TRZECIA ROCZNICA


Wprawdzie post rocznicowy pojawia się z trzydniowym opóźnieniem (mam świąteczny komputerowstręt), ale jeszcze w marcu – i to taki zajączek dla mnie, dla „Musivum” oraz dla tych osób, które po trzech latach nadal „Musivum” czytają.

Trzeci rok „Musivum” zatem za mną. Mniejsza, że większa część tego roku była „niepisana” – ważniejsze, że była myślana, pisywana czasem po kawałku, była cały czas we mnie i czekała tylko na moment powrotu. Jeszcze ważniejsze, że powrót nastąpił – bo pisanie jest mi potrzebne niemal tak jak czytanie, a może i na równi, choć nie mam odwagi tego stwierdzić (czytanie jednak odbieram jako potrzebniejsze – zwłaszcza że bez pisania czytanie może spokojnie funkcjonować, ale pisanie bez czytania to jakaś grafomańska kpina). Najważniejsze zaś, że stare pomysły są nadal żywe (jeśli nie jeszcze żywsze), obecne pulsują w głowie, a najnowsze, te dopiero przeczuwane i te jeszcze w ogóle niespodziewane pchają się i pchać będą go głowy jak szalone.

No i jeszcze niezmiernie ważne, że są osoby, które wciąż mają ochotę czytać „Musivum”. Wprawdzie – przy całym moim uwielbieniu dla komentarzy – jestem teraz na jakimś specyficznym etapie, w którym pisałabym i wrzucała teksty na blog nawet przy zerowym stanie komentarzy i odbioru – bo pisanie, bo „Musivum” jest mi tak potrzebne do dopełnienia siebie. Nie znaczy to jednak, bym nie cieszyła się ze świadomości, że ktoś czyta albo z komentarzy, wręcz przeciwnie, cieszę się jak szalona; po prostu pisanie i własny wykreowany świat zdecydowanie uzależniają, stwarzają taką prywatną, niezależną i satysfakcjonującą przestrzeń, która jest mi ogromnie potrzebna. Piszę, jak chcę, kiedy chcę, o czym chcę. Piszę, bo chcę. Piszę. Sama sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem. Ba, nawet morzem.

Tym razem nie pytałam o nic bohaterów (niektórzy są obrażeni, że tak długo nie pisałam, niektórzy – że nie pisałam o nich, a niektórzy – że właśnie pisałam o nich... nigdy się nie dogodzi); natomiast naszła mnie po tych trzech latach ochota na trochę wspominania (historyczno-przyczynowego), trochę podsumowań i trochę planów. Jeśli ktoś ma ochotę udać się wraz ze mną w taką przeszłościowo-przyszłościową podróż – miłego czytania.

