(Data
pierwotnej publikacji: 28 marca 2010).
„Dialogowa
natura świadomości, dialogowy charakter ludzkiego życia. Jedyną adekwatną formą
językowej ekspresji prawdziwego życia człowieka jest niezwieńczony dialog.
Życie z istoty swej jest dialogowe. Żyć — to uczestniczyć w dialogu: pytać,
słuchać, ponosić odpowiedzialność, aprobować itp. Przez całe życie człowiek
angażuje się w nie bez reszty: ustami, oczami, rękoma, duszą i duchem, całym
ciałem, wszystkimi czynami. Całego siebie zawiera w słowie, które wtapia się
następnie w dialogową tkaninę istnienia, w powszechny sympozjon”.
Michaił M.
Bachtin, „Estetyka twórczości słownej”
Olek
przyszedł pierwszy. Olek zawsze przychodził pierwszy — duchowe braterstwo w
końcu do czegoś zobowiązuje.
To, że przyszedł
pierwszy, było równie naturalne, jak to, że zaraz po przyjściu zrobił sobie sam
herbatę — w jednej z dwóch wygrzebanych dotąd z kartonów szklanek — a potem
rozpakował trochę kuchennych rzeczy, porozstawiał szklanki i spodki na stole,
wyjął ze swojej teczki dodatkową paczkę herbaty, słoik kawy oraz kilkanaście
opakowań jakichś ciastek, wyszukał talerze, porozkładał to wszystko, nawet miał
cytrynę i cukier. Olga, oparta o parapet, przyglądała się przyjacielowi z
mieszaniną zaskoczenia i wdzięczności.
— Dziękuję —
powiedziała, gdy przygotowania zostały zakończone. — W ogóle o tym nie
pomyślałam.
Uśmiechnął
się wyrozumiale.
— Nihil novi
— stwierdził. — Zupełnie nie masz talentów do tego typu spraw.
— Za to ty
masz za nas oboje — odgryzła się.
— A ty jesteś
złośliwa za nas oboje — odparował. — Musisz ludzi czymś nakarmić, skoro chcesz
nimi tyrać.
W zamyśleniu
okręcała przez moment kosmyk włosów wokół palca, nim zapytała:
— Myślisz, że
wystarczy?
— No jasne —
odparł. — Jeszcze ci na jutro tych ciastek zostanie.
— Nie, ja nie
o ciastkach. — Odgarnęła włosy za uszy. — Pytam o mieszkanie. Myślisz, że
wystarczy?
— Metraż na
twoje książki? — zrozumiał. — Szczerze? Nie.
Wybuchnęła
śmiechem, ale szybko spoważniała.
— Poważnie?
— Olka,
dwieście-trzysta nowych książek rocznie to twoje minimum. W tym tempie
wykończysz pojemność tego mieszkania przed habilitacją, uwierz. Zwłaszcza że
już na starcie wchodzisz z jakimiś dwoma tysiącami tomów, nie licząc kser —
zakończył spokojnie. Olga przygryzła usta.
— To na
cholerę ja się przeprowadzałam? — mruknęła wreszcie.
—Żeby nie
zostać przywaloną tymi tomami-tonami w swoim jednym pokoju — przypomniał. —
Ola, jeżeli zrezygnujesz z kuchni i łazienki, będziesz spała na podłodze,
pracowała na suficie, a życie uczuciowo-erotyczne prowadziła poza domem, to
spokojnie wytrzymasz w tym mieszkaniu do profesury belwederskiej.
Jego pełen
powagi ton naukowca objaśniającego oczywiste prawo natury doprowadził Olgę do
żywiołowego wybuchu śmiechu.
— Prawdziwy z
ciebie przyjaciel — powiedziała po chwili, nadal rozbawiona, i podeszła do
stołu. — O, delicje z wiśniami też przyniosłeś, kochany jesteś. — Sięgnęła po
ciastko i rozejrzała się po kuchni w poszukiwaniu swojej herbaty, gdzieś przed
chwilą odstawionej.
— Nie pożryj
wszystkiego — upomniał ją Olek. — To dla gości, przepraszam, dla taniej siły
roboczej.
— Sami się
zaoferowali — zastrzegła się. — No dobra — przyznała, widząc jego kpiącą minę —
dobra, trochę niektórym pomarudziłam, jaka to ja biedna i w ogóle, i przydałby
mi się facet do dźwigania książek na wyższe półki, ale koniec końców
zaoferowali się sami, na nikim niczego nie wymuszałam.
— Powinnaś
się była wcześniej zastanowić nad tym, kogo prosisz — mruknął Olek karcąco. —
Wiesz, jaki zestaw tu zgotowałaś? Trzy osoby, których nie mam potrzeby wymieniać
z imienia, pożrą się na progu, w układzie sił dwóch na jednego, który i tak
będzie sobie dobrze radził.
— Jednego
umieści się w jednym pokoju, a dwóch w drugim — odparła beztrosko, biorąc
szklankę z blatu przy kuchence. — A my się schowamy w trzecim. Jakoś to będzie,
nie marudź. Lepiej sobie kołnierzyk popraw — dodała złośliwie — żeby inna
osoba, której też nie mam potrzeby wymieniać z imienia, nie uznała, że jesteś
mało elegancki.
— Spadaj —
syknął, wygładzając jednocześnie palcami materiał koszuli. Olga zachichotała i
wzięła z talerzyka kolejną delicję.
— Oleczku —
powiedziała między kolejnymi kęsami — jesteś bardzo przystojnym, bardzo
seksownym, bardzo inteligentnym, bardzo przyzwoitym, bardzo czułym, cholera, aż
mnie zęby zaczynają boleć od tego słodzenia ci, bardzo zabawnym, bardzo
kulturalnym, bardzo męskim, założę się, że dostanę próchnicy, bardzo taktownym,
bardzo godnym zaufania, bardzo wyrozumiałym i bardzo serdecznym facetem, a
jeżeli osoba, której oboje nie mamy potrzeby wymieniać z imienia, tego nie
widzi albo nie docenia, to niech się ta osoba pocałuje. Logiczne? Logiczne.
— Bardzo
logiczne — powiedział zgryźliwie, ale uśmiechnął się i wyraźnie poprawił mu się
humor dzięki tej porcji komplementów.
— No widzisz
— podsumowała z zadowoleniem. — A na poważnie, Olek, będzie dobrze, tylko
spokojnie z tym wszystkim. I nie traktuj każdego gestu czy spojrzenia, które
nie są dostatecznie entuzjastyczne, jak kopniaka.
— Wiesz, że
to łatwo tak mówić? — mruknął; ogrzewał właśnie dłonie — trudno powiedzieć, po
co, skoro było tak gorąco — trzymając je tuż przy szklance i wpatrywał się
uparcie w blat stołu.
— Wiem —
zgodziła się. — Ale co ja ci na to poradzę? Mogę tylko mówić.
Uniósł wzrok
i uśmiechnął się lekko.
— Nie wyżeraj
już — skarcił ją po chwili, gdy wyciągnęła rękę po trzecie ciastko. — Pomyśl o
gościach, i to nie w sensie: „żeby nie przyszli, zanim nie skończę wyjadać”.
— To będzie
ostatnie — zapewniła posłusznie, biorąc dwie delicje. Olek już tylko pokręcił
głową i z porozumiewawczym uśmiechem sięgnął po czekoladowego wafla.
Stanęła znów
przy parapecie i dotknęła ramieniem szyby — ciepła, niestety. W całym
mieszkaniu było gorąco, ba, w całym mieście było gorąco, uchylone okno nie
przynosiło takiej ochłody, o jakiej marzyła. Był szósty sierpnia, a co najmniej
do dwudziestego temperatura miała się utrzymywać w okolicach trzydziestu
stopni; przy całym swym umiłowaniu prawdziwego lata Oldze robiło się słabo na
myśl, że czekają ją kolejne dni tego koszmarnego upału. W to piątkowe wczesne
popołudnie przywitałaby deszcz i chłodny wiatr z radosnym okrzykiem.
Dzwonek do
drzwi — krótki, mocny i wwiercający się w uszy — przerwał wyjadanie słodyczy
oraz refleksję nad szczecińską pogodą. Olga otworzyła i pełnym szczerego
zadowolenia głosem powitała trzech gości — na kogo jak na kogo, ale na nich,
jak wiedziała z doświadczenia, zdecydowanie mogła liczyć. Przyglądała się im z
sympatią, gdy zdejmowali buty — Michał zresztą jednocześnie witał się z Olkiem
i skarżył na irytujących pasażerów, bo Julek marudził na tylnym siedzeniu, a
Sebastian czepiał się skrzyni biegów; Julian, kręcąc głową, wyjaśniał, że w
maluchu człowiek się czuje jak sardynka, Sebastian natomiast, pocałowawszy Olgę
w policzek, mruknął, by się w razie czego nie przejmowała Julkiem, bo ten znów
nad czymś pracuje i przez to jest humorzasty oraz czepialski, jak zawsze w
podobnych wypadkach.
— Mamy coś na
później — oświadczył w tym momencie Julek, pokazując długi, szarozielony
karton, kopnął byle jak adidasy i szybko skierował się do kuchni. — Stawiam na lodówce
i nie dotykać, póki nie pozwolę!
— Nie mam
kapci — uprzedziła Olga, patrząc na trzy pary butów, które po chwili zostały
równo ustawione pod ścianą przez Sebastiana.
— Przeżyją
bez — zapewnił ją Michał, przeciągając się. — A ja i tak nie noszę kapci.
— Co Julek
przytargał? — zapytał Olek, podając rękę Sebastianowi.
— Tajemnica —
uciął Julian, który właśnie wrócił z kuchni. — Słyszałem wesołą nowinę, że
podobno przychodzi pewna osoba, której imienia nie wolno wymawiać, jeśli się
nie chce zepsuć sobie dnia, to prawda?
— Prawda —
odparła spokojnie, nie zwracając uwagi na śmiech pozostałych. — Andrzej
przychodzi i to bardzo miłe z jego strony, że daje się zaprząc do moich książek
— zakończyła surowo, patrząc na Julka i Michała ostrzegawczo. — Żadnych awantur,
przynajmniej dopóki wszystkie książki nie staną na swoich miejscach, jasne?
— My ci nie
wystarczymy? — jęknął Michał. — Po co jeszcze Pan Sznurówka? Założę się, że
wyprowadzi z równowagi albo mnie, albo Julka, albo nas obu, i ja przynajmniej
nie zamierzam się z nim szczypać.
— Lubisz za
ostre przyprawy — zwrócił się Sebastian do Olgi, po czym szturchnął przyjaciela
w ramię. — Nie zaperzaj się tak, bo rzeczywiście rozniesiecie we trzech
mieszkanie.
— Ja jestem
bezkonfliktowy — odpowiedział mu Skalnicki z niewinną miną. — Dopóki mnie taki
Andrzej nie wkurwi.
— Poldek go
usadzi — powiedział Julek z nadzieją, gdy przeszli do kuchni, i usiadł na
jednym z krzeseł przy stole; Olga i Sebastian zajęli dwa pozostałe, Michał
natomiast, rzuciwszy plecak pod ścianę, przesunął część talerzy i przysiadł na
brzegu stołu, opierając stopy o krzesło Sienieckiego. — Nie wiem, jak on to
robi, ale zawsze go usadza.
— Tym razem
go nie usadzi, bo nie przyjdzie — uświadomił mu Olek, nalewając do czajnika
wodę mineralną z pięciolitrowej butelki. — Kto co pije?
— Herbatę —
powiedziała Olga jednocześnie z Sebastianem.
— Ja też —
zdecydował się Michał po chwili.
— Jak Poldek
nie przyjdzie usadzać Andrzeja, to ja piję wódkę — mruknął Julek. — A na razie
kawę. Dwie łyżki, ale bez czubka, i łyżka cukru. Czemu nie przyjdzie?
— Jego matka
się źle poczuła — wyjaśniła, sięgając po ciastko. — Jedzcie, Olek tego
nakupował i uraczył mnie wywodem, zresztą całkiem słusznym, jaka to ze mnie
marna gospodyni. Poldek chce z nią posiedzieć, póki nie poczuje się
lepiej, chyba to jakaś reakcja na leki.
— A co jej
jest? — zapytał Sebastian.
— Coś ze
stawami i kręgosłupem, tylko tyle wiem, Poldek nie miał ochoty o tym mówić. —
Spojrzała na Michała uważnie. — Nie żebym cię podejrzewała o nadwagę, ale
siedzisz tak, że ten stół w każdej chwili może fiknąć.
— Sebastian
zajął mi krzesło — oświadczył tonem rozkapryszonego dziecka i lekko kopnął
przyjaciela w udo.
— Zrób to
jeszcze raz, a trzaśniesz tyłkiem o podłogę — ostrzegł Sebastian, chwytając go
za lewą kostkę. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, po czym Michał nie
wytrzymał i wybuchnął śmiechem. — Poczekaj — powiedział Sieniecki mściwie. —
Niedługo przyjdzie pewna osoba i od razu stracisz humor.
— Ty też —
odparował i spojrzał na siedzącą przy drugim końcu stołu Olgę. — Oleńka,
odłączymy dzwonek i będziemy udawać, że nas nie ma, dopóki Sznurówka nie
przestanie walić pięścią w drzwi i sobie nie pójdzie, zgoda?
— Odpada —
ucięła. — Andrzej jest mi potrzebny.
— Boże —
powiedział Julek z wyraźnym przerażeniem, patrząc na nią niczym na upiora. — Ty
się powinnaś leczyć z takich potrzeb.
Olek ze
śmiechu rozlał przy zalewaniu herbat sporo wody; Michał przechylił się, nie
zabierając nóg z krzesła, i z uznaniem poklepał siedzącego koło Olgi chłopaka
po ramieniu, Sebastian natomiast chwycił przyjaciela za pasek spodni i
przytrzymał, dzięki czemu obawa Olgi co do fikających mebli nie stała się
rzeczywistością.
— Jesteś jak
małe dziecko — mruknął, przyciągając Michała, który w pierwszej chwili szarpnął
się z pełnym irytacji: „No co?”. — No nic, po prostu łeb sobie rozwalisz —
odparował. — I zgadnij, kto się z tego ucieszy.
Michał
natychmiast spochmurniał i usiadł porządniej.
— Jeszcze
czego — mruknął. — Nie dam bydlakowi takiej satysfakcji.
— Dajcie
spokój — poprosiła Olga z rozbawieniem. — Co z herbatą? — zapytała, patrząc na
Olka.
— Parzy się —
odparł. — I wyciera — dodał, przecierając blat kuchenny.
— A czy
przychodzi jeszcze pewna osoba, której nie muszę głośno wymieniać, by Olek i
tak wiedział, kogo mam na myśli? — spytał po chwili Michał przebiegle.
Zagadnięty rzucił mu przez ramię mało przyjazne spojrzenie, a Sebastian uderzył
przyjaciela pięścią w łydkę.
— Zamknij
się, jeśli chcesz dostać herbatę — poradził Olek zimno, podając kawę Julkowi.
— I jeśli nie
chcesz dostać herbatą — dodała Olga konfidencjonalnym szeptem. Michał pokręcił
z rozbawieniem głową, ale nie ciągnął już tematu.
— Wy dalej
jak stare małżeństwo — skomentował Julek chwilę później, gdy Olga puściła Olka
na krzesło, a sama usiadła mu na kolanach. — Nic dziwnego, że Olkowi podryw
wychodzi jak Andrzejowi uprzejmość, każdy zakłada, że jesteście parą.
— Zajmij się
własnymi problemami — odmruknął zagadnięty, mieszając swoją herbatę.
— Zejdź z
niego — poradził Sebastian, ale to podziałało na chłopaka niczym płachta na
byka.
— A wy niby
lepsi? — prychnął, patrząc krytycznie na Michała, który, uśmiechając się
wrednie do Sebastiana, kopał na zmianę nogę lub siedzenie krzesła, i na
Sebastiana, który z kolei próbował chwycić przyjaciela za stopę. — Też cholerne
papużki...
— Julian —
powiedział naraz Michał spokojnie, nie podnosząc wzroku — weź się odwal,
dobrze? To, że cię facet rzucił, nie oznacza, że masz się wszystkich dookoła
czepiać.
Na moment
zapadła niezręczna cisza, po czym Julek wycedził wściekle przez zęby:
— Dzięki za
dyskrecję.
— Pieprzę
dyskrecję, gdy ty się na wszystkich wyżywasz — odparował gwałtownie, rzucając
mu mało życzliwe spojrzenie.
— Może
Andrzejowi też od razu powiedz, gdy tylko stanie na progu? — zaproponował z
jadowitą słodyczą. — Co się będziesz krępował, pojeździcie sobie po mnie
wspólnie.
— Ja po tobie
nie jeżdżę — warknął; Sebastian pociągnął go lekko za nogawkę, więc Michał
przygryzł na moment wargę, po czym dodał łagodniej: — Ja się z tobą przyjaźnię,
więc chyba zrozumiałe, że nie lubię, gdy robisz z siebie dup... znaczy
świrujesz — poprawił się szybko. Julek przez chwilę wpatrywał się w
jasnoniebieski obrus z naburmuszoną miną, po czym wzruszył ramionami i mruknął
przepraszająco:
— Mam zły
humor.
— Widać,
słychać i czuć — odparł. — Chwilami tak nieco za bardzo.
— I kto to
mówi — odciął się chłopak. — Jak ty się wściekasz, słyszy to cały twój blok.
— I mój blok
parę osiedli dalej — dorzucił Sebastian filozoficznie, biorąc herbatę ze stołu.
— Ty,
przyjaciel — syknął Michał, znów kopiąc krzesło. — Ale ja — tu zwrócił się do
Julka — jak już się tak wściekam, to z poważnych powodów, a nie przez jakiegoś
durnego faceta, który był tak głupi, by się zabrać.
— Dobra,
dobra. — Machnął ręką, najwyraźniej mając już dość tego tematu. Olga, która
dotąd przysłuchiwała się wymianie zdań z rozbawionym uśmiechem, zapytała z
zainteresowaniem:
— Na przykład
z jakich poważnych powodów?
— Na przykład
nie może czegoś znaleźć w tym swoim bajzlu — powiedział Sebastian, zanim
zapytany zdążył otworzyć usta. — Albo nie ma nic w lodówce, albo pisze recenzję
książki, która mu się diabelnie nie podoba, albo kazali mu napisać coś o
polityce i musi przeczytać „Gazetę Wyborczą”, żeby wiedzieć, kto teraz siedzi
na jakim stołku, albo jakiś przygłup z rządu znów wymyślił coś kretyńskiego i
on się tym przejmuje, zamiast pamiętać, że oni wymyślają głupoty po to, by
zapchać czymś czas swojej kadencji, a nie po to, by cokolwiek naprawdę
uchwalać, albo chwilę wcześniej dostał ode mnie SMS z przypomnieniem, że
następnego dnia ma wizytę u dentysty, albo usłyszał w radiu, że niedługo
wprowadzą zakaz jeżdżenia maluchami i jego samochód właśnie przeżywa traumę w
garażu.
— Skończyłeś?
— zapytał Michał zimno, nie zwracając uwagi na śmiech pozostałych.
— W zasadzie
nie — odpowiedział uprzejmie, odstawiając herbatę i patrząc na przyjaciela z
życzliwym uśmiechem. — Mógłbym dorzucić jeszcze to czy owo...
— No, słucham
— powiedział groźnie, pochylając się ku niemu. — Słucham cię. Co masz jeszcze
ciekawego do powiedzenia o moim samochodzie?
— Spadniesz —
zwrócił mu uwagę, wyraźnie próbując powstrzymać śmiech. Michał zignorował
ostrzeżenie, ale Olga od razu chwyciła brzeg stołu obiema rękami.
— Złaź! —
zażądała surowo. — Siądź sobie na Sebastianie, krzesło możecie rozwalić, mam
jeszcze dwa, ale stół jest jeden i jest mi potrzebny.
— Nie
zachęcaj go — powiedział Olek, pomagając jej przytrzymać stół, który zaczął się
niebezpiecznie unosić. — Michał, zabieraj tyłek, stwarzasz zagrożenie.
— I to niby
ja jestem upierdliwy — mruknął Julek, gdy tamten wstał i oparł się o ścianę.
— Michała nie
przebijesz — pocieszył go Sebastian.
— Nie
zaczynajcie od nowa — poprosiła Olga. — Dajcie mi zebrać siły na te
przepychanki, które się zaczną, gdy tylko przyjdzie Andrzej.
— My cię
właśnie przyzwyczajamy — wyjaśnił Michał, po czym stanął za Sebastianem,
pochylił się, oparł łokcie o jego ramiona, a następnie ze złośliwą miną
strzelił go palcem w nos. Sebastian syknął, odwrócił się gwałtownie, schwycił
prawą dłoń przyjaciela i spojrzał na niego morderczo. W tym momencie rozległ
się dzwonek do drzwi.
— Całe
szczęście — mruknął Olek, spychając Olgę z kolan. — Idziemy otworzyć, może do
tego czasu albo się uspokoją, albo pozabijają. Julek, pilnuj stołu, bo szkoda
ciastek.
— A do czego
ty Olce jesteś potrzebny przy otwieraniu drzwi? — spytał Julian niewinnie,
odchylając głowę w bok, by na niego spojrzeć. — Czyżbyś wyczekiwał kogoś
niecierpliwie?
Olek
spiorunował go wzrokiem i wyszedł; Olga przystanęła na moment w progu, chcąc
przypomnieć Julkowi, by trzymał język za zębami, ale zanim zdążyła to zrobić,
Michał, próbujący się wyrwać z żelaznego uścisku przyjaciela, poprosił ze
śmiechem:
— Ola,
powiedz mu, żeby się odwalił.
— Język mu
zmiażdż, a nie przegub — wtrącił się Julian.
— Czasami —
powiedział Sebastian, dalej mocno go trzymając — mam ochotę przełożyć cię przez
kolano i sprać tak, żebyś przez kilka dni nie mógł usiąść.
Michał
znieruchomiał, po czym na jego twarzy pojawił się kpiący, złośliwy uśmieszek.
— Doprawdy? —
spytał uprzejmie. — A co na to twój Rafałek?
— Pewnie chętnie
by mi pomógł — odparł, nie tracąc rezonu. — Przyniósłby kabel.
Michał
wybuchnął śmiechem, Julek parsknął w szklankę, Olga natomiast, podśmiewając się
pod nosem, wyszła z kuchni. W przedpokoju stali Olek i Wiktor: pierwszy coś
opowiadał, żywo gestykulując, drugi, z rękami w kieszeniach, odpowiadał
monosylabami. Był to jeden z tych momentów, gdy Olga czuła pewną niechęć do
Wiktora — doprawdy, mógłby się nie zachowywać jak mruk, mizantrop i zrzęda w
jednym — i do Olka — mógłby mieć więcej godności i nie skakać tak wokół faceta,
który wysyła mu wyraźny sygnał: „Spadaj” — i do siebie — mogła ich ze sobą nie
poznawać. Szybko się otrząsnęła z tych myśli i przywitała z Wiktorem.
Uścisnęła go
lekko, na co odpowiedział nieco niemrawym objęciem jej jednym ramieniem; był
trochę sztywny, jak zawsze zresztą, ale uśmiechnął się — choć blado — gdy go
pocałowała w policzek. Nie chodziło o jej płeć, jak już zdążyła się
zorientować, ani o nią samą, Wiktor po prostu był bardzo powściągliwy i na
cudzą wylewność reagował z początku niechęcią i wycofaniem, później — gdy już
się przyzwyczaił, jak do niej — jedynie trochę się spinał.
— Cieszę się,
że przyszedłeś, dawno cię nie widziałam — powiedziała z uśmiechem. — Ale pewnie
od czegoś cię oderwałam? — zapytała domyślnie. — Jesteśmy w kuchni, jeszcze nie
ma Andrzeja.
— A będzie? —
Skrzywił się lekko. — Szkoda, psuje nastrój, zanim jeszcze otworzy usta.
— Do tego nie
będzie Poldka, więc nie będzie komu go usadzać — dorzucił Olek, na co Wiktor
tylko odmruknął: „Yhym”.
— Przeżyjemy
— ucięła Olga. — Co teraz tłumaczysz?
— Thriller o
porywanych dzieciach i duchach — odparł bez entuzjazmu. — Tandetne jak na mój
gust, ale w USA to był bestseller i dobrze płacą, więc potem będę mógł
spokojnie wrócić do czegoś ciekawszego.
— Mówiłeś
ostatnio o Jamesie — przypomniał mu Olek. Wiktor wzruszył ramionami.
— Ile osób
czyta dzisiaj Jamesa? — mruknął, poprawiając okulary. — Jamesa owszem,
tłumaczę, ale na razie raczej hobbystycznie niż poważnie, wydawnictwo się
chwilowo wycofało z pomysłu wydania jego nietłumaczonych dotąd powieści.
— Czyli na
razie żadnych szans na więcej Jamesa po polsku? — spytała Olga zawiedzionym
tonem.
— Sfinansuj
wydanie mało opłacalnych i niskonakładowych powieści, które nie znajdą nabywców
i wrócą do kolportera, a dostaniesz Jamesa nawet w błyszczącej, twardej okładce
i z kolorowymi ilustracjami — odpowiedział Wiktor, zawsze wpadający w wisielczy
humor, gdy rozmowa schodziła na politykę wydawnictwa, dla którego pracował. —
Powiedzieli mi na zebraniu, że jak chcę sobie tłumaczyć Jamesa dobroczynnie, to
proszę bardzo, ale i tak to oni mają prawa do tego tłumaczenia, ale i tak tego
nie wydadzą, przynajmniej na razie, więc mam nie zawracać głowy i tłumaczyć
thriller. Powiedz, na co z Jamesa masz ochotę, to ci poszukam oryginałów.
— Zrobię ci
listę — odparła. — Olek dorzuci jeszcze swoje trzy grosze i będzie cała półka.
Zresztą to nie chodzi o oryginalne teksty, są dostępne na przykład na stronie
Gutenberga, ale liczyłam, że w końcu ruszą dalsze tłumaczenia Jamesa.
— Bardziej
nieopłacalne niż James są tylko nasze grecko-łacińskie teksty — mruknął Olek. —
Za dużo dobrego byś chciała.
— A ja bym
chciał kawę — stwierdził Wiktor. — Są jakieś szanse czy od razu zaganiasz do
ustawiania książek?
— Zrobię ci —
powiedział Olek i poszedł do kuchni, odprowadzony nieco karcącym spojrzeniem
przyjaciółki.
— Nie będę
mógł zbyt długo zostać — odezwał się Wiktor po krótkim milczeniu. — Koło
czwartej muszę wyjść, obiecałem jeszcze sprawdzić koleżance jej CV po
francusku.
— Nie ma
sprawy — odparła z uśmiechem. — Jestem wdzięczna za każdą pomoc i w każdej
formie.
— Ładnie tu.
— Rozejrzał się po przedpokoju. — I tu już też masz przygotowane miejsce,
przewidująco. — Uśmiechnął się lekko, patrząc na ciągnące się wzdłuż obu ścian
drewniane półki. — Ile pokoi, trzy?
— Trzy —
potwierdziła, rezygnując z wygłoszenia cisnącej jej się jeszcze przed chwilą na
usta uwagi na temat stosunków na linii Wiktor-Olek. Koniec końców obaj są
dorośli, niech sobie sami rozwiązują te relacje. — Półki są już wszędzie, na
razie będę się cieszyć myślą, że jest jeszcze tyle przestrzeni dla książek, a
potem to wszystko pozapycham i będę rozpaczać, że już nie ma przestrzeni dla
książek.
Kilka minut
później w kuchni toczyła się dość leniwa wymiana zdań; Olek z Sebastianem
raczyli się smaczkami z rad instytutu i wydziału, pierwszy w oparciu o
trzyletnie doświadczenie swoje i Olgi z filologii polskiej, drugi —
siedmioletnie z historii, w tym trzy lata bezpośredniego udziału jako doktor.
Julek wtrącał co jakiś czas historie ze szkoły — czy to z własnych lekcji
francuskiego, czy z lekcji koleżanek i kolegów po fachu, czy z rad
pedagogicznych, czy z zebrań z rodzicami, którzy potrafili niekiedy wprawić
człowieka w większe osłupienie niż najbardziej pomysłowi uczniowie; Michał z
kolei, głównie komentujący zachowania znanych sobie wykładowców z wydziału
humanistycznego oraz filologicznego, chwilami dorzucał uwagi związane z
redakcjami gazet, dla których pisał. Olga, oparta o framugę drzwi, wodziła
wzrokiem od półek do przyjaciół i z powrotem, bardziej pochłonięta planowaniem
układania książek niż słuchaniem rozmowy; zauważyła jednak, że Michał rozsiadł
się na parapecie — więc nic nie fiknie, chyba że Skalnicki wyleci razem z
oknem, co przy jego zdolnościach i gwałtownej gestykulacji jest szalenie prawdopodobne
— Sebastian dalej siedział na wybranym wcześniej krześle, Olek na swoim, Julek
opierał się o — niedziałającą jeszcze, niestety — lodówkę, Wiktor natomiast
zajął trzecie krzesło i najwyraźniej nie czuł się za dobrze między próbującym
go wciągnąć do rozmowy Olkiem i wpadającym mu w słowo Sebastianem, który chyba
nieźle się bawił, obserwując tych dwóch.
Dopiero po
dłuższej chwili Olga uświadomiła sobie, że zgromadzony „zestaw”, jak to
określił Olek, rzeczywiście nie był za szczęśliwy — dla Wiktora. To była akurat
ta część towarzystwa, za którą mniej przepadał — albo raczej przy której czuł
się mniej swobodnie i wskutek tego jeszcze bardziej zamykał się niczym ostryga.
Sebastian był dla niego za złośliwy, Julek za gadatliwy, Olek za mocno nim
zajęty, a Michał — no cóż, Michała było zdecydowanie za dużo, za intensywnie i
za żywiołowo. Z tego, co dotąd udało się Oldze zaobserwować, wynikało, że
Wiktor, owszem, ogólnie lubił Michała — ale z daleka. Czupryna Skalnickiego
zgadzała się z jego charakterem — i Wiktor najwidoczniej obchodził się z
Michałem jak z ogniem: doceniał, szanował, ale na odległość, żeby się nie
poparzyć.
Żeby się nie
poparzyć — to chyba doskonale oddaje jego podejście do ludzi, pomyślała nagle
i, uderzona tym porównaniem, spojrzała uważnie na kolegę. Jeszcze bardziej
pożałowała, że Poldek nie mógł przyjść — z nim akurat Wiktor dogadywał się
dobrze i bez problemu. Z Olkiem też by mógł, gdyby Olkowi tak nie zależało —
Wiktor najwyraźniej jeszcze bardziej niż żywiołowego Michała trzyma na dystans
ludzi, którym na nim zależy.
Olej go choć
raz, pomyślała pod adresem swego duchowego brata. Olej go, bądź miły, ale
jakbyś miał go w nosie, traktuj go na równi z Julkiem czy Sebastianem, do
cholery ciężkiej, przestań mieć tak kretyńsko wypisane na twarzy „Zakochałem
się w tobie”. Zaraz tam podejdę i zdzielę cię czymś w łeb, słowo...
Morderczy
zamiar został udaremniony przez kolejny dzwonek do drzwi, na który Julek
zareagował przeciągłym:
— Nieee... A
liczyłem, że mu książki w domu na łeb spadną i będzie po kłopocie.
— Postarajcie
się nie zabić — odmruknęła Olga i poszła otworzyć.
Andrzej
czasami umiał być miły — miała nadzieję, że dziś akurat będzie miał taki dzień.
Trwała w tej nadziei, kiedy Andrzej po wejściu do mieszkania, zdjęciu butów i
postawieniu teczki pod wieszakiem przywitał się uprzejmie, pocałował ją w
policzek, wygłosił kilka miłych słów pod adresem półek w przedpokoju —
doskonały pomysł, świetnie wykorzystany metraż — ale nadzieja się ulotniła, gdy
z kuchni wyjrzał Michał.
— O, Andrzejek
— powiedział ten ostatni tak uprzejmym tonem, że Olga natychmiast zaczęła się
zastanawiać, czy właśnie nie dosypał czegoś do szklanki przeznaczonej dla
nowego gościa.
— O,
Skalnicki — odpowiedział Andrzej, unosząc brew. — Niech zgadnę, gdzieś tam jest
pewnie i nasz blond grafoman?
— „Nasz”? —
powtórzył Michał, po czym zwrócił się w stronę kuchni i krzyknął ze zgrozą w
głosie: — Julek, chowaj się, Andrzej chyba właśnie zaczął cię lubić!
— Olu —
Andrzej spojrzał na nią ze współczuciem — ja i Olek z pewnością
wystarczylibyśmy do twoich książek, po co sprowadzasz sobie na głowę...
— Ani słowa —
przerwała z irytacją. — Wytrzymajcie przez parę godzin w jednym mieszkaniu, to
naprawdę nie jest taki wyczyn.
—
Polemizowałbym — stwierdził Michał i schował się w kuchni.
— Masz dziwny
sposób dobierania sobie znajomych — skomentował Weredecki.
— Błagam —
jęknęła i zakryła sobie dłońmi uszy. — Chcę mieć jak najszybciej książki na
półkach, bo do szału doprowadza mnie to, że nie mogę się do niczego spokojnie
dostać bez rozwalania kartonów, jak skończymy, możesz komentować do woli, ale
teraz wykaż się odrobiną człowieczeństwa i po prostu pomóż, bez prowokowania
awantur. Dobrze? — spojrzała na niego wyczekująco, opuszczając ręce. — Trochę
humanitaryzmu, dosłownie na parę godzin, a później skaczcie sobie do oczu. Zrób
to dla mnie.
Andrzej,
wyraźnie rozbawiony, uśmiechnął się lekko.
— Niech ci
będzie — zgodził się. — Wyjątkowo mogę się poświęcić, ale później to sobie
odbiję.
— Później to
i potop — prychnęła Olga. — Bylebym miała książki na półkach, bo nie mogę tu
mieszkać.
W kuchni
panował spokój — na mrukliwe „dobry” Andrzeja odpowiedziało mu równie mrukliwe
„cześć” reszty; najwyraźniej Olek namówił Julka do zachowania spokoju, a
Sebastian okiełznał Michała — pewnie dlatego stał teraz obok niego przy
parapecie, gotów w każdej chwili poskramiać ostry język przyjaciela. Jedynie
Wiktor nie wymagał pilnowania i w tym momencie Olga błogosławiła jego
ostrygowaty charakter — przynajmniej tu nie będzie scysji. Raczej.
— Jest już po
pierwszej — powiedziała, zerkając na zawieszony nad lodówką zegar w kształcie
siedzącego kota. — Nie ma co się tak kisić, chłopaki, idziemy układać. Mam
szczegółowy plan... — Wyciągnęła z kieszeni trzy złożone w kilkoro kartki
formatu A3 i rozłożyła, ale zdążyła tylko rzucić okiem na notatki, nim Julek
wyrwał jej papiery z rąk.
— Rany boskie
— jęknął, przekładając kartki. — Pomijając już to, że piszesz tak, jakbyś
próbowała rozpisać długopis, to chyba oszalałaś. Ty masz te półki szczegółowo
podzielone wedle pokojów i ścian?
— Wedle
dziedzin, języków i autorów — poprawił Olek. — Razem to układaliśmy.
— Nie
zdołaliśmy wymyślić sposobu na ułożenie książek, tak by były i w porządku
chronologicznym, i w porządku alfabetycznym, i w porządku tematycznym, i w
porządku gatunkowym, i w porządku ich wydania, i w porządku ich nabycia —
poskarżyła się. — Kombinowaliśmy różnie, ale w końcu trzeba było się ograniczyć
tylko do połowy wytycznych.
— Układanie
książek z Olką to gehenna — stwierdził Olek, zabierając Julkowi kartki. — Czekałem
tylko, kiedy jeszcze jej się zachce kolejności wedle kolorów okładek, ale jakoś
na to nie wpadła.
— Tylko
pozazdrościć problemów egzystencjalnych — prychnął Julek, patrząc na nią z
niedowierzaniem. — To teraz będzie trzeba z tymi rozpiskami ganiać od kartonu
do kartonu i wyszukiwać odpowiednie tytuły?
— Widać, że
mnie nie doceniasz — odparła z godnością. — Spis robiliśmy jeszcze przed
pakowaniem książek, każda kartka obejmuje jeden pokój, a kartony są dostosowane
do półek. Teraz tylko trzeba rozpakować odpowiednie kartony na odpowiednie
półki i koniec.
Julian
pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą.
— Założę się,
że jest w tym jakiś haczyk — mruknął; Michał właśnie wyjął kartki z rąk Olka i
oglądał je z nieco dziwnym wyrazem twarzy, a Sebastian zaglądał mu przez ramię.
— Kto rysował
te oznaczenia półek? — spytał naraz Skalnicki.
— Ja —
powiedział Olek. — A co?
— A bo lewo i
prawo masz zaznaczone na odwrót — odparł, patrząc na niego z rozbawieniem. Olek
wzruszył ramionami.
— Co za
różnica — stwierdził.
— Olek się do
stron nie przywiązuje — roześmiała się Olga. — Jak gdzieś razem jedziemy i on
prowadzi, to na polecenie „Skręć w prawo” skręca w to prawo, które mu akurat
podpasuje.
— Strony to
kwestia czysto umowna — powiedział obronnie.
— Dobrze,
dobrze. — Poklepała go po ramieniu. — Najważniejsze, że jakoś ogarnęliśmy te
półki. Trzeba się będzie chyba rozdzielić na pokoje... — zaczęła.
— Aż tak się
boisz, że się pożremy? — zapytał Andrzej kpiąco.
— Powiedzmy,
że dbam o dobrą atmosferę przy pracy — odparowała. — Ty pójdziesz ze mną.
Michał
wybuchnął śmiechem, Andrzej natomiast, nie tracąc rezonu, spojrzał na niego z
politowaniem, po czym zwrócił się do Olgi:
— Rozumiem,
że dbasz o stan moich nerwów, więc dziękuję.
Olga ugryzła
się w język. Nie powie mu, że poświęci stan swoich nerwów dla dobra nerwów
pozostałych, nie powie mu tego... przynajmniej dopóki książki nie staną na
swoich miejscach.
— Michał z
Sebastianem pójdą do średniego pokoju, my do najmniejszego, a Olek z Julkiem i
Wiktorem do największego — wyjaśniła układ sił. Podchwyciła nieco zawiedziony
wyraz twarzy przyjaciela, ale nie miała wyrzutów sumienia z powodu dorzucenia
mu Juliana. Olek sam na sam z Wiktorem zajmowałby się wszystkim, tylko nie
układaniem książek, a umieszczony w innym pokoju, chodziłby pod byle pretekstem
do tego, w którym byłby Wiktor — Julek miał zatem stanowić swoiste
zabezpieczenie, gwarantujące, że wszyscy zajmą się tym, czym zająć się powinni.
