby poczuć go przez chwilę bliżej. A potem, gdy znów zaczną grać, będzie można wyszarpywać sobie piłkę, nawet sprowokować jakiś faul, żeby móc go przez chwilę potrzymać blisko, poczuć zapach jego spoconej skóry, zobaczyć jego oczy i usta bardzo, bardzo wyraźnie, lepiej nawet niż wtedy, gdy się na niego patrzyło, możliwie po kryjomu, na lekcji w ławce. A jak się odpowiednio długo przytrzyma piłkę, to się poczuje wreszcie na ramionach albo na dłoniach jego zaciskające się mocno palce, usłyszy się przy uchu jego wściekły syk: „Weź, kurwa, puść tę piłkę”, w szyję uderzy jego gorący oddech, przez moment będą tak zbliżeni, że gdyby Marcin się odważył, mógłby musnąć ustami jego policzek...
Ale się nie odważy. Wiedział, że nie. Więc korzystał z tego, do czego nie musiał się wykazywać żadną odwagą, co dostawał bez świadomości Andrzeja, bez podejrzeń Andrzeja, bez niechęci Andrzeja. W którymś momencie zaczęli sobie wyrywać piłkę. I wtedy, gdy Marcin trzymał dłonie na dłoniach Andrzeja, i wraz z piłką ciągnął do siebie, na siebie swojego najlepszego kumpla – wtedy przez chwilę czuł się bardzo, bardzo szczęśliwy.

***

Poniedziałkowe poranki nie były już tak nieprzyjemne i dołujące jak kiedyś. No tak, zaczynał się kolejny szkolny tydzień, i w poniedziałek jeszcze zaczynał się głupią biologią, ale zaczynał się też czas częstego i długiego przebywania blisko Andrzeja. Strasznie żałośnie to brzmiało, Marcin doskonale o tym wiedział, ale nic nie mógł poradzić na to, że gdy budził się w poniedziałek rano o wpół do siódmej, myślał: za półtorej godziny będziemy siedzieć razem w ławce. Nic na to nie umiał poradzić, no niestety. Ani na to, że gdy Andrzej akurat był chory, szkoła robiła się nagle mocno szarawa, nudna i kretyńska.
Ale na szczęście rzadko był chory. I często przychodził sporo przed czasem, więc Marcin też tak zaczął, niekiedy nawet pojawiał się pierwszy. Jak dzisiaj. Rozsiadł się wygodnie w ostatniej ławce pod ścianą, przy samej ścianie właśnie – Andrzej wolał siedzieć po lewej stronie – jadł jabłko i czekał. W klasie jeszcze nikogo poza nim nie było. Jeżeli Andrzej się pospieszy, to będzie fajnie, posiedzą tylko we dwóch.
Niestety się nie pospieszył. Pojawiło się kilka dziewczyn, w tym Małgośka, i dwóch czy trzech chłopaków, zanim Andrzej przyszedł. Wszedł do klasy z ogólnikowym „cześć” rzuconym w przestrzeń, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię i z mało przyjemną miną. Marcin łączył się z nim w bólu. Sprawdzian z chemii na trzeciej lekcji potrafił zepsuć humor od rana.
Podali sobie ręce, Andrzej usiadł, wyciągnął książkę do chemii, zeszyt, Snickersa i zaczął przerzucać kartki.
– Umiesz coś? – spytał Marcin. Wzruszenie ramion i niechętny pomruk dowodziły, że byli w podobnej sytuacji: niby się ryło cały weekend, a i tak nic się nie łapie. – Ja też. Ja pierdolę, jakie to życie jest do dupy przez głupią chemię.
Andrzej przewertował podręcznik, potem zeszyt, a potem ze złością wcisnął je do plecaka.
– Nie będę sobie czasu marnował – oświadczył, wygrzebał jakąś grubą książkę, otworzył Snickersa i zaczął czytać, jednocześnie gryząc kolejne kawałki batona. Na pytanie „Co czytasz?” odmruknął „Książkę”, bardzo dowcipne. Marcin zerknął mu przez ramię, dyskretnie, bo Andrzej tego nie lubił. Na widok gromady dziwacznych imion i nazw zorientował się, że faza Andrzeja na Balzaca i innych francuskich pisarzy jeszcze nie minęła.
Oparł się znów wygodnie o ścianę i popatrzył na Andrzeja. Przystojny był. Cholernie przystojny. I to nie było tylko jego, Marcina, zdanie, tak samo uważało kilka dziewczyn z klasy, zwłaszcza Małgośka – to akurat dało się bardzo łatwo zauważyć. O, tak jak teraz.
– Gośka się znów na ciebie gapi – powiedział cicho. – Oczy jej zaraz wylecą z wrażenia.
Andrzej zerknął na niego, potem w drugą stronę, na grupkę dziewczyn, znów zatopił wzrok w książce, wzruszył ramionami i odmruknął:
– Nie obchodzi mnie to.
– Nie? Najładniejsza laska w klasie, nie rusza cię, że na ciebie leci? – drążył Marcin, trochę wbrew sobie, bo miał wrażenie, że właśnie zdrapuje strupy ze świeżo zagojonego miejsca, ale nie mógł się powstrzymać, musiał to usłyszeć, musiał się upewnić, że Andrzejowi Gośka się nie podoba. – Serio cię nie kręci?
– Nie – odpowiedział z jakąś niecierpliwością. Oderwał się na chwilę od książki, spojrzał na Marcina i dodał ze złośliwym uśmiechem: – Jak coś, to droga wolna, startuj.
Jasne, już leciał.
– Nie mój typ – oświadczył z godnością. Andrzej dalej się w niego wpatrywał i to było trochę peszące.
– A jaki jest twój typ? – zapytał, chyba trochę rozbawiony, tylko cholera wie czym. Marcin wzruszył ramionami i popatrzył na swój podręcznik do biologii.
– Na pewno nie blondynka. Raczej ciemne włosy – odezwał się wreszcie, myśląc o czarnej czuprynie Andrzeja, której czasami miał ochotę dotknąć palcami, na przykład gdy wspólnie pochylali się na geografii nad atlasem. – I wysoka. – Wysocy faceci byli cholernie przystojni. – I niebieskie oczy. – Andrzej miał niebieskie oczy, jasnoniebieskie, i to naprawdę fajnie wyglądało, gdy na te jasnoniebieskie oczy opadały mu kosmyki czarnych włosów. Dopóki go ojciec nie pogonił znów do fryzjera.
Andrzej uśmiechnął się kpiąco.
– Brzmi prawie jak zamówienie w pizzerii – podsumował.
– A twój typ? – nie wytrzymał Marcin. – Naprawdę nie Małgośka?
– Nie – odpowiedział powoli i znów wbił wzrok w książkę. – Naprawdę nie Małgośka.
To była ulga. Ogromna ulga. Chociaż właściwie Andrzej nie zwracał specjalnej uwagi na żadną dziewczynę w klasie, albo raczej: ze wszystkimi gadał, jeżeli akurat miał ochotę gadać, i wszystkie olewał, jeżeli akurat miał ochotę olewać. Z chłopakami tak samo. Ale jednak dobrze było wiedzieć, że Małgośka, szczupła, zgrabna blondynka z zielonymi oczami, jasną cerą, sporym biustem i mocnym wcięciem w talii, nie była w typie Andrzeja. Zawsze to jakieś pocieszenie, przynajmniej na razie.

***

Gdy Marcin zbliżał się do boiska, dochodziła piąta, tego był pewien – przecież widział, o której wychodził z domu i wiedział, że potrzebuje góra kwadransa, by dojść do szkoły. Ale Andrzej już tam był, siedział pod ogrodzeniem, z wyciągniętymi nogami i książką w ręku. Właściwie za każdym razem, gdy akurat nic nie robił, miał książkę w ręku, uświadomił sobie Marcin. Nie można było nazwać Andrzeja molem książkowym ani kujonem, te słowa przecież w ogóle do niego nie pasowały – kojarzyły się z jakimiś kurduplastymi, chudymi, pryszczatymi okularnikami, którzy nie potrafią trafić nogą czy ręką w piłkę, więc nie, Andrzeja nie dało się tak określać. Ale wyraźnie miał na punkcie książek mocne skrzywienie. Ciekawe, skąd mu się to wzięło, przecież u niego w domu było tyle samo książek, co u Marcina, czyli niewiele. Taty Marcin nie widział z książką od dawna. Babcia wertowała czasem Biblię, tyle że czytała głównie swoje ulubione kawałki, które i tak znała na pamięć, poza tym co tydzień kupowała „Chwilę dla Ciebie”. Rodzice Andrzeja też nie wyglądali na takich, co to siedzą z nosem w książce. A jednak Andrzej czytał jak nawiedzony.
Na szczęście nie miał problemu z odłożeniem książki, by zagrać w kosza. Chociaż, trzeba przyznać, trochę się ociągał, doczytywał jeszcze końcówkę rozdziału, jak się okazało. Marcin cierpliwie wytrzymał to doczytywanie, a potem patrzył, jak Andrzej wstaje i się przeciąga. Była połowa września, jeszcze bardzo ciepło, chodzili bez kurtek, Andrzej miał na sobie lekką, szarą bluzę, pod nią pewnie jakiś podkoszulek, więc Marcin po cichu liczył, że gdy już się trochę rozgrzeją, bluza zostanie zdjęta. Lubił przyglądać się Andrzejowi, gdy ten ściągał ciuchy. Choćby taką bluzę.
Rzeczywiście, gdy trochę pograli, obaj musieli zdjąć te grubsze rzeczy i zostali w podkoszulkach. Babcia pewnie dostałaby histerii, że tak ganiają w cienkich koszulkach po boisku, pomyślał Marcin. Mama Andrzeja pewnie też. Pamiętał, jak kilka razy usłyszał jej „Jędrek, kochanie, czy ty nie zmarzniesz?”, rzucane Andrzejowi w bardzo kłopotliwych sytuacjach, najczęściej gdy wychodził z kolegami na dwór albo z Marcinem do szkoły. Rodzice naprawdę mieli w małym palcu robienie człowiekowi obciachu, to należało im przyznać. Babcia była równie zdolna, potrafiła wydzierać się przez okno na pół ulicy: „Marcyś, nie wziąłeś bułeczek!”. Cholera jasna, „Marcyś”, no cholera jasna po prostu. I jeszcze „bułeczki”.
Zrobili sobie wreszcie przerwę, rozwalili się pod ogrodzeniem, napili się wody, Andrzej wyciągnął jakiś baton, dał ugryźć, resztę sam szybko zjadł. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, potem zaczęli gadać o szkole. I jakoś tak, od słowa do słowa, zeszli na ogrodzenie – ogrodzenie, które wszystkich wkurzało, bo kiedyś był to sobie zwyczajny, mały, żałosny płotek, potem dyrektor się uniósł dumą i zorganizował forsę na porządny płot, a potem, ponieważ wszyscy uczniowie, w ramach normalnego i zrozumiałego ułatwiania sobie życia, włazili po tym płocie do szkoły, zwłaszcza gdy chcieli się dostać na boisko – dyr zakręcił się jeszcze raz i załatwił drut kolczasty, który zasadzono na szczycie. W ten sposób człowiek, i tak zmęczony codzienną harówą w budzie, musiał jeszcze obłazić cały budynek dookoła, by dojść na boisko. A dawny płot był kiedyś takim pomocnym skrótem, gdy groziło spóźnienie się na lekcje i chciało się oszczędzić czasu.
Ponarzekali na dyrektora i na ogrodzenie, Andrzej narzekał szczególnie, bo to jego ojciec, chyba jakoś zakumplowany z dyrem, pomógł znaleźć tani, dobry drut. Więc Andrzej narzekał, oświadczył, że całe ogrodzenie jest szczytem głupoty i w sumie powinni całą budą codziennie przez ten płot przełazić, żeby dyr dostał zawału, tylko że oczywiście nikt nie miałby odwagi wejść na ten płot, nawet gdy nikt z nauczycieli nie widzi, wszyscy grzecznie zasuwają dookoła, jak stado gęsi.
– A ty co, niby lepszy? – prychnął Marcin. – Sam też zasuwasz dookoła. I też byś nie miał odwagi, żeby przełazić przez ogrodzenie i drut, nawet teraz, jak nikt nie widzi.
Andrzej spojrzał na niego uważnie. W oczach miał coś dziwnego.
– Ja bym nie miał odwagi? – powtórzył wyzywająco.
– Nie, nie miałbyś – powtórzył Marcin uparcie. – No, dawaj, jak jesteś taki odważny, to zasuwaj po płocie.
– Tak za nic, dla twojej rozrywki? – powiedział kpiąco. – Co będę z tego miał?
Marcin się zastanowił.
– Pięć rzutów pod koszem, bez mojego wpieprzania się – zaproponował. Dotąd był remis, Andrzej świetnie rzucał, ale Marcin równie świetnie blokował mu dostęp do kosza. Jeżeli teraz Andrzej bez przeszkód rzuci pięć razy i trafi – a było więcej niż pewne, że trafi za każdym razem – to mecz ma wygrany. Propozycja była zdecydowanie kusząca, musiał o tym wiedzieć.
Wiedział. Uśmiechnął się tak, jakby już wygrał.
– Dobra – zgodził się, wstał, chwycił bluzę i bez oglądania się za siebie ruszył w stronę wyjścia ze szkoły. Marcin, trochę zdezorientowany, odprowadził go wzrokiem. Po dłuższej chwili Andrzej stanął po drugiej stronie ogrodzenia, przed boiskiem.
– Nie no, daj spokój – powiedział Marcin, bo przez te parę minut zdążył się trochę zastanowić i uznał, że cały pomysł jest głupi. Nie chodziło o kosze, chodziło o ten drut i możliwe problemy. – Jaja sobie robiłem, wracaj.
– Jasne – prychnął Andrzej. – A jak wrócę, będziesz znów twierdził, że jestem tchórzem.
– Nie będę – obiecał. – Nie, Andrzej, serio, nie będę. Odwołuję! – dorzucił nerwowo, widząc, że Andrzej przymierza się do ogrodzenia. – Odwołuję, słyszysz? I tego tchórza, i ten zakład, nie dostaniesz piłki, nawet jeśli nad tym przefruniesz! – Ale było już za późno, bo Andrzej rzucił mu tylko bardzo wyzywające spojrzenie – i zaczął włazić na ogrodzenie. – Złaź! – zezłościł się Marcin, a potem przestraszył. – Ty, a jak ten drut jest pod napięciem? Chłopaki z czwartej mówili coś, że może być! Zleź stamtąd!
– Nie jest – sapnął Andrzej z połowy ogrodzenia.
– Skąd, kurwa, wiesz? Może być!
– Słyszałem, jak dyr pyta raz ojca – dobiegło z wysokości trzech czwartych. – I ojciec powiedział, że nie jest. Znaczy, że nie da się go już zrobić pod napięciem. Czy jakoś tak. – Był coraz bliżej tego przeklętego drutu. – Dlatego to gówno było takie tanie, bo spieprzone. – No i dotarł do drutu. Zdjął bluzę, którą miał dotąd przewiązaną w pasie, położył ją na drucie, chwycił się przez nią tych wystających kolców, jakoś się podciągnął i zaczął przełazić nad ogrodzeniem. Dwa czy trzy razy syknął, ale na spanikowane „Przestań, wracaj, złaź stamtąd!” Marcina warknął tylko: „Zamknij mordę, bo się pół miasta zleci” i przełaził dalej. Marcin posłusznie zamilkł, zwłaszcza że Andrzej był już więcej po stronie boiska niż na zewnątrz, i już w zasadzie minął drut, i tylko w ostatnim momencie zahaczył się naprawdę porządnie, bo zaklął cicho, i już schodził po tej normalnej części ogrodzenia, a ciśnięta chwilę wcześniej na ziemię bluza miała dwie nieduże czerwone plamy na jednym z rękawów. Andrzej zeskoczył z ostatniego metra czy dwóch nad ziemią, wyprostował się i zapytał zarozumiale:
– No i co?
– Jesteś popierdolony – oświadczył Marcin stanowczo. – Kurwa, myślałem, że zlecisz albo się nadziejesz na ten pieprzony drut jak jakiś cholerny szaszłyk!
– Ale wygrałem – podkreślił z zadowoleniem.
– Wygrałeś, wygrałeś – powtórzył ze złością. – Powodzenia z tymi rzutami, jak sobie rozpierdoliłeś rękę.
Andrzej spojrzał na przeciętą skórę na swojej dłoni.
– Tylko się otarłem – powiedział i wzruszył ramionami. Marcin odetchnął głęboko. Strach i wściekłość powoli mu przechodziły.
– Mam plaster – mruknął, wygrzebał ze swojego plecaka spory rulonik, odciął kawałek scyzorykiem i podszedł do Andrzeja.
– Chcesz być pielęgniarką? – zakpił Andrzej. – Co masz jeszcze, stetoskop?
– Babcia zawsze pilnuje, żebym miał plaster – odburknął niechętnie. – Daj rękę. Jakbym wyszedł z domu bez plastra albo bez aspiryny, to dostałaby histerii, że na pewno umrę po drodze. – Przyjrzał się dłoni przyjaciela, nacisnął lekko skórę z obu stron przecięcia i zawahał się. – Ty, to chyba trzeba najpierw oczyścić, nie? Ten drut jest stary, może mieć jakieś tężce czy inne. Masz wodę utlenioną?
– Popieprzyło cię? – zdziwił się Andrzej szczerze, a potem uśmiechnął się wrednie. – Ty chyba powinieneś mieć, nie? Babcia cię wypuszcza bez wody utlenionej?
– Babcia nie wierzy w wodę utlenioną – przyznał z lekkim rozbawieniem. – Uważa, że na odkażenia najlepsza jest wódka. Najlepiej trochę na ranę, a resztę do gęby. – Roześmiali się obaj, ale Marcin po chwili spoważniał. – Ale serio, trzeba by odkazić. Masz coś?
– Mam pięć rzutów do kosza, więc przyspiesz trochę, zanim dzień się skończy – zdenerwował się Andrzej. – Mam w dupie odkażanie, daj ten plaster, jak musisz, i daj mi piłkę.
Marcin zastanawiał się przez chwilę – a potem, wiedziony jakimś dziwnym impulsem, pochylił się i dotknął wargami dłoni Andrzeja. Najpierw chodziło mu po głowie, że przecież w tylu filmach przygodowych widział wysysanie jadu węża czy innego świństwa z rany, więc z jakimś drobnym syfem z drutu da sobie radę; ale gdy już próbował jakoś sensownie to zrobić, nie mógł się pozbyć wrażenia, że to, co wyprawia ustami i językiem, jest mało w stylu MacGyvera, a bardziej... no, w innym. W tym, który mu chodził po głowie wieczorami, podczas przypominania sobie rozebranego Andrzeja w szatni.
W końcu uznał, że wystarczy. Wątpił, żeby zdołał usunąć jakieś zakażenia, jeśli tam były, natomiast miał niezły materiał do nowych nocnych fantazji. I niezły powód do zakłopotania, a może i obawy, bo za takie lizanie kumpla po ręce mógł się spodziewać nawet oberwania pięścią w twarz.
Wyprostował się, zerknął niepewnie na Andrzeja i poczuł, że purpurowieje pod jego uważnym spojrzeniem. Wymruczał coś w stylu „Teraz już powinno być czyste”, szybko zalepił ranę plastrem, puścił jego rękę i w panice szukał w głowie jakiegoś tematu, który mógłby odwrócić ich uwagę od tego, co zaszło przed chwilą.
– Ty, jak drut może być tak uszkodzony, że się nie nadaje do podłączenia do prądu? – zapytał, nie do końca pewien, czy to, o co pyta, ma jakikolwiek sens, ale tylko to mu przyszło do głowy. – To nie jest tak, że jak połączysz drut i prąd, to po prostu jest drut pod prądem?
Andrzej wzruszył ramionami. Obaj byli z fizyki tak uzdolnieni inaczej, jak powtarzał fizyk, że nie rozpoznaliby przyspieszenia a jeden, choćby im nawet najechało na kopyta ciężarówką.
– Nie wiem – powiedział obojętnie. – Może ojciec robił sobie z niego jaja. Czasem mu wmawia jakieś bzdety, a potem się z niego za plecami wyśmiewa. On w sumie niezbyt dyra lubi, uważa go za przygłupa.
Marcinowi o mało nie wyrwało się: „A twój ojciec w ogóle kogoś lubi?”, ale zdołał się powstrzymać. Kłopotliwe napięcie minęło, przynajmniej to najgorsze, więc poczuł się trochę lepiej.
– Masz rzuty – powiedział, odwrócił się szybko i podszedł do piłki, która leżała przy ogrodzeniu pod koszem. Oparł się plecami o siatkę pod tym koszem, odbił piłkę kilka razy o ziemię i starał się nie patrzeć na zbliżającego się powoli Andrzeja. Gdy już znaleźli się blisko siebie, wcisnął mu piłkę w ręce. – Masz, rzucaj. Masz pięć kolejek.
Andrzej przez chwilę obracał piłkę w dłoniach i przyglądał się jej jakby z namysłem. A potem uniósł głowę, spojrzał na Marcina – dziwnie, bardzo dziwnie, w taki sposób, że nogi się pod człowiekiem uginały – bez słowa rzucił piłkę na bok, chwycił Marcina za ramiona, przycisnął do ogrodzenia – i pocałował. Z tego ostatniego Marcin zdał sobie sprawę dopiero po kilku sekundach, a może to były nawet minuty, nie wiedział – wiedział tylko, nagle zrozumiał, że Andrzej mocno zaciska na jego ramionach dłonie, że gwałtownie i trochę nieporadnie całuje, aż chwilami uderzają sobie nawzajem zębami o zęby, ale to nie szkodzi, bo i tak jest super, i że przywiera do niego całym ciałem, tak bardzo, że zaraz straci się nad sobą panowanie...
Nagle przerwał, odsunął się, rozejrzał wokół z miną, jakiej Marcin jeszcze u niego nie widział.
– Ktoś może przyleźć – mruknął z niepokojem.
– Za budą – rzucił Marcin szybko. – Z tyłu, w palarni.
Andrzej spojrzał na niego uważnie, uśmiechnął się lekko i pokiwał głową. Już bez słowa schwycili swoje rzeczy i błyskawicznie przebiegli na tył szkoły, tam, gdzie było niezbyt głębokie, ale dobrze ukryte zejście do szkolnej piwnicy i gdzie nauczyciele popalali w czasie przerw za cichym przyzwoleniem dyra, bo miejsce było dyskretne i nie rzucali się uczniom w oczy.
Gdy zeszli tam razem i cisnęli w kąt zbędne rzeczy, też nie padło żadne słowo. Wrócili do tego miejsca, w którym przerwali, bez żadnych wyjaśnień, uwag czy innych, po prostu rzucili się na siebie z niecierpliwością. I gdy Marcin poczuł wsuwające się pod spodnie, pod majtki dłonie Andrzeja, i gdy sam tak samo wsuwał palce w jego spodnie, miał wrażenie, że rozsadza go ze szczęścia. No, nie tylko ze szczęścia.
Skończyli w ciągu kilku chwil, naprawdę niewiele już potrzebowali. Potem przez dłuższy moment stali obok siebie, Andrzej z głową na ramieniu Marcina, Marcin z czołem opartym o klatkę piersiową Andrzeja, wycierali dłonie w chusteczki higieniczne – upierdliwy zwyczaj babci, by wypychać człowiekowi torbę różnymi głupotami, teraz akurat okazał się dobrodziejstwem – i łapali oddech. Marcin nawet przez chwilę miał ochotę powiedzieć Andrzejowi, że się w nim zabujał, ale w końcu zabrakło mu odwagi. Zresztą, czy to nie było jasne? Przecież to, co zrobili, mówiło samo za siebie. I Andrzej pewnie to rozumiał. I pewnie miał tak samo.
Więc gdy już się ubrali, zarzucili plecaki, wygrzebali się z palarni i ruszyli w stronę tylnej bramy szkoły, a Andrzej oświadczył, zupełnie normalnym i rzeczowym głosem: „Nadal mi wisisz te pięć rzutów”, Marcin nie poczuł się urażony. W porządku, OK, wisiał mu te pięć rzutów. Mógłby wisieć i pięćdziesiąt, i pięćset, i pięć milionów. To niesamowite przeżycie z Andrzejem przy palarni było warte jeszcze więcej.