Część wspominkowa
1. Trudno mi powiedzieć, czy jeszcze w liceum, czy na początku studiów, w każdym razie w tych okolicach czasowych, czyli mniej więcej od ośmiu do dziesięciu lat temu (lecz raczej w liceum, z dziesięć lat temu) pojawił się pomysł, by napisać coś, co roboczo nazwałam „Homodekameronem” (badziewności roboczego tytułu nie skomentuję). Najkrócej rzecz ujmując, miał to być tekst inspirowany „Dekameronem” (a to niespodzianka), w którym dziesięciu bohaterów spotkałoby się na dziesięć dni i opowiedziało sobie łącznie sto historii (oczywiście yaoicowych). Zarysowałam sobie bardzo roboczo postacie opowiadających i zaczęłam spisywać rozmaite pomysły na poszczególne historie (zeszło na to kila małych notesów z Sailorkami). Potem pomysł na parę lat odsunął się na bok.
2. Na roku trzecio-czwartym studiów magisterskich zaczęłam wrzucać na TCD swój pierwszy (zupełnie inny) tekst; potem przeszłam pierwsze przełamywanie formy i wtedy właśnie zabrałam się za przerabianie pomysłu „Homodekameronu”. Po pierwsze, zmieniłam tę kretyńską nazwę na „Centum fabulae” (uzależnienie od łaciny trzyma się mocno). „Sto historii” dalej miało się trzymać inspiracji „Dekameronem”, bohaterowie opowiadający nabrali wyraźniejszych konturów, zapiski z notesów zostały przejrzane, a w ramach uciekania od konwencji mangowej postacie opowiadające i opowiadane zyskały imiona w postaci poszczególnych liter alfabetu. Poza tym koncept nie był wcale taki prosto-niewinny, że o, siada dziesięciu facetów i opowiada; po pierwsze, między tą opowiadającą dziesiątką też istniały pewne relacje i wraz z kolejnymi dniami i opowieściami relacje te miały ewoluować, tak że po zakończeniu przygody coś się miało zacząć, coś skończyć, coś wyklarować, coś zaciemnić, jednym słowem, dziesięciodniowy koszmar urlopowy, którego efektem jest zdarte od gadania gardło, boląca od słuchania głowa i mniej lub bardziej niemiłe zaskoczenie, że coś się naraz poprzestawiało do góry nogami.
Po drugie – chyba już wtedy miałam pewne ciągoty do zabawy narracją i pewną dozę nieufności wobec niej – historia nie miała być spisana tak po prostu, przyszli, pogadali i poszli. Pojawiała się bowiem w „Centum” jedna kobieca postać – przyjaciółka, koleżanka, znajoma lub nieznajoma poszczególnych bohaterów (no, nie znać to jej nie znał tylko jeden, z resztą się mniej lub bardziej przyjaźniła/kolegowała); osoba, która zaprosiła całą gromadę (do jakiegoś starego, dużego domostwa, w którym dało się bez bólu poupychać ludzi do osobnych pokojów z samodzielnymi łazienkami, a jeszcze gdzieś tam z boku przewijał się na samym początku lokaj, który wcale nie był lokajem) i która się nie pojawiła przez te dziesięć dni ani na moment. Teoretycznie odwołały ją obowiązki pisarskie (nie, ta bohaterka to nie moje alter ego). W rzeczywistości bohaterka pozakładała wszędzie kamery i nagrywała te dziesięć dni – i opowieści, i to, co poza opowieściami (domniemany lokaj był zatem specem od sprzętu i puścił wszystko w ruch, zanim się wyniósł z chałupy po przybyciu bohaterów). Po powrocie bohaterka – tu jej osoba nabiera cech demonicznych albo przynajmniej socjopatycznych – miała sobie całe to nagranie puścić i spisać (i stąd założenie narracyjne, zgodnie z którym opisy emocji, przemyśleń etc. pojawiają się w historiach dziesięciu bohaterów, ale sami opowiadający są opisywani za pomocą narracji behawioralnej, z wyłączeniem dostępu do ich myśli, odczuć etc.). Bohaterka bowiem ma blokadę pisarską i/lub szatański pomysł zdobycia całej góry pomysłów na teksty – a źródłem mają być nie tyle historie opowiedziane przez jej przyjaciół, ile samych tych przyjaciół relacje, zachowania, prywatne elementy życia.
Gdy tak teraz myślę o tym projekcie, to:
a) jestem wysoce zażenowana jego poziomem;
b) jestem pełna podziwu dla swojego beztroskiego podejścia do realizmu (skąd wytrzasnąć tyle pieniędzy na podobne przedsięwzięcie?);
c) dochodzę do wniosku, że nie udałoby mi się uwiarygodnić zakończenia;
d) myślę, że chyba szlag by mnie trafił, zanimbym to skończyła;
e) myślę, że ogólnie był tam gdzieś potencjał na jakąś historię, tylko w tej chwili trudno mi stwierdzić, gdzie i na jaką;
f) motyw pisarza o parszywym charakterze, nieznającego granic przyzwoitości czy czegokolwiek innego, żerującego jak hiena na cudzych życiach i gotowego bez wahania naruszać czyjąś prywatność, by tylko zdobyć pomysł/materiał na tekst – ten motyw pozostał, bo nadal mnie fascynuje i realizuje się w „Musivum”, a jakże, tu trochę mniej, tu trochę bardziej, gdzieniegdzie zaś w stu jeden procentach, bo niektórzy mają wyjątkowo parszywy pisarski charakter i są gotowi na najpaskudniejsze wykorzystywanie wszystkiego, co zobaczą, przeczytają, usłyszą, czego doświadczą i czym nikt wcale się nie chciał z nimi dzielić (tak, Juleczku, do ciebie piję, ty się jeszcze pokażesz ludziom ze wszystkich swoich parszywych pisarskich stron).
3. Ledwo zaczęłam pisać „Centum”, poczułam potrzebę napisania też paru tekstów o opowiadających bohaterach – tekstów sprzed spotkania i po spotkania w „Centum” (w praktyce powstały tylko teksty „przed”). Założyłam więc osobny żurnal („Antea-Postea”, czyli „Przed-po”, w domyśle „Centum”) – i wkrótce okazało się, że bohaterowie opowiadający oraz ich relacje, czyli to wszystko, co miało być jednak na drugim planie, przesłoniło teoretyczny plan pierwszy, czyli opowieści. „Centum”, po opublikowanych prologu i pierwszym rozdziale oraz wstępnie poprawionym, ale pozostającym tylko w pliku Worda rozdziale drugim, zamarło; „Antea” natomiast funkcjonowała przez jakieś pół roku całkiem sprawnie, a dwa teksty z niej – „Komedyjkę” oraz „Zapalniczkę” – nadal wspominam całkiem dobrze; „Zapalniczkę” zresztą odpowiednio przerobię i za jakiś czas wrzucę na blog – bo ona właśnie, bardzo wstępnie, ale zapoczątkowała kolejne rozbijanie formy. A potem coś się wypaliło w tym całym projekcie i nastąpiła długa przerwa w pisaniu.