— Kartony są odpowiednio pooznaczane, więc będzie łatwo.
— Kartony są
odpowiednio pooznaczane, więc nie będzie łatwo — poprawił Olek. — Tu właśnie
kryje się haczyk, który słusznie podejrzewałeś — zwrócił się do Juliana, który
już stał w progu kuchni.
— To znaczy?
— Zobaczysz —
uśmiechnął się złowieszczo. — Zobaczysz.
— Robisz mnie
w konia — uznał tamten po chwili namysłu i wyszedł.
— Ładny bufet
— powiedział Andrzej, patrząc na stół. — Niech zgadnę... znając marne zdolności
Olgi do podobnych rzeczy, podejrzewam, że to z ciebie jest taka dobra kuchta. —
Spojrzał na Olka z kpiną.
— W twoich ustach
to brzmi prawie jak komplement — odparował Olek, niezbity z tropu.
— Nie
pochlebiaj sobie, to nie był komplement.
— Całe
szczęście — stwierdził — bo już sam twój, dzięki wszystkim bogom olimpijskim,
jedyny i zdecydowanie niepowtarzalny urok osobisty sprawia, że człowiekowi
miękną kolana, komplement to by było dla mnie zdecydowanie za dużo szczęścia.
Otóż to,
Olek, bądź właśnie taki, pomyślała Olga. Bądź właśnie taki, jaki jesteś zwykle,
zabawny, inteligentny, w razie potrzeby trochę złośliwy i kpiący, niedający się
zbić z pantałyku, odcinający się w żartobliwy, ale i wyznaczający granice
sposób. Bądź właśnie takim, a nie rozkochaną, przymilną ciapą, która traci cały
swój męski urok, w momencie gdy na horyzoncie pojawia się Wiktor. Nie wiem,
czemu jego obecność tak negatywnie wpływa na twój proces myślowy, ale zacznij
nad tym wreszcie panować, do ciężkiej cholery, bo ci dziś wieczorem krzywdę
zrobię, gdy zostaniemy sami.
— Obiecałem
Oli być dla was wyrozumiały, więc wyjątkowo pozwolę ci mieć ostatnie słowo —
odezwał się Andrzej, nie rezygnując z kpiącego tonu. Olek poklepał go
przyjacielsko po ramieniu.
— Grunt to
żywić właściwe złudzenia — powiedział życzliwie. — To my idziemy do swojego
pokoju.
Andrzej już
zamierzał coś powiedzieć, gdy do kuchni wparował Julek — najwyraźniej nie w
humorze.
— Olga —
powiedział wzburzonym głosem — ty naprawdę jesteś kopnięta. I ty też — dorzucił
w stronę Olka — skoro to widziałeś i jej nie wybiłeś z głowy.
— O co
chodzi? — zainteresował się Sebastian, który dotąd wraz z Michałem obserwował z
wyraźnym zaciekawieniem rozwój dyskusji na linii Olek-Andrzej.
— O to —
wycedził Julek — że te pokopane filologi klasyczne pooznaczały sobie kartony w
swój klasyczny, pokopany sposób. Jakieś frazy po łacinie, po grecku, bo
dopatrzyłem się w tych bazgrołach alfy, bety i omegi, i jeszcze po jakiemuś, co
wygląda jak poskręcane robaki, to chyba arabski.
— Hebrajski —
poprawiła go Olga z niesmakiem. — Różnica jest wyraźna.
— Wyraźna to
mi się właśnie pokazała różnica między normalnym filologiem a filologiem
klasycznym — zirytował się. — Powiedz mi, dziewczyno, ilu z tu obecnych zna
niby hebrajski, co?
— Ja —
odpowiedziała Olga tonem mówiącym, że to oczywiste.
— I ja —
dodał Olek.
— I ja. —
Michał uśmiechnął się z satysfakcją, gdy spoczęło na nim nieco zaskoczone
spojrzenie Wiktora, zdumione Julka i niedowierzające Andrzeja.
— Alfabet i
jeden psalm — mruknął Sebastian, patrząc w sufit.
— Alfabet,
koniugacje jeszcze jakoś pamiętam, i cały długi psalm — uściślił. — Umiem
czytać, pisać i wyrecytować jeden psalm, to i tak trzysta procent tego, co po
hebrajsku umiesz ty albo Julek.
— Ja znam
grekę — przypomniał Sebastian. — Alfabet. I kilka sentencji. Łacinę znam bardzo
dobrze, z tego, co pamiętam, Wiktor też z nią nieźle stoi, Michał po łacinie
jakoś się porusza, więc widzisz, Julek, nie jest tak źle, to wy, neofilolodzy,
zaniżacie poziom.
— Bądź łaskaw
nie stawiać mnie z nim w jednym szeregu — mruknął Andrzej.
— Popieram,
to niehumanitarne względem Julka — zgodził się Michał.
— Starczy —
ucięła Olga, widząc, że zanosi się na kolejną wymianę mało sympatycznych uwag.
— Julek, nie marudź, masz pod ręką Olka, on ci powie, który karton kiedy i
gdzie rozpakować.
Po
rozdzieleniu kartek z planami zabrali się żywo do pracy, choć Julek na początku
parę razy wpadł do najmniejszego pokoju z pretensjami. Najpierw, rozdrażniony,
zapytał, dlaczego kartony ze słownikami muszą mieć opis z „Exegi monumentum”,
które go prześladowało przez cały pierwszy rok studiów; następnie, wyraźnie
zirytowany, zajrzał ponownie i zażądał wyjaśnienia, dlaczego kartony z
literaturą antyczną muszą być zabazgrane jakimś wierszem po grecku, dlaczego
ten wiersz musi być taki długi i dlaczego Olek musi mu koniecznie recytować ten
wiersz nad głową, wybijając metrum na jego ramieniu; wreszcie wparował jak
burza, niemal tratując Andrzeja, i wściekłym tonem oświadczył, że jeśli jeszcze
raz usłyszy po hebrajsku psalm sto czwarty, którym Olga sobie opisała kartony z
„literaturą fachową”, to pan magister-prawie-doktor Aleksander Kamieniecki
dostanie którymś z tych kartonów w łeb, i to jest informacja nie tylko od
niego, Julka, ale i od Wiktora, który też ma dosyć tego pieprzniętego filologa
klasycznego, którego muszą znosić na przestrzeni tych kilkunastu metrów
kwadratowych.
— Może ty tam
idź — zakończył Julian, patrząc na rozmówczynię morderczo. — Zamkniemy za wami
drzwi i możecie wtedy we dwójkę deklamować sobie nawet całą „Iliadę”, „Eneidę”,
Biblię czy co tam chcecie, w oryginale i wszystkich dostępnych przekładach,
tylko niech ja już nie muszę tego wysłuchiwać!
— Julek! —
dobiegł ich głos rozbawionego Olka. — Wracaj, już nie będę, słowo! No chodź —
powtórzył, wchodząc do małego pokoju. — Przepraszam, zapomniałem, jaką masz
traumę po dwóch poprawkach z łaciny.
— Spadaj —
syknął chłopak. — Ostrzegam, jeszcze raz usłyszę to hebrajskie szeleszczenie, a
oberwiesz którymś ze słowników.
— A ja cię
ostrzegam — powiedziała Olga groźnie — że jeśli spróbujesz użyć do czegoś
takiego którejkolwiek z moich książek, szczególnie któregoś ze słowników,
szczególnie ze słowników łaciny, to ja ci zrobię krzywdę.
Julian
spojrzał na nią tak, jakby się zastanawiał, czy ma do czynienia z osobą
niespełna rozumu, potem w podobny sposób spojrzał na Olka, po czym przeniósł
wzrok na Andrzeja i — najwyraźniej wybierając mniejsze zło — wyszedł z Olkiem z
pokoju.
— Nie
komentuj — poprosiła Olga, widząc, że Andrzej otwiera usta. — Układaj ładnie
książki, możemy pogadać o czymś przyjemnym, tylko nie komentuj, wystarczy, że
Julek marudzi za trzech.
— Trzeba było
się lepiej zastanowić nad tym, kogo zapraszasz — odciął się Andrzej, ale —
chwała mu za to, pomyślała Olga z ulgą — na tej uwadze poprzestał.
Przez jakiś
czas praca szła wartko i sprawnie, bez przeszkód. Andrzej w cztery oczy
potrafił być naprawdę wspaniałym rozmówcą, interesującym, dowcipnym, nawet
sympatycznym. Olga czasami miała wrażenie, że jego wredny charakter uaktywniał
się tylko w dwóch przypadkach: albo wtedy, gdy wokół było więcej ludzi — to
chyba była reakcja: „Tyle was? To ja wam pokażę, kto tu ma ostatnie słowo!” — albo
wtedy, gdy w towarzystwie znajdowały się osoby, których Andrzej po prostu nie
trawił — vide Julek i Michał, sama już nie wiedziała, który go bardziej
denerwował. Kiedy jednak byli sam na sam, tylko ona i on, mogli zatopić się w
dyskusji tak mocno, że zupełnie się wyłączali na świat zewnętrzny. Tak było i
teraz; dopiero w pewnej chwili Olga jakby się otrząsnęła, chwyciła prawą rękę
Andrzeja, spojrzała na jego zegarek i powiedziała ze zgrozą:
— Rany
boskie, dochodzi trzecia, my tak gadamy od prawie dwóch godzin, a nawet jednego
kartonu do końca nie rozpakowaliśmy!
— To ty
zaczęłaś — przypomniał jej z uśmiechem. — Gdybyś nie wypytywała mnie o tę
konferencję genderową i gdybyśmy potem nie przeskoczyli z gender studies na
powieści Szafrańskiego, a z powieści Szafrańskiego na Derridę, chociaż to
profanacja dla Derridy, by go łączyć z Szafrańskim, to rozpakowalibyśmy więcej
kartonów.
— Zastanawiam
się — mruknęła ponuro, ignorując kolejną złośliwość pod adresem Juliana — jak
to wygląda w pozostałych pokojach. Układaj dalej, zaraz wrócę.
Mądrość
życiowa uczy — jak Olga zdołała się zorientować w ciągu kilku lat przebywania w
swoim środowisku — że humanistów, którzy mają coś zrobić, nie zostawia się z
książkami bez niehumanistycznego nadzoru. Sama była tego najlepszym dowodem —
ona, Andrzej i ich niemal dwugodzinna rozmowa, sprowokowana książką „Grzeczne
dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą” Ute Ehrhardt.
Kolejne potwierdzenie tej tezy znalazła w średnim pokoju: Sebastian siedział na
podłodze, wsparty plecami o dwa zamknięte kartony, i czytał „Imperium”
Kapuścińskiego, a Michał, opierający się o ramię przyjaciela, zatonął w
„Książkach zakazanych” Paszylka. Trzy stojące na środku pokoju pudła były
puste, dwie półki zapełnione, poza tym jednak nic nie zostało zrobione.
— Nie za
dobrze wam? — zapytała z mimowolnym rozbawieniem. — Przecież masz własnego
Kapuścińskiego — dodała, gdy obaj podnieśli głowy i spojrzeli na nią.
— Mam —
przyznał Sebastian — ale zawsze, jak dorwę „Imperium”, nie mogę się oderwać.
— Pożyczysz?
— wtrącił się Michał, unosząc duży, ciemnofioletowy tom.
— Pożyczę —
zgodziła się. — W ogóle ona nie powinna być tutaj, tylko w małym pokoju, założę
się, że to Olek pomylił kartony przy pakowaniu. Jak przeczytasz, to może ty mi
wyjaśnisz, czemu wśród tych zakazanych książek nie ma „Pani Bovary”, ani w
rozdziale o przyczynach społecznych, ani obyczajowych, ani żadnych innych.
— Nie ma? —
zdziwił się i szybko sprawdził spis treści. — Rzeczywiście nie ma... — mruknął,
kartując książkę.
— Ruszcie się
— pogoniła ich Olga. — Więcej macie do wypakowania niż wypakowaliście.
W największym
pokoju sytuacja przedstawiała się niewiele lepiej: jakieś pięć czy sześć
opróżnionych kartonów stało przy drzwiach, reszta, nadal zaklejona, zajmowała
połowę podłogi, a „siła robocza” najwyraźniej miała przerwę. Olek siedział na
jednym z pudeł, z „Odami zwycięskimi” Pindara w lewej dłoni i, gestykulując
żywo prawą, opowiadał pozostałym o liryce greckiej. Julek, leżąc na brzuchu i
podpierając podbródek na skrzyżowanych rękach, słuchał z wyrazem rezygnacji na
twarzy — pewnie uznał, że lepsze to niż wcześniejsza łacińsko-grecko-hebrajska
mieszanka. Wiktor z kolei...
Wiktor z
kolei, jak stwierdziła Olga z pewnym zaskoczeniem, słuchał uważnie. Siedział na
innym kartonie, w sporej odległości od Olka, ale słuchał wywodu o Pindarze z
wyraźnym zainteresowaniem. Zaskakujące było nie tyle samo zainteresowanie, co
spojrzenie słuchacza, Wiktor bowiem patrzył na Olka w zupełnie inny niż
wcześniej sposób. Nie można nawet powiedzieć, że patrzył — on się wpatrywał,
nie odrywał od mówiącego wzroku, słuchał z widocznym napięciem. Był to jeden z
tych nielicznych momentów, gdy Oldze przechodziło przez myśl, że Olek nie
stracił dla Wiktora głowy tak zupełnie bezpodstawnie; to spojrzenie, ten wyraz
twarzy, tę pełną uznania i szacunku uwagę, jakie można było teraz dostrzec,
podchwyciła parokrotnie już wcześniej: na tamtym sympozjum, gdy oni się
poznali, na jakimś spotkaniu u Olka, po jej obronie, podczas wyjścia do teatru
większą grupą. Gdy Olek mówił — gdy zapominał o tym swoim „Ach, zakochałem się
w tobie na zabój” i był sobą, był takim, jakim Olga go naprawdę kochała i
rozpoznawała: szalenie kompetentnym, świetnie obeznanym w literaturze greckiej
magistrem filologii klasycznej, o krok już tylko od doktoratu, człowiekiem,
który potrafił całą noc przegadać o Arystofanesie i wcale nie wyczerpał
wszystkich wątków, rozmówcą, którego chciało się słuchać i słuchać bez końca,
urodzonym i utalentowanym gawędziarzem — gdy Olek był właśnie taki, Wiktor zdawał
się gubić gdzieś swoją skorupę i — dopiero teraz ta myśl uderzyła Olgę — i
dawał mu się zafascynować. Tak, Wiktor był najwyraźniej zafascynowany tym, co
Olek mówił i chyba tym, jak Olek mówił — a Olek, ta cholerna pierdoła, zamiast
to zauważyć i grać w tym kierunku, odstawiał na co dzień jakąś przeklętą
donkiszoterię. Ba, żeby donkiszoterię — zachowywał się momentami jak Albin ze
„Ślubów panieńskich” i jeżeli Olga kiedyś, jeszcze w liceum, doskonale
rozumiała reakcje Klary, to teraz, gdy bezpośrednio patrzyła na to
„albinowanie” z boku, sama się w Klarę zamieniała.
— Chłopaki —
odezwała się wreszcie, odrobinę wbrew sobie — cieszę się, że tak się wam dobrze
słucha wykładu Olka, ale ruszcie się trochę do układania książek, co?
— Jezu, no
wreszcie — jęknął Julek, siadając i przeciągając się z głośnym westchnieniem. —
W końcu ktoś mu przerwał, ja już tyle razy mu mówiłem, że to nie uniwerek, ale
Wiktor na mnie w kółko powarkiwał — dodał złośliwie. Wiktor wzruszył ramionami,
znów z miną obrażonej ostrygi.
— Jak ci
przeszkadzało, mogłeś wyjść — mruknął, poprawił okulary i wstał. — Ale Ola ma
rację, ja się biorę za tę półkę.
Olek spojrzał
na Olgę wzrokiem skrzywdzonej niewinności, na co odpłaciła czymś, co miało
stanowić ostrzeżenie: „Nie zrób z siebie teraz debila”, ale chyba
nieszczególnie jej wyszło, Olek bowiem po chwili podszedł do Wiktora, znów w
wersji „Ach, jak się zakochałem” i wszystko wróciło do normy.
Ostryga,
głupek i profanator — podsumowała ich z irytacją w myślach i wyszła z pokoju;
„profanator” odnosiło się do Julka, który patrzył na kartony oznaczone
hebrajskimi frazami z takim wyrazem twarzy, jakby ktoś mu ukradł pomysł na
powieść. — Wiktor ma temperament zdechłej ryby, Olek sentymentalnego kochanka i
chyba go dziś przerobię na kolejną półkę, a Julian mógłby mieć trochę szacunku
dla języków klasycznych.
Humor jej się
poprawił, gdy wróciła do najmniejszego pokoju: Andrzej zdążył już wypakować
kilka kartonów i ustawić książki na wyższych półkach, czyli tam, gdzie sięgnąć
można było, jeśli się liczyło powyżej metra osiemdziesięciu. Sto siedemdziesiąt
jeden centymetrów filologa klasycznego, jakie przedstawiała sobą Olga,
zdecydowanie nie miało na to szans.
Jakiś czas
później — prawie połowa półek została zapełniona, puste kartony stanowiły
liczną grupę — do pokoju zajrzał Michał.
— Robimy
fajrant — oświadczył wesoło i odgarnął włosy sprzed oczu. — No, nieźle —
mruknął, patrząc na poustawiane książki. — W porównaniu z wami jesteśmy w
lesie, ale wy macie mniejszy metraż... Zbieramy z Sebastianem zamówienia —
dodał. — Herbata, kawa, cytryna, cukier... arszenik? — zaproponował uprzejmie,
zwracając się do Andrzeja.
— Jeżeli
alternatywa brzmi: herbata z tobą lub z arszenikiem, oczywiście, że wybieram
arszenik — odparł Andrzej równie kurtuazyjnie.
— Podejrzewam,
że twoi studenci wybraliby podobnie, gdyby alternatywa brzmiała: konsultacje u
ciebie lub arszenik — stwierdził.
— Ty wybrałeś
poprawkę — odparował Weredecki z tak wrednym uśmiechem, że Olga postanowiła
szybko przerwać tę wymianę zdań, tym bardziej że irytacja na twarzy Michała
kazała się spodziewać ostrzejszego starcia.
—
Obiecaliście mi! — przypomniała im stanowczo. — Miał być spokój na czas
rozpakowywania, kiedy indziej się pożrecie. No, pokażcie, że jesteście
mężczyznami i umiecie dotrzymać słowa — dorzuciła, bo miny obu zdradzały chęć
na gwałtowniejszą wymianę słów.
— No,
Skalnicki? — spytał Andrzej protekcjonalnym tonem. — Jesteś mężczyzną czy moje
wątpliwości pod tym względem są uzasadnione?
Michał w
pierwszej chwili wyraźnie miał ochotę jakoś się odgryźć — ale naraz rozluźnił
się, roześmiał i pokręcił głową.
— Cały
Andrzejek — powiedział pobłażliwie. — Miej sobie to ostatnie słowo, skoro tak
ci to potrzebne do szczęścia. To co, dwie herbaty? — bardziej stwierdził, niż
zapytał, i wyszedł, zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć.
Ku ogromnej
uldze Olgi Andrzej ograniczył się tylko do zgryźliwego: „Przynajmniej do
robienia herbat się nadaje”, którego nikt poza nią nie usłyszał. Była już
trochę zmęczona, głodna i właśnie zaczęła się obawiać tego, co może przynieść
dłuższe przebywanie razem w jednym pokoju wrednego Andrzeja, wybuchowego
Michała i obrażalskiego Julka, plus nieszczypiący się z przeciwnikiem
Sebastian, który zawsze bronił Michała przed najazdami innych, choć sam
dogadywał mu radośnie — obaj sobie dogadywali, tak gwoli ścisłości, chyba
droczenie się ze sobą stanowiło dla nich dowód przyjaźni — plus ostryga i
wielbiciel ostrygi, jak się Olek nie weźmie w garść, to zacznie go nazywać w
ten sposób, plus ona sama, marząca przecież tylko o tym, by wszystkie książki
stanęły już na swoich półkach.
Będzie się
działo. Cholera, rzeczywiście zestaw do pomocy dobrała tak na chybił trafił, że
pewnie ją trafi, szlag.
Poczuła się lepiej, gdy zobaczyła średni pokój: jedna trzecia półek została zapełniona
książkami zgodnie z wytycznymi z kartki, puste pudła, włożone jedne w drugie,
stały równo pod parapetem, obok, w dwuszeregu, kartony pełne — robota
Sebastiana, widać to gołym okiem, radosną twórczość Michała można było
podziwiać obok, w postaci walających się na podłodze poszarpanych kawałków
brązowej taśmy klejącej. Biedny Sebastian, pewnie bałagan, jaki tu musiał
poprzednio panować, doprowadzał go do apopleksji.
Jedno z
większych pudeł — na szczęście pustych, zapewne wiedzieli, że zamordowałaby ich
za stawianie herbaty na jej książkach — odwrócone do góry dnem, zmieniło się na
chwilę w prowizoryczny stolik, na którym umieszczono ciastka i szklanki.
Spodków nie było, widać słusznie uznano, że zajęłyby za dużo miejsca.
Pokój był
pomalowany na zielono — na ciemną, butelkową zieleń, do której Olga miała
ogromną słabość — co w połączeniu z wykonanymi z ciemnego drewna półkami
tworzyło piękne połączenie. Przyglądała się przez moment w zamyśleniu
ustawionym książkom — wielobarwne szeregi grzbietów o różnej szerokości, wysokości
i z elementami zdradzającymi wiek wzbudzały nieodmiennie przypływ czułości.
Były cudowne, były wspaniałe, były jej, jej własne, nikt inny nie miał do nich
prawa; były szczęśliwe — o, zdecydowanie! — właśnie tu, z nią, bezpieczne i
upragnione...
— Olka, nie
módl się do swoich półek. — Rozbawiony głos Michała wyrwał ją z zamyślenia. —
Masz taką minę, jakbyś zaraz miała klęknąć i zmówić pacierz mola książkowego,
zlituj się i siadaj, bo ci herbata wystygnie.
— Profanator
bez księgozbioru — mruknęła z uśmiechem, gdy ten wychodził z pokoju, po czym
usiadła obok Olka, który właśnie wygodnie wyciągnął nogi i oparł się o puste
jeszcze półki za sobą.
Przynajmniej
raz nie gania za nim z wywieszonym jęzorem — pomyślała nieżyczliwe pod adresem
przyjaciela i Wiktora, który siedział po drugiej stronie pokoju, wraz z Julkiem
masującym sobie ramię.
— Masz za
duże, za ciężkie i za liczne książki — oświadczył ten ostatni, napotykając
wzrok Olgi. — Poza tym masz upierdliwego Olka, który uważał, że wyjaśnianie mi,
czym się różni trochej od jambu i anapestu, będzie takie strasznie zabawne.
— Nie
rozróżniasz stóp — roześmiał się Olek, sięgając po stojącą między nim a Olgą
szklankę z herbatą. — Chciałem ci pomóc w pozbyciu się tej hańbiącej cechy i
dla lepszego zademonstrowania wybijałem ci te stopy.
— Na moich
plecach? — warknął Julian.
— Były pod
ręką — wypalił Olek, najwyraźniej zanim zdążył się zastanowić, co mówi.
Uuu,
Oleczku... — pomyślała Olga, z trudem panując nad swoją twarzą. — To masz
przechlapane. Powiedzieć mierzącemu metr sześćdziesiąt dziewięć Julkowi coś, co
sugeruje: „ale ty niski jesteś”, to jak oblać się miodem i wbiec z wrzaskiem
między pszczoły czy osy, czy szerszenie, w każdym razie między coś, co ma żądła
i chętnie ich używa. Wyrazy współczucia, requiem aeternam et requiescas in
pace, infelix amice1.
— Słucham? —
zapytał Julek podejrzanie spokojnie. W tym momencie należało dziękować wszelkim
bóstwom olimpijskim, że Sebastian z Michałem urzędowali znów w kuchni, Andrzej
poszedł do toalety, a Wiktor najwyraźniej się wyłączył. — Możesz powtórzyć?
Olga dałaby
głowę, że Olek na gwałt próbuje teraz znaleźć jakieś niewinne wyjaśnienie
swoich słów.
— No a gdzie
miałem wybijać, na twojej głowie? — zaryzykował.
— Chcesz
powiedzieć, że też byś bez problemu dosięgnął? — wywarczał Julek.
Kłopot z
Julianem polegał na tym, że był szalenie drażliwy na punkcie trzech kwestii:
swoich — z reguły nieudanych — związków, swojego pisarstwa i swojego wzrostu. O
ile Olek był bardzo taktowny w sprawach sercowych, z racji bycia naukowcem
parającym się jedynie pisaniem fachowym nie stanowił żadnego zagrożenia w
postaci konkurencji twórczej, a jako filolog klasyczny i staropolanin miał
zawsze możliwość bronić się stwierdzeniem: „Ja się nie znam na współczesnej
powieści”, gdy genderowo-queerowo-postmodernistyczne zabiegi literackie Juliana
wydawały mu się nie do przełknięcia, o tyle w kwestii wzrostu mógł działać na
nerwy samym swoim istnieniem. Prawda była bolesna: Julek miał metr
sześćdziesiąt dziewięć, Olek — metr osiemdziesiąt cztery. Piętnaście
centymetrów nie do ukrycia.
— Chce
powiedzieć, że do twojej głowy nie musiałby się tak schylać, jak do twoich
pleców — rozległ się w drzwiach głos Michała, który właśnie wszedł do pokoju i,
trzymając w rękach dwie kawy, patrzył na chłopaka z lekkim uśmiechem. — No już,
Julek, nie wariuj, Olek nie miał niczego złego na myśli, a ty zaraz szukasz
dziury w całym. Masz swoją tchibo, pij i się nie ciskaj — podał mu jedną ze
szklanek — bo zaraz przylezie Andrzej, podłapie, o co poszło, i ten to dopiero
pojedzie po twoim wzroście i po całej reszcie — ostrzegł. Julian zamordował go
szybko wzrokiem — wyglądał w takich momentach jak obrażony na cały świat
licealista, któremu gęsta jasnoblond czupryna i niebieskie oczy uparcie
przeszkadzały w upodobnieniu się do bazyliszka — ale, najwyraźniej przekonany
argumentem związanym z Andrzejem, wziął kawę i zawzięcie zamieszał ją łyżeczką.
Olek spojrzał
na Michała z wdzięcznością, ten zaś, uśmiechając się porozumiewawczo, usiadł na
kilku ustawionych koło siebie kartonach i postawił na parapecie drugą kawę obok
znajdującej się już tam szklanki z herbatą. Olga westchnęła głęboko, przysunęła
się do kartonu-stolika i sięgnęła po swojego earl greya z dużym kawałkiem
cytryny bez skórki.
— Idzie
wolniej, niż zakładałam — wymruczała, znów sadowiąc się wygodnie przy półkach.
Z przedpokoju rozległ się przeciągły dzwonek telefonu, na który nałożyło się
ciche skrzypnięcie drzwi od łazienki i szybkie kroki, a potem przyciszony głos
Andrzeja.
— Równanie
„humanista plus książka” nigdy ci nie da wyniku „szybkie działanie”, jeśli nie
chodzi o czytanie — odparł Olek z rozbawieniem.
— Ziemia do
Wiktora! — powiedział Michał głośno, a gdy zawołany uniósł głowę, Skalnicki
wyjaśnił, wskazując głową na stolik: — Herbata ci stygnie, nie mówiąc już o
tym, że czujemy się przez ciebie ignorowani.
— Szczególnie
jeden z nas czuje się przez ciebie ignorowany — dorzucił Julian jadowicie,
patrząc na Olka; najwyraźniej nie mógł sobie odmówić małej zemsty.
— Pilnuj
swojego nosa — odburknął Olek, posyłając mu znad szklanki spojrzenie, które — w
przeciwieństwie do tego, jakim Julek wcześniej obdarzył Skalnickiego —
rzeczywiście mogło wyglądać groźnie.
— Która moja?
— spytał Wiktor spokojnie, nie reagując na ich wymianę zdań.
— Obojętnie —
odparł Michał i spojrzał na wchodzącego do pokoju Sebastiana. — Te dwie są
takie same, nie?
— Nie —
powiedział Sieniecki, lawirując między stolikiem i wyciągniętymi nogami
filologów klasycznych. — Ta dla Andrzeja zawiera arszenik, strychninę i środki
przeczyszczające, bo w końcu nie mogłeś się przy robieniu herbaty zdecydować,
czym najlepiej byłoby go uraczyć. Wiktor, na twoim miejscu kazałbym najpierw
Andrzejowi spróbować obu, bo Michał mógł z rozpędu sypać dodatki jak leci.
— Zaryzykuję
— stwierdził Wiktor, uśmiechając się słabo, wstał, wziął szklankę i usiadł z
powrotem, starannie unikając wzroku Olka.
— Zgadnijcie,
czemu Sebastian tyle siedział w tej kuchni — odezwał się Michał, gdy tamten
usiadł obok, i podał mu kawę. — Zmywał jak szalony.
— Cholera,
Sebastian — jęknęła Olga, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. — Nie mów,
że zmyłeś mi tę cholerną patelnię, na której Olek mi przedwczoraj smażył
naleśniki, a potem nikomu nie chciało się jej umyć.
— Zmyłem,
przepraszam — roześmiał się. — Działała mi na nerwy.
— Dzięki —
powiedziała, kręcąc głową. — Chyba powinno mi być teraz głupio, ale szczerze
mówiąc, tylko się cieszę, że sama nie będę musiała zmywać tego diabelstwa ani
podchodami zmuszać do tego Olka.
— To ja też
dziękuję — dorzucił Olek szybko. — Nie masz pojęcia, ile już razy wrobiła mnie
w zmywanie za siebie.
— Nie ma za
co — odparł z rozbawieniem Sieniecki.
— U mnie też
znalazłoby się coś do umycia — powiedział Julek podstępnie. — Wpadniesz jutro
na kawę?
— Zapomnij —
uciął. — W tym tygodniu wyrobiłem już limit zmywania cudzych garów — dodał,
patrząc wymownie na Michała, który uśmiechnął się wrednie.
— Sebastian
przychodzi do mnie po to, żeby poprawić sobie humor — wyjaśnił, widząc
zainteresowane spojrzenia pozostałych. — U niego zawsze jest idealny porządek,
u mnie idealny bajzel, więc przychodzi do mnie, patrzy dookoła i myśli dumnie:
„A u mnie nie ma takiego syfu!”, po czym ten mój syf zaczyna mu działać na
nerwy i wszystko mi sprząta. Jest po prostu ofiarą własnej pedanterii —
zakończył pełnym współczucia głosem, patrząc na przyjaciela wyrozumiale, jak na
niegroźnego wariata.
— Jestem
ofiarą tego, że przyjaźnię się z facetem, dla którego nie ma różnicy, czy
wielka sterta papierów leży na stole, na podłodze, na łóżku, na środku
przedpokoju, czy wszędzie po trochu — poprawił Sieniecki zgryźliwie.
— Jesteś
ofiarą tego, że dla ciebie to jest różnica — upomniał go łagodnie Michał.
— Jesteś
ofiarą tego, że źle dobierasz przyjaciół — wtrącił się Andrzej, stając w progu.
— Nie, ofiarą
złego doboru znajomych to jesteśmy my, z winy Oli — odparował Michał.
— Nie no,
błagam! — krzyknęła Olga, unosząc gwałtownie dłonie. — Proszę was, nie mam dziś
sił na wasze antyuprzejmości, to już się robi męczące.
— Weź pod
uwagę, że to nie Michał zaczął — zaznaczył Sebastian.
— To
fascynujące, obserwować, jak za każdym razem zawzięcie go bronisz — odezwał się
Andrzej, uśmiechając się wyjątkowo paskudnie; wziął ostatnią szklankę i usiadł
niedaleko drzwi, naprzeciwko adwersarzy.
— Nie bądź
taki mister Spock, bo obserwowanie ciebie wcale już takie fascynujące nie jest
— odciął się Sebastian. Po minie Michała widać było, że też ma coś do
powiedzenia, a i Julian najwyraźniej czekał, by dorzucić swoje trzy grosze,
więc Olga z irytacją uderzyła pięścią w podłogę.
— Ma być
spokój — zażądała stanowczo. — Jak macie taką ochotę skakać sobie do oczu, to
załatwcie to po męsku, idźcie do kuchni, dajcie sobie wzajemnie w mordę i
dopiero wtedy wróćcie.
— O ile
zostanie z was coś zdatnego do wracania — mruknął Olek i upił kolejny łyk
herbaty.
— Co ty na tę
propozycję, Andrzejku? — podjął Skalnicki z rozbawieniem. Andrzej prychnął i
spojrzał na niego, ujmując szklankę w obie dłonie.
— Sugerujesz,
że zniżyłbym się do takiego poziomu? — zapytał wzgardliwie.
— Cholera cię
wie — odparł Michał, wyraźnie wprawiony w dobry humor. — Masz taki wydziwniony
ten swój poziom, że nigdy nie wiadomo, czy człowiek do niego wpadnie i połamie
obie nogi, czy wyrżnie o niego łbem.
Sebastian
roześmiał się, Olek z Julkiem też, Wiktor jedynie słabo się uśmiechnął — w tym
momencie Olga świetnie go rozumiała.
— Przes... —
zaczęła, ale Weredecki wpadł jej w słowo:
— Zapewniam
cię, że nawet na szczudłach nie miałbyś szans choćby otrzeć się o mój poziom.
— Aua —
powiedział Michał zranionym głosem. — To mnie zabolało. Zupełnie jak ciebie
moje uwagi.
— Więc
cierpicie obaj w milczeniu — wtrąciła się Olga groźnie. — Naprawdę dzisiaj nie
mam nerwów wysłuchiwać tego waszego ping-ponga słownego, zmieńmy temat, póki
jeszcze się da. Olek, wymyśl coś — poprosiła, patrząc na niego z nadzieją. Olek
oderwał wzrok od Wiktora — tylko zamordować za to gapienie się jak napalona
nastolatka w liceum — i spojrzał na nią z niepewną miną.
— Nie mam za
bardzo pomysłu — mruknął przepraszająco.
— Ja mam —
powiedział Julian. Olga odwróciła ku niemu głowę, pełna obaw, ale Julian
zaproponował spokojnie: — Powiedz może, jak sobie to mieszkanie rozplanowałaś,
bo skoro wszędzie masz książki, to nie wiem, gdzie zamierzasz spać, chyba w
wannie.
— Dopóty,
dopóki nie wyrzuci wanny, by zmieścić w łazience kolejne książki — stwierdził
Olek; miał wzrok wbity w podłogę, nie zdawał więc sobie sprawy z tego, że swoim
komentarzem wywołał na wargach Wiktora lekki uśmiech — pewnie to i lepiej,
przynajmniej nie będzie dorabiał sobie do tego dających zbyt dużo nadziei
interpretacji, uznała Olga, przyglądając się Wiktorowi z pewnym żalem.
No
zdecydowałbyś się, człowieku — pomyślała zniecierpliwiona — i albo w ogóle
unikał Olka i pozwolił mu o sobie zapomnieć, albo dałbyś mu się w końcu
porządnie poderwać i nie musiałabym walczyć z ochotą przyłożenia mu w ten
rozkochany w tobie łeb. O Wenus litościwa, daj Olkowi przelecieć Wiktora i
niech to się wszystko wreszcie unormuje, bo przerobię własnego najlepszego
przyjaciela na stos zakładek do książek. I nie obrażaj się za formę modlitwy,
Olek zakochany jest nie do wytrzymania, sama pewnie dobrze wiesz.
— Ola? —
Poczuła dłoń Olka na ramieniu i to ją przywróciło do rzeczywistości. — Jesteś
zmęczona?
— Jestem —
przyznała. — Mam dosyć przeprowadzek, dosyć pakowania i rozpakowywania,
prowizorki i chwilowości, męczy mnie już to jeżdżenie od domu rodziców tutaj i
z powrotem, urządzanie i tak dalej, i marzę o chwili, gdy wszystko stanie na
swoim miejscu i będę mogła normalnie usiąść do pracy, mając wszystkie książki w
zasięgu wzroku.
— Dobrze,
dobrze — powiedział Michał, machając ręką. — Zakopujemy z Andrzejem topór
wojenny na dziś i grzecznie poukładamy ci resztę książek, żebyś była
szczęśliwa. Prawda, Andrzejku? — zapytał uprzejmie, patrząc na niego
wyczekująco.
— Skoro tak
twierdzisz — odparł Andrzej spokojnie.
Olga byłaby
gotowa założyć się o własny słownik do hebrajskiego, że Michał, przyglądający
się rozmówcy jeszcze przez moment, zduszał właśnie w sobie uwagę w rodzaju:
„potrafisz być kochany i słodki, to urocze, nawet jeżeli już mnie zdążyło
zemdlić”; możliwe zresztą, że było to coś gorszego, ale liczy się fakt, że
zachował to dla siebie i nie prowokował dalszej pyskówki. Usadowiła się
wygodniej, opierając ramieniem o Olka.
— Musiałam
podzielić pokoje wedle książek — zaczęła. — Największy pokój to będzie mój
gabinet, słyszycie, jak to pięknie brzmi? „Gabinet, gabinet naukowy”... —
Rozmarzyła się na moment, po czym warknęła: — Julek, nie stukaj się w głowę, bo
ja cię stuknę. Mój gabinet, tak... więc tam jest cała literatura fachowa:
słowniki wszelkiego rodzaju, literatura naukowa, literatura piękna z antyku i
od średniowiecza do baroku, teoria literatury, do tego osobna półka na różne
stare wydania, które wymagają specjalnej troski...
— To ta,
którą na kartce oznaczyłaś trupią czaszką? — przerwał Julek z zainteresowaniem
i pochylił się do przodu po kilka ciastek.
— To ja —
wtrącił Olek. — Jak sobie wyobraziłem, co Olka zrobi komuś, kto ruszy jej
dziewiętnastowieczne tłumaczenia Cycerona, to najpierw chciałem narysować
żelazną dziewicę i hiszpańskie buty, ale trupia czaszka łatwiej się zmieściła.
— Bardzo
zabawne — burknęła Olga, patrząc krytycznie na śmiejących się przyjaciół. —
Pierwszy byś się rzucił do skręcania karku osobie, która by zagięła kartkę w
twoim Arystofanesie.
— A tam, do
skręcania karku. — Machnął ręką. — Łeb bym po prostu na miejscu urwał i po
sprawie.
— Więc gdzie
te nietykalne książki? — zapytał Michał przebiegle.
— Daleko —
odparła dobitnie. — Jeszcze u moich rodziców, przywiozę je, gdy wszystko będzie
na swoim miejscu, przecież nie będą mi się kisić w pudle. I sama je
porozstawiam — zastrzegła się.