***

Mieli kilka swoich miejsc do palenia. Jedno było z boku szkoły, na takiej jakby polance, stało tam kilka ściętych pieńków i starych ławek do siedzenia. Dyr, który chyba nałogowo tropił palaczy, akurat w tę okolicę rzadko się zapuszczał. Może mu się nie chciało. Drugie miejsce było na Wale Pomorskim. Tam się chowali przed całym światem, czasem razem, czasem osobno. Marcin zaszywał się na Wale bez towarzystwa w rocznicę śmierci mamy, gdy miał wyjątkowo parszywy humor i uczucie, że świat jest kurewsko niesprawiedliwy, albo gdy właśnie humor miał wyjątkowo dobry i nie chciał go z nikim dzielić, żeby ta dziwaczno-cudowna euforia, która go dopadała, nie została popsuta przez cudze „ale co się tak cieszysz?”.
Z jakich powodów i przy jakich okazjach Andrzej szedł samotnie na Wał, Marcin nie wiedział.
Trzecie miejsce do palenia znajdowało się przy moście nad Łobzem. Z pewnych względów Marcin najbardziej lubił właśnie ten punkt: nie buda, więc inny klimat; bez bunkrów jak na Wale, za to z jeziorem i plażą. Plaża zawsze miała niesamowity urok. Gdy był mały i jeździł z rodzicami nad morze, mógł się bawić na plaży godzinami. Budowali z mamą zamki z piasku. Tata był taki młody, uśmiechnięty, wyprostowany. Mama miała zielony kostium kąpielowy, jednoczęściowy, z białymi kokardkami na bokach. I włosy ułożone w taki sposób, jaki wtedy był modny, a który teraz, widziany na zdjęciach, wydawał się śmieszny lub głupi. Ale mama na zdjęciach nie wyglądała śmiesznie ani głupio. Wtedy na plaży też nie.
Na początku stycznia nie kręciło się w okolicach Łobza wielu ludzi, nawet w weekendy. Było dość zimno, chociaż śnieg zdążył już przez święta stopnieć. Stali z Andrzejem w zimowych kurtkach, Marcin w czapce, Andrzej z gołą głową, obaj w rękawiczkach, owinięci szalikami, z papierosami w dłoniach. Trochę niewygodnie się trzymało peta w rękawiczce, ale Marcin ani myślał jej zdejmować, ręce mu zawsze przemarzały najszybciej i najgorzej. Stali tak sobie, palili, gadali. Kombinowali, jak znaleźć znów miejsce na seks. Otwarty teren oczywiście teraz odpadał, nawet dobre pieprzenie nie jest warte odmrożenia sobie dupy. U Andrzeja odpadało, po tym numerze z zeszłego roku obaj mieli dość. Wystarczy, że ojciec Andrzeja wpadł im w środek wspólnego palenia, gdyby wpadł im w środek wspólnego pieprzenia się... Marcin wolał o tym nie myśleć. Jego dom też odpadał – babcia siedziała w kuchni albo w dużym pokoju, przed telewizorem, niemal cały czas, a jak już wyszła, to dziesięć razy po coś wracała, bo zapomniała, a potem to już człowiek siedział jak na szpilkach, bo cholera wie, czy zaraz znowu nie wróci po parasolkę, medalik albo listę zakupów, i zanim się uznało, że nie, już nie będzie zawracać po zapomniane rzeczy, babcia wracała ze sklepu na dobre. A gdy siedziała w domu, to dostawała jakiegoś kręćka na widok gości Marcina i tak jak zwykle nie odrywała się od telewizora albo pasjansa, tak wtedy łaziła po całym domu w tę i nazad, i ciągle coś przynosiła, czymś częstowała, czegoś się chciała dowiedzieć. W takich momentach Marcin z trudem nad sobą panował, przed powiedzeniem babci czegoś niemiłego powstrzymywała go tylko myśl, że to jest mama mamy, więc wobec mamy byłoby to nie fair. Więc się powstrzymywał. I oddychał z ulgą, gdy babcia wreszcie wychodziła z jego pokoju. Na pięć minut.
Nie wymyślili jeszcze niczego sensownego na ten seks, na który od czterech dni mieli coraz większą ochotę. Skończyli jedną rundę palenia, zaczęli kolejną. Andrzej wydawał się trochę wkurzony, zupełnie jakby to była wina Marcina, że mają taki problem z lokalem. Jeżeli już, to obaj byli tak samo winni. Czyli tak samo niewinni.
– Może buda po szkole? – podsunął nagle Marcin. – Jak są SKS-y, to wciąż jest otwarta, ale na górze sale nie są używane, a woźny i tak zawsze część zostawia niezamkniętą.
– I tak będziemy ganiać od sali do sali, szarpać za klamki i sprawdzać, która jest otwarta? – mruknął Andrzej, zaciągnął się, wypuścił dym z ust i dodał: – I ciągle nasłuchiwać, czy ktoś nie idzie?
– To wymyśl lepsze miejsce – burknął Marcin ze złością. On tu się wysila, żeby coś wykombinować, a ten dupek marudzi tylko i marudzi...
Andrzej przez chwilę milczał.
– Może to i nie jest takie złe... – odezwał się w końcu cicho.
– Na pewno lepsze niż trzepak – syknął Marcin.
– A co? – podchwycił Andrzej ze złośliwym uśmiechem. – Ręka ci już omdlewa od ciężkiej pracy?
– A tobie nie? – odciął się. Andrzej dalej się uśmiechał po swojemu, ale nagle przysunął się trochę, pochylił, dmuchnął Marcinowi w ucho i powiedział jeszcze ciszej:
– Kurewsko.
Od jego głosu, od jego oddechu Marcina przeszedł dreszcz. O tak, jego też kurewsko. Kurewsko go wkurwiało, że nie mogli jakoś normalniej, bardziej widocznie, mniej w ukryciu i nerwowym pilnowaniu, czy ktoś nie idzie, nie zauważy, nie domyśli się... On też miał czasem ochotę objąć Andrzeja na szkolnym korytarzu, pocałować w drodze do budy, potrzymać za rękę gdzieś na mieście. On też miał takie potrzeby, przecież to były normalne, zwyczajne, ludzkie potrzeby, a jednak ciągle musiał się z nimi kryć, powściągać je, udawać, że ich nie ma, nawet sam przed sobą udawać, bo bez tego udawania alboby się nieopatrznie wydał, albo naprawdę szlag by go trafił, że nie może wprost, publicznie, jak inni...
Stali blisko siebie, tak blisko, że wystarczyło jeszcze odrobinę się przysunąć i już by można dotknąć ust Andrzeja. Albo wtulić się w niego, tak po prostu. Tylko że Andrzej nie lubił tych różnych przytulanek, po seksie zawsze się odsuwał i marudził: „Nie klej się” albo: „Przestań mnie obściskiwać, jakbyś nie miał nic lepszego do roboty”. A w innych wypadkach: „Po co się do mnie kleisz, jak i tak się nie możemy pieprzyć?”. Nie lubił, a szkoda, bo czasami człowiek miał ochotę tak zwyczajnie i bez niczego się przytulić. Ale on tego chyba nie rozumiał.
Nagle gdzieś w oddali rozległ się warkot samochodu – i przybliżał się, przybliżał się coraz wyraźniej. Odsunęli się od siebie. Całe szczęście, stwierdził Marcin po chwili, gdy samochód wreszcie zatrzymał się niedaleko mostu. I to nie był, niestety, zwyczajny samochód, tylko policyjny. Ze środka wysiadł młody facet; Marcin kojarzył go z twarzy, bo mieszkali kilka ulic od siebie. Tadek czy Tomek, jakoś tak. Chyba Tadek. Chociaż może jednak Tomek? Starszy raptem o parę lat, skończył liceum chyba rok przed tym, jak oni skończyli podstawówkę. I od razu poszedł do policji. Marcin widział go parę razy a to przy monopolowym, gdzie napędzał stracha starym żulkom, a to w radiowozie, jak robił z jeszcze jakimś kolegą „wieczorny obchód” i podrywał przez okno dziewczyny, a to gdzieś na mieście, szpanującego mundurem. Andrzej pewnie kojarzył go jeszcze lepiej, bo facet podlegał jego ojcu.
Znaleźli się w dość głupiej sytuacji, tak jakby przyłapani na paleniu. Nie było co ukrywać papierosów, na pewno już wcześniej dało się zauważyć, że palą. Stali więc, ponuro, w milczeniu, gdy ten cholerny policjant do nich podchodził.
– Cześć, chłopaki – rzucił z wyraźnym rozbawieniem. – Z daleka was zobaczyłem, jak kopcicie. To tak się teraz młodzież bawi w weekendy? Ładnie to tak?
Stanął przed nimi, nadęty, zadowolony z siebie; spod kurtki wystawał kawałek niebieskiej koszuli. Głupi dupek, pewnie w mundurze chodzi nawet rano po bułki do sklepu.
– No i co? – podjął, widocznie wcale niezrażony milczeniem. – A tatusiowie wiedzą, że jaracie?
Marcin pokręcił powoli głową. Andrzej wzruszył ramionami.
– Pan nie mówi – odezwał się w końcu Marcin; lepiej było nie prowokować gliniarza. – Wie pan, jak to jest, człowiek chce mieć trochę rozrywki, a starzy zaraz się drą. Pan nie powie, dobra?
Nie miał pojęcia, dlaczego Andrzej tak krzywo na niego spojrzał.
– Nie powiem, nie powiem – roześmiał się ten Tadek czy Tomek. – Dajcie mi jednego, to nic nie powiem, zapalę z wami.
Więc Marcin wyciągnął swoją paczkę i podał zapalniczkę. Andrzej nic nie mówił, nie robił, tak jakby jego to nie dotyczyło. Policjant zaciągnął się, dmuchnął dymem w górę, aż szary obłok zmieszał się z białymi obłokami ich oddechów, znów się roześmiał, jakby się świetnie bawił, zaciągnął się jeszcze parę razy i nagle powiedział:
– A tak myślałem, zatrzymać się gdzieś po drodze czy się nie zatrzymać, kupić pety czy nie kupić, jechać tu czy nie jechać. Ale nie chciało mi się nigdzie stawać, i myślę: a, najwyżej tak se tu przejadę, najwyżej jak będę wracał, to kupię. A tu widzę, stoi dwóch smarkaczy i kopci. Ale ciebie to się tu nie spodziewałem – dodał pod dłuższej chwili, zwracając się do Andrzeja, który w milczeniu uniósł głowę i popatrzył na Tadka-Tomka uważnie. – Twój ojciec wie, że palisz?
– Nie – odpowiedział Andrzej spokojnie. – Zakładam, że nie będzie mu pan psuł humoru informacją, że pali pan wraz ze mną?
Marcinowi skóra ścierpła. Weź ty się zamknij, idioto, pomyślał w panice, on się zaraz wkurzy i dopiero będziemy mieli. Ale policjant tylko się roześmiał.
– Ty to się zawsze umiesz odciąć – stwierdził z czymś, co brzmiało jak uznanie. – Twój ojciec czasem mówi, że drugiego takiego pyskatego w całym mieście się nie znajdzie. Nie, spoko, nic mu nie powiem. Pewnie by mnie z komendy jednym kopem wypieprzył. A tobie to by chyba dupę sprał na kwaśne jabłko, co nie? Wygląda na takiego, co się nie cacka – dorzucił wesoło, cisnął niedopałek na ziemię, zgniótł butem i wyciągnął rękę do Marcina: – No, młody, daj jeszcze jednego, zapalę i jadę dalej. Ja swojemu synowi też bym spuścił lanie, jakby mi gówniarz popalał za plecami.
Marcin go znów poczęstował, ale nie odrywał oczu od Andrzeja. Bo Andrzej, gdy padły te słowa o praniu na kwaśne jabłko – Andrzej rzucił Tadkowi-Tomkowi takie spojrzenie, że gdyby wzrok mógł zabijać albo wgniatać w ziemię, to ten policyjny dupek leżałby przed nimi martwy albo zakopany kilkadziesiąt metrów pod zamarzniętą glebą.
I nagle, gdy nie patrząc na to, co robi, Marcin przypalał tamtemu facetowi papierosa – nagle poczuł, że pewne rzeczy układają mu się w głowie, trochę porządkują, odrobinę rozjaśniają. I że wreszcie widzi wyraźnie, a w każdym razie wyraźniej, rzeczy, które dotąd były jakby zaciemnione.
To coś, coś, czego nie dało się nazwać inaczej niż strachem, w minie i w spojrzeniu Andrzeja, gdy jego ojciec przyłapał ich na paleniu.
Ta pochmurna twarz i ściągnięte brwi, gdy w rozmowie padało coś na temat jego ojca.
Ten niechętny i pogardliwy ton, gdy mówił o swoim ojcu.
To skrzywienie, gdy się powiedziało do niego „Jędrek”, tak jak mówił do niego ojciec.
To milczenie albo obraźliwie uprzejmy ton, który przybierał, gdy przy kimś zwracał się do ojca.
I to pełne nienawiści i wściekłości spojrzenie, którym obdarzył człowieka żartującego głupio o nim i o jego ojcu.
I jeszcze wiele, wiele innych rzeczy, sytuacji, momentów – takich niby mało znaczących, nieistotnych, błahych, gdy się patrzyło na nie osobno, i nagle tak wyraźnych, jednoznacznych, uświadamiających, gdy się je zebrało razem, w całość.
Marcin poczuł, że ogarnia go ogromne współczucie. Owszem, też dostał od swojego taty parę razy w dupę – ta historia z piłką sprzed dziesięciu lat to było prawdziwe lanie! – no ale... no ale. Ale kiedy to było, i ojciec dostał potem ochrzan od mamy, i potem sam przyszedł i się tłumaczył, że nerwy, że przesadził, że w ogóle i że bardzo swojego tłukącego szyby synka kocha, tylko go poniosło, ale sam też już dostał lanie od mamy, takie w słowach, i to wcale nie bolało mniej, serio...
Tak, ogarnęło go współczucie. I żal. I chyba coś było widać w jego twarzy, bo Andrzej, zerknąwszy na niego, zrobił się wyraźnie jeszcze bardziej ponury i wkurzony. Umiał patrzeć tak, jakby pytał: „Chcesz w mordę, debilu?”, i teraz właśnie patrzył w taki sposób. Więc Marcin spuścił wzrok, poobracał w palcach zapalniczkę, schował ją wreszcie do kieszeni i milczał; odetchnął z ulgą, gdy ten policyjny dupek wreszcie dopalił drugiego peta, cisnął niedopałek na ziemię, powiedział wesoło: „To cześć, dzieciaki, nie palcie tu dziś więcej, bo będę musiał was zgarnąć” i poszedł do samochodu.
Gdy radiowóz odjechał, stali jeszcze chwilę bez słowa. Wreszcie Marcin zaryzykował, zerkając na Andrzeja:
– Ale pojeb...
Andrzej tylko mruknął potwierdzająco; patrzył gdzieś w bok i palił nowego papierosa.
– Myślisz, że coś powie twojemu staremu?
– Nie – stwierdził spokojnie. – Za bardzo się ojca boi i nie będzie ryzykował, że ja też coś powiem. Zresztą zawsze włazi ojcu w dupę bez mydła, nie będzie sobie psuł dobrych układów. – Nagle uśmiechnął się złośliwie i spojrzał na Marcina. – Żałuj, że nie możesz tego czasem zobaczyć, jak ci nowi skaczą wokół ojca, „tak, panie komendancie”, „oczywiście, panie komendancie”, „się rozumie, panie komendancie”. Rzygać się chce – podsumował, cisnął niedopałek na ziemię i przygniótł go butem. – W ogóle rzygać się chce od kiszenia się w tej dziurze – dodał trochę gwałtowniej, znów patrząc gdzieś w bok.
Marcin wyciągnął rękę i przesunął palcami po ramieniu Andrzeja. Ale spojrzenie, jakim został obdarzony, nie wyrażało ani wdzięczności, ani sympatii, raczej zniecierpliwienie i złość.
– Wracamy – powiedział Marcin z rezygnacją i opuścił rękę. Czasem trudno się było z Andrzejem porozumieć, naprawdę trudno. – Zimno się zrobiło. Chodź, zobaczymy w poniedziałek, jak będzie z tymi pustymi salami.
Wzruszył ramionami, jakby miał to gdzieś. Świnia. Ale gdy przeszli kawałek, gdy zostawili całe to zajście trochę za sobą, Marcin nagle poczuł szarpnięcie. Andrzej go przytrzymał, przyciągnął – i szybko, mało czule, za to dość podniecająco, pocałował – a potem odsunął się, poprawił szalik i ruszył przed siebie. Po chwili znów się zrównali. I wracali bez słowa, w milczeniu, które tym razem jednak chyba nie dzieliło.