4. W czasie tej przerwy pojawił się pomysł na „Drobiazgi szczecińskie” – zbiór tworzących pewną całość tekstów o Szczecinie, trochę o humanistach, trochę o pisaniu. Nawet miałam grupkę mniej lub bardziej zarysowanych bohaterów, parę napoczętych tekstów i założony na rozgrzewkę żurnal – ale zabrakło między nami chemii, by pociągnąć to dalej. Bawiłam się pomysłem przez jakiś czas, nic konkretnego z nim tak naprawdę nie robiąc.
5. Pod koniec pierwszego roku studiów doktoranckich zalinkowałam koleżance (z filologii śródziemnomorskiej) prolog „Centum”; ona zaczęła czytać dalej, ja też – i zrobiło mi się trochę żal, choć nie tyle „Centum”, ile „Antei”. Konkretnie było mi żal bohaterów – bo tę gromadę naprawdę czułam (w przeciwieństwie do grupy z „Drobiazgów”), co jakiś czas powracali jakoś do mnie (szczególnie A.), chodzili mi trochę po głowie, po czym znikali; nic konkretnego, ale jednak wywoływało sentyment. Po przypomnieniu sobie starych tekstów (szczególnie „Zapalniczki”) poczułam ogromny żal, że zmarnowałam taką obiecującą gromadę.
6. I wkrótce po tym napadł mnie POMYSŁ – łączący elementy „Antei” oraz „Drobiazgów”: z pierwszego wzięłam bohaterów i część ich relacji, z drugiego – ochotę pisania o Szczecinie i pisaniu oraz potrzebę osadzenia wszystkiego w konkretnych realiach. To zresztą też ewoluowało: początkowo pozostałam przy literach zamiast imion (i miałam cholerny problem, jak nazwać jednego z dalszoplanowych bohaterów, bo mi liter w alfabecie zabrakło), tak więc pierwotna wersja „Włóczykija” funkcjonowała z tymi literami; pozostałam też przy starym datowaniu (wedle którego większość postaci z „Antei” urodziła się w latach siedemdziesiątych). Już wtedy ta „wersja literowa” jakoś mi ciążyła, ale nie zdawałam sobie dokładnie sprawy, w czym problem – aż do chwili, gdy pokazałam Shat inny rozpoczęty tekst, też „literowy”, i usłyszałam od niej coś w rodzaju: „Do tego wszystkiego bardziej by jednak pasowały normalne, pełne imiona”. Fakt, bardziej by pasowały – i tego mi właśnie brakowało, wtedy albo to sobie uświadomiłam, albo (raczej) dopuściłam do siebie tę myśl. Bo z realiami miałam przez długi czas problem – i mangowa konwencja, a potem „wersja literowa” pasowały mi bardziej, dlatego że uwalniały mnie od zbytniego osadzania wszystkiego w jakimś „hic et nunc”. Możliwe, że pod jakimś względem osadzenie takie przeszkadzało mi psychicznie, może się go trochę bałam, może za mocno, za osobiście i za niepokojąco to kiedyś odbierałam, nie wiem – w każdym razie ponad trzy lata temu poczułam nagle, że osadzenie w znanych mi, bardzo bliskich realiach nie tylko nie przeszkadza, lecz wręcz przeciwnie – szalenie uwodzi.
7. No i zaczęło się – wybieranie imion, nazwisk, określanie na nowo wyglądu (pierwowzór Michała wcale nie był rudy, na przykład...) i całej reszty. Najwięcej roboty miałam z imionami – musiałam wyczuć te, które pasują do charakteru każdego „oliterowanego” bohatera. Zabawa była świetna; niektórzy wyklarowali się z miejsca (jak choćby Andrzej), niektórzy wymagali długiego namysłu (Sebastian, któremu najpierw próbowałam przypasować imię „Sylwester”, ale jakoś nie chciało się ułożyć); imiona niektórych odpowiadają pierwowzorowi literowemu (Olga, Andrzej, Sebastian), niektórych trochę się zmieniły (Wiktor, Julek), niektórych – są zupełnie inne (Michał, Seweryn).
8. Potem, przy pisaniu początkowych tekstów, uświadomiłam sobie, że muszę zrobić rewoltę czasową – bo co ja wiem o byciu urodzoną w latach siedemdziesiątych? Nic, otóż to. Jaki to ma być opis mojego świata, skoro te postacie dorastały w zupełnie innych warunkach i czasie niż ja? Czy ja mam jakąś potrzebę pisarskiego funkcjonowania w nie moich czasach, takiego – powiedzmy górnolotnie – „dawania literackiego świadectwa” nie mojej epoki?
No właśnie – nie.
W ten sposób daty narodzin się przesunęły – i obecnie większość bohaterów to mniej więcej moi rówieśnicy, o tym samym lub bardzo podobnym doświadczeniu pokoleniowym. To dla mnie ważne – ta świadomość wspólnoty przeżyć.
9. Trudno mi określić, w którym dokładnie momencie, ale bardzo szybko, jeszcze przed zmianą liter na imiona, pojawiła się wizja całego projektu – tej szczecińskiej mozaiki humanistycznej, w której każdy tekst jest samodzielny, a zarazem tworzy część całości. Mozaika, patchwork, puzzle – te określenia cały czas chodziły mi po głowie.
10. Im dłużej żyłam z tym projektem, tym lepiej, wyraźniej i szerzej mi się klarował. Nie miałam jednak pojęcia, co mnie czeka – a czekały mnie te mnożące się jak króliki pomysły, wątki i obrazy, do których obecnie przyzwyczaiłam się i bez których nie wyobrażam sobie codzienności.
11. Poszczególni bohaterowie w większości sporo się różnią od swoich dawnych pierwowzorów; fakt ten uderzył mnie szczególnie mocno przy czwartym rozdziale „Włóczykija”, gdy okazało się, że pierwotna rozmowa Michała z Sebastianem wymaga napisania zupełnie od nowa – bo Michał i Sebastian rozmawiają ze sobą zupełnie inaczej niż ich „poprzednicy”. To było niesamowicie urzekające doświadczenie – ta świadomość, że bohaterowie, sami z siebie, tak mi ewoluowali i że nie dadzą się nagiąć do języka czy sytuacji, tylko wymagają nagięcia języka i sytuacji do siebie.
12. Mam wrażenie, że jeśli rzeczywiście daje się w pełni poczuć moich bohaterów, odbierać ich jak „prawdziwych” ludzi, to w dużej mierze przez to, że tak długo z nimi przebywałam – w sumie od jakichś siedmiu lat. Nie umiem myśleć o nich inaczej niż jako o osobach rzeczywistych, z krwi i kości – i bardzo mi bliskich.
13. Trzynaście to liczba „Musivum” (uwielbiam trzynastkę). Na wszelkich listach rzeczy do zrobienia w punkcie trzynastym wpisuję „Musivum”. Na liście muzycznej Winampa muzykę do „Musivum” też mam pod numerem trzynastym.