— I będziesz
je otwierała raz na rok, w rocznicę kupienia — zakończył Skalnicki; opierał
łokcie na szeroko rozstawionych nogach, a w dłoniach trzymał szklankę z na pół
wypitą herbatą i lekko nią kołysał. Olga spojrzała na niego z namysłem.
— Świetny
pomysł — stwierdziła. — Mogę robić jubileusze.
Michał
roześmiał się i pokręcił głową.
— A co będzie
tutaj? — odezwał się Wiktor. — Tam pewnie wstawisz jakieś biurko i komputer?
— Biurko,
krzesło, komputer z całą resztą sprzętu i wieżę — potwierdziła. — A tu będzie
literatura piękna, której nie potrzebuję tak bardzo jak starożytnej. Cały Zola,
cały Balzac, Proust, w ogóle cała osiemnasto-, dziewiętnasto- i
dwudziestowieczna literatura francuska, rosyjska, angielska, niemiecka,
kolekcje beletrystyki z Wyborczej, psychologia i filozofia, bo tam się nie
zmieszczą, poza tym postawię tu jakiś stolik i parę krzeseł, żeby mieć gdzie
sadzać gości...
— Albo
książki, jak ci półek zabraknie — dorzucił Olek.
— Po co się w
ogóle cackać, puść tu szeregi regałów oddzielonych od siebie tylko na tyle,
żebyś zdołała się przecisnąć — dorzucił Michał.
— Pomyślę o
tym za jakiś czas — odparła uprzejmie. — A w najmniejszym jest sypialnia.
— Czyli też
książki — podsumował Olek, co wywołało uśmiech nawet u Wiktora i Andrzeja,
którzy dotąd siedzieli w milczeniu — pierwszy wyraźnie zdystansowany do reszty,
drugi — z nieprzeniknioną miną. Pewnie w duchu wszystkich krytykował.
— Książki i
łóżko — poprawiła. — Radio, szafka na ubranie, bo szafa na szczęście się
zmieści w przedpokoju, radio, a nie, radio już wymieniałam, stolik nocny, jak
będzie mnie na niego stać, bo widziałam w jakimś meblowym prześliczny,
literatura najlżejszego kalibru, taka na odprężenie: kryminały, książki dla
dzieci z całym „Mikołajkiem” na czele oraz to, co się już nie zmieści w
pozostałych dwóch pokojach.
— I gdzieś
wśród tego wszystkiego Olga, niewidoczna spod sterty tomiszczy — zakończył Olek
wesoło.
— Ty się tak
z niej nie śmiej — mruknął Michał. — U ciebie to wygląda tak samo. Sebastianowi
zresztą też niewiele do was brakuje.
— Bo mieć
własną bibliotekę to jedno z największych marzeń każdego humanisty — wyjaśnił
zdecydowanie.
— Prawie
każdego — poprawił go Sebastian, patrząc na Skalnickiego, ten zaś podchwycił:
— No właśnie,
prawie każdego. Nie moje — podkreślił.
— Nie? —
Wiktor uniósł głowę i spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Michał jest
dziwny — oświadczyła Olga konspiracyjnym szeptem. — Humanista, który nie
gromadzi księgozbioru i jeszcze rozdaje po ludziach swoje książki, jak mu się
jakieś trafią.
— Po prostu
humanista-anarchista — skwitował Olek. — Szargasz dobre imię bibliopatów.
— Ja po
prostu nie cierpię nadmiaru rzeczy — jęknął. — Myślisz, że dlaczego jeżdżę
maluchem?
— Bo masz
świra — mruknął Sebastian.
— Bo lubisz
robić przyjaciołom obciach — stwierdził Julek.
— Bo jesteś
dziwakiem? — zasugerowała Olga.
— Bo nie masz
za grosz gustu — odezwał się Andrzej ze złośliwym uśmiechem.
— Bo lubisz
mieć kolana pod brodą i kierownicę pod zębami — powiedział Olek.
— Nadal
jeździsz tym maluchem? — zdumiał się Wiktor szczerze.
Michał
powiódł wzrokiem po towarzystwie, najwyraźniej zszokowany.
— Nie, do
cholery! — zirytował się. — Bo nie cierpię tych trybików wtłaczających
człowieka w symbole prestiżu społecznego, nie cierpię pogoni za przedmiotami,
nie cierpię kontroli, jaką nad człowiekiem sprawuje myśl „muszę mieć jeszcze
więcej, i jeszcze, i jeszcze”!
— Michał,
spokojnie. — Sebastian położył mu rękę na ramieniu. — Nikt cię nie zmusza do
kupienia mercedesa. Tylko żartowaliśmy.
— Po prostu
nie cierpię nadmiaru, jak mam za dużo rzeczy w domu, to zaczynam się dusić —
powiedział już spokojniej. — Dlatego co jakiś czas oddaję wam książki, które mi
się nazbierały, dlatego nie zmieniam samochodu, bo póki ten jeździ, to znaczy,
że jest dobry i nie ma powodu zawracać sobie głowy kupowaniem innego, dlatego
nie gromadzę książek ani żadnych innych rzeczy. Jasne? — zapytał zmęczonym
głosem.
— Jasne,
jasne — przytaknęła Olga. — Ja ci nie każę niczego gromadzić, tylko nie umiem
sobie wyobrazić takiego życia z zaledwie kilkoma książkami na stałe.
— Albo z
maluchem — dorzucił Julek.
— Rozumiem,
że chcesz wracać do domu na piechotę? — spytał Michał uprzejmie.
— No nie
obrażaj się tak — roześmiał się chłopak. — Z dwojga złego wolę wracać maluchem
niż z buta, nie bądź taki drażliwy.
— A to wy we
trójkę przyjechaliście? — zainteresował się Olek. — Jakoś nie zaskoczyłem
wcześniej.
— Co innego
zajmowało twoją uwagę — odparł Julek wrednie.
— Julek, jedz
ciastka i nie ględź tyle — zmitygował go Sebastian, zdejmując dłoń z ramienia
Michała. — We trójkę — zwrócił się do Olka — choć tak szczerze mówiąc, nie mam
pojęcia, jak ten kaszlak zdołał nas dowieźć.
— Rozumiem,
że wracasz na piechotę z Julkiem? — warknął Skalnicki.
— Ależ skąd —
odparł łagodnie. — Wracamy razem, będziesz potrzebował pomocy przy pchaniu, gdy
w tym pudełku od zapałek wreszcie puszczą śrubki.
— Ile on ma
lat? — zainteresowała się Olga.
—
Wystarczająco — odparł Michał, patrząc na nią ponuro. — Jeździ, skręca, hamuje
i przechodzi przegląd, więc się nadaje do użytku, koniec dyskusji.
— W życiu bym
do czegoś takiego nie wsiadł — mruknął Andrzej znad herbaty.
— Racja, w
życiu byś nie wsiadł do mojego samochodu, i to nie tylko z własnej woli —
zgodził się Skalnicki.
— Cicho —
upomniała Olga. — Uprzejmości kiedy indziej.
— Wracając do
tematu — podjął szybko Olek — to my ci jesteśmy oczywiście bardzo wdzięczni, że
co jakiś czas dostarczasz nam książki, tylko, jak mówiła Olga, w głowach nam
się to nie mieści. To jak żyć bez powietrza.
— O właśnie —
zgodziła się. Michał uśmiechnął się i pokręcił głową.
— Dla mnie
jak bez powietrza, to gdy jestem przywalony przedmiotami — powiedział. — Jeśli
chodzi o książki, to mam biblioteki i czytelnie, i to mi wystarcza.
— I cudze
księgozbiory — uzupełnił Sebastian.
— I cudze
księgozbiory — zgodził się z zadowoleniem. — Dlatego jestem jak najbardziej za
tym, żebyście fanatycznie gromadzili książki i mi je pożyczali.
— Co do
ciebie, to przynajmniej wiadomo, że oddasz — mruknęła Olga.
— A ktoś ci
nie oddał? — spytał Sebastian współczująco.
— Taka jedna
znajoma krowa z podstawówki. — Skrzywiła się. — Pożyczyłam jej w połowie
liceum, jak raz do mnie przyszła, „Zabójstwo Rogera Ackroyda” Christie i nigdy
więcej go nie zobaczyłam. Jej jakoś też nie mogłam spotkać, tylko kiedyś
jakiejś mojej koleżance powiedziała, gdy tamta poruszyła temat książki, którą
podobno ma mi oddać, że „och, ta książka chyba gdzieś leży w śmieciach czy pies
ją pogryzł”, myślałam wtedy, że mnie szlag trafi na miejscu.
— I nic nie
zrobiłaś? — zapytał Andrzej z niedowierzaniem.
— Mówiąc
szczerze, nie miałam ochoty oglądać jej na oczy — wyjaśniła. — Znalazłam parę
lat później tego „Ackroyda” w antykwariacie, więc znów go mam, ale nadal skacze
mi ciśnienie na samo wspomnienie tej idiotki. A jeszcze sama jej tę książkę
wpychałam w ręce, bo tak mi się podobała i chciałam koniecznie nawrócić
nieczytającą znajomą na czytanie... — Westchnęła głęboko i dodała: — Teraz mam
awersję do pożyczania, chyba że naprawdę komuś ufam.
— Ja też —
zgodził się Olek. — Najbardziej mnie denerwuje, gdy ktoś traktuje książkę
inaczej niż ja, na przykład zamiast włożyć zakładkę, kładzie tom do góry
grzbietem albo zagina rogi.
— Za
zaginanie rogów w moich książkach obciąłbym ręce — mruknął Wiktor, zerkając na
Olka, który — los cię wyraźnie nie lubi, bracie, pomyślała Olga współczująco —
właśnie brał ciastka dla siebie i dla niej i spojrzał na mówiącego o kilka
sekund za późno, gdy tamten znów wbił wzrok w szklankę z resztką herbaty.
— Zaginanie
rogów bym przeżył — powiedział Sebastian i dopił kawę. — Ale raz mi kumpel
porobił w książce notatki długopisem, rzadko się na kogoś tak wydzierałem jak
wtedy na niego.
— Długopisem?
— powtórzyła Olga ze zgrozą. — Cholera, zabiłabym. Rozszarpałabym na
kawałeczki.
—
Wykastrowałbym — dorzucił Olek.
— Przebiłbym
ścianę jego łbem — mruknął Andrzej i odstawił szklankę na podłogę. — Ale
widziałem lepszy numer, jeszcze na pierwszym roku studiów. Mieliśmy wykłady z
filozofii, przyszedł czas kolokwium zaliczeniowego, w zasadzie wystarczały do
tego same notatki, bo kobieta świetnie prowadziła, ale dobrze się doczytywało
jeszcze coś z Tatarkiewicza, a Tatarkiewicza wtedy właśnie wznowiono, takie
samo trzytomowe wydanie w granatowej miękkiej okładce, jakie ty masz — dodał,
zwracając się do Olgi. — Przed kołem poszliśmy w parę osób na frytki do VIP-a,
siadamy, jedna panna wyciąga pierwszy tom Tatarkiewicza, mnie i koleżance miny
się wydłużają z zazdrości, panna otwiera książkę... a tam strona po stronie
duże partie tekstu pozamazywane kolorowymi flamastrami, bo „ona sobie
podkreślała ważne informacje”.
— Żartujesz —
powiedział Sebastian ze zgrozą.
— Nie —
odparł Andrzej dobitnie. — Wyobraź to sobie: jedna strona Tatarkiewicza
różowo-zielona, druga niebiesko-czerwona, trzecia pomarańczowo-żółta i tak w kółko.
Powiedziałem jej, że jest pieprznięta i powinni jej zabrać z domu wszelkie
książki, a ta zaczęła się upierać, że to doskonały sposób na zapamiętywanie.
— Za to
powinno się lądować w sądzie — stwierdził Olek.
— I dlatego
ja nie pożyczam książek — zakończył Weredecki. Olga popatrzyła na niego z
zaskoczeniem.
— A to twoja
„Anty-teoria literatury” Burzyńskiej sama do mnie przywędrowała?
— No nie,
Ola. — Uśmiechnął się lekko. — Uściślijmy: nie pożyczam, chyba że wyjątkowo i
nielicznym osobom. Co do ciebie nie mam wątpliwości, tym bardziej że ja mam
twojego Tacyta i oboje wiemy dobrze, że jak Burzyńska do mnie nie wróci, to
Tacyt nie wróci do ciebie, a jak Tacytowi się stanie krzywda, to stanie się i
Burzyńskiej.
— Logiczne —
stwierdziła Olga z rozbawieniem. — Chociaż brzmi trochę groźnie.
— Musi —
odparł z zadowoleniem.
— A studentom
pożyczasz? — zainteresował się Sebastian. Michał prychnął, ale nie skomentował
pytania.
— Jeszcze
czego — odparł Andrzej, najwyraźniej urażony podobnym podejrzeniem. — Mają
biblioteki, czytelnie i stypendia na potrzebne książki.
— Stypendia,
które są tak niskie, że nawet śmiać się głupio — mruknął Julek.
— A to już
nie moja sprawa — uciął. — Studentom książek nie pożyczam i koniec.
— My
pożyczamy — przyznała się Olga, wskazując ruchem głowy na przyjaciela. —
Niektórym.
— Bardzo
niektórym — uściślił Olek. — I najpierw roztaczamy przed nimi obraz
średniowiecznych tortur, jakim ich poddamy, jeśli książce zrobi się choćby
najmniejsze zagięcie na ostatniej stronie.
— Pożyczamy
trochę paru osobom z filologii polskiej i śródziemnomorskiej — dodała. — W
zeszłym roku miałam w grupie z polonistyki dziewczynę, która uwielbiała
staropole, więc chętnie jej podrzuciłam parę rzeczy.
— Ta mocno
zbudowana, ruda? — zapytał Olek. — Ta w okularach, która na egzaminie miała
pytanie o „Dworzanina polskiego"?
— Właśnie ta
— potwierdziła.
— Ładnie go
omówiła.
— No ba —
powiedziała dumnie. — A kto jej pożyczył pracę o „Dworzaninie” ze „Studiów
Staropolskich”? Ona zresztą już wtedy mi zapowiedziała, że licencjat chce pisać
u mnie, a po obronie... — Upiła odrobinę herbaty i usiadła po turecku. — Po
obronie podeszła do mnie z kwiatami i powiedziała, że gratuluje z całego serca
mnie, bo się tak dobrze obroniłam, i sobie, bo skoro jestem doktorem, to będzie
mogła za rok przyjść do mnie na seminarium.
— Wie, czego
chce — mruknął Olek z uznaniem.
Sebastian
przyglądał mu się przez chwilę, jakby chciał o coś zapytać, ale najwyraźniej
zrezygnował; odstawił trzymaną dotąd w lewej ręce pustą szklankę na parapet, po
czym odwrócił się do Michała plecami i oparł o jego ramię.
— A tobie nie
za wygodnie? — prychnął Skalnicki.
— Jeśli nie
będziesz się wiercił, to będzie w sam raz — odparł i zamknął oczy.
— Chyba zaraz
wstanę — mruknął Michał z rozbawieniem.
— Moja
siostra zagina rogi w książkach, gdy chce zaznaczyć sobie jakiś cytat — odezwał
się Julek z lekkim skrzywieniem. — Parę razy się o to pożarliśmy, bo ja wkładam
małe karteczki między kartki, więc się czepiała, że przeze mnie z książek
wysypują się sterty papierów, a ja się złościłem, że po jej czytaniu nie ma
jednej niepogiętej strony.
— Zaginam te
z biblioteki — przyznał się Wiktor z miną winowajcy. — Teraz już rzadziej, bo
się pilnuję, ale jak nie mam nic pod ręką do zaznaczenia czegoś, to po prostu
zaginam.
— Mały rożek?
— zapytał Julek podejrzliwie.
— Nie —
wymruczał. — Zaginam kartkę tak, by rogiem dotykała cytatu.
— Po tobie
się czegoś takiego nie spodziewałem — oświadczył Julian z niesmakiem. — Dobra,
przyznawać się, kto jeszcze tak zagina, żebym wiedział, komu książki do ręki
nie dawać. Olga? — spytał po chwili z niedowierzaniem, gdy ta uniosła nieśmiało
dłoń.
— Czasami —
powiedziała obronnie. — Maleńkie rożki. W książkach z biblioteki. Swoich nie
ruszam, a z pożyczonymi od konkretnych osób obchodzę się co najmniej równie
ostrożnie jak z własnymi.
— Co dowodzi,
że biblioteki dają uczucie anonimowości i przez to pozwalają na większe
bestialstwo — spointował Olek. — I niestety wiem to z własnego doświadczenia,
też czasem robiłem rogi, znaczy rożki — poprawił szybko, bo tym razem Julkowi
udało się przybrać morderczy wyraz twarzy.
— Pożyczyłem
ci moją Sand — wywarczał ten ostatni. — Jak mi ją oddasz, przejrzę uważnie
każdą kartkę i jak gdzieś zobaczę choćby cień zagięcia rogu, to słowo honoru,
że zrobię ci z twojej biblioteki jesień średniowiecza.
— Niczego jej
nie zagiąłem — zapewnił.
— Zobaczymy —
uciął Julek.
— Co masz
Sand? — zainteresowała się Olga.
— „Mówiący
dąb” — odparł, dalej przewiercając Olka wzrokiem. — Dorwałem w Książnicy na
wyprzedaży... wiem, że w okładce jest dziura wypalona papierosem, ale kartki
były w dobrym stanie, więc ostrzegam, że nie dam się wykpić, jak zobaczę rogi,
zabiję.
— Niczego jej
nie zagiąłem, nie zaginam i nie zagnę — powiedział uroczyście.
— Jak Olek
skończy, mogę pożyczyć? — Olga złożyła ręce w geście prośby. — Też nie zagnę,
słowo.
— Yhym —
mruknął Julek. — Ale ma wrócić niepogięta.
— Julian,
przecież jedziemy na jednym wózku — uspokoił go Olek. — Też byśmy szału
dostali, jakby nam ktoś pogiął książki, uwierz. Ja już się w ogóle wyleczyłem z
zaznaczania przez zaginanie.
— Ja nie —
wymruczała Olga do szklanki.
— Do
zaznaczania najlepszy jest miękki ołówek — mruknął Sebastian, nie otwierając
oczu. — HB, nie za ostro zatemperowany. I dobra gumka, bo niektóre są takie, że
nie tylko nie zetrą ołówka i nie tylko go rozmażą, ale jeszcze pozostawiają po
sobie jakieś kolorowe smugi.
— Albo
przecierają papier — uzupełnił Andrzej. — Raz taką miałem, prawie mi zrobiła
dziurę w „Teoriach badań literackich”, bo to pulpowy papier.
— To
wznowienie? — upewniła się Olga. — No rzeczywiście taki trochę pulpowy.
— Kreślenia
ołówkiem po książce też nie cierpię — oświadczył Julian stanowczo. —
Przejrzałem sobie podczas rozpakowywania parę twoich książek, kobieto, ty je
wszystkie zabazgrałaś ołówkiem na wszelkie możliwe strony!
— Julek
prawie dostał zawału, gdy obejrzał „Brutusa jako dzieło krytycznoliterackie” —
wtrącił Olek, patrząc na Olgę z rozbawieniem. — Fakt, że na prawie każdej
stronie Olka ma tam coś popodkreślane, ujęte w klamrę, oznaczone krzyżykiem, wykrzyknikiem
albo jednym i drugim i jeszcze opisane plus często strzałka przez pół strony do
innego oznaczenia.
— Ja tak
czytam — powiedziała obronnie. — Literaturę piękną podkreślam trochę, ale
naukową mam pozakreślaną do granic, to prawda i ja tak właśnie czytam i
pracuję.
— Ja też —
uspokoił ją Olek. — Ja cię rozumiem, to Julian toczył pianę z ust.
— Ja też cię
rozumiem. — Sebastian otworzył oczy i zwrócił głowę w jej stronę. — Też tak
czytam.
— Niestety —
stwierdził Michał. — Jak pożyczam od niego książki, muszę się przebić do
właściwego tekstu przez masę jego podkreśleń, przypisów i oznaczeń. Z wami
zresztą jest tak samo, ja rozumiem, że to jest wasz sposób pracy z książką,
ale, cholera, czasem tych waszych notatek jest na stronie więcej niż tekstu drukowanego!
— Michał, ale
my piszemy tylko po swoich książkach — odparła Olga wesoło. — Ja miałam lepszą
sytuację. Pożyczyłam naszemu promotorowi książkę o pamięci autobiograficznej;
już ją przeczytałam, popodkreślałam, pożyczyłam mu, on mi ja niebawem oddał, ja
otwieram książkę... a tam między moimi podkreśleniami i dopiskami —
podkreślenia i dopiski profesora!
— Chyba
żartujesz? — zapytał Julek ze zgrozą. — Wiesz co... to już przegięcie.
— Też tak na
początku pomyślałam — zgodziła się. — Poczułam się nawet tak jakoś zraniona,
wiesz, jakby mi ktoś coś zbezcześcił, i miałam żal do profesora. A potem tak
przejrzałam tę książkę raz i drugi, poczytałam te jego dopiski... i nagle
zaczęło mi to pasować.
— Co pasować?
— Julek wpatrywał się w nią podejrzliwie. Olga odgarnęła obiema dłońmi włosy za
uszy i uśmiechnęła się szeroko.
— Te cudze
podkreślenia — wyjaśniła, podnosząc z podłogi odstawioną tam przed chwilą
szklankę z resztką letniej już herbaty. — Mówię, na początku odebrałam te
zaznaczenia profesora jako jakąś napaść na moje posiadanie mojej książki,
jakieś jej nadużycie, a potem... — Oparła się wygodnie o ramię Olka, który
rzucił jej tylko rozbawione spojrzenie. — A potem, gdy się temu zaczęłam
przyglądać, okazało się, że ja podkreśliłam jedne rzeczy, profesor inne, ja
zwróciłam uwagę na to, on na tamto, ja jeden fragment uznałam za ważny, on inny
— i to, co on podkreślił, też okazywało się ważne czy choćby ciekawe, warte
podkreślenia właśnie. Poczułam się tak, jakbym z nim rozmawiała o tej książce,
jakbyśmy dyskutowali kolejne podkreślone przez nas fragmenty. Z tego wspólnego
kreślenia po książce wyszedł niewerbalny dialog, rozumiesz? I wtedy pomyślałam,
że to jest świetny sposób prowadzenia rozmowy o książce, takie zaznaczanie w
niej jeden czytelnik po drugim ważnych dla siebie fragmentów, a potem
oglądanie, co zaznaczyli inni. Jednym słowem, zrobiła się z tego zabawa we
współczytanie — zakończyła radośnie. Julian pokręcił gwałtownie głową.
— Jednym
słowem — dorzucił Olek, obejmując Olgę ramieniem i przyciągając do siebie — Ola
znalazła sobie dobre usprawiedliwienie powodu, dla którego nie musiała z gumką
w ręku wertować całej książki i zmazywać ołówka profesora.
— Bardzo
zabawne — prychnęła, opierając głowę na jego klatce piersiowej. — To naprawdę
świetny sposób czytania — dodała, patrząc na Julka, z którego twarzy można było
wyczytać zdecydowany sprzeciw.
— Co nie
znaczy — uzupełnił Olek — że warto w ten sposób czytać czy, jak chce Olka,
„współczytać” jej „Jerozolimę wyzwoloną” w oryginale i z końcówki dziewiętnastego
wieku. Kto w ten sposób będzie się bawił czytaniem, straci głowę, ręce, nogi i
inne przydatne końcówki.
— Są pewne
granice — oświadczyła z godnością. — Nawet ja po niej nie piszę.
— W moim
przypadku są tylko granice — mruknął Julek. — Moich książek się nie maże, nie
gniecie, nie zagina, nie rozkłada grzbietem do góry, co najwyżej wkłada się
kartki między strony.
— I właśnie
dlatego nie gromadzę książek — powiedział Michał wesoło. — Nie upodabniam się
do szalonych książkopatów.
— To się
fachowo nazywa bibliopatią — mruknął Sebastian, nadal wygodnie półleżąc. — Ola,
skąd to było? Bo pamiętam, że właśnie od ciebie pierwszy raz usłyszałem to
określenie.
— Chyba z
„Klubu Dumas”... prawda? — Odchyliła lekko głowę i spojrzała pytająco na Olka,
który przez chwilę się zastanawiał.
— Chyba tak —
zgodził się wreszcie i sięgnął po stojącą przy jego prawym kolanie szklankę, w
której była już resztka herbaty. — Bo z „Klubu Dantego” pamiętam głównie te
robaki...
— Przestań! —
syknęła. — Czytałam ten fragment przy jedzeniu i na jakiś tydzień straciłam do
tej książki serce.
— Nie
czytałem ani jednej, ani drugiej — mruknął Julek.
— „Dante” był
ciekawy, póki nie doszło do rozwiązania zagadki — powiedział Michał z
niezadowoleniem. — Rozwiązanie wszystko popsuło, było zupełnie bez smaku. —
Spojrzał na Sebastiana i pociągnął go lekko za włosy, na co ten syknął i się
poderwał.
— Co ty
wyprawiasz? — zapytał z irytacją.
— Chcę iść do
łazienki, a ty się tak na mnie rozłożyłeś — odparł Skalnicki, uśmiechając się.
— Musiałem się jakoś spod ciebie wydostać — dodał, wstając.
— „Dante”
przypominał „Kod” Browna — stwierdził Andrzej z niesmakiem.
— No, nie
przesadzaj — rzucił Michał, obchodząc ostrożnie stół. — Różnica jest spora, i w
stylu, i w treści, i w kreacji bohaterów, wyłącznie na plus Pearla. On
przynajmniej nie wymyślał teorii spiskowych, w które potem uwierzyli niemal
wszyscy Amerykanie.
— Uwierzyli w
najazd Marsjan w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym — prychnął — więc i
uwierzyli w wielki spisek katolicki w dwa tysiące trzecim.
Michał
przystanął w progu.
— To straszne
— powiedział, patrząc na Andrzeja z komicznie ponurą miną — ale bodajże po raz
drugi w życiu muszę się z tobą zgodzić.
—
Najszczersze kondolencje — odparł ten ze złośliwym uśmiechem. — A kiedy był
pierwszy?
— Gdy
zaprosiliście Ziemkiewicza na spotkanie ze studentami — mruknął. — To też
straszne, ale i wtedy się zgadzałem z tym, co mu powiedziałeś.
— No widzisz.
— Andrzej przeniósł wzrok na trzymaną w dłoni szklankę z wypitą herbatą. — Może
jeszcze będą z ciebie ludzie.
— Jeśli tacy
jak ty — odparł Michał sucho i tym razem słuchać było, że nie żartuje — to
wolałbym własnoręcznie urwać sobie łeb.
Andrzej
prychnął tylko i wzruszył ramionami, gdy tamten wychodził; Sebastian uśmiechnął
się, odprowadzając przyjaciela wzrokiem, spojrzał na Olgę i uniósł lekko brwi,
jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, jacy są grzeczni?”. Olga odpowiedziała
sceptycznym uśmiechem – „Tak, tylko ciekawe, na jak długo”.
Westchnęła
głęboko i oparła się wygodniej o Olka. Własny duchowy brat to dobra rzecz,
można go traktować jak podręczną przytulankę.
— Odstawisz?
— poprosiła, podając mu pustą szklankę. — Bo jak znam swoje szczęście, jeśli
postawię ją obok siebie, to wstając, nadepnę na nią.
Odstawił,
przyciągnął ją mocniej i oparł podbródek o jej głowę. Nie musiała go widzieć,
by wiedzieć, gdzie patrzył — na Wiktora. Nie musiała się nad tym zastanawiać,
wystarczyło podchwycić spojrzenie tego ostatniego — szybkie, rzucone na Olka
jakby ukradkiem, a potem od razu zniwelowane niechętnym wyrazem twarzy. Nie
musiała nawet tego dostrzec, znała przecież Olka dobrze — jak się zakochał,
pożerał wzrokiem niczym wygłodzone zwierzę.
Jedyne, co
musiała, to opanować chęć uderzenia przyjaciela łokciem między żebra.
Ziewnęła
lekko, zasłaniając usta lewym nadgarstkiem, a potem splotła obie dłonie na
kolanie Olka i rozejrzała się po pokoju.
Jej sposób
zwracania uwagi na otoczenie był dość kiepski, z upływem lat na uczelni coraz
gorszy: słabo zapamiętywała twarze, marnie rejestrowała wygląd pomieszczeń,
często nie dostrzegała sprzętów; wzrok dokonywał czegoś, co określała jako
„selekcję filologiczną”: pomijał, wycinał, odsiewał wszystko, co nie było
książkami lub się bezpośrednio z książkami nie łączyło. Może dlatego w wypadku
twarzy lepiej i szybciej zapamiętywała innych wykładowców niż studentów?
Chociaż bardziej prawdopodobne, że wynikało to z przewagi liczebnej tych
drugich nad pierwszymi.
Niekiedy
jednak skupiała to swoje postrzeganie na ludziach lub na przedmiotach. Na
ludziach było zdecydowanie ciekawiej — balzakowska fizjonomika okazywała się
trafna i prawdziwa tak często, że choćby już z tego powodu warto było patrzeć
na innych. Duch urabia byt, a byt urabia twarz, ciało, mimikę, gesty, sposób
chodzenia, sposób bycia w swoim ciele. Cielesność i duchowość, tego się nie da
rozdzielić, od dawna w to nie wierzyła.
Twarz
przytulającego ją Olka znała od ośmiu lat, na pamięć, równie dobrze jak własną.
Znała świetnie jego ciemnobrązowe, w odpowiednim świetle wręcz czarne oczy i
ich oprawę: mocno zarysowane czarne brwi i dość długie jak na mężczyznę rzęsy,
ładne, pełne usta, prosty nos oraz cerę o nieco śniadym odcieniu. Doskonale
umiała wyłowić w tłumie jego ciemnobrązową, gęstą czuprynę; przy wzroście Olka
wyłowienie go z tłumu nie było zresztą trudne. Wysoki, szczupły, świetnie
zbudowany i dość muskularny, stanowił niezmiernie przyjemny dla oka obiekt
estetyczny, na którym nieliczne z zasady, a mocno sfeminizowane roczniki
filologii klasycznej zawieszały parę lat temu chętnie oko, choćby dla
chwilowego nacieszenia wzroku. Obecnie pewnie w wolnych chwilach wzdychała do
niego po cichu część studentek polonistyki — a on, jak ostatnia oferma,
wzdychał do ostrygowatego Wiktora.
Nie, żeby nie
było do czego wzdychać — przyznała, rzucając okiem na tego ostatniego. Wiktor
był przystojny, to prawda; oczy miał naprawdę ładne, jasnozielone, chyba tylko
o pół tonu ciemniejsze od jej własnych; sympatycznie to się komponowało z
ciemnoblond włosami i jasną cerą, ale usta, jak dla Olgi, miał trochę za wąskie
— zawsze jej się zdawało, że mężczyźni o takich ustach są dość zimni. Mniejsza
jednak z jej wrażeniami, tu decydowało wrażenie Olka — a tego nie odstraszał
ani z zasady zdystansowany i niechętny zbyt bliskim znajomościom wyraz twarzy
Wiktora, ani mało zachęcające spojrzenia, jakie znad okularów o delikatnych,
ciemnych oprawkach obejmujących górną połowę cienkich, kwadratowych szkieł z
łagodnie zaokrąglonymi kątami, padały zwykle na trasie tłumacz-filolog. Swoją
drogą, chociaż byli rówieśnikami, to Wiktor często sprawiał wrażenie starszego
— trudno zdecydowanie orzec, czy wyłącznie z powodu własnego ponuractwa, czy z
powodu zgrzytu, jaki następował, gdy jego introwertyzm, powściągliwość,
olbrzymi dystans do ludzi i jakaś niechęć do nawiązywania bliższych kontaktów
zderzały się z otwartością, życzliwością, ciepłem i dużym poczuciem humoru
Olka.
Tak czy
inaczej, blondyni, ciemni czy jaśni, są upierdliwi — stwierdziła Olga,
przenosząc wzrok na Julka. No, tu akurat fizjonomika Balzaka brała w łeb na
całej linii. Julek, niewysoki, szczupły i dość drobnej budowy, z blond
czupryną, której odcień kojarzył się nieodparcie z żółtą kredką, jaką w zerówce
malowało się słońce — choć Andrzej, jak to Andrzej, stwierdził kiedyś, gdy
przypadkiem o tym wspomniała, że raczej z serowymi chipsami i właśnie dlatego
nie może na takie chipsy patrzeć — czupryną, której kosmyki opadały na duże,
błękitne oczy pod jasnymi brwiami, ten Julek, o delikatnych rysach twarzy,
ładnie wykrojonych ustach i niedużych dłoniach — ten Julek z wyglądu
przypominał przecież aniołka, ucieleśnienie stereotypowej blond niewinności i
łagodności.
I kto by
uwierzył, widząc go po raz pierwszy, że to taka nerwowa, obrażalska, złośliwa i
choleryczna wścieklizna? Która do tego chodzi w glanach, z łańcuchem przy
spodniach, dobre sobie, metalowiec metr sześćdziesiąt dziewięć, w koszulach z
zazwyczaj dość interesującymi napisami — ulubioną Olgi była czarna bawełniana z
wielkim nadrukiem: „Gdy dorosnę, chcę być Ojcem Dyrektorem”, co za szkoda, że
na Manhattanie nie mieli jej rozmiaru — i słucha namiętnie ostrego rocka i
metalu? A przy tym wszystkim ma diabelnie sentymentalną naturę, która — mimo
najlepszych starań — zawsze w końcu wychodzi na jaw w jego tekstach.
Całe
szczęście, że teraz przyszedł bez łańcucha — pomyślała, rzucając okiem na jego
ciemnoniebieskie dżinsy, pełna troski o swoje panele, które ojciec kładł w
niemal całym mieszkaniu przez prawie tydzień. Szara koszulka z rękawem przed
łokieć głosiła tym razem: „Życie jest długie, szare i do dupy, a potem umrzesz”
— znak, że Julian miał raczej marny humor, tym bardziej że napis na plecach, o
ile Olga dobrze pamiętała, stwierdzał: „A wtedy będzie na odwrót: do dupy,
szaro i długo”. Siedzący obok Wiktor odcinał się swoim ubiorem od stylu
preferowanego przez Julka: co prawda też miał na sobie dżinsy, jasne, ale
nieprzetarte, a do tego kremową koszulę z guzikami, z długimi rękawami i
zapiętymi mankietami — pojęcia nie miała, jak on tak wytrzymuje w ten upał. W
każdym razie ta dwójka stanowiła zabawny kontrast: dwa przeciwne odcienie, dwa
różne typy urody, dwa odmienne charaktery — bo Julian, przy całej swojej
chimeryczności, był ekstrawertyczny — o, niekiedy zdecydowanie za
ekstrawertyczny! — i bezpośredni, co objawiało się przede wszystkim w ten
sposób, że gdy był zły, bezpośrednio wyżywał się na wszystkim i wszystkich.
Należało mu jednak przyznać, że gdy miał dobry humor, był naprawdę świetnym
kompanem. Wiktor natomiast zdawał się wszystko w sobie dusić; jego posunięty
niemal do nieuprzejmości introwertyzm potrafił działać na nerwy. Człowiek, po
którym nie widać ani złości, ani radości, jest na dalszą metę piekielnie
męczący — i Olga zastanawiała się niekiedy, dlaczego właściwie Wiktor się z nią
zaprzyjaźnił i mimo zdecydowanej odmienności ich charakterów dość intensywnie
podtrzymywał kontakt — w sposób małomówny, ostrygowaty i koszmarnie
powściągliwy, ale jednak okazywał jej zawsze swoją życzliwość. Jak choćby przy
tej przeprowadzce — gdy wspomniała, że szuka wyrobników do ustawiania książek,
wymruczał znad sterty papierów, którą porządkował: „Jeżeli jestem ci do
czegokolwiek potrzebny, to mów”. Nie brzmiało to ani zachęcająco, ani
uprzejmie, ani nie zdradzało ochoty do pomocy — ale po jakimś drobiazgu w jego
spojrzeniu, w tonie, po bardzo słabym uśmiechu rozumiała, że należy to odczytać
jako wyraźną i przyjazną deklarację.
To przecież
ważne i wartościowe, pomyślała, nawet jeśli tak odmienne od tego, do czego była
przyzwyczajona; tak odmienne od impulsywnego: „No jasne, zgłupiałaś, że w ogóle
pytasz?” Julka czy od Olka, któremu wcale nie trzeba było nic mówić, bo
przecież to jasne, oczywiste i naturalne, że jeśli Olga się przeprowadza, to
Olek jej w tym pomaga.
Wiedziona
nagłym impulsem, odchyliła znów głowę i pocałowała Olka delikatnie; z racji
sposobu, w jaki się o niego opierała, mogła jedynie musnąć ustami linię jego
szczęki, ale Olkowi to wystarczyło: objął ją trochę mocniej, poklepał po
ramieniu i pocałował we włosy.
Oboje byli
tak przyzwyczajeni do tych drobnych czułości, do bliskości przekraczającej
typową bliskość przyjaźni damsko-męskiej i stojącej na krawędzi bliskości
związkowej, że zupełnie nie brali pod uwagę reakcji innych. Może więc Julek
miał rację, przemknęło jej przez głowę, może różne kwiatki w związkach Olka
brały się stąd, że jego chłopacy nigdy nie byli do końca pewni, jakie go w zasadzie
relacje z nią łączą?
Ale to była
jednak nadinterpretacja rozdrażnionej blond cholery, zdecydowanie, nikt nie
może tak myśleć na poważnie — uznała po chwili i chyba wywołała wilka z lasu,
bo Julian wyprostował właśnie ugięte dotąd w kolanach nogi, pochylił się nieco
do przodu i powiedział zjadliwie:
— Wiesz,
Olek, gdybym był złośliwy, to bym powiedział, że twoja orientacja seksualna
jest co najmniej w połowie błędna, skoro tak się z Olką do siebie kleicie.
— Wiesz,
Julian, gdybym ja był złośliwy — odparował Olek — to też bym ci parę rzeczy
powiedział, i zacząłbym od tego, na czym skończyliśmy przy rozmowie o wybijaniu
metrum — dodał, a Olga bez podnoszenia głowy mogła sobie doskonale wyobrazić
jego nieco drwiący uśmiech — ale ponieważ złośliwy nie jestem w najmniejszym
stopniu, powiem tylko, żebyś się odczepił.
Julian
skrzywił się jedynie na aluzję do swojego wzrostu i z obrażoną miną zasłonił
się pustą już szklanką, miarkując dopijanie resztek. Bez względu na to, jak się
starał, gdy robił minę obrażoną, złą lub morderczą, efekt był z reguły taki
sam: wyglądał jak uroczy, naburmuszony nastolatek.