***

Andrzej rzadko chorował, ale jak już się rozłożył, to porządnie. Więc jak się na początku marca okazało, że ma grypę, to Marcin wiedział: ze dwa tygodnie w plecy, będzie leżał w łóżku, półprzytomny od antybiotyku, żadnego seksu, żadnego całowania i nawet żadnego sensownego pogadania, bo albo będzie spał, albo będzie zły. Bo jak był chory, to był zły. Bo Andrzej taki był.
Ale to nie było ważne, ważne było to, że się rozchorował. Więc Marcin wpadał do niego codziennie po szkole, niby że przynosił zeszyty, chociaż to bez sensu, póki Andrzej brał antybiotyk, nie odróżniał zeszytu od kubka, więc i przepisywać lekcji nie mógł. Ale jakoś nikt nie podważał sensu odwiedzin Marcina. Andrzej był zbyt wykończony lekami i pewnie za bardzo odpowiadała mu możliwość wyżycia się na kimś za swoją chorobę. Mama Andrzeja była zachwycona, że „Jędrek ma takiego dobrego przyjaciela!”. A ojciec Andrzeja się nie wtrącał, tylko czasem patrzył ostrzegawczo, jakby chciał przypomnieć, że za kolejne przyłapanie z petami może powyrywać nogi z dupy.
Poza samym Andrzejem był jeszcze jeden powód, dla którego Marcin tak regularnie i chętnie przychodził: mama Andrzeja. To była taka miła, dobra, ciepła kobieta, i trochę się kiedyś znała z jego, Marcina, mamą, i czasem nawet rzucała jakieś uwagi, od których jednocześnie chciało się uśmiechnąć i rozpłakać, jak choćby to, że „jak byłeś mały i miałeś świnkę, to twoja mama uszyła ci wtedy taką pluszową świnkę, żebyś razem z nią brał lekarstwa, pamiętasz? Pamiętasz tę świnkę, Marcinku?”.
Pamiętał tę świnkę. Leżała wraz z kilkoma innymi pamiątkami po mamie w wielkim pudle po zimowych butach, pudle, które Marcin otwierał bardzo rzadko i niechętnie, bo bolało. Ale pamiętał świnkę doskonale, była zielona, na samym początku taka soczyście zielona, jak trawa w środku lata, bo mama uszła ją z jakiejś swojej starej bluzki i wypchała czymś miękkim; a później świnka zrobiła się szarozielona, wypłowiała, trochę się przetarła, trochę poplamiła, ale dalej była cudowną świnką. A potem stała się świnką-przypominajką, na którą nie dało się patrzeć. Świnką leżącą teraz wraz z innymi drobiazgami w pudle, wyjmowaną rzadko, przywołującą wspomnienia, z którymi Marcin nie umiał sobie poradzić.
Słuchanie było łatwiejsze. Więc pomiędzy opowiadaniem Andrzejowi, co nowego w budzie, znoszeniem jego marudzenia, przeglądaniem jakichś książek i odrabianiem na kolanie lekcji – Marcin łowił słowa mamy swojego chłopaka na temat własnej mamy. Słuchał, słuchał chciwie i z wdzięcznością wszystkiego, co przypominało mu, jak bardzo mama go kochała; i jak tata z babcią starali się zrobić wszystko, co było można, gdy się okazało, że mama ma białaczkę; i jak mama się martwiła, co będzie z nim, Marcinem, gdy jej, mamy, zabraknie; i znów – jak jego, Marcina, kochała, jak mu uszyła tę świnkę, jak robiła z mamą Andrzeja imprezę choinkową dla nich obu i innych dzieciaków z przedszkola, jak zamawiała sobie u mamy Andrzeja uszycie nowej letniej sukienki i jaką miała ładną figurę, aż miło było brać miarę i szyć sukienkę dla takiej zgrabnej kobiety.
Słuchał tego wszystkiego, póki Andrzej spał, powalony antybiotykiem. A gdy się budził, Marcin znów opowiadał mu coś o szkole, pozwalał mu się trochę powściekać na cały świat, a niekiedy, gdy akurat nikogo w pobliżu nie było, pochylał się i całował swojego chłopaka w policzek albo w szyję. Andrzej się wtedy znów złościł, ale cicho i krótko, był zbyt osłabiony, by móc się porządnie pokłócić.
I z tych wszystkich powodów Marcin przychodził codziennie, niby to z zeszytami do przepisania. I z tych wszystkich powodów nawet choroba Andrzeja miała swoje zalety.

***

Szkolnym dyskotekom Marcin miał do zarzucenia obecnie tylko jedno: nie mógł na nich tańczyć z Andrzejem. Poza tym zwykle było fajnie, na obecnej, z okazji Dnia Dziecka, wyjątkowo fajnie, sporo niezłej muzyki, chipsy, czekolady, paluszki, gazowane napoje (babcia zawsze marudziła, gdy przynosił do domu coś gazowanego albo chipsy, jakby naprawdę miał się tym zatruć), można było się powygłupiać, pobawić, nawet nauczyciele, którzy mieli dyżur, przyłączali się do tańców i mniej lub bardziej komicznie podrygiwali. I wszystko byłoby fajnie, gdyby mógł tańczyć z Andrzejem albo chociaż objąć Andrzeja, przytulić się do niego.
Ale Andrzej chybaby nie tańczył, nawet gdyby mogli. Dziewczynom stale odmawiał – a kolejka do niego była całkiem konkretna. Na poprzedniej dyskotece Marcin w pewnym momencie szepnął: „Jak chcesz, to zatańcz z którąś, nie będę zazdrosny”, ale został wyśmiany, aż zabolało.
– Myślisz, że nie tańczę z twojego powodu? – prychnął wtedy Andrzej. – Nie tańczę, bo nie mam ochoty i nie lubię tańczyć, gdzieś mam twoje „zazdrosny” czy „niezazdrosny”.
To zabolało, naprawdę było przykre. Mógł to zachować dla siebie, jeśli rzeczywiście tak myślał. I Marcin mu to powiedział, jakoś tydzień czy dwa po tamtej imprezie, ale Andrzej tylko wzruszył ramionami, stwierdził: „Przynudzasz” i wstał, żeby założyć spodnie. To był akurat jeden z tych nielicznych wypadków, gdy babcia przez cały dzień była poza domem, ojciec siedział po godzinach w pracy i mogli się normalnie pieprzyć w pokoju, na łóżku, na podłodze, na biurku. I było super, a potem Andrzej wszystko popsuł tym swoim „Przynudzasz” i złośliwym uśmiechem.
Ale przynajmniej można było mieć pewność, że nie będzie z nikim tańczył.
Ale mógł sobie tamtego oszczędzić, powtórzył Marcin w myślach, zerkając na swojego chłopaka. Bo przecież to był jego chłopak, byli ze sobą, byli parą, nawet jeśli nie mogli być tak oficjalnie, jak byliby z dziewczynami. Więc mógł sobie tego oszczędzić i własnemu facetowi nie mówić takich niemiłych rzeczy, nie?
Chyba właśnie ta myśl zaważyła na decyzji poproszenia Gośki do tańca. Bo Małgośka podeszła do Andrzeja, gdy zaczął się kolejny wolny, i powiedziała z zakłopotanym uśmiechem: „Tak tu stoisz i tyjesz od tych chipsów, może zatańczymy?”. Marny podryw, jasne, ale w sumie żaden nie byłby dobry do Andrzeja. A Gośka była całkiem sympatyczna. I miała tak ogromnie zawiedzioną i spłoszoną minę, gdy Andrzej wyskoczył ze swoim wyniosłym: „Dzięki, nie tańczę”. Marcinowi zrobiło się Małgosi żal. I nadal był nieco wkurzony na Andrzeja. I miał ochotę zrobić mu trochę na złość. Więc zanim Gośka zdążyła odejść, chwycił ją za rękę, powiedział: „Ja też tyję, ale tańczę, chodź, to fajna piosenka”, pociągnął zaskoczoną dziewczynę na środek sali i po chwili, lekko objęci, okręcali się wśród kilku innych par.
Na dobra, zrobił to także dlatego, że liczył – tak odrobinę, tylko odrobinę, wystarczyłoby choć minimalnie – na wzbudzenie w Andrzeju zazdrości. Ale Andrzej tylko uśmiechnął się kpiąco, przysunął sobie któreś chipsy i podjadał, i patrzył głównie w okno, nie na tańczących, a nawet gdy wracał spojrzeniem na salę i patrzył na Marcina, w jego twarzy nie było widać choćby śladu zazdrości. Tylko rozbawienie. I może znudzenie.
Owszem, Marcinowi było żal Małgośki. Ale w pewnej chwili o wiele bardziej zrobiło mu się żal samego siebie. I nawet dobrze nie wiedział, dlaczego. Może przez tę rzewną piosenkę, do której tańczyli. A może przez to, że Andrzej stał pod ścianą i najwyraźniej miał w dupie wszystko, z Marcinem włącznie. A może przez jedno i drugie. A może przez jeszcze coś innego, nieokreślonego i niejasnego, co pojawiało się od czasu do czasu i czego Marcin nie umiał sobie wytłumaczyć.
Więc tańczył, tańczył dalej, z Gośką, od której chyba wcale nie był szczęśliwszy, choć pamiętał jeszcze ten moment sprzed dwóch czy trzech godzin, gdy tuż przed wyjściem na dyskotekę całował się w swoim pokoju z Andrzejem. A mimo to nie czuł się teraz szczęśliwy.

***

W połowie lipca pogoda była super – gorąco, dużo słońca, nawet w cieniu można się przegrzać. Grali w kosza, łazili po okolicy, siedzieli bez celu na trawie, na murku, na ławce. Szukanie miejsca na seks też teraz było łatwe – bez problemu mogli się pieprzyć gdzieś na świeżym powietrzu. Tylko na ludzi, jak zwykle, musieli uważać.
Dlatego Wał Pomorski był tak dobry, bunkry gwarantowały niezłe schronienie. Więc przychodzili tu często i często korzystali ze sprzyjających warunków.
O ile Andrzej dał się wyciągnąć z domu. W ostatnich miesiącach robił się coraz bardziej jakiś taki nieużyty, mało wychodził, trzeba go było siłą z chałupy wyciągać, zwykle przy pomocy mamy Andrzeja, która mówiła: „Tak, tak, idźcie na dwór, chłopaki, Jędrek ciągle tylko z nosem w książkach siedzi, wyciągnij go gdzieś, Marcin, idźcie się pobawić, taka ładna pogoda”.
Rzeczywiście, siedział z nosem w książkach, coraz bardziej i bardziej. Wydawał się do tych książek przyklejony. Nie do każdej, nie kuł jak jakiś kujon wszystkiego jak leci, ale do książek z polskiego i anglika, i jeszcze historii, i do różnych powieści przyklejał się jak nawiedzony. Wprawdzie jak już się go wyciągnęło na boisko, to grał normalnie, z chęcią, ale ile się trzeba było nagadać, zanim na to boisko poszedł... A i tak szedł na nie z książką. I jak robili przerwy, to zamiast pogadać z człowiekiem, jak kiedyś, nawet o jakichś pierdołach, on wyciągał znów książkę i czytał. A jak się go prosiło, żeby odłożył te swoje książki i pogadał, to marudził, że nie chce mu się gadać, nie chce mu się marnować czasu na jakieś ględzenie o głupotach, nie chce mu się znowu produkować i słuchać cudzego produkowania, ma już tego naprawdę wystarczająco i w szkole, i w domu.
W ogóle mało ostatnio mówił. Najgorsze, że nigdy nie powiedział tych dwóch słów, które za Marcinem chodziły już od zeszłych wakacji. Nigdy nie powiedział „kocham cię”. No tak, Marcin też mu nigdy tego nie powiedział, nie tak wprost. Najpierw miał wrażenie, że to niepotrzebne, że to się rozumie samo przez się. Potem jakoś nie nadchodził dobry moment. A potem już nie miał odwagi, bo bał się, że w odpowiedzi usłyszy coś w stylu „A daj mi spokój z głupotami”.
Zresztą Andrzej przecież musiał wiedzieć, że Marcin jest w nim zakochany. Musiał wiedzieć. Musiał to widzieć, czuć, rozumieć. I czasami zachowywał się tak, jakby wiedział. I jakby go ta wiedza wcale nie cieszyła.
Niekiedy Marcin próbował coś z niego wyciągnąć. Gdyby Andrzej wykonał jakikolwiek czulszy gest, powiedział jakiekolwiek czulsze słowo – Marcin odważyłby się, zaryzykowałby, powiedziałby, że go kocha. Gdyby tylko miał choćby najmniejszy sygnał, że to wyzwanie zostanie dobrze odebrane. Więc próbował z Andrzeja coś wyciągnąć, ten mały, skromny znak, że tak, to jest wzajemne i można o tym mówić głośno.
Niestety, niczego się nie dawało wyciągnąć, ani wprost, ani podstępnie. Czasem Marcin już się poddawał i żądał wyraźnie: „Weź mi coś powiedz”. Tak jak teraz, przed chwilą, gdy skończyli się pieprzyć i Andrzej usiadł na krawędzi koca, przyciągnął swoje spodnie, wygrzebał pety i zapałki, zapalił i w milczeniu patrzył gdzieś przed siebie. Więc Marcin powiedział: „Weź mi coś powiedz” i przesunął palcami po jego nagim udzie, i spojrzał na swojego chłopaka z nadzieją.
 – Co? – mruknął Andrzej obojętnie, dalej gapiąc się na drzewa czy na niebo. Brązowo, zielono, niebiesko, trochę białych chmur, gałęzie wyciągnięte do słońca, promienie kłujące w oczy spomiędzy liści. Tak pięknie, spokojnie i beztrosko, aż się chce mówić komuś, kogo się kocha, że się go kocha. A ten siedzi jakiś naburmuszony, zamyślony, oddzielony, i nic nie chce powiedzieć.
– Coś miłego – wyjaśnił Marcin, siląc się na cierpliwość. – No wiesz, takiego... no, co ludzie sobie mówią, jak są razem, nie? Zwłaszcza jak się skończą pieprzyć. No? – dźgnął go lekko palcem w biodro. – Powiesz mi coś?
– Niby co? – powtórzył Andrzej, tak jakby w ogóle nie słyszał, co się do niego mówi.
– Nic, kurwa – burknął Marcin, bo już miał dosyć. Odwrócił się na bok, plecami do tego kretyna, i skubał ze złością trawę. Miał nadzieję, że Andrzej coś wreszcie powie, zrobi, zauważy, jakoś się ruszy. Ale on dalej siedział, palił i gapił się w przestrzeń. Marcin parę razy spoglądał za siebie, żeby sprawdzić, czy coś się zmieni. Ale nie, nic, zupełnie nic.
No to w końcu wstał, ubrał się szybko, szturchnął Andrzeja w ramię – zdecydowanie mało delikatnie, miał się jeszcze z nim cackać? Andrzej w czasie seksu nigdy się nie cackał, trzeba go było wręcz chwilami stopować, żeby nie przeginał z tym tempem i gwałtownością – i powiedział:
– Idę do domu, głodny jestem.
W odpowiedzi usłyszał tylko „Yhym”. I tyle. Więc Marcin wzruszył ramionami i poszedł sobie. A po kilku minutach wrócił i znów go szturchnął.
– Wstawaj – zażądał. Andrzej spojrzał na niego ze zdziwieniem i wyjął papierosa z ust.
– Ty nie miałeś iść do domu? – spytał.
– Fajnie, że chociaż to usłyszałeś – warknął Marcin. – Miałem, ale muszę wziąć koc, bo babcia znowu będzie marudzić, że wszystko gubię i że koc też gdzieś posiałem. Rusz dupę, muszę go wytrzepać i złożyć.
Podczas doprowadzania koca do przyzwoitego stanu kątem oka obserwował ubierającego się Andrzeja. Gacie, szorty, podkoszulka, szybko poszło, przy rozbieraniu się szło im jeszcze szybciej. I znowu się gapi przed siebie, głupek.
– Ty, pomóż mi z tym kocem – powiedział Marcin, trochę już rozdrażniony. Andrzej spojrzał na niego, jakby został wyrwany ze snu, podszedł, chwycił koc z drugiej strony, strzepnęli go jeszcze parę razy i złożyli w kostkę. A potem ruszyli do domu, Marcin z kocem pod pachą, Andrzej z tenisówkami w ręku. – Powaliło cię? – spytał Marcin, gdy się zorientował w sytuacji. – Czemu idziesz na boso?
– Mam ochotę – odpowiedział Andrzej jakimś zamyślonym tonem.
– Nie no, spoko, twoja sprawa – stwierdził ze złością. – Jak sobie rozryjesz o coś stopę albo wleziesz w jakieś gówno psa czy dzika, to też pewnie dlatego, że masz ochotę, nie?
– Tak się o mnie martwisz? – To nie było ciepłe ani miłe pytanie, zabrzmiało raczej jak kpina. I spojrzenie też nie było miłe, tylko złośliwe.
– Tak, kurwa, tak się o ciebie martwię – wypalił Marcin, już naprawdę wkurzony. – Bo cię lubię, jakbyś nie zauważył.
– Twój problem – mruknął Andrzej, wzruszając ramionami. I znów patrzył gdzie indziej.
– Rzeczywiście, kurwa, mój problem – wywarczał Marcin i przyspieszył kroku. Niech sobie ten kretyn sam lezie po lesie, na boso, gapiąc się na cholera wie co i bez jednego normalnego słowa.
Po jakimś czasie Marcin obejrzał się. Tak, szczerze mówiąc, miał nadzieję, że Andrzej też przyspieszy, że krzyknie za nim „Zaczekaj”, że, no... że cokolwiek. Ale nie, nic. W oddali widać było jego sylwetkę – szedł wolno, gapił się a to w ziemię, a to w niebo, i najwyraźniej nic go nie obchodziło, że szedł sam, że Marcin go zostawił, że się pokłócili. Zauważył w ogóle, dotarło do niego, że się pokłócili? Pewnie nie. Pewnie nawet nie zwrócił dokładnie uwagi na to, co się do niego mówiło.
Więc niech sobie lezie sam, pomyślał Marcin, teraz już naprawdę wściekły. Niech sobie sam lezie, niech sobie coś rozwali albo w coś wdepnie, i niech się sam z tym męczy. Nie tylko on może mieć kogoś w dupie, jego też ktoś może mieć w dupie. I niech se zobaczy, jak to jest.
W sumie sam dobrze nie wiedział, dlaczego na skraju lasu czekał na tego dupka. Ale czekał. I trochę się niepokoił. I gdy zobaczył wreszcie Andrzeja, poczuł ulgę. Jednak nic sobie nie zrobił, w nic nie wlazł, nic mu się nie stało. I nadal był boso. Kretyn.
– Kretyn – powiedział Marcin czulej, niż zamierzał, gdy Andrzej do niego podszedł. – Weź załóż już te buty.
– Fajnie się idzie po lesie na boso – oświadczył Andrzej takim tonem, jakby obwieszczał jakieś odkrycie. I jakby nic się po drodze nie wydarzyło.
Kretyn – powtórzył Marcin w myślach. – Kocham go. Kretyn.
Przez resztę drogi powrotnej obaj milczeli.