Część podsumowująca trzy lata
1. Od chwili powstania „Musivum” napisałam (liczę tylko opublikowane rzeczy) osiemnaście tekstów; włączając w to ubiegłoroczny i obecny post rocznicowy, dwadzieścia; jeśli rozciągnąć to na trzy lata, czyli trzydzieści sześć miesięcy, wychodzi nie za dużo, ale jeśli pominąć dwie przerwy – czyli razem dwadzieścia miesięcy – wychodzi osiemnaście (dwadzieścia) tekstów na szesnaście miesięcy. Całkiem dobry wynik.
2. Napisałam łącznie 487 strony (czcionka Times New Roman 12, akapity 2,5 centymetra z każdej strony, interlinia 1) tekstów głównych i ekskursów; dodając do tego dziesięć stron poprzedniego postu rocznicowego oraz siedem stron tego postu, wychodzą 504 strony całego „Musivum”. Najdłuższy jednoczęściowy tekst miał siedemdziesiąt trzy strony („Priamel”), najkrótszy jednoczęściowy – cztery („Ekskurs – To, co się nie może wydarzyć”), najdłuższy wieloczęściowy – sto dziesięć, na razie (pierwszy i drugi rozdział „Stron”). Z wieloczęściowych (całych dwóch) ukończyłam jeden („Włóczykija”).
3. Najlepszą rzeczą, jaką (poza powrotem do pisania) zrobiłam w tym roku dla „Musivum”, było przeniesienie go na Blogspot. Nadal przeżywam niesamowicie fakt, że nawet „Priamel” zmieścił się w jednym poście. Poza tym mam akapity, mam podstrony, mam szereg innych wygodnych funkcji, mam dużą czcionkę, która nie rozwala mi postów, mam ładny nagłówek i mam stronę, która nie wystrasza osób niedoświadczonych żurnalowo.
4. Wprawdzie już podczas pisania „Centum” uwolniłam (uwalniałam) się od mangowej konwencji, ale tak naprawdę dopiero w „Musivum” rozsadziłam kompletnie swoją dawną formę. Niechęć do realizmu świata przedstawionego i do osadzenia historii w realiach rodzimych zniknęły całkowicie – pojawiło się za to coś zupełnie przeciwnego, bo nie tylko z przyjemnością osadziłam wydarzenia w polskiej, szczecińskiej rzeczywistości, ale jeszcze marzy mi się jak najwięcej wierności w oddaniu tła, otoczenia, przestrzeni (przez co kiedyś w ataku paniki zaatakowałam koleżankę SMS-ową prośbą o natychmiastowe sprawdzenie, odkąd działa Galaxy, bo przez chwilę napadła mnie straszna myśl, że popełniłam w „Kumplu” paskudny anachronizm; na szczęście był to fałszywy alarm. Za to w innym, bardzo istotnym punkcie anachronizm popełniłam, zupełnie niechcący i niezamierzenie, ale popełniłam i już nic się nie da z tym zrobić, bo rozwaliłabym całą historię. Nie powiem, gdzie jest ów nieszczęsny anachronizm, za to będę się co jakiś czas gryźć tą myślą, a potem pocieszać, że w końcu piszę beletrystykę, a nie kronikę miejską).
5. Znalazłam swój sposób pisania scen erotycznych i w ogóle operowania erotyką – przez emocje, głównie/prawie wyłącznie przez emocje, z pomijaniem lub minimalizowaniem „instrukcji obsługi” w rodzaju „zdjął, założył, wsadził, wyjął, zrobił, nie zrobił”. Uwolniłam się też od (obecnego jeszcze pod koniec „Antei”) wrażenia/zapotrzebowania w rodzaju „musi być scena” („musi” nie pod publiczkę, ale tak po prostu, z własnego odczucia). To zresztą się łączy z najśmieszniejszą częścią całej sprawy – teraz, gdy mam naprawdę odpowiadający mi sposób pisania scen erotycznych, to wcale nie mam potrzeby i/lub ochoty ich pisać. Co nie znaczy, że erotyka i seksualność bohaterów jako takie nie są dla mnie ważne – bo są, bo to, jak sobie radzą, co robią ze swoją seksualnością i jak operują erotyką na własny i cudzy użytek, też mówi o nich jako ludziach. Pominięcie tych aspektów w opisywaniu bohaterów jest dla mnie niemożliwe – bo byłoby pominięciem jakiejś części tych postaci. Czy to stosunki z rodzicami, czy podejście do czytania, czy nastawienie do wykonywanej pracy, czy związki przyjacielskie, miłosne, erotyczne, czy traktowanie własnej seksualności, własnej religii/ateizmu, poglądów politycznych (i nie tylko), traktowanie zwierząt – to wszystko mówi coś o bohaterach. Żaden z tych elementów nie mówi wszystkiego – każdy mówi trochę, razem mówią wiele. Nie napiszę „wszystko”, bo „wszystko”, podobnie jak „nic”, „każdy/nikt”, „zawsze/nigdy” i innego tego typu kwantyfikatory w najlepszym razie mnie odpychają, w najgorszym przerażają.