Olga nie
przyglądała mu się zbyt długo, by nie prowokować kolejnego czepiania się;
przeniosła wzrok na swoje stare, przetarte, sprane, trochę rozciągnięte i postrzępione
dżinsy, których niegdyś jasnoniebieski kolor stał się z upływem czasu szarawy,
poprawiła materiał na lewej nodze i zerknęła na Wiktora. Jak on może, pomyślała
ponownie ze zdumieniem, wytrzymać w długim rękawie? Sama miała na sobie luźną
bluzkę z krótkim rękawem oraz dość sporym dekoltem, choć może w przypadku jej
niedużego biustu taki dekolt nie był zbyt dobrym rozwiązaniem — i na myśl, że
miałaby założyć coś mniej przewiewnego, robiło jej się gorąco. Z lekkim
zniecierpliwieniem wyciągnęła kolejną tego dnia nitkę z dołu bluzki — ta
nieszczęsna, bladoniebieska szmacianka też już była wiekowa i się strzępiła,
ale stanowiła doskonałe rozwiązanie i na gorące dni, i na czas jakiejś pracy
fizycznej, poza tym Olga nie lubiła wyrzucać ubrań, w których się dobrze czuła,
nawet jeśli te ubrania dawno przestały się porządnie prezentować. Na chodzenie
po domu ten ciuch był przecież w sam raz.
Oboje z
Olkiem mieli podobne preferencje dotyczące ubrań: na uczelni marynarka, spodnie
od garnituru, w jej przypadku zamiennie ze spódnicą lub sukienką, w domu —
luźne spodnie z materiału lub dżinsy; te, które miał teraz na sobie, były
równie sprane i stare, jak jej własne; jasnozielona koszula z krótkim rękawem —
te rękawy zaczynały być chyba obsesją, ale to wina Wiktora — ładnie podkreślała
karnację Olka, zwłaszcza że zdążył się on już trochę opalić, gdy na pół
rozebrany przekopywał rodzicom w połowie lipca cały ogródek. Szczęściarz, nie
musiał z powodu bardzo jasnej skóry chronić się przed słońcem pod groźbą
spalenia się na czerwono i cierpienia z powodu oparzeń. Nie wszyscy mają
takiego farta, pomyślała współczująco pod swoim adresem.
— Chce ktoś
herbatę? — Głos Michała, który właśnie stanął w drzwiach, wyrwał ją z
roztkliwiania się nad swą nieznoszącą słońca karnacją. — Kurde, wyszedłem na
chwilę i już taka grobowa cisza? Niezły komplement.
— To nie
komplement, to odpoczynek od twojego gadulstwa — mruknął Andrzej.
— Rozumiem,
że ty herbaty nie chcesz — odparował.
— Dobrze
rozumiesz — powiedział Weredecki, uśmiechając się kpiąco.
— Ola? —
spytał Olek, na co ona pokręciła tylko lekko głową. — My dziękujemy — zwrócił
się do Michała, który spojrzał wyczekująco na dwójkę siedzącą naprzeciwko.
— Ja też
dziękuję — odpowiedział na to nieme pytanie Wiktor, Julek natomiast podał Skalnickiemu
swoją szklankę i zażądał stanowczo:
— A ja chcę
kawę.
— No co ty,
Julek — skrzywił się Michał. — Znowu, tak jedna po drugiej?
— Tak —
powiedział chłopak twardo. — Znowu, tak jedna po drugiej, i te łyżki mają być
porządne.
— Julian,
zawału dostaniesz — zaczął.
— Chryste,
Michał, zrób mu tę kawę i niech będzie spokój — odezwał się naraz Sebastian; od
kilku minut leżał wygodnie na złączonych kartonach, z rękami pod głową i z
zamkniętymi oczami, i Olga przez moment była pewna, że zasnął. — A mnie herbatę.
— Dobra —
burknął Michał, podchodząc i biorąc jego oraz swoją szklankę z parapetu. — Ale
jak dostanie zapaści czy czegoś, ty go będziesz reanimował, mądralo.
Sebastian
tylko mruknął na znak zgody, a Skalnicki wyszedł z pokoju, raczej niezbyt
zadowolony.
— Jesteś
zmęczony? — spytała Olga, gładząc obejmującą ją w pasie rękę Olka.
— Trochę —
przyznał Sieniecki, nie poruszając się. — Siedziałem przez ostatnie parę dni
nad korektą artykułu tak do trzeciej, czwartej nad ranem, potem spałem do
czternastej czy piętnastej i pory dnia zupełnie mi się poprzestawiały, jeszcze
nie wróciłem do normy.
— Cholera, a
ja cię wykorzystuję — mruknęła z poczuciem winy.
— Daj spokój
— roześmiał się i spojrzał w jej kierunku. — To dobra gimnastyka na
rozbudzenie, poza tym miałem wczoraj motywację, by położyć się przed północą,
zamiast siedzieć z książką do czwartej.
— Heroiczna
decyzja — stwierdził Olek z rozbawieniem. — Ja bym chyba został przy książce.
— Mówiąc
szczerze, zamierzałem — odparł Sebastian, poprawiając się lekko na kartonach i
znów zamykając oczy — ale najzwyczajniej w świecie na niej zasnąłem.
Olek i Olga
wybuchnęli śmiechem, Wiktor roześmiał się cicho, Julian nadal z marnym efektem
trwał w postawie obrażonego. Andrzej uśmiechnął się kątem ust; zabawne,
pomyślała naraz Olga, jakby olśniona tą myślą, Poldek Poldkiem, ale Andrzej nie
zaczepia też zbyt ostro Sebastiana, już chyba parę razy się na nim sparzył.
Spojrzała na
wyciągniętego na kartonach Sienieckiego. W jego pociągłej, smagłej twarzy,
widocznej teraz z profilu — miał ostro zarysowany podbródek, to mu dodawało
stanowczego wyrazu — było coś, co kazało myśleć o stabilności, pewności,
rzetelności. Może to tak przywiązało do niego Michała — to, że Sebastian
przypomina pod pewnymi względami skałę, w pozytywnym sensie, powinien chyba
raczej mieć na imię Piotr, to, że gdy coś obieca, to zrobi to, choćby miał
stanąć na głowie, a jak się przyjaźni, to na dobre, na złe i na amen?
Biedny tylko
ten, kto podpadnie jego przyjacielowi, pomyślała z rozbawieniem, przypominając sobie
jakieś starcie na linii Michał-Andrzej-Sebastian, którego była świadkiem. Póki
była to tylko mało uprzejma wymiana docinków między dwoma pierwszymi, wynik był
równy — ale potem coś Sebastiana rozsierdziło — Andrzej trochę przegiął — i
Sieniecki się przyłączył. A jak się przyłączył, Michał się wyłączył, patrząc na
przyjaciela szeroko otwartymi oczami i z nieco rozchylonymi z zaskoczenia
ustami, Andrzej zaś po niezbyt długim czasie stracił rezon i tylko machinalnie
odbijał piłeczkę, po czym dyplomatycznie zwinął żagle.
Najwidoczniej
cała trójka — Michał, Andrzej i ona — nie spodziewali się, że Sieniecki potrafi
tak atakować, gdy się zezłości.
Przy tej
śniadej cerze, czarnych włosach i czarnych brwiach ciemnozielone oczy
Sebastiana wyraźnie się odznaczały; przypomniała sobie opis Poirota u Christie:
ciemnozielone oczy, błyszczące jak u kota — tak, skojarzenie było całkiem na
miejscu. Chociaż, rzecz jasna, poza tym szczegółem Sebastian, mierzący metr
osiemdziesiąt pięć, postawny, szczupły i szeroki w barach jak Olek, nie miał
już niczego z Poirotem wspólnego.
Na pierwszy
rzut oka są nawet trochę podobni — pomyślała, przenosząc wzrok z jednego końca
pokoju na drugi, z Sebastiana na Andrzeja. Obaj wysocy, Andrzej jest raptem o
centymetr wyższy, obaj dobrze zbudowani, obaj o pociągłych twarzach i obaj
bruneci, tyle że Andrzej ma jasną cerę i jakiś czas temu zapuścił trochę włosy,
co się zdecydowanie Oldze nie podobało — nie lubiła u mężczyzn dłuższych
włosów, ale musiała przyznać, że akurat jemu te proste, niemal sięgające ramion
czarne pasma pasowały. Sebastian jednak przy całej swojej stanowczości i pewnej
surowości, której nie umiała wyraźniej uchwycić i określić, miał w sobie coś z
gruntu życzliwego, przychylnego i pogodnego, Andrzej natomiast, choć rok od niego
młodszy, przez swoje napuszenie wydawał się chwilami starszy, zarówno wiekiem,
jak tytułem; był wyniosły, chłodny, niekiedy wręcz antypatyczny — z pewnością
całkowicie świadomie i rozmyślnie — i chętnie dawał odczuć swoją wyższość. Tego
zdecydowanie w nim nie lubiła, choć Weredecki potrafił być też świetnym
rozmówcą — może nie przemiłym, bo to słowo średnio do niego pasowało, ale za to
interesującym i przyciągającym. Jeżeli chciał, rzecz jasna, a chciał raczej
nieczęsto.
Miał przy tym
nieco irytujący Olgę zwyczaj mówienia o ludziach i do ludzi, których wyjątkowo
nie lubił — po nazwisku. Robił to tak uparcie i wytrwale, jakby te osoby nie
miały imienia — w jego ustach Michał i Julek byli zawsze Skalnickim i
Szafrańskim, nigdy nie słyszała, by zwracał się do nich lub wypowiadał o nich
inaczej. Co gorsza, jego zawzięcie niekiedy pozostawiało po sobie ślad — i Olga
w którymś momencie przyłapała się na tym, że o Michale zdarza jej się pomyśleć
przy użyciu nazwiska. Przy Julku to akurat nie działało — Julek zbyt mocno
kojarzył jej się z licealistą i koszulkami z niekonwencjonalnymi napisami, by
mogła go określać w tak poważny sposób; za to, chyba w ramach rewanżu czy
jakiegoś przeniesienia — po nazwisko sięgała przy Sebastianie. To pewnie w
związku z Michałem — gdzie Michał, tam Sebastian, więc gdzie Skalnicki, tam
Sieniecki.
Przy Wiktorze
jakoś nie było o tym mowy — zwłaszcza że nie była nigdy do końca pewna, czy w
nazwisku „Arendt” wymawia się wyraźnie „dt”, czy pozwala na ubezdźwięcznienie,
z tego, co zauważyła, każdy, z Wiktorem włącznie, miał własną wersję.
O Olku nie
umiałaby myśleć przy użyciu nazwiska. Był jej duchowym bratem i jedną z
najbliższych osób na świecie — i miałaby o nim, o nim, z którym zdarzało jej
się sypiać w jednym łóżku, któremu się zwierzała i który jej się zwierzał,
który przez prawie pięć lat cierpliwie jej gotował na stancjach i z którym
łączyło ją tak wiele, że mogłaby napisać o tym książkę, a przynajmniej spore
opowiadanie — miałaby go określać mianem „Kamieniecki”? Chyba by ją Tartar
pochłonął... Gdyby z kolei usłyszała kiedyś z jego ust skierowane do niej
„Limaniecka” — po prostu by się obraziła. Lub przyłożyłaby mu w zęby. Lub jedno
i drugie.
A wszystko
to, te nazwiskowe perturbacje, to wina Andrzeja, o którym, na mocy jakiegoś
odruchu warunkowego czy nazewniczej nemezis — myślała chwilami per „Weredecki”.
Musiała
jednak przyznać, że jako przyjaciel — gdy już się przyzwyczaił do kogoś, tak
jak w ciągu pierwszych dwóch lat ich znajomości przyzwyczaił się do niej, a
potem chyba nawet przywiązał — jako przyjaciel Andrzej był lojalny i godny
zaufania. Gorzej, gdy się go miało za przeciwnika — Michał i Julek wiedzieli
najlepiej, jak cięty, złośliwy i niestosujący taryfy ulgowej potrafił być jego
język. Inna rzecz, że oni też nie przebierali w słowach — ale to była już
reakcja obronna.
No dobrze,
może nie taka zawsze obronna. Julian sam prowokował pyskówki, gdy miał zły
dzień, a Michał lubił słownego ping-ponga, choć w jego normalnym wydaniu był to
ping-pong przyjacielski, dopiero z Andrzejem zamieniał się w mordercze serwy.
Weredecki
przeglądał właśnie „Książki zakazane”, zostawione przez Michała na jednej z
niższych, jeszcze pustych półek przy drzwiach. Musiał poczuć, że jest
obserwowany, bo w pewnej chwili uniósł wzrok i, napotykając spojrzenie Olgi,
uśmiechnął się lekko, po czym wrócił do wertowania stron. Jasnoniebieskie oczy
i wąskie usta nadawały zwykle jego twarzy nieco drapieżny i trochę bezlitosny
wyraz, rzadko wyglądał po prostu sympatycznie — przed chwilą jednak mu się to
udało. Pewnie nie byłby zachwycony, gdyby o tym wiedział, pomyślała z
rozbawieniem i lekko uścisnęła dłoń Olka. Jak to dobrze, że ten akurat jest
prosty, jasny i równy w swoim cieple, życzliwości i przyjaźni.
Andrzejowi to
tylko krawatu brakuje, uznała po chwili, patrząc na jego elegancką granatową
koszulę — chwała bogom, z rękawem do łokcia, jakby zobaczyła jeszcze jednego z
długim rękawem, chyba musiałaby założyć kostium kąpielowy — i czarne spodnie z
materiału z wyraźnie zaprasowanym kantem. Elegant zakichany, prychnęła w duchu,
zawsze wygląda jak spod żelazka. W porządku, na uczelni taki ubiór był jak
najbardziej na miejscu, przy oficjalnych okolicznościach towarzyskich też, ale
na litość boską, bez przesady, przyszedł tu przecież na zwykłe spotkanie z
mniej lub bardziej zaprzyjaźnioną grupą ludzi i przede wszystkim do roboty przy
mniej lub bardziej zakurzonych książkach, są wakacje, upał koszmarny, wszyscy
na urlopach, luz, blues i marmolada, jak mawiała jej polonistka z liceum, nawet
Sebastian, rozmiłowany w garniturach i wedle określenia Michała bardziej
formalny w stroju, niż przewiduje konstytucja, wylegiwał się na tych kartonach
w szarych spodniach z jakiegoś lekkiego materiału i w beżowej koszuli, odpiętej
pod szyją — a tu Andrzej wyskakuje tak, jakby za chwilę miał stanąć za katedrą
i przeprowadzić wykład pod okiem prorektora do spraw nauki.
Michał wszedł
do pokoju, podał Julkowi kawę z ponurym komentarzem: „Twoja cholerna kofeina”,
po czym znów wyszedł; po chwili wrócił z dwiema szklankami herbaty i, postawiwszy
je na parapecie, popatrzył na Sebastiana.
— Nie za
dobrze ci? — prychnął. — Suń się, nie mam gdzie usiąść.
— Podłogi
jest dużo — odparł Sieniecki, nie poruszając się.
— I zaraz
możesz na niej wylądować — uzupełnił Michał. — No posuń się, bo sam cię posunę.
Sebastian
otworzył oczy i spojrzał na niego z zainteresowaniem.
— Michasiu,
czy ty się czasem zastanawiasz nad tym, jak brzmi to, co właśnie zamierzasz
palnąć? — zapytał z zaciekawieniem. Julek roześmiał się nad szklanką z kawą,
Olek we włosy Olgi, ona zaś pokręciła z rozbawieniem głową; Wiktor, jak zdążyła
zauważyć, uśmiechnął się pod nosem, na twarzy Andrzeja natomiast dostrzegła coś
na kształt politowania zmieszanego z drwiną. Skalnicki przygryzł dolną wargę i
zacisnął pięści, najwyraźniej starając się zapanować nad uśmiechem.
— Zrób mi
miejsce — zażądał po chwili spokojnie. Sieniecki rzucił mu pełne kpiny
spojrzenie, po czym usiadł, a gdy tylko Michał zajął zwolnioną część kartonu,
Sebastian przesunął się trochę i ponownie położył, tym razem opierając głowę o
udo przyjaciela.
— Bądź łaskaw
się nie wiercić — powiedział, zanim ten zdążył zareagować, i splótł ręce na
brzuchu.
— Czy ja
jestem twoją poduszką? — prychnął Michał, sięgając za siebie. — Poza tym
wstawaj, herbatę ci zrobiłem.
— Dobry
chłopiec — wymruczał Sieniecki aprobująco. Skalnicki zamarł ze swoją szklanką w
wyciągniętej ręce i spiorunował go wzrokiem.
— W tej
chwili naprawdę niewiele cię dzieli od tego, bym ci wylał tę herbatę na twarz —
syknął ostrzegawczo. Sebastian otworzył oczy, roześmiał się cicho, usiadł i
popatrzył na przyjaciela z rozbawieniem.
— To był
komplement połączony z podziękowaniem, ty niedomyślny rudzielcu — powiedział
ciepło i potargał mu lekko włosy, po czym wziął drugą szklankę z parapetu. Upił
łyk, nadal przyglądając się z uśmiechem Michałowi, który tylko wzruszył
ramionami i odwrócił się do niego bokiem.
Julek
przeniósł spojrzenie z nich na Olgę i Olka, po czym wzniósł oczy do sufitu,
jakby chciał powiedzieć: „Za jakie grzechy?...”. No tak, pomyślała Olga dość
współczująco, gdy Julkowi sypie się związek, to zdecydowanie go drażni cudza
bliskość, nawet jeśli nie związkowa, a przyjacielska.
Zresztą...
Zerknęła znów na tamtych dwóch: Sebastian z powrotem ułożył się wygodnie,
traktując nogę Michała jako dobre oparcie dla głowy i, trzymając w obu dłoniach
pustą w jednej trzeciej szklankę, przymknął oczy; Skalnicki z kolei, patrząc w
zamyśleniu na podłogę, pił wolno swoją herbatę.
Nie, uznała,
oni po prostu tak mają, w taki między innymi sposób okazują sobie przyjaźń —
podobnie jak ona z Olkiem. Z boku to może wyglądać trochę dwuznacznie, sama
przecież zdążyła już zauważyć, jak niektórzy reagują na jej relację — ale to po
prostu szczera, głęboka przyjaźń. Ile Michał się zna z Sebastianem? Też
przecież parę ładnych lat...
Zasłoniła
twarz dłońmi, by stłumić ziewnięcie. Trochę już za długo tak siedzą, a książki
czekają i czekają — ale na razie nie chciało jej się jeszcze wstawać.
Jasnozielona roleta na oknie była niemal całkowicie opuszczona, w pokoju
panował przyjemny półcień, Olga była rozleniwiona tym wakacyjnym upałem — po
koszmarnych śniegach i mrozach między styczniem a marcem lato okazało się
równie koszmarne, tylko w drugą stronę, chwilami naprawdę miała wrażenie, że
się roztopi na ulicy — i najwyraźniej nie tylko jej się nie spieszyło do
wstawania. Andrzej dalej markował czytanie książki, Julek wpatrywał się uparcie
w sufit — jeśli znajdzie tam natchnienie do nowego tekstu, Olga zażąda połowy
praw autorskich, w końcu to jej sufit — Wiktor znów bawił się z Olkiem w irytującą
wymianę spojrzeń, Sebastian zalegał w najlepsze na kartonach, chwilami tylko
unosząc się lekko, by upić herbatę, a Michał nie odrywał wzroku od podłogi —
kolejny, który znalazł sobie muzę wśród płaszczyzn pokoju.
Musiała
przyznać, że miała słabość do tej jego gęstej, sprawiającej zwykle wrażenie
nieco potarganej, ciemnorudej czupryny. Lubiła też jego twarz, owalną, o bardzo
jasnej cerze i bez śladu piegów, oczy — szare, wwiercające się w rozmówcę, tak
jakby chciały przedrzeć się do samego jądra myśli, uważne, inteligentne, oraz
uśmiech — szeroki, często łobuzerski, wywołujący sympatię.
Nawet te jego
trzy kolczyki w lewym uchu pasowały; Olga co prawda nie lubiła u mężczyzn tego
typu ozdób, ale w przypadku Michała wydawały się one równie naturalne, jak jego
zgniłozielone bojówki, glany — które, chwała wszelkim bóstwom opiekuńczym, na
czas tych koszmarnych upałów i on, i Julek zamienili na jakieś lekkie buty; jak
Michał stwierdził raz melancholijnie, nikt jeszcze nie wymyślił glanów w wersji
letniej, na przykład połączonych z elementami tenisówek, sandałów czy czegoś
równie przewiewnego i biedni glanowcy podczas upałów albo fundują swoim nogom
ostrą saunę, albo muszą zakładać coś, co trudno nazwać przyzwoitymi butami —
oraz jasnobrązowa koszula, też rozpięta pod szyją.
Krótki rękaw,
rzecz jasna. Rany boskie, Wiktor, jak ty możesz się nie ugotować na miękko, na
twardo czy na amen?
— Michał, ile
masz wzrostu? — zapytała naraz. Skalnicki, wyrwany ze swoich myśli, spojrzał na
nią ze zdziwieniem znad pitej herbaty, ściągnął lekko ciemnobrązowe brwi i
powiedział podejrzliwym tonem:
— Metr
siedemdziesiąt osiem, bo co?
— A ty? —
przeniosła wzrok na Wiktora, nie zważając na cichy śmiech Olka.
— Sto
osiemdziesiąt, o co ci chodzi? — odparł Wiktor, również zdumiony.
— W porządku.
— Uśmiechnęła się i machnęła ręką uspokajająco. — Już mi wszystko gra.
— O nie,
Oleńko — oświadczył Michał stanowczo. — Teraz mnie coś nie gra. Po co pytasz i
czemu tylko nas?
— Bo ich
wzrost znam — odparła spokojnie. Skalnicki przez moment patrzył na nią
wyczekująco.
— I? — spytał
wreszcie. — Czekam na rozwinięcie wątku.
— Olga ma
małe problemy z rozmiarami — wtrącił się Olek i jęknął, gdy szturchnęła go
łokciem w żebro. — No co, taka prawda. Nie umie ocenić na oko wysokości,
wielkości, odległości, niczego, co się w jakikolwiek sposób rozciąga w
przestrzeni.
— Olek za to
nie odróżnia stron, jak już zauważyliście — odparowała.
— To wy się
pięknie dobraliście — mruknął Sebastian, patrząc na nich z rozbawieniem. —
Dobrze wiedzieć, nie można się na was nigdy zdawać podczas wycieczek.
— No nie za
bardzo — przyznała. — Na początku studiów nasze wspólne wycieczki po Poznaniu
kończyły się pytaniem o drogę wszystkich napotkanych przechodniów, taksówkarzy
i policjantów.
Olek
roześmiał się na to wspomnienie.
— No dobra,
ale co ma do tego mój wzrost? — przypomniał Michał.
— Takie małe
zboczenie — mruknęła przepraszająco. — Źle mi się o kimś myśli, gdy nie wiem,
ile ma lat, ile ma wzrostu i jaki ma kolor oczu. Rozumiesz, muszę mieć pełny
obraz.
— Musisz
zajmować w jej wyobraźni konkretną liczbę centymetrów — uzupełnił Olek, na
wszelki wypadek przytrzymując jej prawy łokieć, by znów nim nie dostać. — Ola
nie chce być drugim Prokrustem.
— Lubię mieć
konkretne wyobrażenie — syknęła.
— Numer buta
też chcesz? — zaproponował Michał życzliwie.
— No jasne,
słucham — odparła pełnym godności tonem.
—
Czterdzieści trzy — powiedział uprzejmie.
—
Czterdzieści pięć — dorzucił Sebastian, wyraźnie ubawiony.
— Tak samo. —
Olek poklepał ją po ramieniu.
—
Czterdzieści sześć — mruknął Andrzej, patrząc na nią z lekkim uśmiechem.
—
Czterdzieści cztery. — Wiktor po raz chyba drugi tego popołudnia uśmiechnął się
naprawdę.
Zapadła cisza
i wszyscy spojrzeli na Julka, który, wyraźnie spięty, uparcie wpatrywał się w
sufit.
— No, Julian,
twoja kolei — powiedział Sebastian, unosząc się na łokciu. — Czekamy.
Julek rzucił
mu mało przyjazne spojrzenie, po czym przeniósł wzrok na Olgę i powiedział
zimno:
— Trzydzieści
osiem.
— No co ty? —
zdumiała się i wypaliła, zanim zdążyła się ugryźć w język: — Ja tak samo.
Naprawdę nie
zamierzała sprowokować tak żywiołowego wybuchu śmiechu — ani chłopaków, ani
własnego, choć akurat jej atak wesołości był bardziej winą Olka, który
przyciągnął ją do siebie mocniej i wymruczał do ucha:
— Tylko już
nie wypytuj o inne wymiary...
Julian z
obrażoną miną przeczekał ogólną wesołość, a gdy śmiech już ucichł, naburmuszył
się jeszcze bardziej. Olga chciała powiedzieć coś, co mogłoby go udobruchać,
ale podchwyciła spojrzenie Michała, który pokręcił ostrzegawczo głową, i
zrezygnowała.
— Tak mi
przyszło do głowy odnośnie tego braku „Pani Bovary” — odezwał się Skalnicki,
wskazując lekkim ruchem dłoni na trzymaną przez Andrzeja książkę — że koniec
końców przecież jej nie zakazano, Flaubert wygrał proces.
— Możliwe —
zgodziła się, wdzięczna mu za zmianę tematu — ale mimo wszystko mi jej brakuje,
nawet jeśli nie została zakazana, była tym zagrożona.
— W sumie
tak. — Odgarnął włosy sprzed oczu. — Ale w końcu tytuł wyraźnie narzucił zakres
książek: tylko te, które zostały oficjalnie zakazane.
— Ale to już
jest tylko bardzo cienka granica, zakazane a bliskie zakazania... — zaczęła.
— Cholera,
przestańcie — jęknął Julek. — Już mi przeszło, nie musicie zagadywać atmosfery.
— Całe
szczęście, bo wątek się wyczerpywał — roześmiał się Michał.
— Olga, jak
ty bardzo lubisz zielony? — spytał naraz Wiktor.
— No...
bardzo bardzo — odparła z uśmiechem. — Bo?
— Bo
wszystkie pokoje masz pomalowane na zielono — powiedział z rozbawieniem.
— Ten i
największy są na butelkową zieleń — poprawiła. — Pamiętasz nazwę na puszce? —
Spojrzała na Olka, który pokręcił głową.
— Zieleń
szmaragdowej nocy — przypomniał sobie Michał i roześmiał się. — Wyjątkowo
głupio.
— Wyjątkowo
ciężko się zmywała — mruknął Sebastian, który ponownie rozciągnął się na
kartonach i na Michale.
— Skąd? —
spytał Julek.
— Ze mnie —
wyjaśnił. — Z pozostałych też.
— Cholernie
ciężko — zgodził się Michał i dopił herbatę.
— Czyli do
malowania mieszkania też znalazłaś sobie wyrobników. — Andrzej popatrzył na
Olgę z wyraźnym uznaniem.
— Sami się
zaproponowali — odparła obronnie. — Nie róbcie ze mnie takiej hetery
wykorzystującej niewinnych ludzi, Kostek z Sewerynem sami zaproponowali, że
przewiozą i poprzenoszą mi kartony, a ci dwaj — wskazała ruchem głowy
Skalnickiego i Sienieckiego — z Olkiem i Poldkiem zaproponowali pomoc przy
malowaniu.
— I
oczywiście twoje niewinne uwagi „Ach, ileż mam potwornej roboty z tą
przeprowadzką” nie miały tu żadnego wpływu — roześmiał się Julek. — Ani trochę,
prawda?
— Cicho —
wtrącił się Olek. — Akurat Kostka i Seweryna to ja zwerbowałem, a Poldek sam
powiedział, że chętnie pomacha pędzlem.
— O właśnie!
— Michał uniósł gwałtownie głowę i popatrzył na Julka oraz Wiktora. — Wyście
tego nie widzieli... ty też — dorzucił nadzwyczaj uprzejmie w kierunku Andrzeja
— a Poldek namalował portret Oli!
— Serio?
Gdzie? — Julian rozejrzał się szybko po pokoju.
— Nie tu, w
największym — powiedział Sebastian, siadając i odstawiając niedopitą herbatę na
parapet.
— Nie
widziałem.
— Jest na
razie zasłonięty, razem z całym modułem — wyjaśniła. Julek zmarszczył brwi,
więc dodała: — No modułem, biurko, półki nad, półki pod, to, co mi ojciec
skonstruował na całą ścianę.
— To, na czym
jest zawieszona ta wielka płachta materiału, którą na wejściu chciałeś od razu
ściągnąć — dorzucił Olek.
— A po co ta
płachta? — zdziwił się Andrzej.
— Chciałam
zrobić wielkie odsłonięcie dopiero podczas parapetówki — powiedziała z
uśmiechem. — Między blatem a pierwszymi półkami jest trochę miejsca i Poldkowi
udało się tam zmieścić ten „portret”.
— Pokaż im
teraz — poprosił Michał. — To jest w ogóle dzieło powstałe przy współpracy, bo
to ja poddałem pomysł, żeby namalować Olkę wśród jej książek, a Poldek
namalował...
— A ile go
najpierw Michał namawiał — mruknął Sebastian. — Chyba ze trzy godziny za nim
chodził i marudził.
— Poldek jest
strasznie zasadniczy — stwierdził Olek z rozbawieniem — i cały czas się bronił,
że on po ścianach mazał nie będzie.
— I co? —
spytał Julek, siadając po turecku.
— No wiesz —
powiedział Michał dumnie — ma się tę siłę przekonywania. Użyłem ostatecznych
argumentów.
— Dał się
wysłać po piwa — uzupełnił Sebastian złośliwie, na co Michał rzucił mu urażone
spojrzenie. — To były te jego ostateczne argumenty.
— Poldek się
zgodził za piwo? — prychnął Julian.
— Poldek się
zgodził po piwie — odparł Skalnicki, podkreślając przyimek. — Konkretnie po
czterech. Siedzieliśmy, dyskutowaliśmy o fenomenologii i sceptykach, Poldek
miał ochotę na tego heinekena, więc dostał jednego, drugiego, trzeciego,
czwartego...
— Żeby nie
było, wszyscy piliśmy — wtrącił Sieniecki. — My z Poldkiem piwo, Olek z Olką
wino, a Michał wlał w siebie cztery litry soku grejpfrutowego. Michał zresztą,
sierota skończona, po piwo musiał iść dwukrotnie, bo za pierwszym razem
przyniósł trzy półlitrowe puszki i był święcie przekonany, że to nam na cały
wieczór wystarczy.
— To twoja
wina — zwrócił mu uwagę Olek. — Nie posyła się po piwo abstynenta.
— Abstynent
nieuważnie mnie słuchał — odparł. — W każdym razie po trzecim piwie miałem
ochotę pomalować Olce sufit na różowo.
— Olek
przyniósł diabelnie mocne wino — mruknęła — więc byłam bliska zgodzenia się na
to, ale na szczęście nie mieliśmy różowej farby.
— Poldek po
trzecim piwie zaczynał mięknąć — podjął Michał — więc wcisnąłem mu czwarte, a
po czwartym piwie Poldek da się namówić do wszystkiego, więc przeforsowałem
pomysł sportretowania Olki. — Wstał, przeciągnął się i ruszył do drzwi. — No
chodźcie, to trzeba zobaczyć na własne oczy!
Olga
westchnęła i podniosła się powoli — nie za bardzo jej się chciało, ale portret
rzeczywiście był wart ruszenia się z podłogi. Przez moment tylko przemknęła jej
przez głowę myśl — a raczej zdziwienie, dlaczego, gdy Michał stwierdził, że po
czwartym piwie Poldek da się namówić do wszystkiego, Andrzej spojrzał na
mówiącego tak ponuro, z jakąś niechęcią — ale zanim zdążyła się głębiej nad tym
zastanowić, była już w największym pokoju, gdzie Michał właśnie ostrożnie
zsuwał z modułu materiał.
— Uwaga... —
powiedział i pociągnął mocniej. — I proszę!
Gdy zasłona
spadła, goście wpatrywali się w malowidło przez kilkanaście sekund, po czym
rozległ się zgodny wybuch śmiechu Wiktora, Andrzeja i Juliana.
— No bardzo
jesteś podobna — stwierdził ten ostatni, gdy już się trochę opanował. — Wypisz,
wymaluj ty.
— Poldek
trochę przerobił moją ideę — wyjaśnił Michał, zwijając materiał. — Powiedział,
że słabo mu wychodzą portrety, zwłaszcza gdy jest wstawiony, a poza tym trzeba
wydobyć z Olki jej esencję, a jej esencja to książki, więc namalował tę górę
tomiszczy i dodał objaśnienie.
Olga
przyglądała się obrazowi wielkiej, kolorowej sterty tomów z olbrzymią sympatią.
Nad namalowanymi książkami znajdowała się strzałka z informacją: „Gdzieś tam
pod spodem jest Olga”, pod obrazem zaś podpis twórców: „Poldek i Michał”, przy
czym o ile Poldek podpisał się zwyczajnie, o tyle Skalnicki upamiętnił swoje
imię z rozmachem, zajmując prawie tyle miejsca, ile sam malunek.
— Wydobył
esencję. — Olek objął ją ramieniem. — Któregoś dnia będę cię musiał spod takiej
sterty wygrzebać.
— Albo vice
versa — odcięła się. — W każdym razie to jest śliczne, zawsze chciałam mieć
obraz z książkami.
Gdy wracali
do średniego pokoju, Wiktor ujął ją delikatnie za łokieć.
— Przepraszam
cię, Ola — powiedział — ale ja się już muszę zbierać, jest po czwartej.
— Jasne —
odparła i uśmiechnęła się do niego. — Dzięki za pomoc...
— Niewielką —
stwierdził, najwyraźniej niezbyt zadowolony. — Przykro mi.
— Daj spokój,
najważniejsze, że wpadłeś — zapewniła; nie chciała, by myślał, że jego obecność
przydaje się jedynie wtedy, gdy potrzeba jakiejś pomocy. — Dawno nie było
okazji, ty byłeś zarobiony, a ja w amoku przeprowadzki. Przyjdziesz na
parapetówę, prawda?
Wiktor
uśmiechnął się lekko.
— Jeżeli
tylko nic mi nie wyskoczy, to przyjdę — obiecał.
— Termin
jeszcze będziemy ustalać — powiedziała, spoglądając w kierunku pokoju. — Żeby
wszystkim pasował, choć to i tak utopia... Chłopaki, Wiktor wychodzi! —
krzyknęła. Podejrzewała, że marzy mu się wyjście po angielsku, ale mowy nie ma,
zwłaszcza że Olek by się na nią obraził za brak sygnału.
Ze strony
Andrzeja, który wyjrzał na moment, padło tylko: „Cześć”, Sebastian z Michałem
pożegnali się w sposób zdecydowanie bardziej uprzejmy, po czym też wrócili do
pokoju, ciągnąc za sobą Julka, który po pełnym uczucia: „To na razie”
najwyraźniej chciał asystować przy pożegnaniu Wiktora z Olkiem.
Olga uścisnęła
Wiktora — znajdowała jakąś dziwną przyjemność w przełamywaniu tej bariery, jaką
starał się utrzymywać i psychicznie, i fizycznie między sobą a ludźmi; co
prawda już się przyzwyczaił do jej wylewności i nie spinał się tak bardzo
nerwowo, jakby w obawie, że zamierza mu wbić szpilkę w tyłek, ze swojej strony
jednak ograniczył się tylko do poklepania jej po ramieniu.
Mina Olka
kazała podejrzewać, że też by się chętnie pożegnał w stylu Olgi — ale na
szczęście do tego stopnia jeszcze rozumu nie stracił i jedynie uścisnął
Wiktorowi rękę. Po czym, rzecz jasna, zamiast sobie pójść i udawać
niezainteresowanego, zapytał, czy Wiktor jest samochodem, bo ostatnio miał
przecież popsuty.
— Jeszcze
jest w naprawie — odmruknął zagadnięty, zakładając buty.
— Wracasz na
piechotę?
Kopnę cię —
obiecała mu Olga w duchu. — Pożyczę glany Michała i kopnę cię z całej siły,
przestań koło niego skakać, skoro masz wyraźny sygnał: „Spadaj”. Zapomnij o
tych dziwacznych spojrzeniach w ciągu ostatnich paru godzin, ten facet sam nie
wie, czego chce, a ty tylko robisz sobie głupią nadzieję.
— Biorę
taksówkę. — Ta odpowiedź zdecydowanie nie zachęcała do kontynuowania rozmowy,
ale Olek, jak już zdążyła zauważyć Olga, świetnie się umiał sam zachęcić.
— Mogę cię
podwieźć — zaproponował z uśmiechem. — Odwiozę cię i wrócę do Oli, to zajmie
chwilę.
Wiktor, który
właśnie skończył wiązać sznurowadła, wyprostował się, poprawił okulary,
popychając je wskazującym oraz środkowym palcem prawej ręki mocniej ku nasadzie
nosa, i spojrzał na rozmówcę wyjątkowo nieprzyjaźnie.
— Wiesz,
Aleksander — wycedził — ja naprawdę nie mam dziesięciu lat i nie trzeba mnie
odwozić i odprowadzać jak dziecka, sam sobie umiem zadzwonić po taksówkę. Do
widzenia, Olu — rzucił przez ramię i wyszedł, delikatnie zamykając za sobą
drzwi.
Dobrze ci
tak! — pomyślała Olga ze złością, ale widząc minę przyjaciela, zrezygnowała z
powiedzenia tego głośno. Olek i tak wyglądał na dość nieszczęśliwego; z rękami
w kieszeniach, z przygryzioną lekko dolną wargą, spoglądał na drzwi tak, jakby chciał
je kopnąć.
Olga podeszła
i objęła go ramieniem; uwagi zostawi na później, Olek jak na razie dostał już
porządnie po nosie. Pomijając nawet całą mało przyjemną odpowiedź, jaką
usłyszał na swoją propozycję, musiał się poczuć urażony tym nieszczęsnym: „Aleksander”.
Bo Olek, jak
każdy normalny człowiek, też miał swoje słabostki i drażliwe punkty. Nie lubił
— ba, nie cierpiał — ba, nienawidził, gdy zwracano się do niego pełnym
imieniem, pod tym względem świetnie się rozumiał z Poldkiem, który kiedyś, na samym
początku znajomości, oświadczył Oldze: „Nazwij mnie choć raz Leopoldem, a daję
ci słowo, że więcej się do ciebie nie odezwę”. Jeżeli chciało się Olka
wyprowadzić z równowagi, to najlepszym sposobem było powiedzenie do niego:
„Aleksandrze”, od razu mu ciśnienie podskakiwało. Wiktor doskonale o tym
wiedział — i już chyba trzeci czy czwarty raz wykorzystywał tę wiedzę, a dla
Olka własne pełne imię naprawdę było jak policzek; Olga, choć znała i rozumiała
powód, uważała to za zdecydowaną przesadę.