***

Chwilami, gdy patrzył na Andrzeja, czuł niepokój.
Nie na lekcjach. Na lekcjach było zwyczajnie, spokojnie, bezpiecznie. Normalnie. No, na tyle normalnie, na ile może być normalnie, gdy się próbuje dyskretnie spoglądać na swojego byłego chłopaka. Byłego. Bo Andrzej go rzucił. Pod koniec pierwszego semestru. Dzięki temu Marcin miał najbardziej spieprzone zimowe ferie, jakie można sobie wyobrazić, z pewnością nikt nigdy nie miał tak zrytych dwóch tygodni. A akurat wtedy babcia całymi dniami przesiadywała u chorej przyjaciółki, tata przesiadywał w pracy i przez wiele, wiele godzin chata była wolna, mogliby się kochać do upadłego, bez szukania zastępczych miejsc, bez kombinowania, bez ciągłego uważania, czy ktoś zaraz nie nadejdzie. Mogliby się kochać, palić, rozmawiać, leżeć obok siebie, przytulać się...
Ale Andrzej nie chciał. Andrzej pod koniec pierwszego semestru powiedział: „Nie chce mi się dalej tego ciągnąć, dajmy sobie spokój, nie, nie mam ochoty iść z tobą więcej do łóżka. Nie, nic nie zrobiłeś dobrze albo niedobrze, nie interesujesz mnie już i tyle”. Sam to z siebie powiedział, któregoś dnia, gdy Marcin go zaprosił do siebie po szkole – babcia już zaczęła latać ze „wścibską ostatnią posługą”, jak to tata czasem tata cicho komentował, bo w sumie to tata z babcią tak się średnio lubili, ale od śmierci mamy prawie w ogóle się nie kłócili ani sobie nie dogryzali, nie tak wprost, jakby się umówili, że wzajemną niechęć zawieszą na kołku i nie będą utrudniali i tak trudnej sytuacji. To akurat było dobre i był im za to wdzięczny, bo gdyby się sprzeczali, jak kiedyś, to jeszcze miałby wrażenie, że musi się opowiadać po którejś stronie i przeciwko którejś stronie. A tego by nie chciał.
W każdym razie zaprosił wtedy Andrzeja do siebie, szczęśliwy, że mają wolną chatę, że szykuje się seks, Andrzej tak bardzo blisko, potem sobie zapalą, posiedzą, może pogadają i może wreszcie zniknie to dziwne coś, co wisi nad nimi od paru tygodni...
Ale gdy tylko weszli, Andrzej powiedział to swoje. Bez uprzedzenia, bez przepraszania, bez... bez współczucia, o. Bez jakiegokolwiek w ogóle sygnału, że jest mu przykro. Powiedział swoje i chciał sobie pójść, tak od razu, z miejsca, bez wahania. Marcin go przytrzymał, zaczął wypytywać, namawiać, prosić... i nawet, w końcu, powiedział mu, że go kocha. I co? I gówno.
Nawet teraz czuł się głupio, gdy przypominał sobie tę całą akcję. Był tak szczery, tak wprost mówił o swoich uczuciach, a ten bydlak wzruszył tylko ramionami i mruknął: „A ja nie potrzebuję tego twojego kochania i całej tej sentymentalnej scenerii. Nie, nie kocham cię, daj mi spokój. Weź się do mnie nie klej, bo mnie to wkurza, idę do domu. Nie, nie przyjdę więcej, nie mam ochoty się już z tobą pieprzyć i w ogóle nie mam ochoty mieć z tobą do czynienia. Weź mnie puść i przestań robić cyrki, bo cię walnę, serio”.
Pewnie rzeczywiście by walnął. A potrafił mocno przyłożyć, Marcin czasem wpadał na te treningi, na które Andrzej chodził, i z podziwem i dumą patrzył, jak jego – wtedy jeszcze jego – chłopak tłucze innych chłopaków. Fajne to było. I jak nakręcało, nie mógł się potem doczekać, kiedy znów będą mieli okazję się kochać.
Teraz już nie wpadał na te treningi i się nie przyglądał. Wtedy, w domu, puścił w końcu Andrzeja, potem zatrzasnął za nim drzwi z całych sił, jak tylko umiał najmocniej, i dostał takiego szału, że cały pokój powywracał do góry nogami. Dopiero jak rozbił taką małą szklaną kulę z bałwankiem i śniegiem w środku, którą dostał kiedyś od mamy, to się uspokoi. I poryczał. Zbierał z podłogi kawałki kolorowego bałwanka, resztki udającej ogród podstawki i garście płatków śniegu, które po potrząśnięciu wirowały w kuli, i ryczał, zupełnie jak małe dziecko, i sam już nie wiedział, czy bardziej ryczy z powodu Andrzeja, czy z powodu tej kuli, którą mama dala mu raz na Gwiazdkę, gdy miał cztery czy pięć lat, i którą zwykle trzymał na półce nad łóżkiem, a potrząsał nią tylko w święta, żeby było tak bardziej świątecznie. A teraz już nią nie będzie mógł potrząsać. I nie będzie sobie mógł przypominać, jak mama mu pokazywała za pierwszym razem, jak bałwanek sobie stoi, czeka na śnieg, i nagle, puf-puf-puf, trzęsiemy, widzisz, Marcinku, i zaczyna padać śnieg, i bałwanek się cieszy, i jest cały w śniegu, widzisz? Już nie będzie mógł sobie tego przypominać, tak naprawdę i całkowicie, z kulą w ręku. I nie będzie się więcej kochał z Andrzejem. I nie będzie więcej trzymał mamy za rękę. I nie będzie więcej zerkał na Andrzeja w szkole z taką przyjemną myślą „To jest mój chłopak!”. I nie będzie... w ogóle nic nie będzie, nic fajnego, sensownego, miłego. Wszystko było do dupy, stracone i rozbite.
Ferie też były do dupy. Przed feriami, przez te parę ostatnich dni, Marcin w ogóle nie poszedł do szkoły, powiedział babci, że boli go gardło, głowa, jest mu niedobrze i na pewno się przeziębił. Babcia nie uznawała lekarzy – zawsze mówiła, że jakby mama nie wpadła w łapy tych szarlatanów ze szpitala, to pewnie do dziś by żyła, choć w to akurat Marcin nie wierzył. Ale przed feriami skorzystał z tej babcinej niechęci do lekarzy, opowiedział jej, jak to się źle czuje, a babcia z miejsca powiedziała, że przez resztę tygodnia ma siedzieć w domu, ona napisze usprawiedliwienie. A tacie wieczorem oświadczyła, że nie, nie idą jutro do żadnego lekarza, te szarlatany każdego by chciały tylko do szpitala wciągnąć i ukatrupić, ona zrobi swojemu wnusiowi dobre, naturalne lekarstwa i dzieciak zaraz wróci do zdrowia.
Marcin przecierpiał te różne ziołowe świństwa, którymi babcia lubiła go karmić, kanapki z czosnkiem też jakoś przeżył, podobnie jak miód z mlekiem, jakąś nalewkę i nacieranie pleców rozgrzewająca maścią. Było mu w sumie wszystko jedno. Byle tylko mógł poleżeć i pogapić się w sufit, byle tylko nie musiał z nikim rozmawiać ani wysilać się na robienie dobrej miny. Byle tylko nie musiał oglądać Andrzeja, siedzieć obok Andrzeja, słyszeć Andrzeja.
Po feriach nie mógł już dłużej ciągnąć tego udawania, więc wrócił do budy. I od razu się przesiadł, do środkowego rzędu, z przodu, w drugiej ławce, bo tam było miejsce. Andrzej na słowa „Przesiadam się” wzruszył ramionami i odpowiedział: „Jak sobie chcesz”. I najwyraźniej naprawdę miał to w dupie. Głupia świnia.
Marcin czasem oglądał się na Andrzeja – niby to odwracał się wtedy do dziewczyn z trzeciej ławki albo wychylał się do kogoś z rzędu pod ścianą, albo czegoś szukał w plecaku. Patrzył na Andrzeja, ale Andrzej nie patrzył na niego – nawet kiedy wiedział, kiedy musiał wiedzieć, że Marcin na niego spogląda. Nawet kiedy byli w szatni, stali obok siebie na WF-ie, grali w jednej drużynie w kosza, robili coś razem w kilka osób na chemii. Nawet wtedy Andrzej był totalnie obojętny i taki „mam cię w dupie, olewam cię, nie widzę cię”. I to nie było tak, jakby robił to na złość czy z gniewie, tylko tak, jakby naprawdę gówno go to obchodziło. Jakby Marcin nie istniał albo jakby to, że istniał, nie miało najmniejszego znaczenia.
Więc tak, patrzenie na Andrzeja w klasie, w czasie lekcji, było przykre, przywoływało bolesne wspomnienia, powodowało, ze humor się psuł. Ale patrzenie na Andrzeja w czasie przerw budziło niepokój, obawy, wręcz strach.
Z Andrzejem działo się coś dziwnego. I niedobrego. Ale osobno – dziwne to było jedno, niedobre to było drugie. Dziwne to było na przykład jego zagranie przy angielskim. Na początku roku przyszła nowa anglistka, taka jakaś inna, bardziej... no, bardziej ogarnięta chyba niż poprzedni nauczyciel, i na wstępie zrobiła ich grupie test, żeby sprawdzić, jak sobie radzą. Przez poprzednie dwa lata lekcje anglika odbywały się na zasadzie „ja wam coś zapiszę na tablicy, wy przepiszecie, nie drzyjcie się, to nie będę pytał, na klasówkach udaję, że nie widzę, jeśli ściągacie, a pytania to jest dokładnie to, co było w zeszycie, a w zeszycie jest niewiele”. No więc z angielskiego większość klasy była kiepska, bo nie było co się starać. Test w pierwszej grupie wypadł bardzo średnio. Anglistka się przejęła. I Andrzej też. Był na piątym czy szóstym miejscu od końca w punktacji i jak oglądał swój test, to miał taką minę, jakby zaraz miał wszystkich zbluzgać. A potem zrobił ten cyrk ze zmianą grupy.
Ich grupa miała test w środę, wyniki dostali w czwartek. W poniedziałek test miała mieć druga grupa. I nagle Andrzej oświadczył, że on się chce przenieść do tej drugiej grupy, bo mu tamte godziny angielskiego lepiej się zgrywają z treningami. To była bzdura, treningi i tak były później. Ale Andrzej się uparł, w piątek zrobił ten cyrk ze zmianą grupy, tak długo dręczył wychowawczynię, anglistkę i dyra, że machnęli ręką, a w poniedziałek wielce zadowolony poszedł na angielski z drugą grupą i uparł się, że napisze test jeszcze raz. I że to może być inny test, żeby nie było wątpliwości, że pisze sam, a nie na podstawie poprawek z tamtego zestawu, ale on po prostu musi napisać jeszcze raz. No to dostał jakiś inny test. I napisał. I na sto punktów dostał dziewięćdziesiąt trzy.
– Jak ty to zrobiłeś? – spytał wtedy Marcin ze zdumieniem. – Przecież nie ściągałeś, nie? – To akurat byłoby nieprawdopodobne, bo Andrzej nigdy nie ściągał, nawet na durnej chemii i fizyce, których obaj nie rozumieli, odsuwał od siebie karteczki z podpowiedziami, które dostawali od Jolki z ławki przed nimi i na które Marcin rzucał się z wielką wdzięcznością. A Andrzej mozolił się nad chemią i fizyką sam, wkuwał zeszyt i książkę na pamięć i miał nawet niezłe oceny. Ale pomóc sobie nie chciał. I na czyjeś uwagi, że jest głupi i nie umie sobie ułatwiać życia, odpowiadał wzgardliwie, że to ta druga osoba jest głupia i nie nawet zapamiętać na pięć minut kilku bzdur z podręcznika.
– Uczyłem się przez weekend – odpowiedział wtedy Andrzej obojętnie, tak jakby to było takie nic. Dwa lata anglika wryte w dwa dni? To chyba musiał siedzieć od rana do nocy. Ale nie chciał się przyznać, a na pytanie, czy dlatego nie przyszedł na boisko, chociaż się umawiali, stwierdził, że nie, po prostu zapomniał. Jakoś trudno było w to uwierzyć.
Został w tej drugiej grupie, z prawie najwyższą punktacją z testu – o dwa punkty więcej dostała Marta, ale jej mama sama była nauczycielką angielskiego, więc Marta miała domowe korki. Andrzej na uwagę, że laska go przegoniła, spojrzał na Martę tak, jakby oceniał przeciwnika przed bójką, i mruknął do Marcina: „Zobaczymy na koniec semestru”. I rzeczywiście, to on najlepiej napisał test podsumowujący zimowy semestr. Dostał sto na sto. I OK, fajnie, tylko po cholerę był ten cyrk z zamianą grup i z pisaniem od nowa testu? Marcin trochę go o to piłował, aż wydusił wyjaśnienie: Andrzej poszedł do drugiej grupy, żeby móc napisać test jeszcze raz, a napisał test jeszcze raz, bo chciał go napisać lepiej i pokazać, że jest z anglika lepszy, niż to wynikało z pierwszego testu.
– No ale co ci w sumie za różnica? – zapytał Marcin, wciąż nie ogarniając. – Przecież te punkty z testu na początku do niczego się nie liczyły, ona tylko chciała wiedzieć, na jakim kto jest poziomie.
– A ja sobie nie życzyłem, żeby myślała, ze jestem na tak miernym poziomie – odpowiedział Andrzej z jakąś dziwną, zaciętą, nieprzyjemną miną. – Bo jak chcę, to mogę i w dwa dni wskoczyć na poziom prawie maksa punktów. I wskoczyłem.
– Chyba ci się nudzi w domu – mruknął Marcin. Zawziętość Andrzeja budziła zdziwienie i rozbawienie, ale też trochę podziwu. Bo jednak po dwóch dniach przejść z siedemnastu punktów na dziewięćdziesiąt trzy... Naprawdę musiał ostro ryć. Że mu się chciało i że mu się udało – tak, to zasługiwało na uznanie.
Ale w tej zawziętości Andrzeja chwilami było coś dziwnego. Jakby cały czas sprawdzał, czy będzie najlepszy. Nie ze wszystkiego – widać było, że chodzi mu o polski, o angielski, o historię, z pozostałych przedmiotów robi tyle, ile musi. A z tych trzech zawsze miał przeczytane, wykute, ogarnięte wszystko, co w książkach, i jeszcze sporo dodatkowo. I jak czasem z wypracowania z polskiego dostał pięć, a nie sześć, to wyglądał, jakby był mocno niezadowolony. Tak samo, jak ze sprawdzianów z anglika nie dostał maksa. Albo jak przy odpowiedzi z historii historyca mówiła po prostu: „Dobrze, pięć, siadaj”, zamiast przerywać mu ze słowami: „No już, dosyć, jesteś jak chodzące kalendarium”, jak to się czasem zdarzało.
Marcin niekiedy podśmiewał się z tego wszystkiego, ale Andrzej patrzył wtedy na niego z niechęcią i urazą. Nie lubił, jak się podśmiewano z tych jego dziwnych ambicji. Ale nie lubił też, gdy się je chwaliło albo o nie pytało. W ogóle coraz mniej lubił rozmawiać na swój temat. I wydawał się taki jakiś spięty, zdenerwowany i zamknięty w sobie, w swoich myślach, we własnych sprawach. Dużo gadał z polonistką, na przerwach i po lekcjach, czasem pożyczał od niej książki, ale nigdy nie chciał powiedzieć, o czym rozmawiali i jakie to książki. „To moja sprawa, to moja sprawa, to moja sprawa”, to była jego stała odpowiedź.
No więc tak, to wszystko było dziwne. Ale nie budziło obaw, po prostu dziwiło. Niepokój natomiast wywoływało coś innego, coś, co trwało od jakichś trzech tygodni, od tamtego momentu, gdy siedzieli z częścią klasy przed stołówką, a jeden dupek z maturalnej zaczął jeździć po gejach. Marcin nigdy jeszcze nie widział w oczach i twarzy Andrzeja takiej nienawiści, jak przez tę chwilę, gdy Andrzej patrzył na tamtego chłopaka. To było... wręcz przerażające. No owszem, znał Andrzeja, znał trochę jego napady złości i sposób patrzenia na ludzi, których nie lubił, ale to przed stołówką wyglądało tak, jakby Andrzej najchętniej podszedł i na miejscu zabił. A potem... a potem nagle zaczął się co przerwa kręcić wokół maturzystów – on, który zwykle na przerwach siedział gdzieś z boku i czytał, on, który, jak sam mówił, miał w dupie „szkolne korytarzowe życie towarzyskie”, on, który uważał, że zabieganie o uwagę ludzi ze starszej klasy jest żałosne, pretensjonalne i dobre dla słodkich idiotek. A teraz to właśnie on na każdej przerwie stał, gadał albo palił z maturzystami. I to nie z różnymi – wyłącznie z tymi, wśród których był dupek sprzed stołówki.
Andrzej wyraźnie coś kombinował. Nie zdradzał się już twarzą, ale czasami jak spojrzał na tego dupka, to robiło się słabo.
Jak pająk na muchę – przeszło Marcinowi w którymś momencie przez głowę. – Serio, jakby czekał, kiedy go będzie mógł go pożreć.
Dlatego właśnie Marcin bał się o Andrzeja. Bał się, że Andrzej zrobi coś, czym sobie zaszkodzi, przez co będzie miał problemy, czego konsekwencje tak mu dokopią, że nie zdoła się podnieść. Bał się, że tamten dupek coś mu zrobi, sam albo z kumplami. Bał się, że Andrzej się zagalopuje i sam sobie zrobi krzywdę. Po prostu, bał się.
Bał się, bo ciągle mu zależało. Tak, zależało mu, cały czas kochał Andrzeja, cały czas na widok byłego chłopaka dopadała go mieszanka tęsknoty, żalu, pożądania, czułości. Czułości, chociaż Andrzej akurat do czułych nie należał, gdy się kochali, był mało czuły i mało delikatny, trzeba się było trochę naprosić, by się bardziej dostosował tempem do Marcina, a nie pędził na oślep. Ale Marcinowi i tak tego brakowało, tego zbyt szybkiego tempa, zbyt małej delikatności, zbyt ograniczonej czułości. Bo to jednak był dobry seks, fajny, z Andrzejem, i Marcin wolał wszystkie jego wady niż jakiekolwiek zalety z kimkolwiek innym. Nieważne, że nie było nikogo innego pod ręką, chodziło po prostu o to, że Marcin chciał się kochać właśnie z Andrzejem i tylko z Andrzejem. Poza tym laskę Andrzej naprawdę robił super i to wynagradzało ból tyłka. Ale dobra, myślał Marcin szczerze w takich momentach, gdy wspominał seks z Andrzejem, to w sumie nie chodzi o to, czy to była laska, czy ręcznie, czy anal, tylko że to po prostu było z Andrzejem. I chciałby znowu, cokolwiek, byleby z nim. Kurwa, jak strasznie chciałby z nim.
Ale ostatnio myśli o seksie z Andrzejem zostały niemal całkowicie wyparte przez myśli o niepokojącym zachowaniu Andrzeja. Marcin miał ochotę czasem podejść, objąć go ramieniem i powiedzieć: słuchaj, olej to, walić tego debila z maturalnej, na świecie jest masa takich debili, każdy będzie spieprzał ci humor? Pierdolić to, niech się debil lepiej zajmie swoimi syfami na mordzie, bo takiego to najbardziej zdesperowana baba czy najbardziej zdesperowany facet by nie chciał. Olej to, daj sobie spokój, zajmij się własnymi sprawami, nie ściągaj sobie problemów na głowę, nie ryzykuj własnego zdrowia, bezpieczeństwa, świętego spokoju. Pieprzyć to, Andrzej, pieprzyć to, to tylko jakiś zakompleksiony, żałosny, bezmózgi złamas, który swoją wszystkofobią próbuje leczyć to, że sam jest zerem.
Fakt, Marcina też dopadła wtedy, przed stołówką, chęć skucia mordy temu pryszczatemu złamasowi. Ale potem się opanował. Szkoda było jego czasu, energii, spokoju. Prawda?
Zwykle miał wrażenie, że tak, prawda, że to on ma rację, że szkoda w ogóle zwracać uwagę, że lepiej, mądrzej i sensowniej jest machnąć ręką i robić swoje. Ale chwilami, niekiedy, w pewnych momentach – zaczynał się zastanawiać, czy rzeczywiście tak jest. A może to jednak jest tak, że jak się omija gówno i udaje się, że się go nie widzi, to tylko się naraża innych na wdepnięcie w to gówno? Może jednak takie gówno należy raz porządnie posprzątać? I może to, co zamierzał zrobić Andrzej – cokolwiek by to miało być – będzie lepsze, mądrzejsze, sensowniejsze, bo raz na dobre załatwi sprawę przynajmniej w tym jednym przypadku?
A jeśli nie załatwi? Czy jakaś awantura, bójka, pyskówka cokolwiek zmienią? Jeśli ktoś jest wszystkofobicznym debilem, to takim już pozostanie. Nie zacznie się używać mózgu i być człowiekiem zamiast pełnym nienawiści do ludzi dupkiem po tym, jak się dostanie w mordę.
A może to przynajmniej podziała tak, że się zamknie tę mordę jakiemuś debilowi? Może to jest tak, że teraz taki złamas z maturalnej czuje się silny, bo nikt mu nie przywalił za wyzywanie gejów od śmieci, ale jak raz dostanie za to w ryj i będzie musiał wypluć kilka zębów, to potem ugryzie się w język?
Tylko skąd będzie wiedział, że dostał za wyzywanie gejów? Bo Marcin raczej nie podejrzewał, by Andrzej stanął przed nim i powiedział: „Dam ci w mordę za to, co przed stołówką mówiłeś o gejach”. No nie, to by było samobójstwo w budzie. I w domu. I w mieście. Nie, o taki poziom porąbania i szaleństwa Andrzeja nie podejrzewał.
A jednak, mimo że z pewnością nie było szans na takie postawienie sprawy jasno i powiedzenie wprost, o co chodzi, mimo że prawdziwa przyczyna na sto procent miała pozostać ukryta – mimo to Andrzej robił coś, co czym Marcin tylko marzył. I dlatego Marcin poza strachem czul też trochę podziwu. I odrobinę zazdrości.
I dlatego gdy wreszcie to się stało, i gdy pod koniec przerwy obiadowej usłyszał od jednej z dziewczyn ze swojej klasy, że Andrzej pobił się za szkołą z Adamem z czwartej „a” i że to Adama zabrała karetka, a Andrzej siedzi u pedagog i jest masakryczna jazda, i że w ogóle chryja na całą budę – Marcin miał wrażenie, że spodziewał się tego już od dawna, że właśnie coś takiego podejrzewał, że w zasadzie w ogóle go to nie zaskoczyło. Potem, gdy się schował w bibliotece, bo tam nikt się nie kręcił i nikt nie komentował, i trochę ochłonął, i trochę wszystko przemyślał, i trochę sobie całość poukładał, znów poczuł strach. Czy Andrzej zdawał sobie sprawę z tego, co go teraz czekało? Czy miał to w dupie? Czy w ogóle o tym nie myślał? Czy może ta zasłyszana gdzieś na korytarzu uwaga o kłótni o ojca Andrzeja miała być usprawiedliwieniem? Jeśli tak, to nawet nieźle to sobie wymyślił. Chociaż to trochę śmieszne wyjaśnienie, jeśli się widziało, jak Andrzej patrzył na swojego ojca i jeśli się słyszało, jak Andrzej mówił o swoim ojcu. Ale tylko on, Marcin, widział, jak Andrzej patrzył i tylko on, Marcin, słyszał, jak Andrzej mówił. Tylko on wiedział. Do niedawna. Teraz już pewnie nikt nie wie.
A potem znów obok strachu pojawił się podziw. I taka jakby duma. I zazdrość. Bo Andrzej miał odwagę zrobić coś, o czym inni ludzie tylko marzyli. I miał pomysł, jak to zrobić tak, żeby ukryć prawdziwy powód, żeby nie można było zaszkodzić jemu samemu – przynajmniej pod pewnym względem. I miał cierpliwość, by wyczekać na odpowiedni moment. Zrobił na żywo, naprawdę, własnymi rękami to, co Marcin robił tylko w fantazjach, na niby, przez pośrednictwo wyobraźni. Zrobił to, miał odwagę zrobić to, co chciał zrobić, na czym mu zależało, co było dla niego istotne. I nieważne, czy samo pobicie debila z maturalnej było dobre, czy złe, czy rozwiązywało problem, czy nie, czy zmieniło coś w całej sytuacji, czy nie. Ważne, że Andrzej mu wpierdolił, tak jak najwyraźniej chciał i jak Marcin też by chciał, i że nie nosił się z tą ochotą na zasadzie „wyobrażę sobie, jak ci dowalam, i pójdę grzecznie do domu”, tylko przerobił te ochotę na coś konkretnego. Często tak robił, właśnie w tym momencie Marcin to sobie uświadomił – często tak robił, tylko zwykle w innych sytuacjach, w innych celach. Ale robił. Potrafił zrobić to, o czym inni tylko marzyli albo gadali. A on to robił. Teraz też.
I dlatego, przy całym strachu o Andrzeja, Marcin czuł zazdrość. I dumę. To był przecież cały Andrzej, jego Andrzej – nawet jeśli już nie jego, bo nie są razem, to dalej jego, bo Marcin go zna. I kocha. I rozumie. I naprawdę, naprawdę podziwia. Dobra, może i to, co Andrzej zrobił, jest głupie, bezsensowne i ryzykowne. Ale jest też... takie prawdziwe. I dlatego jednak budzi zazdrość.
I dlatego po wyjściu z biblioteki Marcin nie poszedł do domu. Skierował się do gabinetu pedagogicznego. Postanowił powiedzieć Andrzejowi, że rozumie i podziwia. I że w razie czego Andrzej może na niego liczyć. Andrzej pewnie będzie twierdził, że nie potrzebuje pomocy, wsparcia ani podziwu, ale to nieważne. Marcin nie miał zamiaru niczego mu narzucać ani do niczego zmuszać. Chciał mu po prostu powiedzieć. Bo potrzebował to powiedzieć. Bo go kochał. Bo wiedział, że sam będzie czuł się lepiej, gdy tam pójdzie, pogada, da znać, że jest i ogarnia.
Bo tam, u pedagogicy, siedział Andrzej i nawet jeśli nie potrzebował, by ktoś z nim był, to Marcin potrzebował mu uświadomić, że jednak ktoś z nim jest.
Bo to był Andrzej, no po prostu.