W każdym razie cieszę się, że znalazłam swój sposób operowania erotyką w tekście – i chyba nie zdołam już znaleźć dość sił, samozaparcia oraz zdolności do powstrzymania homeryckiego śmiechu, by przeczytać jeszcze kiedykolwiek swoją pierwszą napisaną scenę erotyczną (na cały rozdział, jej!, pisana przez równy tydzień, tak dokładna, że można by przerobić ją na instrukcję obsługi albo (i) umrzeć z nudów), pochodzącą z pierwszego wrzuconego do sieci tekstu, sprzed siedmiu lat.
(Albo właśnie nie, poszukam tego diabelstwa na komputerze i sobie przeczytam w jakiś ponury wieczór. Jeśli w którymś momencie zniknę z blogów, żurnali, maili, komunikatorów i reszty na dobre, to możecie zakładać, że umarłam ze śmiechu podczas czytania tego mojego pierwszego tworu, a winę za moje zejście czytelnicze ponosi ta moja pierwsza scena erotyczna).
6. Odnoszę dziwaczne wrażenie, że im bardziej się odnajduję w swoim pisaniu, bawię formą i jestem zadowolona z własnych tekstów, tym bardziej ubywa mi czytelniczek. Ale może histeryzuję. A kryzys pisania komentarzy to kryzys, który był sześć lat temu, który jest dziś (sama na niego cierpię) i który pewnie będzie trwał dalej.
7. W ramach walki z kryzysem komentarzowym (oraz z szeregu innych powodów) zaczęłam się zgłaszać do ocenialni po oceny i na podstawie dotychczasowych doświadczeń wyciągnęłam takie wnioski:
a) gdy czytam w opisie oceniającej o lubieniu/nielubieniu yaoi/blogów erotycznych, w pierwszej chwili biorę to do siebie, po czym myślę z niepokojem i zdziwieniem: ale przecież „Musivum” to nie jest yaoi/blog erotyczny. Po czym zachodzę w głowę, czy oceniająca, pisząc „yaoi”, oddziela, jak ja, yaoi od tematyki LGBT i/lub wątków homoseksualnych, czy wrzuca wszystko do jednego worka i jak jej się „W poszukiwaniu straconego czasu” pojawi baron de Charlus, Jupin lub Robert de Saint-Loup, też myśli: „O, Proust napisał yaoi!”? Co do erotyki, odkąd przeczytałam w jednej z ocen „Dzieci boga granic” An-Nah, że Kekhart był rozpustny, bo odczuwał pożądanie i uprawiał z kimś seks, to mi ręce opadły i nadal nie chcą się podnieść;
b) (nawiązując do ostatniego zdania wcześniejszego punktu) co prawda kierowanie się wiekiem jako jednym z istotnych kryteriów wyboru oceniającej bywa krzywdzące, ale jednak z reguły wolę pokrzywdzić i się pokierować;
c) przy każdej kolejnej ocenie serce bije mi tak samo nerwowo;
d) szlag mnie trafia, gdy w kolejnych ocenach znajduję wypisane literówki lub inne błędy. Nie dlatego, że mi je wytknięto – wielkie dzięki, że mi je wytknięto! – ale po tylu korektach tekstu mam chyba prawo oczekiwać, że w końcu wyłapałam wszystkie potknięcia. A tu nie, dalej jestem ślepa i coś mi umyka. Głównie te literówki. To jest zresztą paranoja: rzeczy merytorycznych potrafię dopilnować co do drobiazgu, a literówki przepuszczam;
e) LiveJournal jest nieprzyjazny serwisem. Wiedziałam o tym od dawna i się zgadzałam z tym właściwie zupełnie, ale dopiero teraz, w lutym, zrobiłam z tą zgodą coś praktycznego;
f) na każdym komputerze strony internetowe wyglądają inaczej. W związku z czym postanowiłam kierować się dalej egoistyczną zasadą „byle u mnie ładnie wyglądało”. Ponieważ jednak od tego czasu rozwinęłam się technologicznie (komputer, notebook, czasem zerknięcie na jakimś innym monitorze), wzbogaciłam zasadę „byle u mnie ładnie wyglądało” o klauzulę „i tam, gdzie też czasem patrzę”;