— Chodź —
odezwała się wreszcie, odsuwając na bok cisnące się na usta: „Wiktor ma głupie
odpały” zamiennie z: „Robisz z siebie bałwana”. — Zaparzę ci herbatę, a ty
popilnuj duetu Michał-Julek, żeby się z Andrzejem wśród moich książek nie
zamordowali.
Uśmiechnął
się słabo — to już był jakiś plus. Olga w progu pokoju posłała Julianowi
wyjątkowo groźne spojrzenie, tak że blond cholerze, jak niekiedy o nim myślała,
wyraźnie odechciało się komentowania, i poszła do kuchni. Jasna zieleń tego
pomieszczenia — naprawdę lubiła zielony — działała uspokajająco, więc po
nastawieniu czajnika i przepłukaniu wziętych z pokoju szklanek — na herbatę
miało ochotę więcej osób — trochę się odprężyła.
— Pomóc ci? —
usłyszała za plecami; odwróciła się i uśmiechnęła do stojącego w drzwiach kuchni
Michała.
— Nie trzeba
— odparła, sięgając po pudełko z herbatą. — Julian trzyma język za zębami?
— Trzyma,
trzyma — mruknął z rozbawieniem. — Zamordowałaś go wzrokiem, to się nie odzywa.
Wiktor był średnio miły? — spytał domyślnie; podszedł do blatu, wziął leżącą na
nim ścierkę i zaczął wycierać szklanki, zanim Olga wrzuciła do nich saszetki.
— Wiktor mi
czasami działa na nerwy — przyznała cicho. — A Olek jeszcze bardziej...
cholerny poławiacz ostryg — dodała impulsywnie.
— Jaki
poławiacz ostryg? — Michał popatrzył na nią z zaskoczeniem.
— Pamiętasz
tę operę Bizeta „Poławiacze pereł”? — Pokiwał głową, więc podjęła: — Wiktor nie
jest jak perła, tylko jak ostryga, a Olek jest cholernym poławiaczem ostryg, a
konkretnie jednej ostrygi, która nie daje mu się złowić, tylko dziabie go w
palce i ucieka.
Michał
roześmiał się na to objaśnienie, Olga natomiast pozostała poważna.
— Taka prawda
— stwierdziła ponuro. — Kocham Olka, ale mam ochotę przyłożyć mu na odlew, gdy
zachowuje się tak jak teraz, jak przeklęty Albin ze „Ślubów panieńskich”
Fredry.
— No nie,
przesadzasz — oświadczył Michał zdecydowanie.
— Przesadzam?
— powtórzyła. Czajnik zaczął gwizdać, więc wyłączyła gaz i zalała pierwszą
herbatę.
— Przesadzasz
— potwierdził Skalnicki po krótkiej chwili namysłu. — Olek go podrywa, a raczej
powinienem powiedzieć: adoruje, to prawda, trochę za nim biega, ale to jest
urocze.
— Urocze? —
Spojrzała na niego z niedowierzaniem, przerywając zalewanie trzeciej herbaty. —
Chciałbyś być tak podrywany?
— No nie —
roześmiał się.
— No widzisz.
— Ale ja to
ja — wyjaśnił. — Ja mam inną wizję związku niż Olek, inną wizję podrywania i
inną wizję ludzi do podrywania.
— A Olek ma
świra — uzupełniła z irytacją.
— Naprawdę
przesadzasz — upierał się Michał. — Nie jest aż tak namolny i oszalały, jak to
wynika z twoich słów, serio.
Olga nalała
wrzątek do ostatniej szklanki i odstawiła czajnik. Przesunęła palcami po
jasnobrązowym drewnie blatu kuchennego, po czym zerknęła na Michała.
— Może —
mruknęła bez przekonania. — Mam nadzieję, że przesadzam. Może rzeczywiście...
Może po prostu jestem już wyczulona — dodała po chwili. — Widziałam wszystkie
jego związki, od pierwszego do ostatniego, i wszystkie numery, jakie mu
robiono, i wszystkich facetów, w których on się angażował, a którzy nie umieli
tego docenić, i po prostu uważam, że Wiktor nie jest dla niego odpowiednim
materiałem na chłopaka, przy całej mojej sympatii do Wiktora widzę, że to nie
jest człowiek, który umie być ciepły, uczuciowy czy... cholera, no nie wiem, w
stylu Olka po prostu — zakończyła zmęczonym głosem. Michał nie odrywał do niej
spojrzenia, jak zwykle uważnego i trochę przewiercającego rozmówcę.
— Wiesz,
Ola... — powiedział po dłuższej chwili, uśmiechając się lekko — ja i tak
uważam, że najlepszym materiałem na chłopaka dla Olka jesteś ty.
Olga
wybuchnęła śmiechem; cały Michał, od razu człowiekowi humor wraca.
— Ja płci nie
zmienię — oświadczyła, wyjmując mu ścierkę z rąk i zawieszając ją na
drzwiczkach piekarnika. — A Olek nie jest w stanie przekierować się na bi, więc
nie ma o czym mówić.
— Fajnie jest
być facetem — zapewnił. — Mogłabyś się poświecić dla przyjaciela.
— Jedynym
możliwym rozwiązaniem byłoby skombinowanie biseksualisty, który wytrzymałby i
ze mną, i z Olkiem — odparła wesoło. — Ale Olek jest za konserwatywny na
jakiekolwiek trójkąty, więc znów cała koncepcja bierze w łeb.
— No to
trzeba mu spić Wiktora i podrzucić do łóżka — zdecydował Michał, sięgając po
nóż i cytrynę na spodku.
— Powodzenia
— roześmiała się i wyjęła pierwszą saszetkę. — Jak znam Olka, siedziałby przy
nim i przez całą noc pożerał wzrokiem, a potem Wiktor by się obudził,
skacowany, zły i obrażony na cały świat, nazwałby Olka Aleksandrem i wyszedł,
trzaskając drzwiami.
Michał
spojrzał na nią i pokręcił głową.
— Obaj są
niereformowalni — mruknął z rezygnacją.
— To akurat
już wiem. — Wyjęła pozostałe saszetki, wrzuciła pokrojone plastry cytryny do
szklanki swojej oraz Olka, posłodziła herbatę Julkowi i podała ją wraz z
ostatnią szklanką Skalnickiemu. — Twoja i Julka, ja wezmę te dwie. Sebastian na
pewno nic nie chce?
— Sebastian
chce spać i coraz gorzej to ukrywa — powiedział z rozbawieniem. — Odpuść nam
jeszcze chwilę, jak się zdrzemnie z kwadrans, to odżyje. Tylko musi wreszcie
zasnąć, bo na razie z całych sił stara się nad tym zapanować.
— Nie
przywieźliśmy jeszcze mojego łóżka, więc nawet nie mam go gdzie położyć —
stwierdziła z niezadowoleniem, ale rozmówca parsknął śmiechem, słysząc to.
— Już ja
widzę, jakby się położył. — Wziął obie szklanki i ostrożnie ruszył z nimi do
drzwi. — Jeszcze nie zauważyłaś, że Sebastian nie lubi się przyznawać, że nie
ma już sił?
Rzeczywiście,
pomyślała Olga, coś w tym jest. Zresztą nie on jeden, Andrzej miał tak samo.
I... no dobrze, ona niekiedy też — ale tylko niekiedy, tylko w związku ze
sprawami uczelni.
No dobrze, to
może nie tak znowu niekiedy.
W pokoju
panował spokój — Andrzej wyraźnie się wciągnął w „Zakazane książki”, Julian
przerzucał „Dzień dobry, monsieur Zola”, Olek, zamyślony, wpatrywał się w
panele, a Sebastian dalej wylegiwał się na kartonach. Michał podał Julkowi
herbatę, podszedł do przyjaciela, przyjrzał mu się — po czym ostrożnie postawił
swoją szklankę na podłodze i usiadł koło pudeł.
— Zasnął? —
szepnęła Olga, siadając obok Olka; znad postawionych przed chwilą między nimi
szklanek unosiła się gorąca para. Michał tylko pokiwał głową i przyłożył palec
do ust.
— Kto zasnął?
— zapytał Julek głośno, podnosząc głowę znad książki.
— Cicho —
syknął Skalnicki wściekle; Julian spojrzał na niego, na Sebastiana, następnie na
sufit, jakby naprawdę prosił o zmiłowanie, i wrócił do Lanoux.
Siedzieli tak
przez jakieś dwadzieścia minut; Olek objął Olgę jak poprzednio — najwyraźniej
potrzebował takiej bliskości na pocieszenie, więc położyła dłoń na jego ręce i
posłała pod adresem Wiktora niezbyt koleżeńską wiązankę. Wreszcie Sebastian
przeciągnął się z cichym pomrukiem, otworzył oczy, powiódł nieco jeszcze
nieprzytomnym spojrzeniem po zebranych — po czym usiadł, rozmasował sobie kark
i zupełnie wypoczętym głosem zwrócił się do dopijającego herbatę Michała:
— Dlaczego
mnie nie obudziłeś?
— A to ty
zasnąłeś? — spytał ten z ogromnym zdziwieniem, patrząc na przyjaciela z
niewinną miną. Sebastian opuścił rękę, z trudem powstrzymał uśmiech i zwrócił
się do Olgi:
— Bierzemy
się do pracy?
Miała ochotę
wybuchnąć śmiechem. Zupełnie jakby dopiero co nie ucinał sobie drzemki na
kartonach, półprzytomny z niewyspania. Michał miał rację.
— Za chwilę,
na razie nic mi się nie chce — odparła. Sieniecki przeczesał prawą dłonią
włosy, po czym zerknął na przyjaciela i lewą ręką pociągnął go za kosmyk nad
uchem.
— Co? —
zirytował się Michał, patrząc na niego groźnie.
— Już ty
dobrze wiesz, co — odmruknął z rozbawieniem. Skalnicki uśmiechnął się lekko,
wzruszył ramionami i wypił resztę herbaty.
— Wy i te wasze
czułości — prychnął Julian. — Jak się Olka z Olkiem nie obściskują, to wy się
musicie...
— Julek,
dziób na kłódkę — przerwał mu Sebastian. — Chyba mogę trochę poszarpać własnego
najlepszego przyjaciela.
— Ciebie też
możemy poszarpać, jak masz ochotę — dorzucił Michał życzliwie, ale Julek nie
wydawał się zainteresowany tą propozycją. Skalnicki przyglądał mu się przez
moment, po czym poprosił spokojnie: — Julian, opowiedz coś o swoim nowym
tekście, Olek z Sebastianem jeszcze nic nie wiedzą.
— Oczywiście nic
nie wiedzą — prychnął. — Nic nie wie Olek, któremu wszystko mówi Olga, która
wie, i nic nie wie Sebastian, któremu wszystko mówisz ty, który wiesz.
— Co ja niby
wiem? — zaprotestowała.
— No przecież
byłem u ciebie w czerwcu z moich pomysłem — przypomniał.
— Z jakim
pomysłem? — zirytowała się. — Władowałeś mi się do gabinetu w czasie zaliczenia
z modułu, sterroryzowałeś połowę moich studentek, żeby cię przepuściły i
zażądałeś fachowych objaśnień do czegoś, czego mi nawet średnio dokładnie nie
wyjaśniłeś, tyle wiem.
—
Wyjaśniłbym, jakbyś mi dała dokończyć mówić — odparł urażonym tonem. — Skoro
mnie z miejsca wyrzuciłaś, to jak miałem cokolwiek objaśniać?
— Julek,
zasada numer jeden — powiedziała surowo. — W czasie sesji student ma zawsze
pierwszeństwo.
— Szkoda, że
nie każdy tę zasadę stosuje — mruknął Michał, patrząc krytycznie na Andrzeja.
— Ola ma za
miękkie serce — powiedział ten, odpłacając pełnym kpiny spojrzeniem. — Moja
zasada numer jeden mówi: to ja mam zawsze pierwszeństwo.
— A numer
dwa: student to śmieć — uzupełni Skalnicki z irytacją.
— Zależy,
jaki student. — Głos Andrzeja był jadowity, a uśmiech pełen pogardy. Michał
spojrzał na niego z wyraźnym obrzydzeniem i już otwierał usta — Oldze stanął
przed oczami obraz krwawej jatki, jaką za kilka minut będzie miała w swoim
średnim pokoju, biedne zielone ściany, a książki się poplamią! — ale w tym
momencie Sebastian, który tylko rzucił okiem na adwersarzy, położył
Skalnickiemu rękę na ramieniu i mocno ją zacisnął; Michał zerknął na
Sienieckiego, przygryzł usta i z miną wyraźnie dającą do zrozumienia, że miałby
jeszcze wiele do powiedzenia, wbił wzrok w ścianę gdzieś nad głową Juliana.
Andrzejowi nie dane było jednak cieszyć się zwycięstwem, bo Sebastian rzucił
twardo w przestrzeń:
— Jak się
zapomina o godności studenta, to samemu jest się na tym poziomie, na który chce
się go zepchnąć.
— Doprawdy? —
spytał Weredecki, unosząc brwi z pełnym uprzejmego rozbawienia niedowierzaniem.
— Daj spokój,
Andrzej — powiedział Sieniecki, wyraźnie zniecierpliwiony. — Nie wiem, jakie
miałeś wzorce, ale na ile znam wydział filologiczny, nikt tam dotąd nie uczył
skurwysyństwa względem studentów, więc to musi być twoja radosna twórczość.
Michał
spojrzał na przyjaciela — w jego wzroku nie było rozbawienia zastosowanym
określeniem ani zachwytu nad docinkiem, tylko coś w rodzaju pełnego szacunku
uznania — nie za formę, pomyślała Olga, tylko za treść. Albo raczej za głębszy
sens, który ta treść zawierała — bo Sebastian miał w sobie i w swoim podejściu
do studentów coś, co Poldek kiedyś tak ładnie określił „uczciwą surowością i
surową uczciwością”.
— Może i moja
— zgodził się Andrzej, wciąż z kpiącym uśmiechem. — Ja nie mam zwyczaju się
cackać, ja wymagam.
Skalnicki
roześmiał się naraz i poklepał Sebastiana po zaciśniętej na swoim ramieniu
dłoni.
— Andrzejek
jak zwykle wie najlepiej — powiedział, opierając się wygodniej o ścianę. — Więc
niech sobie wie, a Julek opowie nam o tekście.
— Niech mi
najpierw wyjaśni, czego ode mnie chciał, gdy ja studentów odpytywałam —
wtrąciła Olga szybko, tak by Andrzej nie miał możliwości ciągnąć tamtej
dyskusji. Weredecki spojrzał na nią z politowaniem, jakby zamierzał zapytać:
„Naprawdę chcesz tego grafomaństwa w wersji audio?” — ale, i dzięki mu za to,
pomyślała z ulgą, nie odezwał się.
— Pamiętasz,
jak ględziliście z Olkiem o Horacym... — zaczął Julek, na co Olek przerwał mu
obrażonym tonem:
— My o
Horacym nie ględzimy, my o Horacym rozprawiamy.
Julian
popatrzył na niego jak na niegroźnego wariata i podjął ugodowym tonem:
— Dobrze,
rozprawiacie, więc pamiętasz, jak z Olkiem rozprawialiście o Horacym,
zanudzając przy tym normalnych ludzi na śmierć, gdy byliśmy w maju w teatrze, i
wtedy użyłaś takiego określenia, które mi umknęło, ale którego sens pamiętam, i
ostatnio zaczęło mi się wokół niego coś formować, i przyszedłem wtedy poprosić,
żebyś mi to określenie powtórzyła, i ty oczywiście nie dałaś mi dojść do słowa
i wykopałaś z gabinetu...
— I to brzmi
jak relacja Nel w zakończeniu „W pustyni i w puszczy” — wpadła mu w słowo
zachwycona Olga. — „I nas porwali, i wieźli na wielbłądach, i, i, i”, no czysty
polisyndeton!
— Zdaje mi
się, czy właśnie mnie obraziłaś? — zapytał Julek podejrzliwie.
— Zależy,
jaki masz stosunek do Sienkiewicza — roześmiał się Olek i wzburzył Oldze włosy.
— Ale Ola po prostu umieściła cię w systemie retoryki klasycznej, żebyś jej się
lepiej komponował, nie denerwuj się, to nic złego.
— Załóżmy —
mruknął z taką miną, jakby spodziewał się najgorszego. — W każdym razie
mogłabyś mi wreszcie powiedzieć, jak to się u Horacego nazywa?
— Ale co jak
się u Horacego nazywa? — spytała, odpychając dłoń Olka i poprawiając fryzurę. —
U Horacego dużo rzeczy się nazywa, przecież ja nie wiem, co masz na myśli.
— O rany —
jęknął, wyraźnie zniecierpliwiony. — Mówiłaś wtedy, że jest jakiś taki tekst
otwierający wszystko, to na „p” było...
— Prolog —
powiedział Andrzej, patrząc na niego z niesmakiem.
— Nie prolog!
— odparował z mocą. — Co ty do cholery myślisz, że słowo „prolog” to dla mnie
taki trudny do zapamiętania termin, którego bez czyjejś pomocy bym nie znał?
— Naprawdę
chcesz wiedzieć, co na ten temat myślę? — spytał Weredecki takim tonem, że Olga
na miejscu Julka obraziłaby się na amen — Julian jednak tylko machnął ręką i
wrócił do dręczenia filologów klasycznych swoimi pisarskimi problemami.
— To było na
„p” — powtórzył uparcie — i mówiłaś, że to jest tekst otwierający cykl, jakieś
takie, ze wstępnym zarysem idei, Horacy tak otwierał „Ody”...
— Julian,
priamel — powiedziała znużonym głosem.
— Nie rób
takiej miny „ach, przecież jakie to oczywiste” — syknął. — Priamel, dobra...
zapiszesz mi potem jeszcze, bo brzmi cholernie dziwacznie.
— Pierwsze
słyszę — stwierdził Skalnicki i spojrzał na nią pytająco.
— Michał —
spytała podstępnie — to jak tyś czytał Kochanowskiego na filologii?
— O,
przepraszam cię bardzo — roześmiał się. — Na ćwiczeniach ze staropola doszedłem
do poetów nowołacińskich i wtedy się pożegnałem.
— Chyba że
tak — mruknęła.
— A co ma do
tego Kochanowski?
— Przecież
czerpał z Horacego — odparła, przytulając się wygodnie do Olka; była już trochę
zmęczona i nie chciało jej się wdawać w dokładne objaśnienia o teorii trzech
przekładów w renesansie, Horacym u Kochanowskiego i całej reszcie.
— Więc co to
jest dokładnie? — zainteresował się Sebastian. — Bo wyjaśnienie Julka jest
takie trochę...
— Chaotyczne
do sześcianu — uzupełnił Michał wesoło. — Więc co to jest?
— Dobre
pytanie — mruknęła. — Kiedyś wertowałam książki, by znaleźć etymologię i
okazało się, że ze znalezieniem samego terminu jest kiepsko. W zwykłych
słownikach nie ma; w słowniku terminów literackich ani literatury staropolskiej
też nie; w słownikach łaciny też nie, w „Małej encyklopedii kultury antycznej”
też nie, w pracach o retoryce też nie. U Curtiusa jest priamel, ale jako
uszeregowanie przykładów z konkludującym podsumowaniem2. Wreszcie znalazłam u
Race’a pełną historię tego pojęcia... — Usiadła wygodniej i podjęła z zapałem:
— Priamel pierwotnie oznaczał gatunek poetycki uprawiany w Niemczech między
dwunastym a szesnastym wiekiem, był to wiersz składający się z pozornie niezwiązanych
ze sobą, a nawet paradoksalnych stwierdzeń, które w ostatnim wersie zostają
jakoś ze sobą przemyślnie powiązane, i tu czołowym przykładem jest norymberski
piętnastowieczny poeta Hans Rosenplüt albo Rosenblut. Jako stałe pojęcie w
studiach klasycznych priamel został wprowadzony do terminologii literackiej
dopiero w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym przez Franza Dornseiffa,
niemieckiego filologa, zresztą idącego za przykładem Curtiusa, a samo słowo to
zgermanizowana forma od łacińskiego „praeambulum”, czyli „przesłanka”, zresztą
czasownik brzmi „praeambulo”, czyli „iść przodem”3...
— Ola, myśmy
nie prosili o wykład — jęknął Julian z rozpaczą. — Oni chcieli prostego
wyjaśnienia, co to jest „priamel”, a ja chciałem samego słowa, ty już masz zboczenie
zawodowe. A poza tym teraz to już mi wszystko pomieszałaś i za cholerę nie
wiem, dlaczego mi to wcześniej pasowało.
— Bo ja ci to
wyjaśniałam za Cytowską — odparła łagodnie.
— Olka,
proszę cię, bez nazwisk, bez terminów i bez cytatów, po ludzku — zażądał. Olga
westchnęła głęboko.
— Jest taki
tom o Kochanowskim, „Jan Kochanowski i epoka renesansu” — zaczęła powoli, jakby
mówiła do małego dziecka.
— W porządku,
jest — zgodził się Julian.
— I tam jest
taki artykuł Marii Cytowskiej, „Horacy w twórczości Jana Kochanowskiego” —
kontynuowała.
— Dobrze —
syknął niecierpliwie. — Do rzeczy.
— I tam —
podjęła Olga już normalnym głosem — Cytowska pisze, że Horacy rozpoczyna swoje
ody od manifestu swojej odrębności i poetyckiej misji, czyli od ody „Maecenas
atavis”, i to właśnie jest priamel, czyli utwór otwierający zbiór4.
— Prolog też
otwiera — wtrącił Sebastian — więc jaka różnica?
— Prolog
tylko sygnalizuje — mruknął Andrzej. — Zarysowuje tło, akcję, symbolikę,
wprowadza w okoliczności poprzedzające właściwą fabułę.
— A priamel,
idąc za Cytowską, to tekst, który niejako ideowo otwiera całość, i to całość
nie w sensie jednego zwartego utworu, ale cyklu, w którym te utwory są różne —
zakończyła Olga triumfalnie. — Do tego prolog to z zasady coś w miarę krótkiego,
jak Andrzej powiedział, tylko zasygnalizowanie, a priamel to wyłożenie tego, co
stanowi podstawę myśli całego cyklu, a ponadto tekst sam w sobie samodzielny i
względnie niezależny od pozostałych elementów, chociaż jakoś z nimi połączony,
na przykład tą główną ideą.
— I właśnie o
to mi chodziło — oświadczył Julek, uderzając pięścią w podłogę. — Założę się,
że można to było powiedzieć jeszcze krócej i konkretniej, ale niech już będzie,
w każdym razie tego właśnie potrzebowałem. Dzięki — dodał uprzejmie.
— Proszę —
odparła rozbawiona. — To teraz powiedz, po co ci to właściwie.
Rzucił szybko
okiem na Andrzeja i wzruszył ramionami.
— Chodzi mi
coś po głowie, na razie to bardziej luźne myśli.
— Nie krępuj
się mną — powiedział Weredecki, zamykając „Zakazane książki”. — Nie skrytykuję
cię przed opublikowaniem tych „luźnych myśli”, właśnie wychodzę. — Wstał i
zwrócił się do Olgi, unosząc lekko tom: — Mogę pożyczyć?
— Michał był
pierwszy — odparła. — Już ją zaklepał.
Andrzej
spojrzał na Skalnickiego tak, jakby się zastanawiał, po co analfabecie książka.
— Daj mi
znać, gdy już ją skończy i ci odda — poprosił, odkładając Paszylka na pustą
półkę.
— Ja tu
jestem. — Michał przeciągnął samogłoski w taki sposób, jakby mówił do małego
dziecka i dodał normalnie, patrząc na Weredeckiego z pewnym rozbawieniem: —
Uprzejmiej byłoby się poświęcić i powiedzieć do mnie: jak przeczytasz, daj znać
albo przypomnij Oldze, żeby sama dała mi znać. To nie takie trudne i nie
sprofanowałbyś swej wspaniałej osoby.
— Skoro sam
to proponujesz, to proszę bardzo — odparł Andrzej, uśmiechając się złośliwie.
— Proponuję
ci minimum wzajemnego poszanowania — powiedział, najwyraźniej rozdrażniony. —
Ale jeśli wolisz zeszmacanie ludzi, nie ma sprawy, tylko się potem nie dziw, że
cię ci ludzie z zasady unikają.
— Tych akurat
ludzi ja też z zasady unikam — przypomniał nadzwyczaj uprzejmie. Michał przez
moment nie odrywał od niego wzroku.
— Czasami mi
cię po prostu żal — powiedział wreszcie bardzo spokojnie.
— No popatrz.
— Uśmiechnął się kpiąco. — Mnie siebie też, gdy przebywam w towarzystwie co
poniektórych osób.
Jeżeli
oczekiwał jakiejś reakcji, to się zawiódł — Michał milczał i tylko dalej
przewiercał go tym swoim upartym spojrzeniem, od którego niekiedy nawet Olga
się peszyła. Weredeckiemu też chyba w końcu zaczęło ono ciążyć, bo po chwili
rzucił tylko ogólne: „No to żegnam” i wyszedł z pokoju.
Poszła za
nim, mimo że Julek szepnął konspiracyjnie: „Siedź, olewamy go”, i oparła się o
ścianę przy wejściowych drzwiach, patrząc, jak Andrzej zawiązuje buty.
— Dziękuję za
pomoc — powiedziała, gdy się wyprostował.
— Nie ma
sprawy. — Uśmiechnął się, rozejrzał i podniósł z kąta swoją aktówkę; jak
zdążyła zauważyć od początku ich znajomości, lubił wszędzie nosić ze sobą jakąś
teczkę, chyba dodawał sobie tym znaczenia. — Szkoda tylko, że nie umiałaś
lepiej dobrać towarzystwa.
— Szkoda, że
ty się czasem nie umiesz ugryźć w język — odparowała, trochę już zirytowana. —
Zszedłbyś czasem z tego cokołu „jestem taki najlepszy” na ziemię, od razu by ci
nos wrócił na właściwe miejsce z tych wyżyn, na które go zadzierasz.
Gdyby Michał
to powiedział — ba, gdyby powiedział jedną trzecią tego — Andrzej by się
nieprzyjemnie odciął, wyniośle okazał swoją pogardę lub jedno i drugie. Ale
Andrzej, przy całym swoim zarozumialstwie, miał też pewne słabości — Olga nie
rozumiała ani ich natury, ani ich sensu, wiedziała jedynie, że sama do tych
słabości należy. Weredecki ją lubił i wszelkie jej uwagi, nawet ostrzejsze,
kwitował albo rozbawionym uśmiechem, albo, w najgorszym razie, przyjacielskim
docinkiem. Teraz akurat wybrał coś pośredniego: roześmiał się, pocałował w
policzek i zapewnił, że jeśli będzie potrzebowała jego zejścia z wyżyn, by
jeszcze coś poustawiać na najwyższych półkach, to nie ma sprawy.
Wolałabym
chwilami, żeby ludzie byli monolitami — pomyślała ze zmęczeniem, gdy za
Andrzejem zamknęły się drzwi. Niezamierzony rym trochę poprawił jej humor. —
Żeby byli zawsze tacy sami — kontynuowała, idąc do łazienki — tak by można było
z góry przewidzieć, jak zareagują, czego się po nich spodziewać et cetera. Żeby
te wszystkie relacje nie były takie zamieszane i zależne od masy kontekstów,
żeby było wiadomo: Andrzej jest zarozumiałym bydlakiem i koniec, a nie: Andrzej
jest zarozumiałym bydlakiem, który potrafi być lojalnym przyjacielem, interesującym
rozmówcą i dżentelmenem, świetnym teoretykiem literatury oraz życzliwym kolegą
po fachu, po instytucie i obecnie już też po stopniu naukowym, który zawsze
pożyczy mi książkę, a gdy ma odpowiedni nastrój, to i bywa dowcipny w tak
zwyczajny, sympatyczny sposób. Byłoby łatwiej.
Byłoby
łatwiej — powtórzyła po kilku minutach, stając znów w progu pokoju i wracając
do porzuconego na moment wątku — ale to by było koszmarne — żadnych
niespodzianek, żadnej głębi w człowieku, każdy jak płaska wycinanka z jednobarwnego
papieru. Muszę być naprawdę zmęczona, skoro przychodzą mi do głowy takie
okropne pomysły.
Choćby ci
czterej — uśmiechnęła się lekko do siebie, patrząc na swoich gości — przecież
bez tych mieszanek charakterologicznych, jakie w sobie noszą, byliby nie do
wytrzymania. Julian, o którym nie umiała myśleć inaczej niż „chłopak”, choć był
od niej młodszy raptem o dwa lata,
którego sentymentalne nastawienie do związków przyprawiało o ból zęba, którego
sposób bycia kłócił się wręcz nie do uwierzenia z wyglądem, a chimeryczność z
sympatią, jaką potrafił wzbudzać, którego pomysły literackie naprawdę poruszały
i którego choleryczny, nerwowy, obrażalski i wściekliznowaty charakter potrafił
wyprowadzić z równowagi niemal wszystkich, chyba najwięcej cierpliwości miał do
niego Michał — Michał, którego, zdawałoby się, niewyczerpane poczucie humoru
zostawało czasem przerwane tym upartym, przewiercającym człowieka spojrzeniem,
pełnym powagi i napięcia, na którego błaznowanie nakładało się zamyślenie tak
głębokie, że chwilami zupełnie się wyłączał na świat zewnętrzny, a postawa „nie
pozwolę się niczemu i nikomu ograniczyć” zderzała się z olbrzymim przywiązaniem
do Sebastiana, dla którego Skalnicki był w stanie nawet ugryźć się w język,
choćby skręcało go z chęci powiedzenia czegoś — i Sebastian, u którego pewna
surowość względem samego siebie łączyła się z wielką wyrozumiałością wobec
innych, którego poczucie odpowiedzialności sięgało, jak twierdził Michał, do
Madagaskaru i z powrotem, a mieszało się z nieco złośliwym poczuciem humoru i
zamiłowaniem do dogadywania najbliższemu przyjacielowi, którego umiejętność
poszanowania cudzych granic nie przeszkadzała temu, by rozstawiać Skalnickiego
po kątach, gdy Sebastian uznawał to za potrzebne, a zaangażowanie w pracę było
na równie wysokim poziomie, jak w przyjaźń — i Olek, z jednej strony potwornie
irytujący tym, jak mocno wsiąkał w swoje związki i jak zawzięcie się trzymał
jakiegoś uczucia, jak mocno i na zabój się zakochiwał, z drugiej strony
genialny przyjaciel, z którym można było robić wszystko, wszędzie i zawsze,
ujmujący swoją troskliwością i wsparciem, na które można było zawsze liczyć, i
urzekający jako rozmówca, i rozbrajający poczuciem humoru, i charyzmatyczny,
wzbudzający szacunek swą wiedzą wykładowca.
No i ona. Tu
akurat sprawa była banalnie prosta: spokojny, zwyczajny filolog, którego
największą bolączkę stanowił wieczny brak miejsca na nowe książki. No, może
niekiedy miała też niewielkie napady pracoholizmu.
— Bardzo was
lubię — powiedziała naraz impulsywnie; opierała się o framugę drzwi i od
dłuższej chwili wodziła w zamyśleniu wzrokiem od jednego do drugiego, czując
coraz silniejszą potrzebę wypowiedzenia tych słów.
— My ciebie
też, ale i tak nie wybaczymy ci tego zarozumiałego dupka — odparł Julian
uprzejmie.
— Marudzicie
— mruknęła z rozbawieniem.
— Nie
odpuścimy ci tak łatwo — stwierdził Michał, gdy usiadła przy Olku. — Bądź
łaskawa wytłumaczyć nam się ze zgromadzonego zestawu, dobrze? To znaczy Olka
rozumiem, bo gdzie Olka, tam Olek, a gdzie Olek, tam Olka, jak się kiedyś
rozłączycie, dostanę zawału, siebie też rozumiem, bo beze mnie nie ma
prawdziwej zabawy...
— Chociaż
udawaj skromnego — przerwał mu Sebastian złośliwie. Skalnicki spojrzał na niego
z pełnym wyrozumiałości uśmiechem.
— Sebastiana
też rozumiem, boby się biedak beze mnie zanudził — podjął; prychnięcie
Sienieckiego wcale go nie zraziło. — Rozumiem też Julka, bo trzeba z niego
powyciągać co nieco o nowej książce, a poza tym poprawić mu humor...
— Wiktora też
rozumiem — wtrącił się Julian, posyłając Olkowi uśmiech, za który warto by go
udusić. — Mogłeś sobie chociaż popatrzeć, to jak lizanie ciastka przez szybę.
Zabiję cię,
ty jasnowłosa gnido — pomyślała Olga rozdrażniona. — Poczekaj, będziesz chciał
ode mnie jeszcze czegoś w związku z Horacym...
—
Przynajmniej byłbym w stanie dosięgnąć tej szyby bez wspinania się na palce —
odparował Olek, nim zdążyła cokolwiek wymyślić. Sebastian wybuchnął śmiechem,
Michał też i bezskutecznie próbował to ukryć, chowając twarz w rękach, a Julian
wbił w Olka spojrzenie na poły obrażone, na poły niedowierzające.
Niespodzianka,
pomyślała Olga ze złośliwą satysfakcją. Ktoś tu się jeszcze nie zorientował, że
gdy Wiktor znika, Olkowi powraca charakter i nie da się po nim bezkarnie
jeździć.
— Dobrze ci
tak i się odczep — powiedziała, widząc, że Julian zamierza się wreszcie
odezwać. — Temat Wiktora zostaje na dziś zamknięty i ktokolwiek z nim wyskoczy,
pożałuje.
— Pojeździmy
po Andrzeju — wtrącił szybko Michał. — Olka, do jasnej cholery, dlaczego
Andrzej?!
— Lubię go. —
Wzruszyła ramionami. — Mimo wszystko — dodała po krótkim namyśle.
— Powinnaś
znaleźć dobrego lekarza, to jeszcze może być uleczalne — stwierdził, patrząc na
nią sceptycznie. — Gdybym cię nie znał, to musiałbym pomyśleć, że jesteś taka
jak on, skoro go lubisz.
— On potrafi
być sympatyczny — powiedziała znużonym głosem. — Gdy chce.
— Problem w
tym, że rzadko kiedy chce — dorzucił Olek. — Ale wiesz, Michał, on rzeczywiście
miewa takie momenty, takie zachowania, że człowiekowi szczęka opada: to
naprawdę Andrzej, naprawdę potrafi być taki... — zastanawiał się przez moment
nad odpowiednim słowem — taki ludzki? Rzadko, bo rzadko, ale jednak się zdarza.
— Uwierzę,
jak zobaczę — mruknął. — Chociaż pewnie jak zobaczę, to i tak nie uwierzę.
— W cztery
oczy jest sympatyczniejszy — dodała Olga.
— Z mojego
doświadczenia wynika co innego — odparł z kwaśnym uśmiechem. — Dobra, mniejsza
z Andrzejem, najważniejsze, że już sobie poszedł, ale dziewczyno, ty tu sobie
urządziłaś gejowski walny zjazd, liczysz na jakąś inspirację? — spytał z
wyraźnym rozbawieniem.
Olga się
skrzywiła. Nie lubiła, gdy się wspominało o jej drobnych próbach pisania czegoś
nienaukowego, to było zdecydowanie krępujące — nie ze względu na tematykę, ale
na samo pisanie, które stanowiło głównie niewinną rozrywkę między obowiązkami
na uczelni, w zasadzie nic więcej.
Poza tym...
jeżeli nawet miała jakieś drobne plany, jakieś zamysły i jakieś projekty, to co
w tym złego? I dlaczego nie miałaby sobie zgromadzić „materiału poglądowego”?
Olek jakoś przez te osiem lat przyjaźni był w stanie wytrwale znosić jej
„potrzebuję natchnienia, więc masz pecha”, oni też mogą. I to jej sprawa, jakie
ma myśli, gdy na nich patrzy. I z jakiego powodu miałaby się tłumaczyć i
ryzykować, że staną się przezorniejsi i nie dadzą się więcej tak wykorzystać?
— Miałam
zadzwonić do mojego byłego i powiedzieć: „Cześć, co prawda pogoniłam cię niemal
widłami, ale może byś wpadł, bo potrzebuję wysokiego faceta do ustawiania
książek”? — zapytała wesoło, mając nadzieję, że zdoła skierować rozmowę w inną
stronę. — Czy może do mojej byłej, żeby przyjechała z Poznania na zapełnianie
mi półek?
— Czemu
widłami? — zainteresował się Michał, odstawiając dopiero co pitą herbatę. —
Takie ostre starcie?
— Powiedział
mi, że robienie doktoratu to fanaberie — odparła z uśmiechem, który, jak
podejrzewała, pasowałby do kata tuż przed wykonaniem egzekucji. — W ogóle
zaczął mi się wymądrzać na temat mojej pracy naukowej i wyskoczył z jakimiś
głupotami w stylu „prawdziwe powinności kobiety”, więc sięgnęłam po widły.
— Powinien
się cieszyć, że na widłach się skończyło — dorzucił Olek. — Widziałem parę razy
Olkę w wersji „wkurwienie feministyczne i antyhomofobiczne”, to naprawdę
straszny widok.
— Więc chyba
jasne, że w życiu bym po niego nie zadzwoniła — zakończyła wesoło.
— Więc
zadzwoniłaś po Olka — podsumował Sebastian, patrząc na nich rozbawionym
wzrokiem.
— Po Olka nie
trzeba było dzwonić, Olek sam przyszedł — poprawił Olek, obejmując ją
ramieniem.
— Poza tym —
dodała już poważnie — potrzebuję mieszanego towarzystwa, i dla jednej, i dla
drugiej części mojej orientacji, i co ja niby poradzę na to, że duża część
moich bliższych znajomych jest albo homo, albo bi? W towarzystwie stricte
hetero czuję się niekiedy jakby w połowie ucięta, bo gdy mówię „mój były
chłopak”, to wszystko jest dobrze, ale jak mi się wyrwie „moja była
dziewczyna”, to już się czasami pojawiają dziwne spojrzenia. Oczywiście to nie
jest reguła — podkreśliła zdecydowanie — nie przy wszystkich tak mam i czasami
bywa wręcz odwrotnie, bo osoba heteroseksualna przyjmuje mój biseksualizm
krótkim „w porządku, twoja sprawa”, a homoseksualna krzywi się na tę heteryczną
część mnie. Ale jednak często dla homoseksualistów jakoś nie jest problemem
fakt, że poza dziewczynami pociągają mnie chłopacy, dla heteroseksualistów
natomiast bywa problemem to, że poza chłopakami pociągają mnie też dziewczyny.