***

Rok szkolny się skończył. Matury pisemne się skończyły. Matury ustne też się skończyły. Wszystko się skończyło. Pozostawało już tylko czekanie.
Wszystko się skończyło. Marcin lubił to sobie powtarzać, chociaż to nie była prawda, bo skończył się tylko liceum i sprawy z tym związane, cała reszta dopiero nadchodziła. Termin egzaminów na studia zbliżał się dzień po dniu, a kandydatów do Akademii Morskiej w Gdyni było sporo, paru na jedno miejsce, więc Marcin kuł na te egzaminy porządnie, porządniej niż do matury. Dobrze, że nie biorą matury pod uwagę, myślał przeciętnie trzy razy dziennie, bo pisemna matma poszła średnio i można by się w dupę pocałować, gdyby tylko to się liczyło. Ale liczą się przede wszystkim egzaminy. Więc ryje do egzaminów. I, śmieszna sprawa, to rycie do egzaminów jest całkiem przyjemne.
Koniec maja i początek czerwca były upalne, więc chwilami naprawdę trudno przychodziło się skupić. Marcin wypracował sobie niezłą metodę: wstawał bardzo wcześnie, koło piątej, jeszcze przed babcią, i do południa się uczył, z krótkimi przerwami na śniadanie, drugie śniadanie i kolejne herbaty. Potem kładł się i przesypiał najgorszy skwar. Koło drugiej wstawał, jadł obiad i wychodził z domu. Robił sobie godzinę albo dwie, a czasem nawet trzy takiego łażenia bez celu, czasem z książką, ale taką dla przyjemności, nie do nauki, czasem z gazetą, czasem z papierosem. Palił już bardzo mało, ale teraz, w tym okresie stresu maturalno-egzaminacyjnego, papierosy uspokajały, więc sięgał po nie częściej. Chodził tak sobie, patrzył, przypominał sobie, porównywał. Gdy miał już dość, wracał do domu, jadł podwieczorek – babcia była chyba ostatnią osobą w Białym Borze, która robiła coś takiego jak podwieczorki – i znów się uczył, tak od czwartej-piątej do siódmej. O siódmej była kolacja i od kolacji Marcin nie ruszał już książek do egzaminów, tylko coś oglądał, czytał dla rozrywki – zaczęły go niedawno wciągać kryminały Agathy Christie, dobrze się przy nich odpoczywało – a potem mył się i szedł spać. Spał z siedem godzin, budził się o piątej i zaczynał od nowa.
Babcia skakała wokół niego z jedzeniem. Tata nawet śmieci nie dawał wyrzucać, tylko mówił: „Uczy się, synek, ucz się spokojnie”, klepał po ramieniu, czasem nawet przyciągnął i przytulił. O kiepską maturę z matmy nie miał pretensji. Zdarza się, powiedział, i najlepszemu coś nie podejdzie, a poza tym i tak będzie ci się liczył egzamin, to ucz się spokojnie do egzaminu.
– A jakby coś nie tego – dodał raz i spojrzał jakoś dziwnie, jakby z obawą – jakby coś z egzaminem nie tak poszło, to też się nie martw, nie? Bo to tylko egzamin i można poprawić, i można za rok. To nie jest takie najważniejsze, Marcyś, najważniejsze jest, że jesteś zdrowy i masz dom. I jakby co, to tu zawsze możesz poczekać, aż przyjdzie lepszy okres. Wiesz?
Marcin wiedział. I wiedział, co się za słowami taty kryje, a raczej – z czego one się biorą. To znaczy nie, nie tak. Wiedział, że tata naprawdę tak myśli. Ale normalnie by tego nie powiedział, nie na głos i tak wprost, bo normalnie tak nie robił. Ale teraz nie było normalnie. Nie było normalnie od momentu ogłoszenia wyników matur pisemnych, a właściwie od następnego dnia, gdy po całej szkole i całym mieście rozeszła się wiadomość, że jeden z chłopaków się w nocy powiesił, bo nie zdał pisemnego polskiego.
Marcin usłyszał to od babci, której powiedziała sprzedawczyni z piekarni. Usłyszał i najpierw, w pierwszych sekundach, pomyślał: Andrzej. Kurwa, jeśli to Andrzej?
Dopiero po tych kilku sekundach wrócił mu rozum, pamięć, ogarnął się i przypomniał sobie oceny Andrzeja. Sześć z polskiego, pięć z historii. Przecież siedzieli w jednej klasie, gdy dyrektor odczytywał wczoraj wyniki, wyniki całej czwartej „b”. Przecież Andrzej zdał, bardzo dobrze zdał. A poza tym on by się nie powiesił, on by się wkurwił i zdał poprawkę w sierpniu na samych szóstkach.
A może?... Bo w sumie – nie wiadomo. Nie wiadomo, jak by się człowiek w takiej sytuacji zachował. A może by stracił na moment wszelki rozsądek, dystans, możliwość zobaczenia dalej niż do najbliższego miesiąca. A może...
To „może” dotarło do Marcina po chwili, wraz z imieniem i nazwiskiem chłopaka, o którego w rzeczywistości chodziło. To „może” przyszło w miejsce histerycznego skurczu żołądka i ściśniętego gardła, ale rozgościło się znacznie wyżej, gdzieś w głowie. To „może” musiało dopaść i innych – również tatę, który wrócił do domu blady, ponury, a na babciną próbę wyciągnięcia nowych wiadomości warknął ze złością: „Niech mi mama da spokój, cały dzień w pracy to wałkujemy i już słuchać nie mogę. I myśleć o tym już nie mogę. Biedny dzieciak, nie wiem, co go pokarało takim skurwysynem za ojca. Wiecznie tylko ucz się i ucz się, ma być lepiej i lepiej, czemu czwórka, a nie piątka, czemu piątka, a nie szóstka, czemu szóstka, a nie nie wiem co, może złoto na dupie, i dzieciak nie wytrzymał nerwowo. Jakbym mógł, to bym takiego psychola sam powiesił, żeby dzieciaka nie zadręczał. Jedliście już kolację? To niech mama nakłada, zawołam Marcina”.
Nie musiał wołać. Marcin stał przy kuchni i nawet nie udawał, że nie podsłuchuje. A tata nawet nie udawał, że tego nie widzi. Nic nie powiedział, tylko objął Marcina mocno, bardzo mocno, aż zabolało, przesunął ręką po jego głowie i tak chwilę stali.
– Mama na pewno byłaby z ciebie dumna – odezwał się wreszcie tata cicho. – Ja też jestem.
– Z matmy to tylko trzy i pół – wymruczał Marcin z zakłopotaniem. Normalnie tata nie mówił takich rzeczy. Można się ich było domyślić, ale nie mówił wprost. A teraz mówił.
– Ale ciężko na nie pracowałeś – powiedział tata stanowczo. – Na to i na inne. Widzę to, Marcyś, naprawdę, widzę, że się uczysz. Że się starasz. Wiesz o tym?
– Wiem – zapewnił. Bo wiedział, tata go czasem poklepał po ramieniu, czasem się uśmiechnął, czasem po prostu popatrzył tak, że było widać, czuć: rozumie, docenia. Ale nie mówił, nie tak jak teraz. A to jednak było fajne, usłyszeć jasno i wyraźnie coś takiego.
W końcu tata się odsunął, rozczochrał Marcinowi włosy, uśmiechnął się dziwnie, to był taki zmęczony, smutny uśmiech, i powiedział: no to chodź, chłopie, babcia nakłada kolację, musisz porządnie jeść, żeby się nie rozchorować od tego zakuwania.
Przy kolacji nikt nie poruszał tematu tamtego chłopaka. Ale Marcin nie mógł przestać o nim myśleć. Znał go, Filip mieszkał niedaleko, w podstawówce czasem się razem bawili. Czasem, bo Filip rzadko mógł wychodzić na dwór, miał masę dodatkowych zajęć, a nawet jak nie miał, to musiał siedzieć i się uczyć. Mama Filipa była miła, ale nie lubiła, jak Filip ganiał po podwórku. A tata Filipa był nieprzyjemny, tak Marcin myślał w dzieciństwie. Potem w jakiejś książce napotkał słowo „sarkastyczny”, sprawdził w słowniku – i już wiedział, że to właśnie było to określenie, którego wcześniej mu brakowało. Sarkastyczny, taki właśnie był tata Filipa, sarkastyczny. I wymagający. Terroryzujący dzieciaka, to Marcin usłyszał kiedyś, przypadkiem, w rozmowie babci z którąś sąsiadką. No i jednak nieprzyjemny, naprawdę nieprzyjemny, o czym Marcin przekonał się, gdy raz poszedł do Filipa na urodziny, w trzeciej czy czwartej klasie podstawówki. To nie były fajne urodziny i więcej do Filipa nie chciał chodzić. Teraz już nawet nie wiedział, co dokładnie tak mu przeszkadzało, pamiętał tylko ogólne wrażenie niemiłej atmosfery w całym domu i nieprzyjemnego uczucia, gdy w czasie zabawy w berka wpadł na tatę Filipa. Niesamowite, że można tak zmrozić człowieka samą swoją obecnością.
Tata Filipa był lekarzem. Filip poszedł do bio-chemu, miał zdawać na medycynę. Kiedyś, jeszcze na początku liceum, gdy akurat wracali razem ze szkoły, Marcin go zagadał o ten bio-chemiczny profil klasy i wtedy Filip się przyznał: chciał iść do humanistycznej, ale tata mu kazał na bio-chem. Bo ma potem iść na medycynę. A na pytanie, czy chce iść na medycynę, Filip wzruszył ramionami i powiedział z jakąś taką rezygnacją: tata chce, żebym poszedł. Marcin wtedy nie wytrzymał i spytał: „No to co? Nie możesz powiedzieć, że ty nie chcesz?”. Filip znów wzruszył ramionami. I powiedział, że nie no, on też chce, bo przecież tata chce. Jakoś tak powiedział. I akurat doszli do ulicy, od której każdy miał w inną stronę, więc się pożegnali. Marcin potem opowiedział tacie o tej rozmowie. A tata powiedział tylko, że ojciec Filipa jest nadętym idiotą, któremu się we łbie poprzewracało już dawno temu. I że szkoda mu dzieciaka. I to był w sumie koniec tematu Filipa – aż do matur.
Więc gdy w czasie tych przerw w nauce Marcin chodził po mieście, myślał o Filipie. O Filipie, który na polskim siedzi sztywno przed kartką papieru i patrzy na nią – ze strachem, ze smutkiem, ze złością? I tak samo patrzy na kartkę na biologii. Biologię też oblał. Patrzy z przerażeniem, z niezrozumieniem, i nic nie robi – albo pisze, histerycznie, nerwowo i desperacko pisze wszystko, co wie, nieważne, jak bardzo jest to nie na temat. Czy wiedział, czy już wtedy, po wyjściu z sali, wiedział, co dostanie? Czy sądził, że jednak coś z tego, co napisał, ma wartość i pozwoli mu zdać? Czy do końca miał nadzieję, że nastąpi jakiś cud? A potem usłyszał wyniki – i co? Co czuł, zawód, strach, panikę, wściekłość? A może – ta myśl uderzyła Marcina, gdy przypadkiem przechodził koło domu Filipa – może poczuł zadowolenie, takie złośliwie i nienawistne zadowolenie? Masz, tato, wypchaj się swoją klasą bio-chemiczną, wypchaj się swoją maturą z biologii, wypchaj się swoją medycyną, oblałem, a teraz się jeszcze powieszę i możesz mnie pocałować w dupę.
Czy da się czuć coś takiego? Da się tak znienawidzić kogoś, tak znienawidzić własnego ojca? Marcinowi trudno było w to uwierzyć. Ale może się da. Może jak się ma takiego ojca, jakiego miał Filip, to się da.
Starał się tylko nie myśleć o tym, co wydarzyło się tamtej nocy. Starał się, ale czasem dopadały go takie paskudne, dręczące wyobrażenia. Filip idący do lasu. Ze sznurem, na którym zwykle jego mama wieszała na balkonie pranie. Filip robiący pętlę. Wspinający się na drzewo. Przywiązujący sznur do gałęzi. Zakładający pętlę na szyję. Zeskakujący z drzewa na ziemię. Na ziemię, której już nie dotknie stopami, nie dotknie aż do rana, aż do momentu, gdy przyjedzie karetka, straż pożarna i policja, bo kobieta, która spacerowała tam rano z psem i znalazła Filipa, zadzwoniła po wszystkich po kolei, zadzwoniła z pierwszego domu, w którym jej otworzyli, a potem usiadła w kącie, przytuliła do siebie psa i nie odezwała się do ludzi, którzy ją wpuścili, ani słowem. Karetka zabrała ją w drodze powrotnej, bo lekarz uznał, że doznała szoku i wolałby ją mieć na oku przez parę godzin. Więc pojechała do szpitala, w tej samej kartce, w której wieźli Filipa do kostnicy, i tak to podobno wyglądało: Filip, w worku, po jeden stronie, ona, z psem na kolanach, po drugiej, a pośrodku dwaj ratownicy medyczni i lekarz, i wszyscy milczą, tylko pies popiskuje, a jeden z ratowników, ten starszy, klnie pod nosem, że to jest jakiś popierdolony świat, żeby musiał zdejmować z drzewa powieszonego nastolatka, chociaż to nie on zdejmował Filipa, tylko straż pożarna.
Ta opowieść, w zależności od opowiadającego wzbogacana lub zubożana o różne elementy, diabli wiedzą, które prawdziwe, a które zmyślone, krążyła po mieście. Marcin próbował wyrzucić ją z głowy, ale nie mógł, czasem samo to do niego wracało, zwłaszcza wyobrażenie Filipa, który zakłada pętlę na szyję i zeskakuje z drzewa, i tej kobiety, sprzedawczyni z kwiaciarni, która w czasie spaceru zauważa coś kątem oka i dopiero po chwili orientuje się, że nie, to, co widzi, to nie są jakieś dziwne liście, tylko buty, męskie buty, należące do zwisającego z gałęzi ciała. A potem ta kobieta, po czterdziestce, szczupła, rude włosy, znał ją, kupował często w jej kwiaciarni kwiaty na Dzień Babci, ta kobieta siada w kącie, obejmuje mocno swojego brązowo-czarnego kundelka, którego czasem brała do pracy, i milknie. I pewnie ciągle ma przed oczami te buty, kołyszące się lekko na wietrze.
Marcinowi robiło się niedobrze od tego wyobrażenia.
I nawet nie miał o kim z tym pogadać. Chociaż może to i lepiej, bo gdyby zaczął o tym mówić, mogłyby go napadać jeszcze gorsze i wyrazistsze wyobrażenia. Starał się zapomnieć. Ale się nie dawało.
Na szczęście z upływem czasu zaczęło to trochę blaknąć. Wprawdzie Marcin odczuwał chwilami pewne wyrzuty sumienia, ale w gruncie rzeczy wcale nie żałował, że jego matury ustne i nauka do egzaminów, pogarszający się wzrok babci, problemy w firmie taty, plany na studenckie życie, a nawet zwykłe zmęczenie po całym dniu zakuwania zajmują więcej myśli niż tragedia Filipa. Nie chciał myśleć o Filipie. Nie chciał iść na pogrzeb. Tata też nie chciał, żeby szedł. Sprawa rozwiązała się sama, bo pogrzeb odbył się po cichu i bez podawania daty do wiadomości publicznej. Spowodowało to kolejną falę gadania i negatywnych komentarzy pod adresem taty Filipa, ale Marcinowi – i, jak podejrzewał, nie tylko jemu – było to na rękę.
Jestem paskudny – stwierdził Marcin któregoś wieczoru. – Ale nie chcę już o tym myśleć, Boże, tak strasznie nie chcę. Co ja poradzę, to nie moja sprawa i nie moja wina, nie chcę o tym myśleć ani o tym słuchać. Chcę mieć spokój, chcę zdać na studia i chcę, żeby babcia nie miała jaskry, i żeby u taty w pracy się uspokoiło, i żeby się udało wynająć mieszkanie od tej kuzynki taty, żebym nie musiał mieszkać w akademiku. Ja mam swoje życie i o tym chcę myśleć, a nie o tym, jak Filip zeskakuje z drzewa ze sznurem na szyi i jak mu pęka coś w kręgosłupie...
Tak, z upływem czasu zaczynało to blaknąć. I teraz, gdy na początku czerwca robił przerwy w nauce i wychodził na spacery, nie dopadały go co chwila myśli o Filipie. Mógł wreszcie znów myśleć o sobie, o swoich egzaminach, o swoich studiach, o swoich planach i marzeniach. Akademia Morska, a potem pływanie. Studia, wynajęte mieszkanie, nowi ludzie. Z dala od domu, w innym środowisku, w innej przestrzeni. I w dużym mieście, gdzie są też kluby dla takich jak on, gdzie są też tacy jak on, gdzie będzie można spotkać jakiegoś fajnego, przystojnego chłopaka, gdzie nie będzie trzeba ciągle szukać miejsca na seks i wciąż nerwowo pilnować, czy ktoś nie nadchodzi. Gdzie będzie można żyć inaczej, lepiej, prawdziwiej, pełniej...
O tym nowym życiu najprzyjemniej myślało się na Wale. Może dlatego, że tam było cicho, spokojnie, z reguły pusto – żadnych ludzi, żadnego cudzego gadania, żadnego wtrącania się. A może dlatego, że przez tyle lat przyzwyczaił się przychodzić tu i myśleć, wściekać się albo cieszyć, tylko i wyłącznie we własnym towarzystwie.
Gdy czasem na Wale pojawiał się ktoś inny, Marcin czuł złość. Miał wrażenie, że ktoś bezprawnie ładuje się na jego prywatne miejsce. Tak jak teraz, gdy nagle zauważył jakiegoś chłopaka, siedzącego na trawie i palącego papierosa. No naprawdę, pomyślał Marcin z irytacją, czy ten dupek nie miał się gdzie podziać, tylko akurat tu musiał przyleźć?
Ale gdy podszedł bliżej, złość mu przeszła. Bo na trawie siedział Andrzej.
Tak z ręką na sercu Marcin nie mógł powiedzieć, że już się odkochał. Coś zostało, coś nadal w nim tkwiło – coś, co sprawiało, że na widok Andrzeja czuł mieszaninę czułości, tęsknoty i żalu. I sympatii. Nadal go tak zwyczajnie lubił. I nadal ogarniało go podniecenie na wspomnienie dotyku Andrzeja, pocałunków Andrzeja, nagiego ciała Andrzeja. Nadal, ale potrafił już nad tym panować i nie czuł się z tym tak żałośnie. I nawet potrafił sobie czasem wyobrażać, że po wyjeździe na studia spotyka innego chłopaka i się w nim ze wzajemnością zakochuje. Nieważne, że ten chłopak z wyobrażeń był dziwnie podobny do Andrzeja.
– Cześć – powiedział Marcin. Andrzej obejrzał się przez ramię.
– Cześć – odpowiedział. Nie wydawał się niezadowolony z tego spotkania, chociaż zadowolony chyba też nie był. Ale to raczej wyglądało jak „skoro już jesteś, to jesteś”, a nie „mam w dupie, że przylazłeś”, więc Marcin usiadł obok i też wyciągnął papierosa.
– Co słychać? – zagadnął po chwili. Andrzej wzruszył ramionami.
– Mam maturę i egzaminy, wyobraź sobie – mruknął i strzepnął popiół na trawę.
– Wyobrażam sobie, wyobraź sobie – odparował Marcin z rozbawieniem. Nagle poczuł, że humor mu się poprawia. Jaki by Andrzej nie był, przynajmniej nie był nudny. Ani przewidywalny. Żadnego „A słyszałeś o Filipie, a wiesz, że Filip...”, chociaż pewnie Andrzej mógł usłyszeć na ten temat więcej niż wielu ludzi. Chyba. Ciekawe, czy jego ojciec cokolwiek powiedział w domu. I jak się w ogóle zachował. Zwłaszcza wobec Andrzeja.
Andrzej milczał i palił dalej. Marcin poczuł, że ma ochotę pogadać, tak zwyczajnie i banalnie.
– Matura z matmy mi poszła do dupy – powiedział. – Ryję teraz tę matmę na egzamin, żeby nie spierdolić. Idę na Akademię Morską – dodał. – W Gdyni, na nawigację. Na wszelki wypadek spróbuję też na mechanikę i budowę maszyn, bo to też mi podoba, ale wolałbym nawigację. Są trzy osoby na miejsce, więc nie wiem, co będzie. Ale muszę się dostać, cholera, muszę. Ryję od rana do południa i potem przez wieczór, coś mi przecież musi zostać w głowie na egzamin. Nie? – W gruncie rzeczy nawet nie czekał na potwierdzenie, prawie od razu podjął: – Może uda mi się wynająć mieszkanie od jakiejś dalekiej ciotko-kuzynki. Byłoby super, zupełnie sam i święty spokój. I mógłbym mieć cały harem co przystojniejszych egzemplarzy ze studiów – dorzucił wesoło. – A babcia drżałaby cały czas, czy nie strzeliłem brzucha jakiejś dziewczynie.