g) powinnam chyba odświeżyć sobie rachunek prawdopodobieństwa. Wydawało mi się, że przy zgłoszeniu się do ocenialni działającej już jakiś czas i do oceniającej mającej już trochę zapełnioną kolejkę szansa na szybsze ocenienie jest mniejsza niż przy zgłaszaniu się do ocenialni, która dopiero co powstała i/lub oceniającej, która dopiero zaczęła pracę. Otóż guzik z pętelką. Zazwyczaj rachunek prawdopodobieństwa (wersja niekanoniczna) wygląda tak: jeśli ocenialnia/oceniająca oceniła dotąd X blogów, a w kolejce ma blogów X+n, a twój blog jest X+n+1, to równanie mówi, że X x (X+n) x (X+n+1): 12 miesięcy w roku = coś tam, ale w końcu dostaniesz ocenę, natomiast jeśli ocenialnia/oceniająca oceniła dotąd blogów 0, a w kolejce ma X, a twój jest X+1, to równanie mówi, że 0 x (X+1): 12 = jak się mnoży przez zero, to wychodzi zero, od dzielenia zera też się nikt nie najadł, a oceny najpewniej nie dostaniesz, bo ocenialnię zamkną, zanim dojdzie ona do ciebie/do pierwszej oceny/dwa w jednym i/lub oceniająca zrezygnuje, zanim dojdzie do ciebie/do pierwszej oceny/dwa w jednym. Wobec czego teraz wolę wyszukiwać ocenialnie/oceniające mające już jakiś staż pracy, zamiast łudzić się, że rach-ciach i dostanę zaraz ocenę, bo ocenialnia nowa/oceniająca dopiero się pojawiła. Poza tym, koniec końców, przecież to nie wyścigi. Wolę dłużej poczekać i dostać porządnie ugotowaną, przyrządzoną, ładnie podaną ocenę-prawdziwe danie niż błyskawicznie upitraszonego fast fooda;
h) moje komentarze bywają niekiedy niewiele krótsze od oceny, a czasem mogą konkurować z oceną na długość – i to nie dlatego, że ocena jest krótka;
i) gdy zgłaszasz się z nadzieją, że oceniająca przeczyta wszystkie teksty, a oceniająca czyta tylko jeden/dwa – jest ci smutno. Albo trafia cię szlag. Albo dwa w jednym;
j) Andrzej z reguły cieszy się sympatią oceniających. Paskudne bydlę;
k) czytanie starych pozytywnych ocen własnych tekstów działa mobilizująco. I woda sodowa uderza do głowy;
l) zastanawiam się, czy inni też tak mają, że poza swoją pozytywną najchętniej czytają cudze negatywne oceny, czy to tylko ja mam taki parszywy charakter;
m) zgłaszanie się po oceny uzależnia. W tej chwili sama sobie narzuciłam szlaban – nie zgłoszę się do nowych ocenialni, dopóki nie napiszę co najmniej sześciu nowych tekstów (waham się, czy liczyć od pierwszego tegorocznego tekstu, czy dopiero od pierwszego tekstu, jaki pojawi się po ocenach, na które jeszcze czekam. Rzecz do dyskusji). I już szlaban naruszyłam, bo po czwartym rozdziale „Włóczykija” zgłosiłam się w kolejne miejsce. Uznajmy, że to musi mi wystarczyć do momentu otrzymania nowej oceny.
8. Poza własną stroną wrzuciłam dwa teksty z „Musivum” na stronę „The Cold Desire” oraz jeden (niepełnego „Kumpla”) na forum „Pod Tęczą”; ciągle się łudzę nadzieją przyciągnięcia stamtąd grupki czytelników tutaj i ciągle nie mogę wyjść z podziwu nad swoim nadoptymizmem.
9. Chciałam po przeprowadzce zamieścić coś na „Northern Lights” i proszę, jakiego mam pecha – akurat teraz portal zawiesza publikację tekstów. W tej chwili główkuję nad wrzuceniem „Kumpla” na forum „Yaoi Fan”, może warto zaryzykować. Poza tym uwielbiam wywoływać rozczarowanie niespełnionym schematem „A i B się przyjaźnią, A mówi B, że jest gejem, B się oburza i ucina kontakt, ale potem idzie po rozum do głowy i godzi się z A, A i B dalej się przyjaźnią, przeżywają razem sporo przygód i w końcu...” – i w końcu się spotykają w hipermarkecie, A ma chłopaka, B ma dziewczynę i każdy idzie ze swoimi zakupami do własnego domu. Ups, jest happy end uczuciowy, ale tak jakby inny.
10. Ekskursem „To, co się nie może wydarzyć” wygrałam konkurs na najlepszy tekst lutego 2013 na „The Cold Desire” – zdobyłam najwięcej czytelniczych głosów. Najzabawniejsze, że choć wcześniej czytałam ogłoszenie o konkursie, to ani podczas wysyłania tekstu, ani później w ogóle nie myślałam nie tylko o tym, że mogłabym wygrać, ale nawet o samym konkursie. A na koniec miesiąca – niespodzianka.
(Jest coś dziwacznego w wygraniu dzięki Wiktorowi, ale nie zamierzam się skarżyć).
Wygrałam wisiorek w kształcie koliberka – gdy tylko go dostanę, zrobię zdjęcie i wrzucę na blog. Ciekawe, do jakich ciuchów i kolczyków będzie mi pasował.