A mnie już naprawdę denerwuje lawirowanie między zaimkami, końcówkami
czasowników i tym podobnymi — zakończyła z narastającą irytacją. — Jeśli mam
wybierać konkretnych facetów do towarzystwa, to wolę was niż część kolegów
„niebranżowych”, bo jeśli przy was się obejrzę na ulicy za jakąś dziewczyną, to
nie będziecie na mnie patrzeć, jakby mi druga głowa wyrosła.
— Za to
uznamy cię za konkurencję, gdy się obejrzysz za facetami, za którymi i my się
obejrzymy — mruknął Michał z rozbawieniem.
— To ty się
oglądasz na ulicy za dziewczynami? — zdziwił się Julek. — Myślałem, że tylko za
wystawami księgarni.
— Częściej
pewnie za tymi ostatnimi — przyznała, opierając się wygodniej o Olka.
— Coś w tym
jest — mruknął Sebastian. — W tym wybieraniu towarzystwa, nie w oglądaniu się
za wystawami — dodał, zerkając na nich. — Ale, z drugiej strony, czasami gdy
przebywałem w takim towarzystwie czysto „branżowym”, czułem się jak kawał
mięsa, które samo się próbuje wystawić na licytacji.
Michał
wybuchnął gwałtownym śmiechem i przez kilka minut nie mógł się opanować.
— To przeze
mnie — powiedział wreszcie, gdy już się uspokoił.
— Czemu? —
zdziwił się Olek.
— Bo niestety
Michał siedzi w tym „branżowym” towarzystwie — wyjaśnił Sebastian ze złośliwym
uśmiechem.
— Nie siedzę
w żadnym towarzystwie — poprawił Skalnicki z lekkim niezadowoleniem — ale jak
przez kilka lat brałem udział w różnych rzeczach przygotowywanych przez Lambdę,
KPH i w Manifach, to kogo miałem tam spotykać, stado konserwatywnych heteryków?
— Tak czy
inaczej, to przez ciebie — oświadczył stanowczo.
— Ale co
konkretnie? — zapytała Olga, coraz bardziej zaciekawiona.
— Konkretnie
przeze mnie Sebastian ma uraz do „branży” — wyjaśnił Michał z szerokim
uśmiechem. — Ze dwa razy go na coś zaciągnąłem, parę razy podrzucał mnie na
zebrania albo po mnie przyjeżdżał, pooglądał sobie towarzystwo i się zraził.
— Dziwisz mi
się? — mruknął ponuro.
— Mówiąc
szczerze, nie — przyznał, spoglądając na niego z łagodnym uśmiechem. —
Widzicie, Sebastian miał pecha — dodał, zwracając się do pozostałych. —
Poznałem w tej Lambdzie sporo osób, między innymi takiego Jarka, ogólnie
sympatycznego chłopaka, tylko trochę... — zastanowił się — jakby to ująć...
— Ciotę do
sześcianu — podpowiedział Sebastian uprzejmie. Olga wybuchnęła śmiechem, a
Michał pokręcił z rezygnacją głową.
— Niestety,
to chyba najlepsze określenie — zgodził się, zerkając na przyjaciela. — Chłopak
był naprawdę sympatyczny, fajnie się z nim gadało, studiował germanistykę, jak
zeszliśmy na Heinego, to przez pół dnia go wałkowaliśmy, zamiast przygotowywać
plakat i wszystko byłoby w porządku, tylko że Jarek lubił ubierać się i
zachowywać w taki dosyć stereotypowy sposób, nie wiem, czy po prostu miał taką
potrzebę, czy mu się wydawało, że w takim wydaniu jest bardziej atrakcyjny, nie
wnikam w cudze ciuchy i gesty.
— Tak
atrakcyjny, że można było zawału estetycznego dostać — mruknął Sieniecki.
— Sebastian
miał po prostu pecha — powtórzył Michał, widząc pytające spojrzenie Olgi.
Siedział pod ścianą, z jedną nogą wyciągniętą wygodnie, a drugą ugiętą w
kolanie, łokieć prawej ręki opierał o karton, lewą zaś gestykulował, jak zwykle
dość żywo. — Przyjechał raz po mnie, wszedł do sali, w tle leciało „Nas nie
dogoniat” Tatu, więc pewnie od razu się zjeżył, ale mniejsza z tym, w każdym
razie ja siedzę z Jarkiem i kleimy czy wypisujemy coś, i nagle Jarek patrzy
gdzieś za mnie, a oczy robią mu się coraz większe i błyszczące, więc się
odwracam, w wyobraźni już widzę albo skinów z pałami w rękach, albo naszą
koleżankę z łbami skinów wokół siebie, patrzę — a to tylko Sebastian... —
Czteroosobowy wybuch śmiechu przerwał tę opowieść, po chwili jednak Michał
podjął: — Sebastian stoi w drzwiach i się rozgląda, i oczywiście od razu widzę,
co myśli: „Ale bałagan!” — Zerknął na przyjaciela, który roześmiał się cicho i
pokręcił głową. — Macham mu ręką, więc podchodzi, w tym momencie Jarek mnie
chwyta za rękaw i pyta: „To twój chłopak?”, a jak tylko usłyszał, że nie, od
razu mu się gęba rozciągnęła w takim uśmiechu, że aż mi się zrobiło głupio
przed Sebastianem. I niestety ledwo Sebastian podszedł i się przywitał, Jarek
przystąpił do podboju.
— Tak —
powiedział Sieniecki z niesmakiem. — Ledwo podszedłem, prawie wskoczyło na mnie
coś niedużego, chudawego, z postawionymi na żel i pofarbowanymi włosami, w
jakiejś obcisłej bluzce, bo trudno to nazwać koszulą, w obcisłych dżinsach, z
kolczykiem w podbródku...
— W nosie —
poprawił Michał z uśmiechem.
— Obojętnie —
skwitował — równie dobrze mógłby go mieć w tyłku.
— Miał —
powiedział Skalnicki z zadumą. — Nie konkretnie w tyłku, ale w tych okolicach.
Sebastian
spojrzał na Michała podejrzliwie.
— Skąd wiesz?
— Pochwalił
mi się — odparł, patrząc na niego z rozbawieniem. — Chyba nie myślisz, że sam
sprawdzałem?
— No właśnie
miałem za dobre zdanie o twoim dobrym smaku, żeby mi to pasowało — mruknął, na
co Skalnicki roześmiał się i pokręcił głową.
— Dzięki.
— Proszę. —
Sebastian oparł się plecami o parapet i kontynuował: — Mniejsza już, gdzie
konkretnie miał na gębie ten kolczyk, grunt, że mu to błyszczało jak na
choince, poza tym miał na rękach jakieś łańcuszki czy coś w ten deseń, a do
tego wszystkiego mówił w taki pretensjonalny sposób i miał taką gestykulację,
że po pierwszych dwóch minutach miałem ochotę strzelić go pięścią na uciszenie.
— Sebastian
trochę przesadza — wtrącił Michał, przenosząc wzrok z ubawionych Olgi i Olka na
równie ubawionego Juliana. — W gruncie rzeczy chłopak nie był aż tak strasznie
stereotypowy, poza tym chciał za wszelką cenę zrobić wrażenie i się stresował,
więc wyszło mu wyjątkowo kretyńsko, aż mi się go żal zrobiło.
— Musiał się
akurat do mnie przyczepić? — mruknął Sieniecki z niezadowoleniem.
— Co mu się
dziwisz — roześmiał się. — Zobaczył dobrze zbudowanego faceta, metr osiemdziesiąt
pięć porządnych mięśni, do tego Sebastian był oczywiście w garniturze, bo
jakżeby inaczej na uczelni, a przyjechał prosto z Krakowskiej, krawat lekko
poluzowany, marynarka rozpięta, Jarkowi od razu zaczęły się roić fantazje o
tym, co mógłby z takim doktorem historii porobić między wykładami.
— Możesz
przestać? — warknął Sebastian. — Chciałbym zjeść w domu normalną kolację, bez
ataku mdłości na wspomnienie tych twoich wymysłów.
— Ja niczego
nie wymyślam — odparł Michał, patrząc na niego ze złośliwym uśmiechem. — Ja tam
spokojnie siedziałem i przyklejałem więcej kawałków papieru do siebie niż do
arkusza, bo klej był beznadziejny, a Jarek, to było następnego dnia, głośno się
zastanawiał nad zawartością twoich spodni i korzyściami, jakie mógłby z tej zawartości
czerpać w zależności od pozycji, jaką preferujesz.
Olga otarła
wierzchem prawej dłoni wywołane śmiechem łzy, Olek zaśmiewał się w najlepsze, a
Julian, któremu się udało opanować jako pierwszemu, z cichym jękiem
rozprostował skrzyżowane dotąd nogi i powoli wstał. Sebastian spojrzał na
Michała morderczo i uderzył go pięścią w ramię.
— No co? —
Skalnicki wybuchnął śmiechem, rozcierając uderzone miejsce. — Przecież to nie
moja wina.
— I jak to
się skończyło? — spytała Olga, ubawiona wyrazem twarzy Sienieckiego.
— Przyczepił
się do mnie jak rzep — oświadczył ten z niesmakiem.
— No niestety
— przyznał Michał. — Jarek sobie postanowił, że dokona podboju, chociaż mu dla
dobra Sebastiana kładłem w głowę, że nie, nie jesteś w jego typie, nie, nie dam
ci jego telefonu, nie, nie załatwię podwójnej randki, nie, nie będę go na
ciebie nakręcał, nie, nie wyciągnę go do branżowego klubu.
— Trzeba mu
było powiedzieć, że kogoś ma — wtrącił Olek.
—
Powiedziałem — odparł. — Usłyszałem na to, że przecież nie ma związków idealnych
i zawsze można coś zmienić.
— I co? —
Olga bawiła się coraz lepiej.
— I w końcu
nastąpił frontalny atak — powiedział Sebastian z dziwnym uśmiechem.
— Sebastian
był wyjątkowo wredny — oświadczył Skalnicki, też się uśmiechając. — Jarek tak
lawirował i lawirował, wreszcie, jak Sebastian za którymś razem znów po mnie
przyjechał, Jarek zaproponował wprost randkę.
— Randkę? —
prychnął Sieniecki. — Przepraszam cię bardzo, jak dla mnie to było dość
wyraźne: „Gdzie możemy wyjść, żebyś mnie przeleciał?”.
— To była
jego definicja randki — roześmiał się i spojrzał na słuchaczy. — A teraz sobie
wyobraźcie tę scenę: takiego chłopaka, jakiego wam opisał Sebastian, i samego
Sebastiana, wyższego od Jarka o dobre półtorej głowy, w tym garniturze, z
aktówką w dłoni, krawat i te sprawy, grobowa mina, Jarek wyszedł z tą swoją
propozycją, na co Sebastian otaksował go wzrokiem od stóp do głów z taką miną,
jakby w coś wdepnął, po czym oświadczył lodowato, kładąc nacisk na ostatnie
słowo: „Jestem gejem, umawiam się z mężczyznami”.
Olga przez
łzy, które znów zasłoniły jej trochę widok, zauważyła, że zaśmiewający się do
rozpuku Julian wychodzi z pokoju; Olek natomiast, opanowawszy się po dłuższej
chwili, powiedział z rozbawieniem:
— Zabrzmiałeś
w tym momencie niemal jak Andrzej.
— Mówiąc
szczerze, miałem taki zamiar — odparł Sieniecki. — Chociaż podejrzewam, że
gdyby Andrzej był na moim miejscu, byłby bardziej bezpośredni, pewnie rzuciłby
coś w stylu: „Mówiłaś do mnie, dziewczynko?”. Nawet mnie to kusiło, ale nie
chciałem przeginać. Grunt, że odpuścił.
— Na całej
linii — dorzucił Michał. — Do mnie też przestał się odzywać.
— Jak później
wpadałem po Michała, po prostu dzwoniłem z samochodu, żeby już schodził — dodał
Sebastian.
— Zrobił ze
mnie taką call girl — roześmiał się Skalnicki. — To musiało pięknie z boku
wyglądać, Sebastian dzwoni, ja od razu grzecznie lecę do jego samochodu.
— Trzeba było
zmienić malucha na coś, co jeździ, a nie wypluwa śrubki po drodze — przygryzł
mu Sieniecki — to nie miałbyś wtedy takich problemów ze skrzynią biegów i nie
potrzebowałbyś szofera z własnym środkiem lokomocji.
— Od mojego
malucha się odczep — syknął, po czym dodał z uśmiechem: — A jako szofer
świetnie się sprawdzasz, więc nie marudź.
— Jako
szofer, sprzątacz, kucharz, sekretarka pilnująca terminów twoich wizyt u
dentysty i terminu ważności twojej książeczki zdrowia, pielęgniarka, gdy jesteś
chory, przechowalnia bagażu, gdy wyjeżdżasz i chcesz gdzieś zostawić laptopa
oraz klucze, infolinia, gdy musisz mieć na gwałt jakąś informację z zakresu
polityki, historii czy religii, pierwszy czytelnik, knebel na twój niewyparzony
język, długodystansowy słuchacz i telefon zaufania na żywo, gdy masz doła —
wyliczył z rozbawieniem Sebastian. Spojrzenie, które po tych słowach na nim
spoczęło, było długie, poważne i pełne czegoś, co Olga z braku lepszego pomysłu
mogła określić jedynie jako olbrzymi szacunek.
— I ja to
wszystko doceniam — powiedział Michał cicho. Rzadko widziała tak głęboką powagę
na jego twarzy; zrobiło jej się trochę dziwnie, zupełnie jakby niechcący
zajrzała w jakąś wyjątkowo intymną część cudzej duszy, i poczuła wręcz
wdzięczność do Sebastiana, gdy ten, spojrzawszy na przyjaciela uważnie i z
namysłem — och, na wszystkich bogów olimpijskich, przestańcie się tak duchowo
obnażać!, pomyślała z zakłopotaniem, zaraz wróci Julian, z miejsca się
przyczepi i jakimś wrednym komentarzem popsuje całą tę atmosferę, jaką niekiedy
wokół siebie roztaczacie — uśmiechnął się lekko, położył Michałowi rękę na
głowie i rozczochrał mu włosy jak dziecku.
— Cieszę się,
że doceniasz, szkoda tylko, że odnośnie wizyty u dentysty muszę cię zawsze
czymś przekupić — powiedział wesoło; jego gest i ton pozwoliły na rozluźnienie
atmosfery: Michał strącił dłoń przyjaciela z rozbawionym: „Spadaj”, Olga
odetchnęła głęboko, Olek natomiast zapytał z zainteresowaniem:
— A jak go
przekupujesz?
— Jak małe
dziecko — wyjaśnił. — Ostatnio lizakiem.
— To akurat
było przy szczepieniu — poprawił Michał. — Sebastian postanowił się wykazać i
kupił mi lizaka wielkości kartki A4. A potem nie mógł na mnie patrzeć — dodał
ze złośliwym uśmiechem.
— W życiu nie
myślałem, że można jeść lizaka w tak jednoznacznie dwuznaczny sposób —
stwierdził Sebastian, zerkając na niego. — Ale przy Michale powinienem był już
dawno się przyzwyczaić do tego, że to, co mi się dotąd nie mieściło w głowie,
przez niego wreszcie zmieścić się musi.
— Chciałabym
to zobaczyć — mruknęła Olga.
— Wierz mi,
nie chciałabyś — zapewnił Sieniecki szybko. — Nie byłem potem w stanie się
przemóc, żeby własnej bratanicy kupić lizaka.
Michał z
Olkiem wybuchnęli śmiechem. Olga przyjrzała się Skalnickiemu uważnie, próbując
sobie wyobrazić tę scenę; Michał, który po chwili podchwycił jej wzrok, spytał
z rozbawieniem:
— Co tak
patrzysz, Ola?
— Próbuję to
sobie wyobrazić — odparła. — Próbuję sobie wyobrazić dwudziestosześcioletniego
faceta, który je lizaka w taki sposób, że jego biedny trzydziestojednoletni
przyjaciel nie może nie mieć głupich skojarzeń.
— Kto
powiedział, że były głupie? — zaprotestował z szerokim uśmiechem. — Były bardzo
mądre, bardzo na miejscu i bardzo przyjemne, tylko Sebastian, formalista do
sześcianu, nie chce się do tego przyznać.
— Zrozumiałem
wtedy, że muszę w przyszłości dokładnie rozważyć wszelkie za i przeciw danej
rzeczy, zanim będę próbował nią przekupić tego świra — mruknął Sieniecki. —
Poza tym Michał po prostu się mścił za szczepienie, przeżywał to małe ukłucie
tak, jakby mieli go wykastrować.
— Nienawidzę
zastrzyków — syknął.
— Ja cię
rozumiem — wtrąciła Olga. — Na widok igły niemal mdleję.
— Michał na
szczęście nie mdleje. — Sebastian spojrzał na niego z wrednym uśmiechem. —
Dobrze wie, że jakby zemdlał, zawlókłbym go za włosy pod kran z lodowatą wodą i
trzymał pod strumieniem, dopóki by się nie ocknął.
Michał tylko
prychnął, robiąc przy tym minę mówiącą: „A czego innego można by się po tobie
spodziewać”. Drzwi łazienki cicho skrzypnęły, w przedpokoju rozległy się kroki
i po chwili w progu stanął Julian.
—
Przypomniała mi się Chmielewska — powiedział, wchodząc do pokoju; potarł
wskazującym palcem lewej dłoni oko, krzywiąc się lekko, mruknął: — Cholerna
rzęsa — po czym, patrząc na Olgę, dokończył: — Olka, czytałaś „Wszystko
czerwone”?
— Nie —
odparła. — Nie przepadam za kryminałami Chmielewskiej. Ale kojarzę, koleżanka
mi czytała ten kawałek z przesłuchaniem, z tym „czy to jest twoja mać”.
— „Azaliż to
jest wasza mać” — poprawił. — Czy jakoś tak. Ale mniejsza, teraz chodzi mi nie
o treść, tylko o tytuł, bo pasowałby do twojego mieszkania, trzeba by go tylko
przerobić na „wszystko zielone”, ty masz jakiegoś świra na punkcie tego koloru?
Łazienkę też masz całą na zielono.
— To morski —
odmruknęła karcąco. Julian uniósł brwi w wyrazie uprzejmego stwierdzenia: „No
co ty nie powiesz.”.
— Nie martw
się, ja też nie widzę specjalnej różnicy — pocieszył go Olek. — Morski, zielony
czy turkusowy, bo sypialnia podobno jest turkusowa, tak czy inaczej, wszystko
zielone.
— Rozumiem,
że wystrój mieszkania podporządkowałaś kolorowi swoich oczu — prychnął Julek. —
Dobrze, że nie masz brązowych, czułbym się jak wśród łysych pni, bez obrazy,
Olek. — Przeciągnął się z głośnym westchnieniem, wyciągając ramiona nad głowę,
rzucił okiem na Michała i Sebastiana, po czym, opuszczając gwałtownie ręce,
powiedział, jakby olśniony: — A wy co tak siedzicie, sklerozy, przecież my mamy
jeszcze mały prezent.
— Jaki
prezent? — mruknął Skalnicki obojętnie.
— No jak to,
jaki, butelkę! — krzyknął Julian radośnie. — Nie ma Andrzeja, to możemy
wyciągnąć dobre wino! Przyniosę, takie jak lubisz, czerwone półwytrawne —
rzucił w kierunku Olgi i szybko wyszedł do kuchni.
— A
rzeczywiście, wino — przypomniał sobie Sebastian. — Julek ledwo wsiadł do
malucha, powiedział, że ma butelkę czegoś ekstra, tylko mamy trzymać gęby na
kłódki, bo pozwoli to otworzyć, dopiero gdy Andrzej się wyniesie, a jak się nie
wyniesie, to twoja strata i sama jesteś sobie winna, skoro go zaprosiłaś, a my
wypijemy sami na tylnym siedzeniu podczas powrotu. A potem jeszcze stwierdził,
że w takich momentach człowiek od razu docenia Michałową abstynencję, bo
przynajmniej będzie mniej gęb do podziału.
— Widzisz,
jak Julian i Sebastian mnie doceniają — prychnął Skalnicki. — Widzą we mnie
zawsze trzeźwą parę rąk do prowadzenia samochodu, gdy oni chcą się schlać.
— Patrz, jaka
piękna! — wykrzyknął Julek jeszcze w przedpokoju, wszedł triumfalnym krokiem do
pokoju i uniósł do góry dużą, smukłą, ciemnozieloną butelkę. — Powiedziałem im
jeszcze w samochodzie, że Andrzejowi nawet nie dam się do niej zbliżyć, a jak
się nie wyniesie przed nami, to sami...
— Już jej to
mówiłem — przerwał mu Sebastian z rozbawieniem. — Olga rozumie aluzję i
następnym razem uzależni listę gości od tego, co kto przynosi i z kim chce to
dzielić.
— Masz jakiś
sok? — spytał Michał. — Bo jak wy się będziecie zapijać, to ja też nie chcę tak
siedzieć o suchym pysku.
—
Kieliszeczek? — zaproponował Julek uprzejmie, stukając palcami prawej dłoni w
trzymaną w lewej butelkę.
— Obejdzie
się — prychnął.
— Nie mam
soku — przyznała się Olga z poczuciem winy. — Lodówka jeszcze nie działa, jak
robiliśmy tu cokolwiek, to braliśmy jedzenie i picie na doraźne potrzeby, więc
dzisiaj nie mam tu niczego poza tym, co Olek przyniósł.
— A Olek nie
przyniósł soku — dodał Olek. — Przepraszam, Michał, wypadło mi z głowy.
— Mówi się
trudno — odparł z uśmiechem. — Zrobię sobie herbatę.
— Jak ruszysz
tyłek i pogrzebiesz w swoim plecaku, który tak malowniczo cisnąłeś gdzieś pod
stół, to wygrzebiesz ten swój sok — mruknął Sebastian. — Litrowy, bo tylko taki
miałem dzisiaj w lodówce, ale za to grejpfrutowy.
Michał wbił w
niego pełne zdumienia spojrzenie.
— A jakim
cudem on się znalazł w moim plecaku?
— Takim
samym, jakim znalazła się tam moja komórka, dokumenty i książka Olgi — odparł,
patrząc na niego z pewnym rozbawieniem. — Mówiłem, jak po mnie przyjechałeś, że
nie chce mi się brać żadnej teczki ani nic takiego, prawda? I że wrzucam swoje
rzeczy do twojego plecaka, skoro ty się zawsze tak radośnie z nim nosisz. Tylko
zapomniałem wspomnieć, co wrzucam konkretnie.
— Dzięki —
mruknął Skalnicki z pełnym wdzięczności uśmiechem.
— Nie ględź
tyle, tylko idź po ten sok — zarządził Sebastian. — Od razu przynieś książkę
Oli, bo mnie się nie chce ruszać. Oddam ci „Wczesnorenesansową historiografię
polsko-łacińską” — zwrócił się do Olgi, gdy Michał wstał. — Dzięki za
pożyczenie, muszę sobie poszukać kilku rzeczy z jej bibliografii.
— Nie ma
sprawy. — Uśmiechnęła się i spojrzała w kierunku przedpokoju, w którym właśnie
zniknął Skalnicki. — Strasznie nim komenderujesz — stwierdziła z rozbawieniem.
— On to lubi
— odparł Sebastian z niezbitą pewnością. Julian prychnął, a Olga wybuchnęła
śmiechem. Michał wrócił po chwili z szarozielonym plecakiem w ręku, wygrzebał
Dziubę i podał Oldze, spojrzał podejrzliwie na jej rozbawioną twarz, wyciągnął
karton soku, niedbale rzucił plecak w kąt i usiadł z powrotem przy pudłach z
książkami.
— Nie znalazłem
ani jednej szklanki na sok, a tej po herbacie myć mi się nie chce, więc
wybaczcie brak estetyki, ale będę pił z gwinta — oświadczył, odkręcając
zakrętkę na jednym z górnych rogów kartonu. — Coś ty taka wesoła? — spytał,
znów zerkając na Olgę. — Wstawiłaś się samym widokiem wina?
— Sebastian
powiedział, że lubisz, jak on tobą komenderuje — odpowiedział za nią Olek. —
Olce się to wyjątkowo spodobało.
Olga pokiwała
gwałtownie głową.
— Lubisz? —
spytała z ogromnym zainteresowaniem. Michał zerknął na nią znad kartonu, rzucił
okiem na Sebastiana, upił trochę soku i odstawił go na bok.
— Jasne, że
lubię — odparł z wyraźnym rozbawieniem. — Kto by nie lubił takiej tresury, „idź
tam”, „nie idź tam”, „popraw to”, „przynieś to”, „ścisz tę muzykę”, „załóż
sweter”, „zjedz coś porządnego”, „przymknij się”, „nie jęcz, i tak będzie po
mojemu”. Taki miks troskliwej żony i sadystycznego komendanta — zakończył,
patrząc na przyjaciela z szerokim uśmiechem. — Uwielbiam, jak mną komenderuje,
nie wyobrażam sobie życia bez tego.
— Brzmi
prawie jak wyznanie miłosne — burknął Julian; siedział znów po turecku pod
ścianą, z butelką między skrzyżowanymi nogami, i przyglądał się obu mężczyznom
krytycznie.
— Prawie —
zgodził się Michał, uśmiechając się złośliwie. — Sebastian dobrze mnie sobie
ustawił.
— Powiedzmy —
mruknął Sieniecki sceptycznie. — Po pięciu latach przyjaźni bajzel nadal masz
równie koszmarny, jak na początku.
— Są pewne
granice tresury — odparł filozoficznie i sięgnął po sok. — Mój artystyczny
bałagan — podkreślił te dwa słowa — to akurat rzecz niepoddająca się wpływom.
— Niestety —
westchnął. — Nie mam pojęcia, jak można wytrzymać, gdy jest się obłożonym
tonami rzeczy dookoła i rzuca się na nie kolejne sterty jak leci, byleby się
nie rozwaliło na podłodze, a jak się rozwali, to skopujemy na bok lub
przeskakujemy.
— Jesteś
pedantem — odparł Skalnicki współczująco. — Podejrzewam, że przy robieniu
prania najpierw składasz skarpetki w kwadracik, a dopiero potem je wrzucasz do
pralki.
— Po pięciu
latach znajomości nie wiesz takich rzeczy? — roześmiał się Olek.
— Przy mnie
się maskuje i wrzuca jak leci — wyjaśnił. — Ale jak jest sam, na pewno składa
je z linijką.
— Pijemy? —
przerwał Julian zniecierpliwionym głosem. — Otwierać czy będziemy gadać na
sucho?
— Kieliszków
nie ma — zwróciła mu uwagę Olga.
— Lej do
szklanek — zaproponował Olek. — Wystarczy dopić herbatę i po kłopocie, nie
będziemy kręcić nosem jak Michał.
Julian
spojrzał sceptycznie na swoją szklankę z resztką kawy.
— To wam
naleję do szklanek, a resztę wypiję z butelki — zdecydował. — Nie mam zamiaru
kolejny raz leźć do kuchni i bawić się w zmywanie.
— Mogę ci
umyć — powiedziała Olga. — I Michałowi też, jesteście gośćmi i ustawiacie mi
książki, będę chociaż udawała dobrą gospodynię. — Uniosła się lekko, ale Julek
spojrzał na nią groźnie.
— Siedź —
uciął. — Chcę się w końcu porządnie napić, siedźcie na tyłkach i podawajcie
szklanki, przecież tego wina i tak nie starczy na więcej niż jedna tura dla
każdego.
Sprawnie
otworzył butelkę i nalał wino do trzech podsuniętych szklanek, po czym rozsiadł
się wygodnie na podłodze.
— To co? —
Sebastian uniósł szklankę w górę. — Pijemy za nowe mieszkanie Oli z masą
miejsca na jej obecne i przyszłe książki?
— Obyś nie
zapeszył — mruknął Olek. — Jak znam jej możliwości, całkiem niedługo okaże się,
że trzy pokoje plus przedpokój półek to wcale nie tak dużo miejsca, jak się z
początku wydawało.
— Będzie
dobrze — ucięła Olga. — Pomieszczę się... dość długo.
Olek
roześmiał się i przesunął dłonią po jej lewym ramieniu.
— Życzymy ci
tego z całego serca — powiedział Michał z rozbawieniem. — Jak zaczniesz mieć
problemy z metrażem, zrób jak ja: część książek oddaj.
— Jeszcze
czego — żachnęła się. — Ja książek nie oddaję, ja książki upycham, gdzie się
da.
— I gdzie się
nie da, też — dodał Olek.
— W takim
razie pijemy za to, żebyś przez możliwie najdłuższy czas miała gdzie je upychać
— podsumował Sebastian.
Unosząc
szklankę do toastu i patrząc na ciemnoczerwone wino, które łagodnie kołysało
się w szklance, Olga poczuła nagle gwałtowne déjà vu: coś, gdzieś, kiedyś, już
tak przecież raz było, a może podobnie — przez chwilę, przez parę sekund, a
może krócej, próbowała uchwycić to wrażenie, osadzić je w jakimś kontekście,
otrząsnąć z niepewności i znaleźć punkt zaczepienia, zmusić do konkretyzacji,
wygrzebać jego sens, jego miejsce w swojej historii — a potem przeszło,
zniknęło, ustąpiło równie nagle, jak się pojawiło, rozpłynęło się łagodnie i
ani nie dało się przywołać, ani zrozumieć.
Jestem
zmęczona — pomyślała, upijając łyk wina. Przypomniała sobie „O pamięci
autobiograficznej” — wyjaśnienie déjà vu jako efektu zmęczenia i rejestrowania
przez mózg danej rzeczy niesynchronicznie nie było wytłumaczeniem jedynym i
ostatecznym, ale najbardziej do niej przemawiało. — Zmęczona stresem podczas
kończenia doktoratu, stresem podczas oczekiwania na recenzje, jeszcze większym
stresem przed obroną, samą obroną, potem sesją i na koniec harówką w
mieszkaniu, tym ciągłym napięciem ostatnich miesięcy, jeszcze Olek mi dokłada
tym Wiktorem, niedobrze mi się już robi na widok kartonów i listy rzeczy, które
muszę tu przewieźć, i jeszcze muszę wyrobić nowy dowód, i mam tę cholerną karę
na Lotników, i jest tak cholernie, cholernie gorąco, muszę następnym razem
zabrać wiatrak z domu, to znaczy od rodziców, i muszę napisać to zgłoszenie na
konferencję w Łodzi, chociaż to do końca września, ale nienawidzę, tak
potwornie nienawidzę odkładania na później i na później, to potem tak wstrętnie
wisi nad człowiekiem, i w ogóle najchętniej bym tak siedziała kolejne parę
godzin i tylko wertowała książki...
Oparła się
znów o Olka, który przytulił ją mocniej i uspokajająco pogładził po ramieniu —
chyba wyczuł, jaka była spięta. Sam zresztą dobrze to znał, ciągle w biegu,
ciągle o kwadrans do tyłu, ciągle z jakąś książką do przeczytania na wczoraj.
Pewnie dlatego tak wytrwale i z zacięciem przekopywał wtedy cały ogródek,
chociaż była pierwsza czy druga po południu, słońce może nie tak mocne jak o
dwunastej, jednak paliło niemiłosiernie, on w samych szortach, spocony i
umęczony — ale kopał przez kilka godzin, robiąc sobie tylko krótkie przerwy na
wypicie czegoś zimnego — i najwyraźniej wyładowywał w tym kopaniu cały
semestralny stres, zmęczenie psychiczne i wytężenie umysłowe. Prosta,
wykańczająca czynność fizyczna — jakie to dawało niekiedy wytchnienie
wewnętrzne...
Westchnęła
głęboko i przymknęła na moment oczy.
Moment
najwyraźniej trochę się przedłużył, bo gdy je znów otworzyła, Julek właśnie coś
opowiadał; skończył, zanim zdołała wyłapać sens i powód, z jakiego trzej
pozostali się śmieją. Mniejsza z tym, ta drzemka, którą chyba właśnie sobie
ucięła, pozwoliła dojść do siebie.
Odsunęła się
od Olka, rozciągając leniwie ramiona z cichym pomrukiem, po czym rozejrzała się
wokół.
— Kto mi
wychlał wino? — spytała obrażonym głosem. Olek roześmiał się i podał stojącą
gdzieś za nim szklankę.
— Odstawiłem,
żebyś nie rozlała przez sen — powiedział, patrząc na nią z czułością. — Lepiej?
— Lepiej —
przyznała i upiła trochę wina. — Odżyłam trochę i jestem już w stanie rozumieć,
co się do mnie mówi, więc opowiedz w końcu o tym pomyśle, skoro Andrzeja nie ma
i nikt ci nie działa na nerwy — zwróciła się do Julka, który właśnie zapatrzył
się w sufit.
— Mmm?... A,
mój tekst — zrozumiał, przenosząc na nią wzrok, i zamyślił się na moment. — To
jak to się nazywało, to na „p”? — spytał wreszcie z lekką irytacją.
— „Priamel” —
powtórzyła, uśmiechając się mimowolnie. — Prawie jak „priapea” — dodała
życzliwie, ale Julek tego nie docenił.
— No dzięki,
cholerne ułatwienie — powiedział z irytacją. — Do filologów klasycznych powinno
się dołączać tłumacza dla normalnych ludzi — oświadczył stanowczo, po czym
dorzucił, patrząc na Olka ze złośliwym uśmiechem: — Co do ciebie, to już nawet
mielibyśmy kandydata na tego tłumacza...
— Julek,
zamknij gębę, jeśli nie chcesz mieć za chwilę tej butelki wepchniętej po denko
w gardło — ostrzegł go Olek zimno.
— Jak nie ma
Wiktora, to ty się od razu tak szybko i sprawnie odcinasz i psujesz całą zabawę
— jęknął Julian z zawodem. — Wolę, jak próbujesz mnie zamordować wzrokiem i nie
umiesz znaleźć słów, a Wiktor patrzy na ciebie jak na ostatnią ofiarę losu.
Nie, kurwa, siedź, żartowałem! — wrzasnął, unosząc ręce w obronnym geście, gdy
Olek z groźnym warknięciem zaczął się podnosić. — Olka, każ mu usiąść, on już
wypił połowę swojego wina, jest wstawiony, urażony w swojej samczej dumie i
niebezpieczny, zrób z nim coś!
Z wysokości
swych stu osiemdziesięciu czterech centymetrów Olek spojrzał na niego tak
morderczo, że Olga miała ochotę uściskać przyjaciela. Afrodyto okrutna, czemu
Olkowi ucieka cała ta męskość zawsze wtedy, gdy stoi oko w oko z facetem, dla
którego właśnie traci głowę?
— Daję ci
słowo honoru, Julian — wycedził Olek — że jeśli usłyszę dziś jeszcze jedną,
choćby i najmniejszą, uwagę, wzmiankę czy aluzję na temat Wiktora, to z ciebie
zrobię tę wspominaną już jesień średniowiecza. I to będzie bardzo późna jesień
— dodał złowrogo.
— Dobra, nic
już nie mówię — zapewnił szybko Julek. — Usiądź, dopij wino, przytul Olkę,
pomyśl o sesji poprawkowej, ilu studentów znów uwalicie, fajnie będzie, dwója za
dwóją do indeksu, odpręż się, znowu będziecie sobie notować kwiatki
egzaminacyjne, same przyjemności — wyliczył takim tonem, jakby nucił kołysankę.
Olek posłał mu pełne politowania spojrzenie i usiadł, najwyraźniej zadowolony z
siebie. Julian odetchnął i wypił porządny haust wina z butelki.
— Opowiedz o
książce — powtórzyła Olga po chwili swoją prośbę. Była zainteresowana, to
prawda — ale chciała również skierować rozmowę na w miarę neutralny grunt,
który nie wywołałby kolejnego spięcia na linii Olek-temat Wiktora-Julek.
Sebastian i Michał, obaj wyraźnie nieźle ubawieni tą utarczką, na szczęście też
nie prowokowali kolejnej; siedzieli przy oknie, wygodnie oparci — jeden o
parapet, drugi o ścianę — i patrzyli wyczekująco na Juliana.
— O książce —
powtórzył ten ostatni lekko nieprzytomnie, potrząsnął gwałtownie głową i
wyraźnie zapanował nad myślami. — O książce. Dobra. To jak się nazywało to na
„p”? — spytał po krótkim zastanowieniu.
— Priamel —
powtórzyła spokojnie, darując sobie dodanie przydatnej wskazówki, że to słowo
może być doskonałym anagramem frazy „prima lea”, jeśliby przestawić pierwsze
„a” o jedno miejsce, a „lea” odczytać zupełnie odwrotnie, to dzięki dyftongowi
„ae”, wymawianemu przecież jako „e”, wyjdzie „priamel” jak żywy. Podejrzewała
jednak, że Julian po takiej ilości alkoholu oraz ze swoją awersją do łaciny i
tak by nie docenił dobrych porad mnemotechnicznych.
— Priamel. —
Zdawał się przez chwilę przeżuwać ten termin w ustach, po czym skrzywił się i
stwierdził: — Kojarzy mi się z prima aprilis, a w ogóle to brzmi jak nazwa
jakiegoś narządu u żaby. — Znów wypił trochę wina i wreszcie podjął: — Więc o
książce. — Pokiwał w zamyśleniu głową i odstawił butelkę na bok. — Chodzi mi po
głowie to, co mi Arek mówił na konferencji — powiedział z zadumą. — Co prawda
jakoś mi ten pomysł nie leży na całą powieść i w ogóle jakoś teraz nie mam
nastroju na powieść, raczej znów na opowiadania, ale też nie na takie zupełnie
osobne opowiadania, chciałbym, żeby to miało jakąś wspólną oś, paru bohaterów,
parę wątków, które by się ciągnęły od opowiadania do opowiadania, parę
elementów, które by się powtarzały, wracały, zazębiały, wypełniały i dopełniały
w kolejnych częściach — wyjaśnił jednym tchem. — Rozumiesz? — Wbił w Olgę
natarczywe spojrzenie.
— Nie —
odparła, nieco zszokowana jego tempem. — Pędzisz jak lokomotywa, spokojniej. To
po co ci ten priamel?
— Pomyślałem,
że to by było dobre rozwiązanie. — Przysunął się do ściany i oparł wygodnie. —
Taki tekst wprowadzający pewne podstawowe myśli czy idee, które by się
przewijały przez następne teksty, paru bohaterów, jakieś coś tam, wątki czy
inne takie, elementy fabuły, jakieś sygnały, sam już nie wiem. — Przerwał i
sięgnął po stojącą przy jego nodze butelkę. Uniósł ją na wysokość oczu, lekko
zakołysał, skrzywił się nieznacznie i wypił spory łyk. — W każdym razie jakiś
zarys idei czy takich wyznaczników całego zbioru to bym tam chciał zamieścić —
powiedział po chwili, odstawiając znów butelkę na bok. — I ten twój priamel to
jest dobre rozwiązanie, tylko że na razie mam jedynie to, nic więcej, jeszcze
poza tym pomysłem Arka. Ale za to wiem, w jakiej formie chciałbym to napisać,
ten wprowadzający tekst — dodał z pełnym satysfakcji uśmiechem. Olga zamruczała
pytająco, więc podjął: — W formie dialogu, upchnąć najlepiej całą grupę postaci
i dać im gadać, bez żadnego wtrącania się narratorskiego.