Roześmiał się. Tak jakoś niespodziewanie, po prostu rozbawiła go ta wizja. Andrzej spojrzał na niego i naraz też się uśmiechnął, zwyczajnie, sympatycznie.
– To już wiem, dlaczego wybrałeś sobie taki kierunek – stwierdził kpiąco, ale to nie była nieprzyjemna kpina.
– Jasne, że dlatego – podchwycił Marcin. – Dziewięćdziesiąt pięć procent studentów to faceci, będę miał w czym wybierać. Ty będziesz miał gorzej, większość kierunków humanistycznych ma przewagę kobiet.
– Jakoś to przeżyję – mruknął, wciąż z uśmiechem, i wrócił do palenia. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Ale to w sumie śmieszne, nie? – odezwał się wreszcie Marcin. – Z dwudziestu paru osób z humanistycznej tylko pięć idzie na coś humanistycznego. Reszta na zupełnie inne rzeczy. Nawet na kierunki z biologią czy fizyką.
Andrzej wzruszył ramionami.
– Większość ludzi rzadko od razu wie, na co chce iść i co chce robić – mruknął pogardliwie.
– A ty to niby od razu wiedziałeś? – odciął się, trochę rozdrażniony.
– Nie tak dokładnie – przyznał Andrzej. – Ale ogólnie wiedziałem. Nie szedłem do humanistycznej na zasadzie „bo mniej matmy, biologii i fizyki, a potem się zobaczy”.
– No nie – zgodził się Marcin. – Ty nie. Ja tak szedłem. Teraz żałuję, że miałem tej matmy i fizyki mniej, nie musiałbym sam tyle nadrabiać.
– No właśnie – mruknął Andrzej. – A jak ci idzie? – zapytał nagle.
– Ujdzie – odpowiedział Marcin po chwili, zdziwiony nie tyle nawet samym pytaniem, ile tonem. To było takie zwyczajne, koleżeńskie pytanie, zadane jakby ze szczerego zainteresowania. – Kuję codziennie, coraz bardziej to ogarniam.
– To dobrze – powiedział Andrzej spokojnie i wyciągnął kolejnego papierosa. Marcin przyglądał się swojemu byłemu chłopakowi przez dłuższą chwilę.
Rany, jak on się zmienił. Było w nim coś o wiele starszego, coś w twarzy, w spojrzeniu, w ruchach – starszego w tym sensie, że jakby bardziej zdecydowanego, pewnego, mocnego. Gdzieś zniknęło napięcie, które Marcin pamiętał jeszcze z zeszłego roku. Pojawił się za to taki jakiś dystans, tak jakby Andrzej obserwował wszystko, co się wokół niego działo, przez szybę, z oddalenia, niby w teatrze. I jakby obserwował tylko kątem oka, tylko przez chwilę, tylko na chwilę się zatrzymał, gdzieś w drodze do czegoś prawdziwszego, lepszego, bardziej jego, jakby oglądał w przelocie, przez ten moment, gdy musi poczekać, zanim ruszy dalej w swoją drogę.
Rany, jak on się nie zmienił. W jego twarzy nadal można było odnaleźć, rozpoznać, zobaczyć zawziętość, ambicję, taką ambicję, co to pokazuje wszystkim obnażone kły i warczy „ja, ja wygram, ja!”, i jeszcze coś nerwowego, nadal coś nerwowego, tej nerwowości i zawziętości Andrzej wciąż się nie wyzbył ze swojego zachowania, ze swojego głosu, ze swojego wzroku. I cały czas było w nim coś twardego, to coś, o co Marcin zawsze się rozbijał, uderzał, ranił, wraz ze swoim zakochaniem, ze swoją czułością, ze swoim szukaniem bliskości.
Rany, jak on się zmienił. Rany, jak on się nie zmienił.
– Postarzałeś się – odezwał się nagle Marcin. Ta myśl go uderzyła i w zasadzie sama się powiedziała, nim on zdołał się w ogóle zorientować. Andrzej popatrzył na niego ze zdziwieniem, a potem prychnął.
– Z wzajemnością – stwierdził rozbawionym tonem. – U ciebie też kalendarz leci tylko do przodu.
– Nie o to mi chodzi – wymruczał Marcin z zakłopotaniem, bo nie za bardzo wiedział, jak to wyjaśnić. – Nie chodzi mi o to, że jesteś starszy, tak normalnie, bo ja też i nie o to... – Przerwał, wyciągnął papierosa, zapalił, zastanowił się przez chwilę. – Bo wiesz, chodzi o to – podjął i poprawił się na trawie, żeby mu nogi nie ścierpły – jakby to... Tak jakbyś się postarzał. W sensie, jakoś tak nagle, mocno i dziwnie. Nie fizycznie, nie że masz nagle gębę starego dziada czy coś... Tylko coś tak, no nie wiem, w sobie. Jakoś... jakby w ciągu ostatniego roku. Jakby od tamtej bójki z tym z czwartej – dodał ciszej, bo nie wiedział, czy Andrzej w ogóle chce wracać myślami do tamtego okresu.
Andrzej przyglądał mu się przez dłuższą chwilę bez słowa – tak jakby przewiercał człowieka spojrzeniem. A potem znów popatrzył przed siebie, zaciągnął się papierosem i powiedział:
– Dorastamy, Marcinku. To taki haczyk, o którym w szkole nie uprzedzali zbyt wyraźnie.
To chyba znaczyło, że rzeczywiście nie chce gadać o tamtej historii. Ale Marcin nie wytrzymał:
– Jak twój ojciec załatwił tę sprawę z tym, no, jak on... z tym Adamem?
– Tak jak zwykle załatwiał takie sprawy – odpowiedział Andrzej, nawet nie odwracając głowy. – Powrzeszczał, gdzie trzeba, postraszył, gdzie trzeba, podlizał się, gdzie trzeba, i po kłopocie. Głównie w sumie wrzeszczał i straszył. Bo co?
– Nic – mruknął Marcin. Nigdy nie czuł się zbyt pewnie, gdy Andrzej mówił o swoim ojcu. Dziwnie się słuchało, jak ktoś mówi o własnym ojcu w taki sposób, z taką niechęcią i pogardą. – Zastanawiałem się po prostu wtedy, czy miałeś straszną awanturę w domu i potem problemy...
Dopiero teraz Andrzej na niego spojrzał. Trochę z irytacją, a trochę z rozbawieniem.
– Nie bądź taka troskliwa kwoka – poradził kpiąco.
– Po prostu się o ciebie martwiłem – warknął Marcin. Andrzej spoważniał. Wzruszył ramionami i znów spojrzał przed siebie, ale jego głos nie brzmiał odpychająco, gdy powiedział:
– Niepotrzebnie. Cały czas wiedziałem, co robię. I – dodał, nagle spoglądając przez ramię na Marcina, z jakimś dziwnym, nieprzyjemnym uśmiechem i wyrazem twarzy – zapewniam cię, że tamten dzień był wyjątkowo udany. Pod każdym względem. – Ponownie odwrócił się bokiem, z oczami utkwionymi gdzieś między koronami drzew a niebem. – Nawet nie wiesz, jak bardzo – dorzucił cicho.
Było coś w jego głosie i w tamtym uśmiechu sprzed chwili, co sprawiło, że Marcin stracił ochotę na ciągnięcie tematu zeszłorocznej awantury w szkole. Chyba nie chciał wiedzieć, jak bardzo „wyjątkowo udany” był dla Andrzeja tamten dzień. Chyba było w tym wszystkim coś, czego nie rozumiał i nie chciałby zrozumieć. I nawet nie chciałby sprawdzić, czy mógłby zrozumieć.
Przez jakiś czas palili w milczeniu, każdy swoje papierosy, każdy z własnym ogniem, każdy we własnych myślach. To było dobre, znów tak razem posiedzieć. I wreszcie Marcin poczuł, że chce poruszyć temat, od którego tyle czasu uciekał.
– Ty... wiesz coś więcej o Filipie? – spytał cicho. Andrzej zerknął na niego ze ściągniętymi brwiami, pochylił się i zgniótł niedopałek w trawie. – Nie chcę żadnych plot ani rajcowania się czyjąś śmiercią – zastrzegł się Marcin szybko. – Po prostu... próbuję to ogarnąć. I nie mogę. Myślałem, że... nie wiem, może wiesz coś, od ojca, co by to jakoś... nie wiem, dawało zrozumieć.
– A czego tu można nie rozumieć? – mruknął Andrzej. – Czego ty niby nie ogarniasz?
– Wszystkiego – przyznał Marcin. – Tego, że w ogóle można... wziąć się zabić. Wziąć sznur, zarzucić na gałąź i się powiesić. Ty to ogarniasz?
Andrzej wyprostował się, znów usiadł bokiem, zapalił kolejnego papierosa, wzruszył ramionami.
– Ojciec mówił, że zostawił list – odezwał się wreszcie. – Nie mówił dokładnie, co było w tym liście, tylko ogólnie, cała wyliczanka „za co nienawidzę mojego ojca”. I zaraz potem przeprosiny, że zawiódł i tak dalej. Albo odwrotnie. Nie wiem za dobrze, tyle podłapałem w przedpokoju, jak tylko wchodziłem do kuchni albo do pokoju, ojciec ucinał w pół słowa, a mama w ogóle nic nie mówiła.
– A jak twój tata się zachowywał, gdy wrócił do domu... jak już go zabrali? – zaryzykował Marcin. – Coś ci mówił? Niekoniecznie o Filipie, tylko tak... no, w ogóle.
Andrzej spojrzał na niego i znów się tak nieprzyjemnie uśmiechnął.
– Robimy sobie z ojcem tę wzajemną uprzejmość, że oszczędzamy sobie przyjemności rozmowy – powiedział. Ton też nie był miły. – A właściwie ja mu robię tę uprzejmość, on się równie uprzejmie dostosowuje. A co? – zapytał kpiąco, najwyraźniej sprowokowany miną Marcina. – Spodziewałeś się, że chwyci mnie w ramiona jak odzyskane po latach poszukiwań dziecko, powie coś ckliwego i będzie ciężko przeżywał jakiegoś mojego dyndającego na drzewie rówieśnika?
– Tak jakby – wymruczał Marcin. Śmiech Andrzeja też był odpychający.
– To nie w stylu mojego ojca – stwierdził, wciąż jakby rozbawiony. – Ani w moim – dorzucił bez wahania.
– Ogarniasz to w ogóle? – odezwał się Marcin po chwili. Andrzej znów wzruszył ramionami.
– Średnio – mruknął. – Zresztą... Ja to widzę tak: albo jesteś silny i wygrywasz, albo jesteś słaby i przegrywasz. Jak jesteś silny, to zdobywasz to, na czym ci zależy, masz innych w dupie i idziesz, jak chcesz. A jak jesteś słaby, to niczego nie zdobywasz, inni ci wiecznie dyktują, co masz robić, a na koniec i tak wszystko trafia szlag. I wtedy już wszystko jest możliwe, nawet to, że się powiesisz na drzewie jak bombka na choince. I tyle. Filip był slaby i przegrał. I tyle.
– Ty mu nie współczujesz – powiedział Marcin cicho. To miało być pytanie, ale właściwie nie było po co pytać.
– Nie – potwierdził Andrzej bez wahania. – Ja nikomu nie współczuję.
Marcin pomyślał o tacie, o minie i uścisku, i słowach taty, tamtego dnia, gdy się wszyscy dowiedzieli o Filipie. I o tacie, który po powrocie z pracy zawsze przychodził do jego pokoju, siadał na brzegu łóżka i pytał ze zmęczonym uśmiechem: „No, młody, co tam dziś narozrabiałeś w szkole? Coś fajnego czy mam się bać najbliższej wywiadówki?”. I o tacie, który ostatnio popatrzył na niego przy kolacji i stwierdził takim tonem, jakby dopiero to sobie uświadomił i jakby to uświadomienie go przeraziło: „Boże, Marcin, ty już jesteś dorosły...”.
– A ja mu współczuję – powiedział stanowczo.
I tobie też, przemknęło mu przez głowę. Bo pomyślał również o tym, co i jak Andrzej przed chwilą mówił o swoim ojcu – oraz co i jak zawsze mówił o swoim ojcu. I nie mógł oddzielić od siebie tego podwójnego współczucia.
Andrzej wzruszył ramionami.
– Masz prawo – mruknął. – I ja też mam prawo. Zostawmy już ten temat – dodał z nagłym zniecierpliwieniem. – Mam już dosyć, wszystko to w kółko wałkują. Póki chłopak żył, wszyscy mieli go gdzieś, niech sobie sam radzi i udajemy, że nie ma problemu, a teraz jest wielkie poruszenie w całym mieście i jeden mądrzejszy od drugiego. W sumie największy spokój mam w domu – stwierdził z krzywym uśmiechem – bo ojciec w ramach wielkiej tajemnicy służbowej trzyma gębę na kłódkę, a mama jest przesądna do kwadratu i boi się przy mnie nawet wspomnieć coś, co mogłoby przynieść nieszczęście. I pewnie nie chce mnie odrywać od nauki – dodał po krótkiej chwili. – Za to próbuje mnie rozepchać jak tuczone prosię. Nie wiem, czy jej się wydaje, że im więcej zjem, tym więcej się nauczę, ale bije swój własny rekord we wpychaniu we mnie co pół godziny jakiegoś żarcia.
– Moja babcia też – przyznał Marcin i poczuł, że napięcie, jakie wywołała w nim rozmowa o Filipie, zaczyna ustępować. – Mówię jej, że jak mnie tak opcha, to mogę zapomnieć o Akademii Morskiej, bo nikt nie będzie brał na statek kilkutonowego obciążenia. Ale ona dalej ładuje. A ja jem – dorzucił uczciwie. – W życiu nie chciało mi się tak co chwila żreć jak przy wkuwaniu tej matmy. I reszty, ale matmy szczególnie.
– Po wielkim kuciu będzie wielkie odchudzanie – podsumował Andrzej. – Inaczej się nie przeciśniemy przez drzwi na uczelniach. – Tym razem jego uśmiech był sympatyczny, znany, zrozumiały. Po części dlatego, a po części przez to, że zwyczajnie dręczyła go ciekawość, Marcin zapytał:
– Na co ty zdajesz? No weź – dodał szybko, widząc minę Andrzeja. – Nie rób z tego takiej wielkiej tajemnicy. Nikomu nie powiem, słowo, ale mnie możesz powiedzieć.
Andrzej chwilę milczał, a potem strzelił swoim standardowym tekstem:
– To moja sprawa.
– Twoja dupa to twoja sprawa – zezłościł się Marcin. – Weź nie świruj, dobra? Znamy się od małego, przez ponad rok byliśmy razem, nigdy ci nie zrobiłem żadnego świństwa ani nic, nie możesz mi normalnie, jak człowiek, powiedzieć, na jakie studia idziesz?
– Mam ci to powiedzieć, bo kiedyś razem z tobą wybiłem piłką szybę w oknie, a potem się z tobą pieprzyłem? – spytał Andrzej z rozbawieniem. – Jakoś słaby ten argument. A poza tym po prostu nie mam ochoty, i tyle.
– Ale dlaczego? – drążył Marcin, już nawet nie tyle z ciekawości, ile z irytacji. Nie rozumiał tego, po raz któryś z kolei nie rozumiał w ogóle tego człowieka.
– Bo nie – odpowiedział Andrzej. W jego tonie nie było już kpiny, złośliwości czy innych takich, teraz czuło się tylko zawziętość i zdecydowanie. – Bo to jest moje. I jeszcze nie mam tego w ręku. Jak będę miał, to będę się chwalił.
– Bo nie chcesz zapeszać? – spytał Marcin domyślnie. OK, to było coś, co mógł ogarnąć. Ale Andrzej znowu zrobił wszystko pod prąd, bo oświadczył:
– Nie, to nie jest żadne zapeszanie ani inne głupoty. Po prostu to jest moje. I nie chcę, żeby mi każdy zaglądał w te moje plany, komentował, mądrzył się i pouczał, i mi to wszystko psuł. Bo to jest moje – powtórzył twardo.
– W porządku – powiedział Marcin cicho. Nie zamierzał już naciskać. Nie tylko dlatego, że widział, jak bardzo to nie ma sensu ani nie dlatego, że znał Andrzeja i znał jego upór. Nie, to były tylko dodatkowe powody. Główny, ten, który najbardziej się liczył, wynikał z czegoś innego – wynikał z uderzającej nagle człowieka jasności, pełnej świadomości, że dawna bliskość już się skończyła, dawne porozumienie – wypaliło, a dawna wspólna przestrzeń, fizyczna, umysłowa, doświadczeniowa – przetarła się, przetarła tak bardzo, że widać dziury. I te dziury trzeba jakoś zaszyć, czymś wypełnić, ale już czym innym i z kim innym. Skończyło się, naprawdę się skończyło, nie tylko liceum, matura i dotychczasowe życie. Skończyło się dzieciństwo i skończyło się coś beztroskiego, co pozwalało nie widzieć pewnych rzeczy, a inne widzieć tak, jak się chciało.
Andrzej po chwili stwierdził, że musi wracać do domu na obiad. Zdusił w trawie ostatniego papierosa, pożegnał się i poszedł. Marcin odprowadził go wzrokiem. Może patrzył na niego po raz ostatni. A jednocześnie po raz pierwszy, po raz pierwszy patrzył świadomie na jakiś kawałek własnego życia, który na jego oczach stawał się przeszłością.
Bardzo wysoki, świetnie zbudowany, z czarną czupryną, jasną cerą, niebieskimi oczami, wąskimi ustami. Takim go zapamięta? Brutalny w czasie gry w kosza, mało czuły w czasie seksu, zawzięty, zarozumiały, obrażalski, złośliwy. Takim? Diabelnie inteligentny, ze świetnym poczuciem humoru i nieraz niesamowicie celnymi uwagami, czasem wyciszony, zamyślony, zdystansowany. Takim? Ambitny, aż nieraz wkurzający tą swoją ambicją. Po ostro rozegranym meczu pachnący papierosami i potem, mieszanką, która w połowie liceum działała niesamowicie podniecająco. Z plecakiem na ramieniu i książką w dłoni. Albo, jak teraz, na boso i z butami w ręce. Co on ma z tym łażeniem po lesie boso? Takim go zapamięta, z bosymi stopami, w krótkich spodniach i podkoszulku, w jednej ręce tenisówki, druga ręka w kieszeni szortów, idzie przed siebie, bez oglądania się, wyprostowany, zdecydowany, oddalony? Takim? Czy takim jak wtedy, gdy się pierwszy raz całowali, gdy na jego twarzy podniecenie walczyło z niepokojem, czy ktoś ich nie widzi, albo może takim jak wtedy, gdy się pierwszy raz normalnie, naprawdę kochali, u Marcina, bo w piątkowy wieczór była wolna chata i niby robili sobie maraton filmowy, a naprawdę rzucili się na siebie, ledwo zamknęły się za nimi drzwi, i Andrzej rozebrał się błyskawicznie, a potem miał wielki ubaw, bo Marcin się jednak trochę na początku wstydził i szarpali się przez dłuższą chwilę z jego spodniami, aż w końcu rozwalili zamek w dżinsach i wtedy obaj dostali ataku śmiechu, i potem już poszło łatwiej, część nerwów gdzieś zniknęła? Takim?
Wszystko, pomyślał Marcin. Wszystko zapamięta. Zapamięta Andrzeja we wszystkich formach razem i w każdej osobno. Tak będzie najlepiej. I najbardziej w porządku – i wobec Andrzeja, i wobec samego Marcina.
– Hej – usłyszał nagle i dopiero teraz się zorientował, że Andrzej musiał się kawałek wrócić, bo stoi całkiem niedaleko.
– Co?
– Powodzenia na egzaminach – powiedział Andrzej spokojnie, odwrócił się i znów ruszył przed siebie.
– Wzajemnie! – krzyknął za nim Marcin po chwili. Andrzej się nie obejrzał, machnął tylko w powietrzu tymi trzymanymi za związane ze sobą sznurowadła tenisówkami jakby na znak, że usłyszał i przyjmuje życzenia. A potem zniknął za drzewami.
O, i takim też go zapamięta: robiącym coś czasem kompletnie na odwrót, niż się człowiek spodziewa. Czasem na odwrót w paskudny sposób, czasem w miły. Zawsze w niespodziewany.
A mnie? – pomyślał Marcin później, gdy już wypalił kolejnego papierosa, zakopał kupkę niedopałków w wygrzebanej w ziemi sporym kamieniem jamce i postanowił zbierać się do domu. – Jak on mnie zapamięta? I ciekawe, czy w ogóle będzie pamiętał...
Ale to była jego, Andrzeja, sprawa, jak przecież sam lubił powtarzać.
A jego, Marcina, sprawą było to, że zapamięta. I że wie, jak zapamięta.
Tak jak zapamięta tę drogę od Wału do domu, drogę, którą przez tyle lat chodził i którą niedługo przestanie chodzić.