Część planująca
Na 2013 zaplanowałam sobie napisanie (i opublikowanie) trzynastu tekstów (plus postu rocznicowego, post rocznicowy powinien mi się powtarzać co roku); tytuły niekiedy pełne, niekiedy częściowe, niekiedy robocze:
1. Czwarte uderzenie (napisane!)
2. Włóczykij polski – rozdział IV (napisane!)
3. Strony – rozdział III
4. S.E.S.J.A. Dramat akademicki... (tytuł niepełny, pełny mam)
5. [Remigiusz] (tytuł roboczy, tytuł właściwy poszukiwany, pomysłu zupełnie brak; prawdopodobnie ekskurs; w pisaniu)
6. Patchwork Agaty (tytuł roboczy, tytuł właściwy mam)
7. Patchwork Julka (tytuł roboczy, tytuł właściwy mam)
8. Rozmowy zakulisowe (tytuł roboczy, tytuł właściwy mam)
9. Parapetówka... (tytuł niepełny, pełny mam)
10. Banał[y] nad Dąbskim (nie mogę się zdecydować, czy wybrać „banał”, czy „banały”)
11. Kiedy zaboli
12. Zapalniczka, książka i filozof – rozdział I (tytuł rozdziału I w trzech wersjach)
13. Poezja prostego filozofa (ekskurs)
14. No i ten post rocznicowy, który właśnie mam z głowy