— No co ty,
Julek — zaprotestował Olek, któremu już najwidoczniej cała złość na chłopaka
przeszła. — Sam dialog? Widziałeś kiedyś książkę w formie samego dialogu?
— Uważaj,
Olek, gadasz z romanistą — roześmiał się Michał. — Julian zaraz ci wyjedzie z
nouveau roman.
— Z czym? —
zapytał podejrzliwie.
— Nowa
powieść — wyjaśnił Julek. — Od lat pięćdziesiątych do siedemdziesiątych w
powieści francuskiej.
Olek pokręcił
głową na znak, że nic mu to nie mówi.
— O rany —
jęknął Julian. — To był taki awangardowy kierunek, kwestionował tradycyjne
formy powieściowe, między innymi zrywał z tradycyjną, chronologiczną fabułą i z
tradycyjną narracją, taką przejrzystą i konkretną. To była nie tyle literatura,
ile literatura o literaturze, pokazywała świat nie jako już gotowe i zamknięte
zjawisko, tylko jako coś, co jest w ciągłym poznawaniu, odrzucała przyjęte z
góry sensy, a kazała je odnajdywać w trakcie samego powieściowego mówienia.
Wszystko się opierało na subiektywizmie, i świat, i czas, i cała reszta, na ich
subiektywnym odbieraniu, bohater dysponował tylko określoną i ograniczoną
wiedzą o świecie, tak jak normalnie w życiu, i to mu warunkowało wszelki
odbiór, poza tym zacierały się granice między wiedzą obiektywną a tym, jak kto
subiektywnie coś postrzega, to nasze subiektywne stawało się naszym
obiektywnym, tylko i wyłącznie naszym, nie umiemy uwolnić się od tego ani poza
to wyjść, i tak samo są opisywane różne zjawiska: nie takie, jakie są obiektywnie,
ale takie, jakimi ktoś je widzi, bo każdy człowiek ma tylko taki subiektywny
dostęp do postrzegania czegokolwiek5 — wyrecytował niemal bez chwili
przerwy, po czym wziął głęboki oddech i zapytał z naganą: — No co z ciebie za
filolog, do diabła, skoro nie masz pojęcia, co to jest?
— Juleczku —
odparł Olek tonem, który zapowiadał porządny atak — a powiedz ty mi, mój
zarozumiały romanisto, co to jest paraklausithyron?
— Spadaj —
warknął. — Co wy, nie mieliście literatury powszechnej?
— Mieliśmy —
mruknęła Olka. — Ale u nas na powszechnej wybierało się jeden temat do
przedstawienia na ćwiczeniach i na podstawie tego była ocena. My z Olkiem
zrobiliśmy powieść gotycką, a na reszcie zajęć robiliśmy tłumaczenia z
Anakreonta i Symonidesa na następne translatoria.
— Wstyd —
stwierdził Julek — żeby mieć takie braki.
— Daj spokój
— żachnął się Michał. — Nikt nie wie wszystkiego, tobie też szczęka opadła na
to Olkowe „a co to jest”, nie mówiąc już o tym całym priamelu, którego nie
możesz zapamiętać.
— Ale na powieści
gotyckiej się znamy — dodała Olga z zadowoleniem. — Pamiętasz, jak płakaliśmy
ze śmiechu przy „Zamczysku w Otranto” Walpole’a? — dodała, zwracając się do
Olka, który się roześmiał.
— Pamiętam,
zwłaszcza jak się zakrztusiłaś, gdy na jednego z bohaterów spadła z nieba
olbrzymia przyłbica i zabiła go na miejscu. Olga prawie się zadławiła
śniadaniem — wyjaśnił, patrząc na pozostałych — bo czytaliśmy to sobie w
kawałkach, na głos i na zmianę, bo inaczej nie dało się wytrzymać tej głupoty.
— Fajne było
— zaprotestowała. — Bardziej się śmiałam tylko przy czytaniu „Justyny” de
Sade’a.
— Czytałaś
go? — Julian się skrzywił.
— Czytałam —
potwierdziła. — No wiesz, chciałam się zaznajomić z literaturą libertyńską i
zobaczyć, jaka to wielka perwersja u tego Sade’a, więc wypożyczyłam „Justynę,
czyli nieszczęścia cnoty”, zaczęłam czytać i po pierwszych paru stronach już
wysiadałam.
— Wszedłem
raz do jej pokoju, a tam Olka, w połowie na łóżku, w połowie na podłodze, do
tego do góry nogami, z książką w ręku i wyje ze śmiechu. — Olek pokręcił głową.
— Myślałem, że się czegoś nałykała, a ona zaczęła mi czytać jakieś kawałki z
gwałtem zbiorowym czy orgią, dalej wyjąc jak szalona.
— Bo to było
takie potwornie głupie — roześmiała się. — Pamiętam teraz z tego tylko te sceny
seksu, tak ogólnie, bo nudne były jak flaki z olejem, ja się nastawiłam na
jakąś porządną erotykę czy ostatecznie dobrą pornografię, a tam tandetne orgie
i żałosne gwałty, ciągle ktoś tę Justynę gwałci, wpycha jej wszystko wszędzie,
pamiętam też jedną scenę orgii, chyba czysto męską, tam to normalnie była
piramida, bo każdy każdemu coś gdzieś wepchnął i z takim koszmarnym znudzeniem
i monotonią się rżnęli, popłakałam się przy tym, a Olek się na mnie obraził.
— Za co? —
zainteresował się Michał.
— W zasadzie
za nic — oświadczyła. — Wpadłam mu po prostu do pokoju z tą sceną orgii, bo już
nie mogłam wytrzymać ze śmiechu, i akurat mu przerwałam dobieranie się do jego
chłopaka — wyjaśniła ze złośliwym uśmiechem. Olek prychnął.
— Wpadła,
rzuciła beztrosko: „Sorry, chłopaki, zapnijcie spodnie, coś wam przeczytam”, a
potem to przeczytała. — Skrzywił się. — I w tym momencie i mnie, i jemu
odechciało się seksu.
— I w ten
sposób przeprowadziłam od ręki doświadczenie „jak de Sade wpływa na
podniecenie” — dodała z zadowoleniem. — Odpowiedź brzmi: zabija je.
— Aż tak źle?
— spytał Sebastian ze współczującym uśmiechem.
— Zapewniam
cię — odparł Olek poważnie — że nie ma mowy o podnieceniu, gdy Olka zwija ci
się na podłodze ze śmiechu, między kolejnymi konwulsjami czytając kawałki o
wielkiej, znudzonej piramidzie ponabijanych na siebie facetów.
Wybuchnęli
śmiechem — Olek też, widocznie już jej wybaczył to zakłócenie jego życia
erotycznego sprzed pięciu czy sześciu lat.
— Największą
uciechę miałam na końcu, gdy w tę taką biedną, udręczoną i w ogóle Justynę,
która właśnie skończyła opowiadać historię całego swojego nieszczęśliwego życia
i podeszła do balkonu — trzasnął piorun i zabił na miejscu! — powiedziała Olga
po chwili mściwie. — Nie myślałam, że umiem być taka paskudna. A wracając do
tej nowej powieści, tam były zawsze same dialogi?
—
Niekoniecznie — odparł Julek, patrząc krytycznie na mizerną resztkę wina na
dnie butelki. — Ale to była jedna z dróg odchodzenia od tradycyjnej narracji. W
nouveau roman jako takiej masz pierwsze powieści Becketta, Cayrola, masz
Sarraute, Butora, Robbe-Grilleta, Simona i Pingeta6... W zasadzie jedyna
powieść, która mi teraz przychodzi do głowy, zbudowana z samych dialogów, to
„Słyszy pan te śmiechy” Nathalie Sarraute... — Z pełną determinacji miną wypił
jednym haustem resztę alkoholu, otarł usta wierzchem dłoni i z pustą butelką w
ręku kontynuował: — Ale tam to jest genialne, serio. Tam są dosłownie tylko
dialogi, nie ma najmniejszego tekstu od narratora, nic, nawet żadnego
„powiedział”, „odrzekła”. Masz taką formę zapisu prowadzonej rozmowy, sama
musisz dojść, kto i co mówi, to tak, jakbyś siedziała w kawiarni plecami do
rozmawiającej pary czy grupy i tylko słuchała, nie mając możliwości się
odwrócić i na nich spojrzeć. Tylko, oczywiście, tu cię jeszcze ogranicza fakt,
że nie masz szansy na odróżnienie od siebie głosów po ich brzmieniu, pozostaje
ci jedynie przegryzanie się przez samą warstwę słów i odróżnianie po niej
mówiących. Chciałbym kiedyś coś takiego napisać — dodał po chwili, wpatrując się
tęsknie w podłogę.
— Sama
powieść mi się nie podobała — mruknął Michał, sięgając po swój sok. — Ale
narracja tak.
— Ja tak
miałam z „Ulissesem” — powiedziała, przeciągając się lekko. — Czytać się tego
nie dało bez męki, ale narracja naprawdę robiła wrażenie.
— Wolę
klasyczną narrację — mruknął Olek. — Powieść dziewiętnastowieczna, jeszcze
psychologiczna z pierwszej połowy dwudziestego wieku, ale te najnowsze wymysły
średnio mi pasują.
— To nie
wymysły — zaprzeczył Julian. — To postmodernizm.
— W którym nie
ma miejsca na wielką narrację — dodał Michał z zadowoleniem.
— Nie
wsiadajcie znowu na swojego konika — poprosił Sebastian zmęczonym głosem. — Nie
dzisiaj, nie mam na to siły, zwłaszcza jak się znowu zaczniecie żreć o fantasy.
Nie, Michał, zamknij się — dodał szybko, widząc, że ten otwiera usta. — Nie
dzisiaj, proszę.
— Dobra,
dobra — mruknął Skalnicki z rozbawieniem. — Pożremy się z Julkiem kiedy
indziej.
— Ty też
jesteś taka konserwatywna? — spytał Julian, patrząc na Olgę podejrzliwie. —
Odnośnie narracji.
— Jestem
znacznie bardziej postmodernistyczna niż Olek — zapewniła, a po krótkim
zastanowieniu dodała z namysłem: — Mam ogromną sympatię dla dialogu i dla
przewagi dialogu, w ogóle dla takiego „dialogowego” patrzenia na świat... to
chyba Bachtin mówił, że ludzkie życie i świadomość ma charakter dialogowy,
prawda? — Spojrzała na Michała, który pokiwał głową. — No właśnie, na takie
dialogowe widzenie i odbieranie świata. W ogóle w życiu bardziej zwracam uwagę
na słowa, na to, co, kto i jak do mnie mówi, niż na całe otoczenie, mogę nie
zauważyć nadchodzącego słonia, ale jeśli ten słoń zacznie mówić, to może być i
rozmiarów mrówki, i tak go zarejestruję. — Roześmiali się, ale Olga pozostała
poważna. — Naprawdę, już dawno zauważyłam, że mój odbiór świata dokonuje
selekcji, takiej chyba filologicznej, i słowa pamiętam doskonale, bo słowa są
ważne, te połączone ze słowami elementy niewerbalne też, bo one także mają
znaczenie, ale już całe otoczenie, banały w rodzaju: jak wygląda, jakie ma
spodnie, jak duży jest pokój, jakie przedmioty gdzie stoją — tego już nie. Bo
to mi się wydaje nieistotne. Ale — zakończyła wesoło — jeśli chcę się odprężyć
i nacieszyć smakiem książki, to wybacz, Julek, sięgnę po Balzaca albo Jamesa,
nie po tę Sarraute.
— Nie
strawiłby powieści w formie samego dialogu — oświadczył Olek zdecydowanie. Olga
spojrzała na niego uważnie, upiła trochę wina, po czym, odstawiwszy szklankę na
bok, zapytała triumfalnie:
— A dialogi
starożytne, a rozmowy zmarłych? Olek, chłopie, jesteś niekonsekwentny!
— To co
innego — mruknął obronnie.
— A tam, co
innego! — zaprzeczyła z mocą i zwróciła się do pozostałych: — Jaka tam nowość w
nouveau roman, mamy właśnie kolejny dowód na to, że wszystko, co było dobre i w
ogóle wszystko, co było, było już w antyku. — Ponieważ Julian się skrzywił,
podjęła: — No co masz taką minę, prawda jest banalna. Dialogi filozoficzne, od
Platona poczynając: lekkie zarysowanie sytuacji, w której odbywa się rozmowa,
zwykle bardzo skąpe, a potem dyskusja między co najmniej dwiema osobami. Rozmowy
zmarłych, które Olek uwielbia, chociaż teraz się naburmuszył i nie przyzna,
rozmowy zmarłych od Lukiana z Samosat, już bez żadnych elementów narracyjnych,
rozmowy prowadzone przez zmarłych, którzy przeprawiają się w zaświaty albo tam
się spotykają i wymieniają uwagami dotyczącymi i ich, i czytelnika. W
średniowieczu i czasach nowożytnych masz wywodzącą się z tego masę dialogów
moralistycznych, dydaktycznych i parenetycznych, jak choćby ten „Dworzanin
polski”, którego omówieniem na egzaminie tak się zachwycaliśmy7. Jednym
słowem, Olek strawi powieść w formie dialogu, jeżeli tylko uprzytomni sobie,
ile już takich dialogów nie tylko trawił, ale wręcz pożerał, gdy były sygnowane
nazwiskami starożytnymi i staropolskimi.
— Znów się
poczułem jak na wykładzie — mruknął Julek, wyraźnie podminowany. — Przerażasz
mnie, powiedzieć cokolwiek, a ty zaraz odnajdujesz to w antyku. Naprawdę
jesteście skrzywieni klasycznie, oboje — dodał. — Nic dziwnego, jak się pięć
lat tłukło Homera, Wergiliusza i Horacego w oryginałach, to człowiek potem nie
umie zwyczajnie docenić nowoczesnej prozy.
— Chcesz
nowoczesnej prozy? — spytał Olek podstępnie; najwidoczniej już się pogodził z
faktem, że nie może się odciąć od powieści-dialogu stwierdzeniem „ale w antyku
tego nie było”. — Poczytaj sobie te wszystkie wypociny na blogach, to będziesz
miał nowoczesną prozę.
Michał
zakaszlał znacząco.
— Wchodzisz
na mój teren — ostrzegł. — Uważaj i nie prowokuj mnie do obrony literatury
internetowej, bo jak zacznę, to do nocy nie skończę. Ja nie tykam twojego
Arystofanesa, ty nie tykaj moich tekstów blogowych.
— Dobra. —
Olek uniósł dłonie w obronnym geście. — Już nic nie mówię.
Sebastian
spojrzał na niego uważnie.
— Olek... nie
chciałem poruszać tego tematu przy Andrzeju, bo ten się do wszystkiego
przyczepi, ale powiedz, jak twój doktorat? — spytał, po czym przeniósł wzrok z
niego na Olgę. — Bo Ola pogoniła ostro i na razie jesteś w tyle.
Olek
roześmiał się beztrosko.
— Pisze się —
odpowiedział. — Mam jeszcze czas. Za rok już będę po obronie. A Ola... — Objął
ją mocniej. — Olka jak to Olka, pracoholik i ma przyspieszenie za dwoje.
— Czyli
najpóźniej w czerwcu dwa tysiące jedenastego widzimy się na twojej obronie? —
upewnił się Sebastian. — W porządku, trzymam cię za słowo i możesz być pewien,
że przyjdę.
— Dzięki —
roześmiał się. — Obiecuję, że się porządnie zmobilizuję i do tego czasu skończę
pisać.
— Powodzenia
— powiedział Michał życzliwie. — Ale wy macie świra z tymi doktoratami. Chyba
tylko my dwaj jesteśmy normalni, prawda, Julek? — Spojrzał na Juliana, który z
wyrazem wielkiego napięcia na twarzy wpatrywał się w podłogę. Skalnicki
westchnął. — No i się zawiesił, pewnie znów mu coś się we łbie klaruje. Wobec
tego tylko ja pozostaję w tym towarzystwie normalny — zakończył melancholijnie.
Sebastian popatrzył na niego i przesunął ręką po jego głowie.
— Żyj sobie
tym złudzeniem — mruknął współczująco. Michał się żachnął.
— Dajecie się
wszyscy wpędzić w kierat i stajecie się trybikami maszyny uniwersyteckiej —
oświadczył stanowczo. — A ja pozostaję wolny i niezależny.
— I dlatego
tak się przyjaźnisz z tymi trybikami — roześmiała się Olga.
— Dodajesz
sobie ważności — dorzucił Olek złośliwie.
— To nie to —
odparł Michał z godnością. — Po prostu te trybiki mają najciekawsze książki do
pożyczenia.
Śmiech
czterech osób wyrwał Juliana z zamyślenia; chłopak popatrzył na towarzystwo ze
zdziwieniem, a potem powoli wstał.
— Która
godzina? — spytał, przeciągając się mocno.
— Dochodzi
siódma — powiedział Sebastian, zerkając na zegarek na ręku. — A co?
— Mało ustawiliśmy
— mruknął, patrząc krytycznie na półki. — Olka, nie każe się ustawiać książek
stercie humanistów, którym najlepiej wychodzi czytanie tych książek i ględzenie
o nich.
— Zauważyłam
— odparła z rozbawieniem.
— To ruszcie
tyłki, poustawiamy chociaż resztę w tym pokoju — zakomenderował Julian,
podchodząc do jednego z otwartych kartonów.
— Wstawił się
— stwierdził Michał ściszonym głosem. — Zawsze jak się wstawi, to zaczyna go
rozsadzać energia, przez pierwsze pół godziny. Jak chcesz go wykorzystać, Ola,
to jak najprędzej, bo niedługo oklapnie i będzie siedział pod ścianą, marudząc
o kolejną kawę.
— Ustawiaj,
Juleczku, ustawiaj — powiedziała szybko. — Nie krępuj się, ustawiaj do woli.
Julianowi nie
trzeba było tego powtarzać; zaczął wyciągać książki i układać je na półkach tak
błyskawicznie, jakby od tego zależało jego życie.
— Stój, do
cholery! — krzyknęła Olga po chwili. — Nie trzymasz się rozpiski!
— Mam w dupie
tę rozpiskę — oświadczył hardo. — Stawiam jak leci, jak się wyciągnie i jak się
zmieści.
— Zaduszę —
syknęła i uniosła się, ale Olek chwycił ją za nogawkę.
— Siadaj,
zaraz i tak mu się odechce — powiedział uspokajająco. Jego głos i ton zwykle
odnosiły skutek, trochę ją wyciszały — więc i teraz opadła na podłogę, mordując
już tylko Julka wzrokiem. Samozwańczy ustawiacz książek zresztą rzeczywiście
dość szybko stracił parę — po zapełnieniu trzech półek kucnął przed następnym
kartonem i jedynie przesuwał palcem po zaklejonej taśmą krawędzi.
— A tam, nie
chce mi się — powiedział wreszcie i usiadł wygodnie na pudle.
— Całe
szczęście — wymruczała do Olka. — Te trzy półki i tak trzeba będzie
poprzekładać, ten świr wsadził mi Prousta tuż pod Tołstojem.
Olek, który
miał wyraźnie złe wspomnienia w związku z rozkładem języków, epok, autorów i
tytułów — okropnie przecież marudził, gdy przygotowywali spis — teraz tylko
ciężko westchnął.
— Wiecie co,
tego wina było za mało — odezwał się naraz Julian. — Olka, masz coś jeszcze do
picia?
— Sok Michała
— mruknęła. Julian spojrzał na Skalnickiego z niesmakiem.
— Cholerny
abstynent — powiedział takim tonem, jakby uważał abstynencję Michała za
osobistą zniewagę.
— Julek,
strasznie szybko ci ten alkohol uderza do łba — odparł Skalnicki z
rozbawieniem. — Powinieneś pić na jednym posiedzeniu najwyżej łyżkę od zupy.
— Ta, chochlę
— mruknął Sebastian, wywołując tym uśmiech przyjaciela.
— Kiedy
wracamy? — spytał Julek, ignorując te uwagi. Michał spojrzał na niego z
zakłopotaniem.
— No bez
przesady, prawie nic nie zrobiliśmy — zaprotestował.
— Połóż się i
prześpij, my trochę poukładamy i potem cię obudzimy — zadecydował Sieniecki. — Michał, rusz tyłek, tych
kartonów jeszcze sporo zostało.
— Wliczając w
to te, na których ty się wylegujesz, to z pewnością sporo — prychnął.
— Masz łóżko?
— zapytał Julian surowo, patrząc na Olgę.
— Jeszcze nie
przywieźliśmy — odparła.
— Książki
będzie woziła tysiącami, ale jednego głupiego łóżka nie przywiezie — skwitował,
kręcąc głową z dezaprobatą.
— Mamy dwa
śpiwory — przypomniał Olek. — W szafie w przedpokoju, chcesz?
— A co ja
jestem, Michał, żeby spać na podłodze? — obraził się, po chwili zastanowienia
dodał jednak: — No dobra, daj, niech już będzie.
Olek
przyniósł swój śpiwór z przedpokoju i Julek — co prawda znów marudząc, ale
wyraźnie zadowolony — zagrzebał się w nim po czubek nosa. Zapadł w sen dość
szybko, bo gdy Olga kilka minut później potrąciła niechcący jego nogi,
zareagował tylko niewyraźnym pomrukiem i zakopaniem się w śpiworze jeszcze
bardziej. Przypominał teraz ciśnięty niedbale na ziemię tobołek i jedynym, co
kazało pamiętać, że gdzieś tam w środku spał Julek, był spokojny oddech, pod
wpływem którego pikowany, granatowy materiał miarowo się unosił i opadał.
Na szczęście
się nie obudził, jak stwierdziła z ulgą, gdy zdołała już ominąć przeszkodę.
Gdyby go wyrwała ze snu, pewnie znów zacząłby marudzić, a tego miała chwilowo
dość.
Weszła do
łazienki, przejrzała się w lustrze, przypudrowała delikatnie lewy policzek —
nie każdy ma idealną cerę rodem z kobiecych czasopism, i o dziwo tym „nie
każdym” jest bardzo dużo znanych jej kobiet, więc nie widziała powodu do
wielkiej rozpaczy — posmarowała usta pomadką i popatrzyła na siebie krytycznie.
Widać, że
jestem zmęczona — stwierdziła. Miała lekkie cienie pod oczami — nieumalowanymi,
w końcu są wakacje i można sobie darować zabawy w „wyłupię sobie oko tuszem czy
nie wyłupię?” — przez co jej owalna twarz o bardzo jasnej cerze wydawała się
dość zabiedzona, tak przynajmniej uważała mama. Trudno jednak nie wyglądać na
zabiedzoną, gdy się niemal w tym samym czasie broni doktorat, przeprowadza,
pisze artykuł na wczoraj i jeszcze próbuje podtrzymać najlepszego przyjaciela
na duchu, starając się jednocześnie nie nakopać mu w tę mniej duchową część
bytu. Każdy w takiej sytuacji ma prawo być bledszy niż zwykle i trochę chudszy.
Rozczesała
szybko włosy — zdążyły nieco odrosnąć po ostatnim ścinaniu i zamiast do linii
szczęki, sięgały już do połowy szyi, trzeba będzie pod koniec września znów iść
do fryzjerki. Te włosy — proste, bardzo jasne, z natury bliskie kolorowi, który
na farbach w dziale kosmetycznym określano mianem „platynowego” lub „gołębiego
odcienia blond” — dobrze, że nie mewiego, skojarzenia z Hitchcockiem byłyby
zbyt intensywne — te włosy stanowiły przez połowę liceum przedmiot poważnych
kompleksów. Blond, to takie stereotypowe, to po pierwsze. Po drugie, ciemne
włosy są takie ładne i wyraziste, a przy jasnych ma się i jasne — jasnobrązowe
— brwi, i jasne rzęsy, gdy chciałoby się mieć czarne, i ta koszmarnie jasna i
wrażliwa skóra, która uniemożliwia swobodne korzystanie ze słońca, choć Olga
tak kochała plażę, gorący piasek i rozgrzane morze. Po trzecie, dowcipy o
blondynkach wymyślił wyjątkowy kretyn, a raczej kretyni. Olga za uraczenie jej
w pierwszej liceum historyjką o tym, jak blondynki robią dżem, uderzyła jednego
takiego kretyna z klasy pięścią w twarz, co się skończyło wzywaniem rodziców,
rozmową z wychowawczynią, dyrektorem i panią pedagog, koniec końców przyniosło
jednak dobre skutki: historyjki z serii „a wiecie, jak blondynki...?” omijały
ją odtąd szerokim łukiem, kretyn trzymał się na dystans, a co do niej samej, po
jeszcze paru starciach wystarczyło, że pogroziła kolegom pięścią, by głupie
uwagi o kobietach, o blondynkach, o gejach, o lesbijkach, o Żydach i o
czarnoskórych szybko się wyciszały. Przynajmniej w jej obecności — ale przecież
nie porywała się na zbawianie całego świata, po prostu na swoim kawałku pola
chciała mieć spokój.
Odgarnęła
krótsze kosmyki od oczu — owszem, lubiła zielony i chociaż tyle dobrego, że
oczy miała jasnozielone, to ją pocieszało do początku trzeciej klasy, póki
jeszcze nie zaczęła czuć sympatii do koloru swoich włosów. Potem nastąpiła mała
rewolta — a dobrze, jest blondynką i świetnie, to teraz rozjedzie
intelektualnym walcem wszelkie stereotypy, jakie się nawiną! Na studiach
natomiast niemal wszystkie kompleksy poznikały — za genialne były te studia, za
wspaniałe książki, za wciągająca nauka języków klasycznych, za podniecające
pisanie magisterki, żeby się człowiek miał przejmować poważniej tym, jaki ma
kolor włosów, ile waży i na ile niedoskonałą ma cerę. To są męki licealne, nie
studenckie, a tym bardziej nie naukowe, dzięki bogom bibliotecznym. Poprawiła
bluzkę i wyszła z łazienki.
Gdy wróciła
do pokoju, Julek spał w najlepsze, natomiast pozostała trójka zabierała się
właśnie za rozcinanie nowego kartonu. Olga podeszła do nich, odebrała pierwsze
wyciągnięte z otwartego pudła tomy Zoli i postawiła je na właściwej półce.
Rozpakowywanie znów ruszyło — postępowało może nieco niemrawo, ale miarowo.
Przez dłuższy
czas ustawiali książki w milczeniu, przerywanym tylko niekiedy krótkimi
pytaniami i wyjaśnieniami związanymi z odpowiednim rozmieszczeniem danych
tomów. Sebastian, mimo swojej drzemki, wyglądał znów na zmęczonego; Michał, jak
się Oldze wydawało, doskonale to widział i starał się oszczędzać przyjaciela, więc
kazał mu jedynie podawać sobie książki, sam zaś, podchodząc co chwila do
parapetu, na którym położyli rozpiskę, sprawdzał, gdzie co postawić. Olek był
zamyślony i chyba trochę smutny — i Olga walczyła z pojawiającą się na zmianę
chęcią przytulenia go na pocieszenie i kopnięcia w tyłek na wypionowanie.
Cholera, myślałby kto, że mu się świat zawalił, bo facet najpierw trochę zdawał
się z nim flirtować, a potem zaczął go ignorować. No może nie tak do końca
ignorować, te dziwaczne spojrzenia zaciemniają całą sytuację, ale tak czy
inaczej, żeby robić sobie wielkie nadzieje i przeżywać wielkie dramaty, dlatego
że podryw się nie udał, to trzeba być skończonym baranem... albo Olkiem. W tym
momencie, niestety, na jedno wychodzi.
Ciekawie się
zapowiada ta parapetówka — pomyślała z niechęcią. — Wiktor będzie chodził z
miną obrażonej w swej godności ostrygi, a Olek będzie się szwendał z tak
nieszczęśliwym wyrazem twarzy, że rzeczywiście zrobię mu w końcu krzywdę.
Zawsze strasznie przeżywał te swoje sercowe sprawy, ale teraz już naprawdę
przegina do granic możliwości, przecież to jest smęcenie rodem z liceum!
I my mamy
dwadzieścia siedem lat — westchnęła w duchu. — Ja nie umiem ugotować głupiego
makaronu, a on ma problemy uczuciowe niczym piętnastolatek. Ja potrzebuję kucharza
na pół etatu, on wielkiej miłości na dwa. I tak wyglądają poważni filolodzy tuż
po i tuż przed doktoratem.
Spojrzała na
trzymany w ręku w ręku tom opowiadań du Maurier, „Nie oglądaj się teraz”. I bez
tych elementów nadprzyrodzonych czy sensacyjnych życie jest szaleńczo
zaplątane, doprawdy; a najgorsze, że plączą je ci inni, ona sama ma swoje życie
bardzo spokojnie i sensownie poukładane, ale bliskie osoby potrafią jednym
ruchem zburzyć całą logiczną konstrukcję. Ot, choćby Olek — przyjaźnią się, pracują
razem, razem jeżdżą na konferencje, razem buszują w antykwariatach i kupują
tony książek, i czytają je, i rozmawiają o nich, i piszą artykuły — i wszystko
jest świetnie i miło, Olek jest genialnym towarzyszem, dopóki się nie zakocha.
Jak się zakocha, tylko mu roztrzaskać na łbie słownik. Poprawnej polszczyzny,
bo najgrubszy.
Sposób, w
jaki Olek podchodził do uczuć i związków, był męczący — dla niej, rzecz jasna,
bo akurat na te sprawy mieli poglądy tak diametralnie odmienne, że z początku
nie mogła się nadziwić, jak są w stanie tak się przyjaźnić. On też wyraźnie nie
potrafił zrozumieć jej podejścia — ale faktem jest, że przy całym tym
niezrozumieniu i zdziwieniu szanowali nawzajem swoje postawy. Tylko czasami,
gdy Olek już naprawdę, naprawdę przesadzał, Olga reagowała złością; ale ta
złość, jak się przekonała podczas paru okazji, dobrze Olkowi robiła,
przywoływała go do porządku. W takim razie gdy tamci pójdą, a oni zostaną we
dwójkę, zrobi mu awanturę — i przyjacielowi wróci mózg na miejsce.
Miejmy nadzieję
— dodała sceptycznie, patrząc na niego. — Cholera, kiedyś potężną aferę z
Konradem przetrzymał lepiej niż teraz brak zainteresowania Wiktora. No proszę
cię, Olek, miej jaja...
Niewiele po
ósmej skończyli ustawiać książki w średnim pokoju i przenieśli się do dużego;
Michał przez chwilę wpatrywał się w obraz w połowie swego pomysłu, wreszcie
pokiwał głową, jakby w wyrazie akceptacji, posadził znów Sebastiana przy
kartonach i zaczął układać odbierane od niego książki; niekiedy tylko
przerywał, by wypić trochę zabranego ze sobą soku. Zdawał się mieć najwięcej
energii z całej czwórki — Olgę zmęczyło wreszcie samo patrzenie na niego, więc
zajęła się rozmieszczaniem literatury fachowej nad biurkiem. Potężny,
czterometrowy blat, ciągnący się od ściany do ściany, i piętrzące się nad nim
półki pod sam sufit robiły niesamowite wrażenie — inna sprawa, że aby sięgnąć
najwyżej, musieli przynieść drabinę z łazienki, ale liczyło się posiadanie
miejsca na książki.
Michał w
pewnym momencie zaczął coś opowiadać — nie wiedziała za bardzo, co, bo nie
mogła się skupić na słuchaniu, zajęta rozmieszczaniem literatury starożytnej
wedle chronologii. Podejrzewała zresztą, że Skalnicki ma na celu z jednej
strony zagadać Sebastiana, tak żeby ten nie wstawał i nie brał się za ustawianie
książek, tylko siedział spokojnie przy kartonach — z drugiej trochę poprawić
Olkowi humor. Udało mu się i to, i to — cały Michał, gdy było trzeba, błaznował
niesamowicie, uwielbiała go za tę zdolność i gotowość powygłupiania się dla
dobra sprawy. Sebastian słuchał z mieszaniną rozbawienia i pobłażania, nie
ruszając się z miejsca, a Olek wreszcie porzucił swoje „ach, miłość mnie
skrzywdziła” i wrócił do względnej normy, nawet sam zaczął żartować.
— Ola. — Jego
głos wyrwał ją nagle z rozważań, czy stawianie Salustiusza obok Cycerona nie
jest pewnym faux pas, biorąc pod uwagę stosunek tego pierwszego do drugiego.
— Hm? —
mruknęła pytająco, patrząc na przyjaciela nieco nieprzytomnie.
— Pamiętasz
ten dowcip, który promotor nam opowiedział, gdy mu przedstawiliśmy wstępne
tematy i plany magisterek? Coś o kotach...
— Myhym... —
wymruczała, postawiła ostatecznie Salustiusza obok Cycerona — nie ma się co
cackać — i znów spojrzała na Olka. — Pamiętam, idą dwa koty po pustyni, idą,
idą, idą, wreszcie jeden mówi do drugiego: „Ty, stary, nie ogarniam tej
kuwety”.
Olek z
Michałem roześmiali się. Spojrzała na trzy zastawione kartonami kąty i
zmarszczyła brwi.
— A gdzie
Sebastian? — spytała ze zdziwieniem.
— W łazience
— odparł Skalnicki, wyraźnie ubawiony. — Olka, tak się zagapiasz w swoje
książki, że ludzi nie dostrzegasz, czy wchodzą, czy wychodzą.
— Mnie w
ogóle nie zarejestrowałaś, wyszedłem, wszedłem, mógłbym i stanąć na głowie,
zero reakcji, nihil novi — skwitował Olek z uśmiechem. — W każdym razie —
zwrócił się do Michała — w ten właśnie sposób, tą historyjką o kotach, profesor
podsumował nasze propozycje tematów. Za szerokie, powiedział, też państwo nie
ogarną tej kuwety, na za tydzień mają być zawężone.
— I były?
— Były, były
— potwierdziła Olga z lekkim uśmiechem. — Z bólem serca, ducha i klawiatury,
ale zawęziliśmy.
— Biedactwa.
— Michał roześmiał się i wrócił do zapełniania półek po lewej stronie okna. —
Olka, czemuś ty nie kazała zabić tego okna kolejnymi półkami? — spytał po
chwili, spoglądając na nią przez ramię. — Tyle miejsca zmarnowałaś, kobieto...
— Nie kuś jej
— mruknął Olek, przyklękając przy kolejnym kartonie. — Bo zaraz zadzwoni do
ojca z żądaniem dodatkowego regału, wpasowanego właśnie w okno. — Jednym
sprawnym ruchem przeciął scyzorykiem brązową taśmę i zaczął wykładać książki na
podłogę.
— To zapas —
odparła z przebiegłym uśmiechem. — Na razie jest światło i powietrze, a jak
będzie trzeba, skasuje się światło i powietrze na potrzeby półek.
— No i
wywołałeś wilka z lasu — stwierdził ponuro. — Jeśli tata Olki zapyta, kto jej
poddał ten debilny pomysł, to możesz być pewien, że skieruję go do ciebie, nie
mam zamiaru zbierać za kogoś cięgów, i tak już dostałem opieprz.
— Za co? —
zainteresował się Michał, przerywając ustawianie. Sebastian, który właśnie wszedł
do pokoju, podchwycił ostatnie zdanie i zapytał:
— Co za co?
— Olek dostał
opieprz od ojca Olki, chcę wiedzieć, za co poza tym, że z powodu swojej
orientacji nie może się z nią ożenić — wyjaśnił Skalnicki. Olek spojrzał na
niego tak, jakby miał na końcu języka mało pochlebną uwagę na temat jego
sposobu wyciągania wniosków.
— Za półki w
przedpokoju — wyjaśnił. — To był mój pomysł, zresztą całkiem niewinny i rzucony
tylko żartem, coś w stylu: „Wiesz, Ola, jak już w pokojach będzie zapchane,
zawsze możesz puścić półki w przedpokoju, będzie żywa biblioteka”, a Olka
oczywiście od razu to podłapała i pierwsza rzecz po powrocie do domu: „Tato,
robisz mi półki w całym przedpokoju, Olek mi tak poradził!”. A potem ojciec
Olki mi mówi: „Chłopie, ja cię naprawdę bardzo lubię, ale za ten pomysł z
przedpokojem mam ochotę przybić ci największym młotkiem łeb do ściany”.
Sebastian
roześmiał się i, kręcąc głową, usiadł przy otwartym kartonie; Michał natomiast,
opierając się łokciami o pustą półkę, zanosił się śmiechem jak szalony. Olga
wzruszyła ramionami.
— Pomysł był
genialny i nie ma co się głupio cieszyć — stwierdziła spokojnie.
— Twój
przedpokój będzie wyglądał jak antykwariat — odparł Olek i mimowolnie
uśmiechnął się z aprobatą.
— Czyli tak,
jak wyglądać powinien — skwitowała. — Michał, przestań wyć w półki i ustawiaj.
— Julek nadal
śpi — odezwał się po chwili Sebastian, przysuwając sobie nogą kolejny karton, a
ręką sięgając po scyzoryk. — Zajrzałem do niego, ja nie miałem pojęcia, że on
chrapie.
— Tylko jak
jest wstawiony — mruknął Michał, gdy już się opanował, i podszedł do
przyjaciela. — Daj. — Pochylił się i odebrał pierwszą partię wyciągniętych
książek.
— Małe,
jasnowłose, błękitnookie i chrapie — zestawiła sobie Olga i się skrzywiła. — Za
cholerę nie pasuje.
— Jak wiele
rzeczy u Julka — odparł Skalnicki spokojnie.
— Charakterek
to on ma zesztukowany z elementów sentymentalnego kochanka, rozwścieczonego
metalowca, agresywnego choleryka i obrażalskiego dziecka — mruknął Sebastian.
— Daj spokój,
jest trochę chimeryczny i tyle — zaprotestował Michał.
— Zawsze go
bronisz — stwierdziła Olga.
— Jak
Sebastian mnie.
— A kto broni
Sebastiana? — spytała z zainteresowaniem.
— Też ja —
odparł wesoło. — Tylko Sebastian nie lubi się przyznawać, że czasem tego
potrzebuje, prawda? — Spojrzał na przyjaciela z pełnym wyrozumiałości
uśmiechem. — Chodzący kompleks starszego brata, który zawsze jest gotów do
pomocy.