***

Dochodziła piąta. Boisko było puste.
To nawet nie było takie dziwne, za ich czasów boisko też często świeciło pustkami w godzinach, które wydawałyby się wprost idealne na grę. A jednak gdy tak stał na tym pustym boisku, odnosił wrażenie pewnej nierealności.
Dochodziła piąta po południu. Boisko było puste, bez nich. I takie pozostanie.
Andrzej dostał się na tę swoją tak skrzętnie trzymaną w sekrecie filologię polską. To nawet nie było zaskakujące, w sumie człowiek powinien się domyślić, kierunek w sam raz dla Andrzeja. Dostał się na uniwerek w Szczecinie. Czemu nie gdzie indziej, czemu nie startował do Krakowa czy Warszawy, tego Marcin nie pojmował. Ale OK, dostał się, gdzie chciał, i widać było, że jest zadowolony. A teraz pojechał na wycieczkę, na Hel, z mamą. Pewnie wróci do domu za kilka dni, spakuje się i wyjedzie do Szczecina. Ciekawe, czy też tu zajrzy.
Marcin oparł się o ogrodzenie i spojrzał w górę. Drut kolczasty, nic się nie zmieniło, dyr jest tak samo poryty jak zawsze. Drut kolczasty, ciekawe, czy któryś z pierwszaków zaryzykuje i będzie przez niego przełaził. Ciekawe, czy nadal po budzie krąży plota, że drut jest pod napięciem. Ale oni głupi byli, wierzyli w każdą bzdurę, którą opowiadały starsze klasy. Oni, oni wszyscy, cała jego klasa, cały jego rocznik. Wszyscy, te dzieci, którymi kiedyś byli.
Student, pomyślał Marcin i znów go dopadło uczucie nierealności. Student. Był studentem. Dostał się na swoją Akademię Morską, choć nie na nawigację, za dużo było chętnych na jedno miejsce, nie załapał się. Ale mechanika i budowa maszyn okazała się bardziej dostępna. I w sumie Marcin już nie żałował, bo na specjalności, którą wybrał i która robiła na tacie i babci wielkie wrażenie swoją poważną nazwą „eksploatacja siłowni okrętowych i obiektów oceanotechnicznych”, też zapowiadało się fajnie i sensownie. A co najważniejsze, też będzie mógł pływać. I będzie, będzie pływać.
Mieszkanie u kuzynko-ciotki zostało załatwione. Ona pracowała w Niemczech – sprzątała tam domy, i ty się nie śmiej, powiedział mu ostatnio tata ze złością, lepiej w Niemczech sprzątać domy, niż w tym cholernym kraju tyrać od rana do nocy w państwowej firmie; Marcinowi zrobiło się przykro i żal, bo to oznaczało, że awans i podwyżkę znowu dostał jakiś krewny i znajomy królika, czyli szefa, a nie tata, który sobie żyły wypruwał. Obiecał, że nie będzie się śmiał, przecież wcale się nie śmieje. I może skoczyć po piwo, wypiją sobie razem. Tata się zgodził. A potem, gdy Marcin wrócił i otworzyli obie butelki, tata powiedział: muszę być już naprawdę stary, skoro piję piwo z własnym synem i nie mogę już krzyknąć: „Zabieraj łapy od alkoholu, smarkaczu!”. Tak, muszę być już naprawdę stary.
A jeszcze potem, gdy wypili i siedzieli obok siebie bez słowa, tata nagle objął Marcina ramieniem, przyciągnął do siebie, pocałował w głowę i przez chwilę milczał. A potem powiedział, z twarzą w jego włosach:
– Boże, Marcin, jak tu bez ciebie będzie pusto.
Marcin spojrzał na kosz zawieszony po lewej stronie boiska, ten kosz, pod którym się kiedyś z Andrzejem całowali. Siatka nadal była obszarpana i brudna. Ciekawe, czy kiedykolwiek ją zmieniają.
Rzeczywiście, w domu będzie pusto, też to wiedział. Wprawdzie będą razem, tata i babcia, i wprawdzie teraz już się lepiej dogadują niż kiedyś, może trochę dlatego, że babcia, która coraz gorzej widzi, potrzebuje często pomocy i jakoś bardziej się do taty przekonała? A może tata zrobił się trochę bardziej kontaktowy przy babci? A może po prostu sobie uświadomili, że teraz będą tylko we dwoje, więc szukają sposobów, by to wspólne życie stało się w miarę znośne? Ale jednak będą sami, bo bez niego, bez Marcina. On wprawdzie będzie przyjeżdżał, będzie dzwonił, będzie pisał – ale znajdzie się poza ich światem, nawet gdy będzie chwilowo z nimi, jego świat pozostanie poza Białym Borem, w Gdyni, w której ich nie ma, wśród ludzi, których nie znają, ze sprawami, które ich nie dotyczą.
– Ale cieszę się, że jedziesz – powiedział tata zaraz po tamtych słowach. – Naprawdę się cieszę. – W głosie taty była taka rozpaczliwa, desperacka próba, by rzeczywiście się cieszyć, że Marcin mimo woli uśmiechnął się lekko. Jasne, cieszysz się, naprawdę się cieszysz, a głos ci drży, naprawdę ci drży. Przytulił tatę mocno.
– Będę często wpadał, żeby wypić z tobą piwo – obiecał. – I będę często dzwonił.
– Nie przyjeżdżaj na siłę – odezwał się tata po chwili. – Będziesz tam miał swoich kolegów, koleżanki, pewnie jakieś dziewczyny, naukę, różne sprawy. Jak będziesz wolał zostać i posiedzieć z kolegami albo wyjść z dziewczyną, to zostań. Musisz mieć swoje życie. Tu, w tej dziurze, nie będzie żadnego życia – dodał z goryczą – tu będą tylko układy i układziki, kolesiostwo i krewni i znajomi królika, tu nie masz czego szukać. Ułóż sobie tam życie, pracę, wybaw się, poucz porządnie i zrób tak, żebyś był zadowolony. Rozumiesz? – Przesunął ręką po głowie Marcina. – Tutaj możesz zawsze wrócić. Ale wracaj tylko wtedy, jak będziesz chciał, a nie z obowiązku. Najpierw myśl o sobie, dopiero potem o nas. My sobie poradzimy. Ty jesteś ważniejszy.
– Będę często przyjeżdżał – powtórzył Marcin stanowczo. Tata uśmiechnął się tylko lekko i poklepał go po policzku.
– Jak na ciebie czasem patrzę, to jakbym widział mamę – powiedział nagle. – Jak tak marszczysz brwi i nos ci się trochę marszczy, tak odrobinę, i jak zaciskasz usta, zupełnie jak mama, nie, właśnie że nie, będzie tak, jak ona powiedziała, i koniec. I zawsze było tak, jak ona powiedziała. Jaki ty jesteś do mamy podobny, Marcin, wszystko, co najlepsze, masz po mamie. No, poza tym, czego siłą rzeczy nie mogłeś dostać po mamie – dodał żartobliwie, może trochę po to, by rozładować atmosferę.
Będę często przyjeżdżał, obiecał sobie Marcin, kucnął i oparł się znów plecami o ogrodzenie. Choćby po to, by posłuchać, jak tata mówi o mamie. Bo od pewnego czasu zaczął mówić, po kawałku, tak przy okazji, głównie jakieś proste i zwyczajne rzeczy, ale mówi i to jest niesamowite, usłyszeć, jak znów o niej mówi, i móc zapytać o coś odnośnie do mamy i usłyszeć normalną odpowiedź, i nie mieć poczucia winy, że przez to pytanie tata się zrobił przygaszony i stracił humor.
I będę przyjeżdżał, uzupełnił Marcin tę obietnicę, żeby trochę rozweselić babcię. Będę ją zabierał na spacer, na cmentarz, do mamy i do dziadka, i będę jej opowiadał masę nieprzyzwoitych „miejskich historyjek”, żeby je komentowała w stylu „co za Sodoma i Gomora!”, a potem powtarzała sąsiadkom, żeby też tak mogły komentować.
Wtedy, podczas tej rozmowy przy piwie, gdy tata raz czy dwa wspomniał o dziewczynach, Marcina przez moment naszła wielka pokusa, by powiedzieć tacie prawdę. Nawet już to miał na końcu języka, to „Tato, ja jestem gejem” – ale spanikował i nic nie powiedział. Spanikował, bo naszło go wyobrażenie zawiedzionej, rozgniewanej i może nawet pełnej obrzydzenia miny taty – i wyobrażenie słów w rodzaju „Zawiodłeś mnie, mój własny syn tak mnie zawiódł”. To była przerażająca wizja i w tamtym momencie Marcin miał nagle wrażenie, że zrozumiał, jak może boleć taki sygnał odrzucenia przez rodziców i jak można się przez to posunąć nawet do ostateczności. To było potworne, to tak koszmarnie zabolało, sama ta myśl, że tata odepchnąłby go ze wstrętem i powiedział, że nie, on i mama nie chcieliby takiego syna.
Więc ugryzł się w język. Teraz trochę żałował – gdyby mógł powiedzieć to tacie i gdyby tata to przyjął, to już naprawdę wszystko byłoby świetnie. Może miałby już całą sprawę za sobą. Ale jednak lepiej, że nie powiedział, stwierdził po krótkim zastanowieniu i wstał, bo od kucania bolały go już nogi, a ogrodzenie nieprzyjemnie wrzynało się w plecy. Jednak lepiej. Nie ma co pędzić. To trzeba jakoś na spokojnie załatwić, krok po kroku. Zastanowi się nad tym za jakiś czas, może pozna ludzi, którzy już przerabiali takie rozmowy i mogą coś doradzić. A może coś się samo wyklaruje. Nie ma co pędzić na oślep.
A na razie trzeba się pożegnać. Bo przecież po to tu przyszedł. To ostatni dzień w domu, jutro rano wsiądzie do pociągu i pojedzie do Gdyni, i zacznie mieszkać w tym mieszkaniu kuzynko-ciotki, która sprząta i mieszka na co dzień w Niemczech, a do swojego polskiego mieszkania wpada tylko od czasu do czasu, raz na miesiąc albo na dwa, na dwa lub trzy dni, i cieszy się, że pod jej nieobecność ktoś tego mieszkania przypilnuje, zadba o nie i jeszcze dorzuci parę groszy za wynajem. A on, Marcin, będzie miał fajne mieszkanie, pokój, kuchnia, łazienka; z drugiego pokoju, w którym są rzeczy Eli, czyli kuzynko-ciotki, ale ma mówić „Ela”, więc z tego drugiego pokoju nie będzie korzystał, ale może sobie tam ciuchy po praniu rozwieszać, bo tam jest suszarka. I super, świetny układ. Ela będzie dawać znać, kiedy przyjedzie, więc nie trzeba się będzie denerwować, czy zaraz nie wpadnie i nie zobaczy syfu albo obcego gołego faceta w łóżku Marcina. Będzie można zapraszać ludzi, będzie można posiedzieć samemu w świętym spokoju, w zależności od potrzeby. Będzie tak... dorośle, prawdziwie, inaczej. Będzie mógł poszukać sobie swojego stylu życia. Będzie super.
Obszedł już wszystkie ważne dla siebie miejsca w Białym Borze. Boisko zostawił na zakończenie. Tak jakoś. Z tym boiskiem wiązało się tyle różnych wspomnień, w tym kilka wyjątkowo ważnych, że po prostu musiał odwiedzić je na samym końcu. Bo to boisko było takim wyraźnym, dosadnym i nieodwołalnym znakiem tego, że coś się skończyło.
Bo była piąta. Było boisko o piątej. Ale ich już tu nie było, już nie będzie. Ich – Marcina i Andrzeja. I tej gromady innych chłopaków i dziewczyn, z klasy, ze szkoły, z podwórka. Ich, Marcina i Andrzeja. Jego, Marcina.
Już go tu nie będzie. Tu, na tym boisku o piątej.
Rozejrzał się wokół jeszcze raz. A potem poszedł do domu.