Mam taką cichą nadzieję, że napiszę więcej – ale, nauczona doświadczeniem poprzednich dwóch lat, wiem, że będzie wspaniale, jeśli wyrobię tę założoną normę, a całkiem dobrze, jeśli wyrobię pięćdziesiąt procent (feee, defetyzm).

Przy okazji – spóźnione życzenia wesołych świąt! W ramach urodzinowo-świątecznego prezentu autorskiego idę sobie teraz popisać.

fot. Pexels

CONVERSATION

13 comments:

  1. Ome, wybacz, ale mam do Ciebie prośbę. Szlag mi trafił wszystkie Twoje teksty, które oceniłam, mój pendrive odmówił mi jakiejkolwiek współpracy. Mogłabyś przesłać do mnie na pocztę swoje teksty w wordzie, o ile jeszcze chce tę ocenę ;/, z mojej winy spóźnioną o xxx miesięcy?
    Byłabym wdzięczna o informację, czy nadal chcesz ocenę, a raczej opinię o tekstach (ocena, to takie nieadekwatne słowo w tym wypadku), albo jeśli chcesz wyślij po prostu tekst na maila rora.s@onet.pl. Jeszcze raz bardzo, ale to bardzo przepraszam za opóźnienie i kłopoty.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. "Poza własną stroną wrzuciłam dwa teksty z „Musivum” na stronę „The Cold Desire” oraz jeden (niepełnego „Kumpla”) na forum „Pod Tęczą”; ciągle się łudzę nadzieją przyciągnięcia stamtąd grupki czytelników tutaj i ciągle nie mogę wyjść z podziwu nad swoim nadoptymizmem." Mnie tak przyciągnęłaś :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To wspaniale, ogromnie się cieszę, że Cię przyciągnęłam (i że mi o tym napisałaś). Czyli mój nadoptymizm nie był aż tak "nad".
      Zdradzisz mi swój nick, żebym wiedziała, kto mi doszedł do czytelników? :)

      Usuń
    2. Aż sobie konto założyłam. Fajnie, że tak się cieszysz z nowych czytelników. Chociaż Twoje prace czytam już od dość dawna, ale pamiętam, że pod Twoimi tekstami zawsze były długie komentarze, a mi do głowy nie przychodziło nic poza "Jesteś niesamowita, napisz więcej." :) Teraz mi głupio, że wtedy tego nie napisałam.

      Usuń
  3. Ome: z oceną jestem w lesie i wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze gorzej (właśnie pisze pracę semestralną, później mam przyspieszoną sesję i na początku czerwca wyjeżdżam na dwa miesiące za granicę, gdzie będę miała bardzo utrudniony dostęp do internetu), więc mam dla ciebie pewną propozycję. Podeślę ci drogą mailową to, co uda mi się napisać o poszczególnych opowiadaniach, a całość z jakimś podsumowaniem zamieszczę na t-a po powrocie, pod koniec lata albo na jesieni. W ten sposób będę mogła zająć się trochę krótszymi i mniej wymagającymi tekstami i nie mieć takich przerw w ocenianiu, a ty - chociaż częściowo - doczekasz się oceny wcześniej.
    Jeśli takie rozwiązanie by ci odpowiadało, podaj mi swojego maila, a ja ci na razie podeślę Priamel i Kumpla.

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam!
    Serdecznie zapraszam Cię na nową ocenialnię Konstruktywna Krytyka (http://konstruktywna-krytyka.blogspot.com/). Chcesz uzyskać obiektywną i szczerą ocenę bloga? Zastanawiasz się nad jakością swoich postów? Chcesz się dowiedzieć, w jaki sposób zachęcić czytelników, aby chętniej zapoznawali się z treścią bloga?
    Nasi oceniający mogą Ci w tym pomóc! Nie czekaj i zgłoś się, jesteśmy tu dla Ciebie!

    Jeśli chciałabyś/chciałbyś dołączyć do naszej załogi, zapraszam do zakładki ,,rekrutacja''.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja chcę tylko napisać, że pewnie czytających jest z (tu wpisać dużą liczbę) więcej, niż komentujących. Taka na przykład ja, co zwykle naprawdę chcę skomentować jakiś tekst, po czym dochodzę do wniosku, że przecież nie mam nic mądrego do napisania, zamiast może "wspaniałe" :D. Ale choć się długo nie odzywałam, to czytam dalej, z taką samą niecierpliwością i uwielbieniem do bohaterów.

    Niesamowite wrażenie za to zrobiło na mnie "Czwarte uderzenie", bardzo chcę je jakoś - wyczerpująco, jak na siebie - skomentować, ale muszę raz jeszcze poukładać myśli i powtórzyć tekst.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpisywać na komentarz po dwóch latach to trochę wstyd, ale trudno, i tak odpiszę. Dziękuję, Pandoro :) Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy - i na blogach/w komentarzach, i na żywo.

      Usuń
  6. Informuję, że ocena JEST. W końcu, po pół roku, ale jest. :)

    krytyka-dla-odwaznych.blogspot.com

    Pozdrawiam, Kniga.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja również zapraszam do siebie po ocenę ;), link tutaj: http://musivum-ome.blogspot.com/

    Pozdrawiam,
    Is.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, zepsułam link. Poprawka: http://talking-about.mylog.pl/2014-03-24/musivum

      Usuń
  8. Witam, mam ważną sprawę.
    Zakładam spis blogów i chciała bym aby twój też się w nim znalazł. Jeżeli wyrażasz zgodę
    to proszę abyś zgłosił/a się na ten e-mail: kathy.reen286@gmail.com.
    Tam odeślę wiadomość z resztą informacji.
    Kathy

    OdpowiedzUsuń
  9. Po dwóch latach czekania, za co przepraszam, zapraszam do przeczytania mojej opini i wrażeń po lekturze Musivum. http://magia-zozali.blogspot.com/2015/04/przeczytane-musivum.html

    OdpowiedzUsuń

Back
to top