***

A potem wyjechał.

fot. Pexels

CONVERSATION

24 comments:

  1. Cudownie. Melancholia taka bije z tego tekstu że aż się zamysliłam. Bardzo dobrze piszesz. Emocje, postaci. Ciężko mi opisać bo jestem słaba w peanach. Dziękuję Ci za ten tekst. Powiedz. Czy to TEN Andrzej?:) Jakoś mi się tak zamarzyło żeby się okazało że dlatego Andrzej zostawił Remka. Dla Marcina. Że wrócili do siebie po latach. Ehh.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja dziękuję za komentarz :) Ogromnie się cieszę, że tekst Ci się podobał i że zechciałaś mi o tym napisać. Melancholia? Rzeczywiście, to słowo tu pasuje.
      Tak, to ten sam Andrzej - cały czas ten sam, ten z "Czwartego uderzenia" i z "Tylko na chwilę". Ale powrót Andrzeja do Marcina... oj nie, to nie Andrzejowy kierunek. Sama zresztą zobaczysz przy kolejnych tekstach, jeśli będziesz tu dalej wpadać :)

      Usuń
    2. Jestem od początku i zostanę do końca! :) cieszę się że nie jest tak jak myślałam. Życie jest nieprzewidywalne w końcu.:) A Andrzej jest jak cukierek w upierdliwym papierku.:)

      Usuń
    3. Cieszę się :) Andrzej jako cukierek w upierdliwym papierku - podoba mi się ta wizja!

      Usuń
    4. Me., ważne pytanie: czy możemy sobie (ja i Poldek) zapożyczyć to określenie z cukierkiem w upierdliwym papierku? Poldkowi szalenie się spodobało :)

      Usuń
    5. Ależ oczywiście :)

      Usuń
  2. Uaaa, nie spodziewałam się ekskursu do tego akurat teraz! Zacieram łapska i idę czytać, kochana! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ekskurs do "Czwartego uderzenia" chodził za mną od niedawna i wygryzł z pierwszeństwa nawet ekskurs do "Tylko na chwilę". Może teraz uda mi się wrócić do tego ostatniego.
      Miłego czytania! Jestem bardzo ciekawa Twoich wrażeń :)

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Ja ogólnie bardzo lubię andrzejowe teksty. To niby taki cham i bucera na całego, ale z drugiej strony te zachowania są uzasadnione, przez co zaczynasz chwytać Andrzeja od zupełnie innej strony, tej poszkodowanej i potrzebującej wsparcia. Zaś z drugiej strony, w jego relacjach z kimś, ten ktoś również staje się poszkodowany, bo Jędruś, jako przedstawiciel tych, którzy są odpowiedzialni za cały bałagan, zmusza swoim zachowaniem do pochylania się i płakania nad jego partnerami. I tu już mam problem, bo nie wiem która z postaci zasługuje na więcej wyrozumiałości i sympatii. Mimo wszystko chyba skłaniam się ku Andrzejowi, rozumiejąc jego impulsywność (w niektórych wypadkach oczywiście), jego pasję, maniakalne katowanie obiektów zainteresowania, upór i masę innych, charakterystycznych andrzejowych cech.
      Nie muszę mówić, że tekst jak zwykle mnie porwał, że ochy i achy, że super i pięknie, bo ty to wiesz i akurat dopasowanie pisarsko-czytelnicze między nami furczy i gra jak trza, ale Basia, zjadłaś kilka literek w wyrazach na początku i pod koniec tekstu, przynajmniej to pamiętam. Jeśli nie trafisz, odszukam te fragmenty i ci pokaże - musiały silne emocje tobą targać, gdy zaczynałaś i domykałaś ten ekskurs :D

      Usuń
    4. Specyficznie się te Andrzejowe teksty pisze, więc cieszę się z każdego sygnału, że się je dobrze czyta :)
      Ja też chwilami nie wiem, komu współczuć, a na kogo się wściekać (choć zwykle i tak wściekam się na Andrzeja, on też się ze mną nie cacka). Zrozumienie dla Andrzejowych cech mnie cieszy - a jednocześnie wywołuje takie ponure westchnienie: "Czym on sobie na to zasłużył, buc jeden?".
      Super, że ekskurs Cię porwał i tak wszystko furczy :D
      Przejrzałam znów tekst, namierzyłam ze dwie literówki (i poprawiłam); reszty, z ręką na sercu, nie widzę (w tej chwili - przy czytaniu za jakiś czas pewnie namierzę całą gromadę). Jeśli więc będziesz miała chwilę czasu i ochotę, to za podrzucenie odpowiednich fragmentów będę wdzięczna. Bo to nie emocje, to moje przekleństwo niezauważonych literówek, które trzymają się mnie mimo wielokrotnego sprawdzania... :(

      Usuń
    5. No bo Andrzej to taki cukiereczek w upierdliwym papierku, jak to koleżanka wyżej określiła, i z anim się do niego człowiek dobierze i rozsmakuje, to minie w cholerę dużo czasu i straci się potężne pokłady cierpliwości. Ciekawa jestem komu uda się obrać Andrzeja na tyle skutecznie, że przestanie grać zatwardziałego buca i okaże minimum człowieczeństwa. Remek trochę go tam pougniatał jak trzeba, ale to jeszcze nie ta konsystencja! Czy możemy liczyć na jakiś tekst z Andrzejem w roli narratora? Jestem ciekawa co mu się tam kłębi w tym filologicznym łebku.
      A co do fragmentów, nie ma sprawy. Kiedy będę czytać jeszcze raz, od razu zanotuję wszystko i będzie cacy ^^

      Usuń
    6. Określenie Me. jest świetne, aż mam ochotę (a raczej nie ja, tylko jeden z bohaterów) użyć go w jakimś tekście :) Na marginesie, Julek by tu dodał: to taki cukiereczek, którym możesz się zadławić, a na papierku jeszcze się poślizgniesz i złamiesz nogę.
      "Obrać Andrzeja z papierka", cudne :D Ale znajdą się tacy, którzy okażą się godnymi przeciwnikami. Zakładam zresztą, że w ciągu kolejnych lat życia i wchodzenia w różne relacje z ludźmi jakoś się zmieniamy, trochę przekształcamy - nie o sto osiemdziesiąt stopni, ale pewne rzeczy dochodzą, inne odchodzą, pewne się powiększają, inne się pomniejszają. Jak sama napisałaś - Remek trochę Andrzeja "pougniatał", pewne sprawy będą przez to wyglądać w przyszłości nieco inaczej, niż gdyby ta cała historia z Remigiuszem nigdy się nie wydarzyła. A pewne będą wyglądać dalej tak samo.

      Co do tekstu z Andrzejem-narratorem... Jako punkt widzenia (jak w "Czwartym uderzeniu") - jasne. Jako narrator pierwszoosobowy... Nie widzę tego. Niedawno już się nad tym zastanawiałam, przy komentarzu Jettee - i nadal mam przedziwne wrażenie, że narracja pierwszoosobowa jest bardzo nie-Andrzejowa, że po prostu to są dwie (bardzo odległe) równoległe, które się nie zetkną ze sobą. Nie zastrzegam się, że nigdy i w ogóle, ale na razie nie widzę tego. Mam wrażenie, jakby filologiczny łeb Andrzeja był w którymś miejscu mocno zamknięty przed tą pierwszoosobówką i przede mną ładująca mu się z taką narracją do głowy. Opowieść prowadzona bezpośrednio przez Andrzeja byłaby pewnie listą jego osiągnięć i listą porażek innych, mocno okrojoną z emocji, na wierzchu suchą i wybierającą ze świata tylko to, co pasuje do założeń. To mogłaby być ciekawa zabawa pisarska, tylko w tej chwili nie mam pojęcia, jak ją ugryźć. No i za każdym razem, gdy się w wyobraźni przymierzam do takiego sposobu opowiedzenia, dopada mnie myśl: narracja pierwszoosobowa jest Andrzejowi obca, bo... za bliska, za bezpośrednia, za bardzo wywlekająca to, co jest przecież "jego sprawą".
      Może kiedyś się z tym zmierzę i może nawet się uda. Zobaczymy. Na razie w formie bezpośredniej Andrzej się pojawi ze swoim patchworkiem pisarskim, ale tam będzie się prezentował jako literaturoznawca, który zeżarł wszystkie rozumy, więc za dużo prywaty się z tego nie wyciągnie...

      Dzięki, będę wdzięczna i szybko poprawię :) A teraz muszę wreszcie poprawić te literówki, na które Zozali zwróciła mi uwagę w poprzednim tekście i do których poprawienia ciągle się zbieram i zbieram.

      Usuń
    7. Julek to w ogóle jest taki złośliwy gałgan, który braki we wzroście nadgania kąśliwością; jest nad wyraz zakompleksiony, ale da się go lubić. Zwłaszcza wtedy, gdy dowala bohaterom, którym sam masz ochotę dołożyć. Poza tym, może okazać się egzemplarzem atrakcyjnym wizualnie dla wielbicieli baroku i klimatów Caravagio (tak, wyobrażam sobie Julka w roli Zwycięskiego Erosa i z pewnością zaraz zostanę za to skopana julkowym glanem).
      Może faktycznie Andrzej nie nadaje się do narracji pierwszoosobowych, póki co jest człekiem zbyt zamkniętym, chyba, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności zacznie mieć potrzebę uzewnętrzniania się, ale prędzej uwierzyłabym w to, że ktoś po cichu zrobił mu lobotomię i uzewnętrznianie się jest jedynie skutkiem ubocznym. Ach, te patchworki, ach ten Andrzej, już jestem łasa na ten tekst :D
      Nie spodziewałam się, że tak polubię twoje teksty z Andrzejem i Andrzeja jako bohatera. I fakt, często mnie wkurza i mam ochotę wytargać go za to, jak krzywdzi innych, ale w sumie... on ich krzywdzi często i gęsto nie wiedząc o tym. Tak jak to było z Remkiem. To bardzo zagubiony dzieciak i wybitnie niepoukładany, ale może wymyślisz mu kogoś, kto go trochę nareperuje!
      Lenistwo power aktywuje się najczęściej jesienią, nie musisz się przejmować, wcinaj lody :D

      Usuń
    8. O tak, Julek to paskudnik (nieraz doceniam tę jego paskudnikowość). Jeśli jest coś, czego takt i uprzejmość nakazują nie mówić, to można być pewnym, że Julek to powie (za co go chwilami uwielbiam, zwłaszcza gdy pyskuje niektórym osobom).
      Za Caravaggia i jego Amora podpadłaś Julkowi. Serio. (Ale jemu strasznie łatwo podpaść, więc w sumie nie ma się czym przejmować...)
      No właśnie, narracja pierwszoosobowa kojarzy mi się z pewnym otwarciem do "ja-mówienia". Gdy tylko próbuję wyobrazić sobie tę narrację u Andrzeja, czuję, jak on się zamyka na cztery spusty i pozostawia tylko wierzchnie "jestem najlepszy". Dalej nie chce wpuścić.
      Ja się nie spodziewałam, że teksty z Andrzejem będą tak dobrze odbierane - cieszę się z tego. Niedługo planuję przeskoczyć do kolejnych bohaterów, więc mam nadzieję, że teksty z nimi też się będzie dobrze czytało.
      Dla mnie to taki najgorszy okres w roku, od października do listopada, spadek energii i wszystkiego innego. W gruncie rzeczy jestem w pozytywnym szoku, że w tym paskudnym okresie pisanie idzie mi sprawnie i wrzucam nowe teksty. W grudniu powinno być ogólnie spokojniej, lepiej i przyjemniej, więc liczę, że "Musivum" też to odczuje.
      Ja lodów nie wcinam, ja lody pożeram, jak wygłodzony potwór lodowy :D

      Usuń
    9. Julek jest jak niezawodna maszyna do pyskowania i zauważy to każdy po przeczytaniu chociaż jednego tekstu z nim :D
      Ja wiem, wiem; wszystko co przejawia słodycz nie jest dla Julka, misie i patysie odpadają w przedbiegach, ale nie mogę się oprzeć tym caravaggiowym klimatom.
      Dopiero teraz zauważyłam jak bardzo uderzający jest obraz Andrzeja z tą durną powłoczką "jestem najsilniejszy, jestem najlepszy, a reszta niech się goni", on jest tak wewnętrznie smutnym człowiekiem, że mam przez chwilę ochotę pobawić się w Remka, poczochrać mu włosy, napoić herbatką, donosić kanapeczki i dokładać na stopy coraz to nowszą parę skarpetek. Pewnie ukatrupiłby mnie za to wzrokiem i wyzwał od kwok, ale w sumie to jedyne co pierwsze przychodzi ci na myśl o Andrzeju nieszczęśliwym.
      Jesień sama w sobie nie jest najgorsze, bardziej powala mnie ogrom pracy związany z tym sezonem.
      Ach, ja też jestem z ciebie dumna i mam nadzieję, że coraz więcej będziesz publikować. Z Musivum jesienne wieczory są bardziej do zniesienia, nawet jeśli w grę wchodzi Julek nienawidzący Andrzeja i vice versa :D
      Moja herbaciana obsesja zna to z autopsji!

      Usuń
    10. Julek jako maszynka do pyskowania... tak, coś w tym jest :D I maszynka do (się) foszenia.

      Andrzej z całą pewnością nie określiłby się jako "nieszczęśliwy" - pewnie wręcz przeciwnie. I pewnie nie żałowałby sobie uwag o nadopiekuńczych kwokach z kompleksem męczennicy czy czegoś w tym stylu. Ba, Andrzej nawet nie pomyślałby o sobie jako o kimś nieszczęśliwym. Jemu też podpadłaś ;)

      U mnie okres między wrześniem a listopadem (z naciskiem na listopad) też jest praconośny i pracodręczący. Grudzień to na szczęście okres spowolnienia i odprężenia. Dopiero w styczniu zaczyna się kolejna tura maratonu.
      Czekam z niecierpliwością na świąteczną przerwę. Obiecuję sobie dużo lenistwa, dużo czytania i dużo pisania (i dużo czekolady, ale wcale tego nie napisałam).

      Dziękuję, będę się starała publikować jak najwięcej, żebyś dalej mogla być dumna :) Cieszę się, że "Musivum" umila Ci jesienne wieczory!

      Usuń
  3. Ach, powinnam się powoli przyzwyczajać, że podpadam wszystkim twoim kapryśnym postaciom, ale taki już chyba nasz urok - i mój, i chłopaków :D

    Na świąteczną przerwę czekają wszyscy, no dobrze, większość, i wcale się temu nie dziwię. Sama chętnie bym się poobstawiała pysznościami i produkowała drobiazgi na Paix, a jeśli nie tam, to tak po prostu, dla siebie, dla przyjemności, bez konsekwencji i wyrzutów sumienia, że powinnam w tym czasie robić rzeczy teoretycznie ważniejsze, a porzuciłam je ze względu na "głupotki". Także, apeluję, niech przybywają święta! I czekolada! I dodatkowe kilogramy (chociaż w sumie to mogłoby nie przybywać)!

    Toż Musivum to miód na duszę bez dwóch zdań i nie należy w tym wypadku dziękować, tylko tworzyć ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, a szczególnie to taki urok tych chłopaków ;) Paskudniki, i tyle.

      Święta i czekolada - jestem za! Dodatkowe kilogramy - za nic! Niech też idą na świąteczny urlop i dadzą człowiekowi spokojnie obżerać się jak świąteczne prosię.

      To ja i dziękuję, i tworzę :) W tej chwili do tego miodu dojdzie znów trochę gorzkiego posmaku, bo mam kolejny ekskurs z Andrzejem. Jak już skończę tę Andrzejową serię, zrobię sobie przerwę i wrócę do dziewczyn.

      Usuń
    2. Oj kusisz, kusisz mnie tymi Andrzejowymi tekstami, zresztą nie tylko nimi, i to do tego stopnia, że zawsze mam ochotę na coś przedpremierowego!

      Usuń
    3. Będę kusić, jestem zła ;) Wczoraj napisałam 6 stron, Andrzej przez całe te 6 stron jest jak zawsze uroczy inaczej. Gdyby tak udało mi się skończyć ten ekskurs na urodziny... miałam cudny prezent dla samej siebie.
      Coś przedpremierowego? To znaczy?

      Usuń
    4. Och, to by było super przewspaniałe! Jestem bardzo za ^^
      Przedpremierowo mogłyby ukazać się twoje sprzeczki z Andrzejem, jestem sadystką i fanką Andrzeja, pewnie zrozumiesz moją potrzebę :D

      Usuń
    5. Ja też jestem za, ale jednak słabo to widzę: urodziny mam w następny czwartek, a tekst jeszcze nie doszedł do połowy. Więc raczej to będzie prezent pourodzinowy. W każdym razie - koniecznie przed świętami. A gdzieś między świętami chciałabym kolejny tekst - pierwszy rozdział "Rzeczy trzecich" z Agnieszką.
      Twoja uwaga sprowokowała mnie do zapisania takiego mojego starcia z Andrzejem. W sumie mam już dwa. Planuję je powsadzać do mojego własnego patchworku, tego z numerem trzynastym, więc jednak przedpremierowo ich tu nie wrzucę... Ale mogę powiedzieć tyle: w tym właśnie zapisanym fragmencie Andrzej i Julek dzielnie się kłócą, a ja próbuję się pozbyć ich (i ich petów) z pokoju :D Koszmarna robota.

      Usuń

Back
to top