— Przymknij
się i ustawiaj Oli książki — odpowiedział Sieniecki, uśmiechając się w sposób
pozwalający się domyślać, że wbrew temu, co próbuje udawać, docenia uwagę o
bronieniu. Michał rzucił mu tylko jeszcze jedno rozbawione spojrzenie i wrócił
do pracy.
Największy
pokój zapełniał się książkami szybko — jeszcze niedawno, gdy siedzieli leniwie
w piątkę i pili wino, nie podejrzewała, że uda im się cokolwiek więcej zrobić,
a tym bardziej że ustawią wszystkie książki w dwóch pokojach. Gdy ostatni
karton został opróżniony, oparła się plecami o parapet, odgarnęła włosy z
twarzy i popatrzyła dookoła z niedowierzaniem.
— Niesamowite
— mruknęła. — Jednak się dało.
— Została
twoja sypialnia — przypomniał Michał. Leżał na wznak na podłodze, opierając
głowę o prawe udo Sebastiana, który z kolei, z wyciągniętymi przed siebie
nogami, siedział pod ścianą i patrzył z niedowierzaniem na składającego kartony
Olka.
— Ty jeszcze
masz siłę? — spytał, na co ten odmruknął tylko coś na kształt „tak jakby” i
dalej zbierał pudła.
— Sypialnia
została — powtórzył Skalnicki. — Ale ja już nie dam rady, jestem wykończony. —
Uniósł ręce, położył je na czole i westchnął głęboko. — Muszę jeszcze tych
dwóch porozwozić, Julka pewnie będzie trzeba w ogóle transportować po schodach
na to jego pieprzone szóste piętro w tym jego bloku, w którym nigdy nie działa
winda.
— Jedziemy do
ciebie — mruknął Sebastian. — Żaden z nas nie ma siły na nocne rajdy. Julka się
rzuci z kołdrą gdzieś w kąt, ja biorę twój śpiwór, ty na ten swój materac i
idziemy spać. I ostrzegam, jak mnie jutro któryś z was obudzi przed jedenastą,
to nogi z dupy powyrywam.
— Julka się
ulokuje w kuchni, bo mówiłem, że jak jest wstawiony, to chrapie — odparł. —
Głośno chrapie.
— Może być
kuchnia, ale ja biorę śpiwór — podkreślił Sieniecki. — Jakbyś miał porządne
łóżko, to bym cię zmusił do podzielenia się nim, ale ten twój cholerny materac
jest tyle wart, co śpiwór.
— Jak ty po
tym winie marudzisz — wymruczał Michał, splatając ręce na klatce piersiowej. —
Daj się zdrzemnąć, dobra? Jak mam prowadzić, to muszę zebrać siły, nie będę
siadał za kierownicą półprzytomny.
— To śpij —
odparł Sebastian i przesunął mu dłonią po włosach. — Całe szczęście, że ty nie
chrapiesz.
— I vice versa — mruknął sennie.
Olek postawił
powkładane jedne w drugie kartony przy drzwiach, przeciągnął się z cichym
pomrukiem, rozejrzał po pokoju — wyraźnie mu się podobały zapełnione półki — i
podszedł do okna.
— Zmęczona? —
spytał, opierając się o parapet obok Olgi.
— Średnio —
stwierdziła. — Wykorzystałam was i wyeksploatowałam do granic możliwości, więc
sama aż tak się nie zmęczyłam.
— To dobrze.
— Uśmiechnął się lekko, zerkając na Michała i Sebastiana. — Nie masz czasem
wrażenia... — zaczął ciszej.
— To tylko
wrażenie — ucięła stanowczo, odgadując, o co mu chodzi. — W naszym wypadku też
to tak z boku wygląda.
To tylko
wrażenie. Chociaż szkoda.
— A ty? —
zapytała. — Trzymasz się jeszcze?
— Trzymam. —
Spojrzał na nią i uśmiechnął się znacznie raźniej. — Mogę nawet zrobić potem
późnonocną kolację, jak będziesz miała ochotę.
— Z czego? —
zdziwiła się. Znała zawartość swojej lodówki: pusta zamrażarka, puste półki i
jeszcze niewłączone światło.
— Mam parę
rzeczy w teczce — odparł z zadowoleniem.
Cały Olek,
pomyślała z wdzięcznością. Troskliwy i przewidujący, jeśli chodzi o różne takie
codzienne, często niewygodne i trudne do dopilnowania drobiazgi, to można było
być pewnym, że kto jak kto, ale on będzie w stanie się tym zająć.
W przedpokoju
rozległy się kroki i po chwili w progu stanął zaspany Julian; rozczochrana,
jasna czupryna, trochę nieprzytomna mina i nieco przekręcona, wygnieciona
koszula jeszcze bardziej upodobniały go do licealisty.
— No nie — wymruczał,
otwierając szeroko oczy; widok wypełnionych książkami półek wyraźnie go
dobudził. — Tu też wszystko ułożyliście? A naiwnie myślałem, że to tamten pokój
mnie do zawału doprowadzi. A ci się znowu kleją — dodał krytycznie, zerkając na
Sebastiana i Michała.
— Odwal się,
ja zbieram siły — mruknął ten ostatni.
— Ja też —
dołączył się Sieniecki. — Jedziemy do Michała, jak tylko będziemy w stanie
wstać, śpisz w kuchni.
— Że co? —
Julian przez moment przetrawiał tę informację, po czym zapytał z irytacją: — A
dlaczego ja mam spać w kuchni?
— Jesteś
wstawiony, a jak jesteś wstawiony, chrapiesz jak niedźwiedź — odparł Michał,
dalej nie otwierając oczu. — To raz. Dwa, masz strasznie lekki sen, a nam z
Sebastianem może się zebrać na gadanie przez pół nocy, więc byłbyś
niezadowolony. Trzy, Sebastian powiedział, że śpisz w kuchni, a jak Sebastian
powiedział, że śpisz w kuchni, to znaczy, że śpisz w kuchni i nie ma odwołania.
— Przystopuj
z tymi deklaracjami oddania — prychnął Julek gniewnie. Michał tylko pokręcił głową
z lekkim uśmiechem. Olga przygryzła usta, by się nie roześmiać. Olek, jak
dostrzegła kątem oka, też.
Julkowi po
chwili wrócił dobry humor; rozejrzał się wokoło i powiedział z uznaniem:
— No, ale
nieźle to wygląda. Co prawda jak w magazynie albo antykwariacie, ale ty tak
lubisz, więc pewnie będziesz się tu dobrze czuła.
— Już się tu
dobrze czuję — odparła, patrząc z uśmiechem na pełne książek półki. Julian
pokiwał głową, jakby na znak, że niczego innego się nie spodziewał, i usiadł na
stercie kartonów, które lekko się pod nim zapadły.
— Mam
nadzieję, że już nie są ci potrzebne — rzucił obojętnie.
— Nie —
zapewniła. — Zgniataj je sobie do woli.
Kolejne kilka
minut ciszy przerywały tylko dźwięki dalej wgniatanych w siebie kartonów —
Julian trochę się wiercił. Wreszcie przesiadł się na podłogę.
— Na tych
pudłach to jak w tym maluchu Michała, człowiek się boi poruszyć, żeby wszystko
się nie rozwaliło — stwierdził z irytacją.
— Ja nie śpię
— warknął Skalnicki, nie otwierając oczu. — Odwal się od mojego samochodu, bo
będziesz wracał z buta.
— Nie byłoby
specjalnej różnicy — stwierdził ze złośliwym uśmiechem.
— Dobra,
wracasz na piechotę — wycedził Michał.
— Julek, daj
spokój jego samochodowi — wtrącił się Sebastian. — A ty się nie wściekaj, wraca
z nami.
— Nie będę
siedział z tyłu — zastrzegł się Julian, na co Michał prychnął.
— Będziesz —
oświadczył mściwie, nadal się nie poruszając.
— Niby z
jakiej racji? — zapytał z niezadowoleniem. — Tam jest cholernie ciasno, mam
kolana pod brodą.
— Ja prowadzę
— zaczął wyliczać Skalnicki. — Sebastian siedzi z przodu, bo w moim samochodzie
on zawsze siedzi z przodu i nie zamierzam wprowadzać żadnych innowacji. A jeśli
chodzi o tylne siedzenie, to tam rzeczywiście jest trochę ciasno, ale ze swoim
wzrostem ty się tam idealnie mieścisz — zakończył triumfalnie.
— Jakby mi
się nie kręciło w głowie tak, jak mi się kręci — syknął Julian — to wstałbym i
ci przyłożył.
— Ale ci się
kręci, więc musisz się obejść smakiem — odparował z zadowoleniem.
— Dajcie już
spokój — uciął Sebastian. — Pamiętaj, że musisz zatankować koło Olki, bo nie
dojedziemy do ciebie.
Olek nagle
się roześmiał, ściągając tym na siebie wzrok pozostałych, również Michała,
który wreszcie otworzył oczy.
— Co ci tak
wesoło? — zainteresował się ten ostatni.
— Przez to
tankowanie przypomniało mi się, jak wracaliśmy z Olką z Poznania — powiedział z
rozbawieniem i spojrzał na nią. — Pamiętasz? Po obronie i załatwieniu pracy,
gdy już wszystko zabieraliśmy ze stancji. — Pokiwała głową, więc kontynuował,
patrząc na kolegów. — Wcześniej coś tam przywieźliśmy pociągiem, ale na stancji
mieliśmy tyle rzeczy, szczególnie książek, że musielibyśmy kursować w tę i z
powrotem ładnych kilka razy, więc przyjechali moi rodzice, dwoma fordami combi,
ich i pożyczonym od przyjaciela ojca, załadowaliśmy wszystko w te dwa
samochody, niemal po brzegi, cud, że się zmieściliśmy, i w ten sposób
wracaliśmy do Szczecina: jeden samochód prowadził mój ojciec na zmianę z matką,
drugi ja na zmianę z Olką. Robiliśmy co jakiś czas przestoje, bo raz, że daleko,
dwa, że wszyscy zmęczeni. W którymś momencie dojechaliśmy do jakiejś stacji,
samoobsługowej, żeby zatankować. U nas zatankowałem oczywiście ja, bo Olka jest
potwornie wygodnicka i wychodzi z założenia, że stacje samoobsługowe polegają
na tym, że ktoś sam ją obsługuje. Jak nie jedzie z kimś, kim mogłaby się
wyręczyć, to potrafi podejść do pracownika, zrobić słodkie oczy i poprosić,
żeby jej zatankował, a jak on jej mówi, że to stanowiska samoobsługowe, Olka,
dalej twardo zgrywając słodką idiotkę, mówi: „Och, wie pan, tankowanie to jedna
z tych rzeczy, do których potrzebuję mężczyzny”.
— Zawsze
działa — przerwała Olga z zadowoleniem. — Facetów tak łatwo na to nabrać i się
nimi wyręczyć, że aż się śmiać odechciewa — dodała złośliwie i dorzuciła, zanim
słuchacze zdążyli wyrazić sprzeciw: — Kiedyś nawet jeden dał mi swój numer
telefonu, mówiąc, żebym zadzwoniła, jak znów będę potrzebować mężczyzny,
niekoniecznie do tankowania.
—
Zadzwoniłaś? — zainteresował się Julek, opierając łokieć o kartony.
— A na
cholerę — roześmiała się. — Ale to było zabawne.
— W każdym
razie — podjął Olek — wysłałem ją, żeby zapłaciła, zatankowałem, wszedłem do
sklepu, żeby jeszcze wziąć coś do jedzenia, staję niedaleko kasy i słyszę
piękną wymianę zdań między Olką, na którą właśnie przyszła kolei, a kasjerem.
Olka mówi, że chce zapłacić za benzynę, kasjer pyta, za które stanowisko. Olka
oczywiście nie wie, bo to poniżej jej godności, patrzeć na numer stanowiska,
więc macha ręką w kierunku okna i mówi: „To ten srebrny ford”. Kasjer patrzy na
samochód, na Olkę, na samochód, na Olkę, znów na samochód i znów na Olkę, po
czym mówi: „Proszę pani, ale to diesel”, na co Olka, takim pełnym uprzejmego
zdziwienia tonem: „Nie, to combi”.
Michał i
Sebastian wybuchnęli śmiechem, Olga też się uśmiechnęła, choć bardziej do
samego wspomnienia. Julian przyglądał się im z wyraźnym zdziwieniem.
— Nie
rozumiem — powiedział, patrząc na Olka, i tym oświadczeniem wywołał kolejny
wybuch śmiechu.
— Nie martw
się, ja w zasadzie też — pocieszyła go Olga.
— Później ci
wytłumaczę — obiecał Michał, unosząc się na łokciu — tylko powiedz, jak to się
skończyło — zwrócił się do Olka, który odparł:
— Zwyczajnie,
parsknąłem śmiechem, ten biedny kasjer powstrzymał się chyba tylko przez
resztkę uprzejmości wobec klientki, podszedłem do Olki, powiedziałem, że tak,
oczywiście, płacimy za olej napędowy, i wyprowadziłem Olkę, która nadal była
wielce zdziwiona. Nawet jak jej wytłumaczyłem, w czym rzecz, wzruszyła tylko
ramionami i powiedziała, że co za różnica, benzyna, olej czy ropa, tak czy
inaczej to stacja benzynowa i ona płaci za benzynę.
— I dalej się
tego trzymam — zakończyła Olga, z rozbawieniem obserwując śmiejących się
mężczyzn.
— Za to moi
rodzice prawie się popłakali ze śmiechu — dodał Olek po chwili.
— A ja nadal
nie rozumiem — mruknął Julek.
— Julek —
Michał spojrzał na niego z szerokim uśmiechem i pokręcił głową — uważaj,
pierwsza lekcja mechaniki. Są samochody na benzynę, są samochody na olej...
— Są
samochody na pchanie przez pasażera, jak nie przymierzając pewien fioletowy
kaszlak — dorzucił Sebastian, na co przyjaciel posłał mu mordercze spojrzenie.
— Dajcie
spokój opowieściom o silnikach samochodowych — poprosiła Olga. — W każdym razie
rodzice Olka jechali przodem, zaśmiewając się do rozpuku, a ja jechałam z
Olkiem, który skręcał się ze śmiechu na miejscu pasażera, aż chwilami miałam
ochotę wyrzucić go z tego samochodu.
— Olę
najbardziej denerwowało to, że w zasadzie nie rozumiała, z czego ja się śmieję
— dodał Olek.
— Ale się
zemściłam — powiedziała z wrednym uśmiechem. — Gdy się znów zamieniliśmy i do
tego jechaliśmy przodem, bo jakoś wyprzedziliśmy jego rodziców, zarzucałam Olka
co chwila poleceniami „w lewo, w prawo, w prawo, w lewo”, pojęcia nie macie,
jak go to do szału doprowadza za kierownicą.
— Wtedy to ja
miałem ochotę ją wyrzucić — mruknął, kręcąc głową. — Zamiast mówić po ludzku,
że mam skręcić w jej albo w moją stronę, zmuszała mnie do zastanawiania się co
i rusz, gdzie jest prawo i lewo.
— Jak ty
zrobiłeś prawo jazdy? — zainteresował się Michał.
— Oznaczyłem
sobie dyskretnie ręce — mruknął.
— Jak?
— Nic
specjalnego, długopisem po wewnętrznej stronie nadgarstków — wyjaśnił. — Tylko
najpierw się pięć razy upewniałem, czy aby na pewno piszę „p” na właściwej ręce
— dodał z rozbawieniem.
— I zdał za
pierwszym razem — uzupełniła Olga.
— I to się
nazywa sprawiedliwość — prychnął Julek. — Ja rozpoznaję strony bezbłędnie, a
zdawałem trzy.
— Bo na
skrzyżowaniu dostajesz oczopląsu i albo się wpychasz pierwszy na
podporządkowanej, albo tamujesz ruch, wyczekując na pierwszeństwie —
odpowiedział Michał.
— A ty krzywo
parkujesz — odciął się.
— Daje się
wsiąść i wysiąść, więc jest w porządku — oświadczył Skalnicki stanowczo.
— Za to nie
daje się wyprostować — stwierdził Julian z irytacją.
— Zamknąć się
— powiedział Sebastian zmęczonym tonem. — Z obu stron. Zebrałeś już siły? —
dorzucił w stronę przyjaciela.
— Jeszcze
moment — wymruczał Michał, znów się kładąc. — Pięć minut.
Sieniecki w
odpowiedzi pokiwał głową i przymknął oczy. Julek po chwili wstał i, szurając
nieco nogami, poszedł do kuchni.
— Olka —
rozległ się jego głos. — Gdzie masz kawę?
— Już idę —
odparła i szybko tam poszła, pełna obaw, że chłopak, wyraźnie trochę
niekontrolujący swe ruchy, zdemoluje pomieszczenie. Podejrzenie to nie było
nieuzasadnione — gdy stanęła w progu, Julian właśnie zrzucił na ziemię kilka
trąconych dłonią ciastek. — Siadaj i staraj się nie ruszać, zrobię ci kawę —
poleciła. Opadł na krzesło z westchnieniem ulgi. Olga, po podniesieniu i
wyrzuceniu ciastek do kosza, nastawieniu czajnika, umyciu przyniesionej z
pokoju szklanki i nasypaniu kawy, spojrzała na niego i roześmiała się cicho —
Julian przysnął, wsparty łokciami o stół. Gdy kilka minut później postawiła
przed nim kawę i lekko szturchnęła w ramię, uniósł głowę z sennym pomrukiem,
popatrzył półprzytomnie i potrzebował dłuższej chwili, nim się dobudził. Usiadł
wreszcie porządnie, posłodził i zaczął wolno mieszać łyżką cukier. Olga
przysiadła na krześle obok, kładąc przy spodku małą, białą kartkę z notesu.
— A to co? —
spytał, rzucając okiem na notatkę.
— Zapisałam
ci priamel, jak prosiłeś — przypomniała.
— Dzięki. —
Uśmiechnął się z wdzięcznością, biorąc kartkę do ręki. — I nawet daje się
odczytać, no, Ola, postarałaś się jak rzadko. — Schował ją do kieszeni dżinsów
i wrócił do mieszania kawy.
— Julek... —
zaczęła po chwili nieco niepewnie. — Słuchaj, powiedz mi, ale tak szczerze, ta
nieszczęsna Olkowa słabość do Wiktora aż tak się rzuca w oczy?
— Co? —
Uniósł wzrok znad szklanki i popatrzył na Olgę ze zdumieniem. — A, to... —
zrozumiał po chwili. — Tak szczerze... — Zastanowił się, po czym podjął: — Tak
szczerze to trochę tak. Chociaż nie tak bardzo, jak ja mu wmawiam — dodał ze
złośliwym uśmiechem. — Wiesz, ja lubię ten sposób, w jaki on się irytuje, tak
go łatwo podpuścić, a Wiktor zawsze w takich momentach robi minę obrażonego
łososia. — Roześmiał się z własnego określenia, ale widząc, że Olgi to nie
bawi, uspokoił się i dokończył: — Poza tym trochę mi działa na nerwy to jego
błądzenie oczami za Wiktorem, to nic osobistego ani wobec jednego, ani
drugiego, po prostu drażni mnie sama mina Olka. Widać po nim, że wpadł — dodał,
upiwszy duży łyk. — Strzeliło go równo.
Olga tylko
odmruknęła ponuro coś, co miało przypominać zgodę.
— Jedno mnie
zastanawia — powiedział Julek po chwili, gdy już wypił ponad połowę kawy. —
Czemu Andrzej trzyma język za zębami i w zasadzie nie komentuje, przecież dla
niego to wymarzona sytuacja, mógłby pojechać Olka od góry do dołu.
— Andrzej raz
go kiedyś spróbował pojechać — odparła. — Przy mnie. Mało mu oczu nie wydrapałam,
od tego czasu ogranicza się do nieszkodliwych złośliwości.
— Przy tobie
— uzupełnił. — W cztery oczy pewnie go jedzie.
— Nie. —
Uśmiechnęła się z satysfakcją. — Olek jest zwykle naprawdę spokojny, ale kiedyś
na konferencji Andrzej tak mu zalazł za skórę, że stracił cierpliwość i pożarli
się ostro, i od tego czasu Andrzej... jakby to ująć, nabrał jakiejś sympatii
czy czegoś w rodzaju dziwacznego szacunku dla Olka. Andrzej szanuje ludzi,
którzy potrafią się wściec — dodała z pewnym zdziwieniem.
— Nie wszystkich
— sprostował. — My też się żarliśmy, z Michałem też się żarł, a nie ma mowy o
żadnej sympatii czy szacunku.
— No to nie
wiem, może po prostu zaczął Olka lubić — mruknęła, wzruszając ramionami. — W
każdym razie po ludziach, których lubi, albo nie jeździ w ogóle, albo stosuje
wyjątkową taryfę ulgową. Raz czy dwa coś tam Olkowi dogadał, gdy byli sami,
właśnie odnośnie Wiktora, ale w szerszym gronie daje mu pod tym względem
spokój.
— Jakoś nie
umiem polubić Wiktora — stwierdził Julian, dopiwszy kawę. — Facet nic mi nie
zrobił, jest spokojny, mało gada, w drogę mi nie wchodzi... ale jest jakiś taki
zimny i bez życia. Sam nie wiem. — Pokręcił głową. — Nie mogę powiedzieć, że go
nie lubię, ale tym bardziej nie mogę powiedzieć, że go lubię.
— Ja mam
takie momenty, gdy mam go dość — przyznała. — Chociaż zawsze jest dla mnie
bardzo uprzejmy i pomocny, ale czasami męczy mnie to jego wycofanie,
małomówność i chłód.
— Olka szkoda
— oświadczył, odstawiając głośno pustą szklankę na spodek. — Niech sobie
poszuka jakiegoś filologa klasycznego w swoim stylu, będą wzajemnie wodzić za
sobą oczami, skakać wokół siebie i recytować sobie Arystofanesa w oryginale w
ramach dowodu miłości. — Roześmiał się, Olga również, myśląc jednocześnie
smętnie, że chociaż to byłoby najlepsze rozwiązanie, pewnie nie ma na nie
szans, znając szczęście i metody doboru Olka. Olek bowiem — od samego początku,
odkąd zaczęli studia w Poznaniu — Olek dobierał sobie facetów tak, że im tylko
strzelić w łeb, a jego kopnąć w tyłek. I dziś będzie musiała go kopnąć. — W
gruncie rzeczy — odezwał się naraz Julian z wyczuwalną w głosie irytacją — to
najbardziej mnie wkurza to, że za takim naburmuszonym Wiktorem gania porządny
facet, im bardziej Wiktor ma go w dupie, tym bardziej Olek gania, a jak
człowiekowi zależy, to się go po chamsku puszcza kantem — zakończył ze źle
skrywaną wściekłością.
Olga
popatrzyła na niego współczująco. Julian miał tendencję lokować uczucia równie
beznadziejnie jak Olek — i o ile ten ostatni trafiał zwykle na jakichś
emocjonalnych popaprańców, o tyle pierwszy brał za wielką miłość to, co
okazywało się szybko przelotnym romansem, niezobowiązującym seksem lub
chwilowym układem — o ile te trzy określenia to w ogóle jakakolwiek różnica.
Tak czy inaczej, obaj mieli pecha — chociaż sami też byli sobie winni: Julek
zbyt szybko domagał się deklaracji na całe życie, a Olek zbyt szybko te
deklaracje składał. Mówiąc szczerze, gdy Olga ich ze sobą poznawała, liczyła po
cichu, że coś między nimi zaiskrzy, właśnie ze względu na pewne podobieństwo w podchodzeniu
do związków. Niestety — Olek polubił Julka, Julek polubił Olka, i nic poza tym.
Życie nigdy nie chce się ułożyć tak, by było wygodnie.
Z drugiej
strony, biorąc pod uwagę chimeryczny, choleryczny i drażliwy charakter Juliana,
może to i dobrze — Olek zdecydowanie potrzebował kogoś spokojnego, opanowanego,
stabilnego i ciepłego, nie humorzastego artysty, z którym niekiedy trudno było
wytrzymać w jednym pokoju dłużej niż pięć minut. Poza tym — prawda jest
okrutna, a zboczenie zawodowe silne — Olka nie był w stanie zainteresować
człowiek, który nie cierpiał łaciny, nie czytywał literatury greckiej, nie
odróżniał Arystofanesa od Arystotelesa — i nawet nie chciał o tym słuchać.
Wiktor słuchał z wyraźnym zainteresowaniem — niestety, może gdyby raz powiedział:
„Wiesz, Aleksander, ten twój Arystoteles, Arystofanes, czy jak mu tam głupio
było na imię, to skończone nudziarstwo i w ogóle nie powinno się tego wydawać”,
to Olek z miejsca straciłby dla Wiktora wszelką sympatię i byłby spokój.
Niestety —
życie nigdy nie chce się ułożyć tak, by było wygodnie.
Odwróciła
głowę, słysząc kroki w przedpokoju. Michał, któremu wyraźnie wróciły już siły,
wszedł do kuchni i rzucił w stronę Juliana:
— Zbieraj
się, wychodzimy. Przepraszam, nie damy już rady twojej sypialni — dodał,
zwracając się do Olgi. — Na samą myśl o ustawieniu książek na jeszcze choćby
jednej półce robi mi się słabo.
— Nie ma
sprawy — roześmiała się. — I tak jestem wam ogromnie wdzięczna za te dwa duże
pokoje, nie wyobrażam sobie, jakbym to poustawiała bez was.
— Zawsze do
wykorzystania — odparł z szerokim uśmiechem. — Wziąłem „Zakazane książki” —
przypomniał. — Oddam za kilka dni.
— Miłego
czytania. — Wstała, Julian również, choć z ociąganiem.
Pożegnanie w
przedpokoju było serdeczne, ale krótkie — Julek zasypiał na stojąco, Sebastian
wyglądał na zmęczonego, a Michał chyba oszczędzał siły na prowadzenie. Gdy
zamknęły się za nimi drzwi — Julian przy wychodzeniu marudził jeszcze pod nosem
na temat ciasnoty z tyłu malucha — na moment zapadła głęboka cisza.
— Poszło
całkiem nieźle — odezwał się wreszcie Olek, zerkając na nią z uśmiechem.
— Tak —
powiedziała groźnie — ale teraz to my sobie pogadamy.
— Zrobię ci
kolację — odpowiedział natychmiast i szybko poszedł do kuchni.
A rób, rób mi
kolację — pomyślała złowrogo — ale pogadamy i tak. Nie uciekniesz mi, ty
cholerny Albinie od siedmiu boleści.
Zegar w
kuchni wskazywał jedenastą dziewięć — rzeczywiście poszło całkiem nieźle,
stwierdziła, siadając przy stole, podczas gdy Olek, po wyjęciu z teczki kilku
rzeczy, zaczął coś przygotowywać. Skończyli dwa większe pokoje przed północą,
wliczając w to jeszcze towarzyskie pogawędki i przerwy na wypoczynek.
— Jesteś
niesamowity — powiedziała kilkanaście minut później, gdy przenosili się do jej
sypialni z sałatką warzywną. — W takich chwilach żałuję, że już nie mieszkamy
razem, prawie pięć lat na stancji z tobą to był raj gastronomiczny.
I horror
uczuciowy, jeśli chodzi o twoje historie miłosne, dodała w myślach.
— Nie wiem,
jak ty sobie teraz poradzisz — odparł z rozbawieniem. — Beze mnie, bez
rodziców, skazana na własne beztalencie kucharskie.
— Będę cię
bardzo często zapraszała — stwierdziła wesoło, nakładając sobie dużą porcję
sałatki na talerz. — Na posiłki, które ty będziesz przyrządzał.
Roześmiali
się. Olga przez moment poczuła się jak za studenckich czasów, gdy zaopatrzeni w
zrobione przez Olka jedzenie siadali późnym popołudniem w jej lub jego pokoju,
obstawieni dookoła książkami, kserami oraz notatkami i przez cały wieczór,
czasem przez pół nocy, uczyli się czegoś wspólnie, robiąc tylko krótkie przerwy
dla wytchnienia.
Teraz było
podobnie: późna pora, siedzieli na podłodze naprzeciwko siebie, oboje po
turecku, z talerzami w dłoniach, miska z sałatką pomiędzy nimi, szklanki z
herbatą trochę z boku, by ich niechcący nie potrącić, chusteczki higieniczne na
spodeczkach, pokój rozświetlony tylko przez umieszczoną w kącie małą lampkę,
którą przywieźli tu poprzednim razem.
Olek niewiele
się zmienił od studiów — pomyślała, patrząc na niego uważnie. — Może ostatnio
trochę schudł, ale sesja zawsze nas odchudzała, czy zdawana, czy
przeprowadzana. Pod względem charakteru też jest taki jak zawsze — i to zarówno
od strony plusów, jak i, niestety, minusów...
Podchwycił
jej spojrzenie i, wyraźnie chcąc odwrócić uwagę od właściwego tematu, który
pewnie przewidywał czy podejrzewał, powiedział szybko:
— Julian
strasznie dzisiaj marudził.
— Julian z
zasady jest marudny — odmruknęła, przez moment jadła w milczeniu, po czym
odłożyła talerz na podłogę i popatrzyła na przyjaciela morderczo. — Za Wiktora
mam ochotę zrobić ci coś takiego, po czym będziesz śpiewał sopranem.
— Daj spokój
— poprosił zmęczonym głosem.
— Nie dam —
odparła ze złością. — Zachowujesz się jak przeklęty sentymentalny kochanek,
którego wybranka nie obdarzyła swoją szarfą, Olek, do cholery, miej trochę
godności i trochę rozsądku! Facet trochę z tobą flirtował, potem mu się
odwidziało, a ty zamiast machnąć ręką, robisz z siebie... — Zastanowiła się,
jak to odpowiednio ubrać w słowa — ale ponieważ, czy z racji pory, czy
zmęczenia, czy irytacji, czy wszystkiego po trochu, nie umiała znaleźć
odpowiedniego sformułowania, wypaliła ze zniecierpliwieniem: — Robisz z siebie
głupka, prowokujesz wredne uwagi Julka i ośmieszasz się w oczach Wiktora. —
Może to ostatnie pomoże, pomyślała z nadzieją. Może uwaga o Wiktorze sprawi, że
Olek trochę przystopuje?
Olek przez
kilka minut wpatrywał się uparcie w trzymany w dłoni talerz, stukając ząbkami
widelca w sam środek. Oldze zrobiło się przykro, przemknęło jej nawet przez
głowę, że może nieco przesadziła — ale przecież tylko takie ostre postawienie
sprawy do niego dotrze.
— Nie wiesz
wszystkiego — powiedział wreszcie cicho, podnosząc głowę.
— Nie? —
powtórzyła, osłupiała. — A niby czego nie wiem?
Milczał
jeszcze przez chwilę, jakby się zastanawiając, od czego zacząć — Olga natomiast
poczuła się trochę urażona. Co to ma być, zawsze sobie tyle mówili, a tu nagle
to „Nie wiesz wszystkiego”? Z drugiej strony — pomyślała trzeźwo — przecież
każdy ma prawo do swoich tajemnic, chyba trochę za bardzo się przyzwyczaiłam do
jego spowiedzi.
— Obiecasz,
że nie będziesz przerywała? — poprosił w końcu spokojnie.
— Nie będę —
przyrzekła. — Mów, słowem się nie odezwę, póki nie powiesz, że już koniec.
Uśmiechnął
się lekko — no tak, racja, miewała problemy z dotrzymaniem tej obietnicy, gdy
ją ponosiły nerwy, ale przecież się starała — i, po rozgrzebaniu resztki
sałatki na talerzu, odłożył talerz oraz widelec na bok, po czym zaczął mówić.
Dotrzymała
słowa — milczała wytrwale, choć tylko ona wiedziała, ile ją to kosztowało. Ale
milczała.
Milczała, gdy
Olek wspomniał o sympozjum w Pobierowie — jakże to dawno było, w lutym, pół
roku temu — i o długich rozmowach z Wiktorem, w większym i mniejszym
towarzystwie, a także we dwóch, gdy podczas spaceru nad morzem towarzystwo
rozbijało się na grupki; rozmowy o literaturze, o tłumaczeniach, o
Arystofanesie, o liryce greckiej, o literaturze starożytnej w ogóle, o językach
klasycznych i nowożytnych, o powieściach Jurija Aksjanowa i o samym Aksjanowie,
o dyskusjach z sympozjum, o obrazach Hanki Aweder i o mnóstwie innych rzeczy, o
których Wiktor umiał tak ciekawie rozprawiać albo uważnie słuchać. Milczała,
gdy mówił o spojrzeniach, jakie Wiktor rzucał mu wtedy — i później, gdy się
spotykali u niej, gdy gdzieś wspólnie wychodzili: do teatru, do kina, na
wystawę, na koncert — i gdy czasami spotykał Wiktora przypadkiem na mieście.
Milczała, gdy stwierdził, że i sam Wiktora podrywał, i czuł się przez niego
podrywany — może nie tak wyraźnie, ale dyskretnie, jakby z pewnymi oporami ze
strony tego drugiego, niejako zrywami, bo Wiktor raz był chłodny i rzeczowy,
raz bardziej przystępny, raz niemalże wyraźnie flirtował. A potem znów się
zamykał jak ostryga.
A potem była
majowa konferencja, znów w Pobierowie.
Zacisnęła
zęby, by się nie odezwać, kiedy Olek mówił o napięciu, jakie zdawało się między
nimi wisieć przez pierwsze dwa dni — i gdy przypomniał, jak ostatniego
wieczoru, ba, nocy właściwie, po długiej rozmowie w większej grupie przy winie,
Wiktor się pożegnał, bo był już zmęczony — po czym dodał, zwracając się na boku
do Olka, że ma u siebie w pokoju coś dla niego, więc może teraz by mu to dał,
bo jutro w ferworze ostatnich sesji, pakowania i wyjazdu zapomni.
Nie odezwała
się słowem, gdy powiedział o otrzymanej od Wiktora najnowszej książce Aksjanowa
— ani gdy opowiadał o tym, jak przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie, mówiąc
coś zupełnie bez znaczenia — i dopiero gdy dodał, że w końcu pochylił się i go
pocałował, Olga nie wytrzymała.
— Rany
boskie, Olek — jęknęła. — I ty z jednego pocałunku zbudowałeś sobie wizję
wielkiego uczucia?
— Miałaś się
nie odzywać, póki nie skończę — przypomniał jej z niezadowoleniem.
— A to ty
jeszcze nie skończyłeś? — zdumiała się szczerze. — Jest jeszcze coś?
— Jest —
mruknął, odwracając wzrok. Przez parę minut milczał, więc Olga w końcu zapytała
spokojnie:
— Spałeś z
nim?
Olek poprawił
leżący na talerzu widelec.
— Tak jakby —
wymruczał, nadal na nią nie patrząc. Prychnęła.
— Olek, do
cholery ciężkiej, błagam cię, tylko bez takich „tak jakby”, albo się z kimś
śpi, albo nie — powiedziała z irytacją. Dopiero w tym momencie na nią spojrzał.
— Oleńko,
jesteś już chyba na tyle duża, że nie muszę ci tłumaczyć szczegółów męskiej
anatomii i tego, że można z kimś uprawiać seks, po części go nie uprawiając,
prawda? — odparł z kwaśnym uśmiechem.
— No... w
sumie... — Zawahała się, niepewna, czy dobrze rozumie, co on ma na myśli. —
Nie, do cholery — warknęła wreszcie. — Wypiłam za dużo albo za mało, żeby być w
stanie zgadnąć, o co ci w tej chwili chodzi, po polsku proszę, jasno, wyraźnie
i wielkimi literami — zażądała stanowczo.
— Ale masz
trzymać język za zębami, póki nie powiem: „koniec”, jasne? — przypomniał, więc
tylko pokiwała głową na znak zgody. Olek pochylił się do przodu, splatając
mocno dłonie, i po krótkim wahaniu podjął opowieść.
Trzymała
zatem język za zębami, gdy mówił — o tym, jak Wiktor, po chwilowym
znieruchomieniu, odpowiedział na ten pocałunek, o tym, jak całowali się coraz
mocniej i intensywniej — i o tym, jak Olek rozpiął mu koszulę, następnie
spodnie, wsunął dłoń pod bieliznę — i o tym, jak — mocno przez Wiktora
obejmowany, namiętnie całowany, raczony podnieconymi jękami — doprowadził go do
orgazmu, sam już tego bliski.
A po chwili
Wiktor się odsunął, zapiął spodnie oraz koszulę, wymruczał coś o zmęczeniu i
późnej porze — i właściwie wyrzucił Olka z pokoju; następnego zaś dnia, gdy się
spotkali przy śniadaniu, wyjaśnił mu zimno, że był wstawiony, obaj byli, trochę
go poniosła atmosfera i tak dalej, poza tym od dłuższego czasu jest sam i chyba
po prostu chwilowa potrzeba fizyczna wzięła górę nad rozsądkiem — i to nie
miało znaczenia, w każdym razie nie dla niego. I że bardzo mu przykro, jeśli
Olek odebrał to inaczej, ale z jego, Wiktora, strony, to był nieplanowany
incydent, którego nie ma zamiaru powtarzać, i tyle.
W tym
momencie Olga zrozumiała, dlaczego podczas ostatniego dnia konferencji Olek był
taki przybity i sprawiał wrażenie zupełnie niezainteresowanego referatami — i
dlaczego spoglądał niekiedy na Wiktora z takim żalem, a Wiktor miał jeszcze
bardziej niż zwykle nieprzyjemną minę, i dlaczego, choć po przyjeździe
przywitali się tak miło, podczas wyjazdu w ogóle się do siebie nie odezwali na
pożegnanie — i dlaczego wreszcie Olek podczas drogi powrotnej odpowiadał
monosylabami, a ręce zaciskał na kierownicy z taką siłą, jakby chciał ją urwać.
— Cholera —
mruknęła. — Cholera...
Olek
odmruknął coś, co chyba miało oznaczać: „A widzisz”. Westchnęła głęboko.
— To było
paskudne i chamskie — powiedziała po chwili łagodnie i ze współczuciem — ale
Olek, on ci wyraźnie powiedział, że nie jest zainteresowany, więc naprawdę nic
nie dadzą twoje próby dalszego przekonywania go do siebie...
— Czy ja już
powiedziałem, że koniec? — zapytał z irytacją, gwałtownie unosząc głowę.
— To jeszcze
nie koniec? — spytała z czymś na kształt zgrozy, kładąc nacisk na drugie słowo.
— Nie,
jeszcze nie koniec — odparł dobitnie. — Myślisz, że po czymś takim robiłbym z
siebie przez blisko trzy miesiące kretyna?
Miała
nadzieję, że udało jej się zachować neutralny wyraz twarzy — bo niestety
odpowiedź powinna brzmieć: „Nie byłoby to niemożliwe”.
— Więc co
dalej? — zapytała, dodając szybko: — Filologiczne słowo honoru, że już nie
otworzę ust, póki nie padnie wprost: „koniec”.
„Filologiczne
słowo honoru” stanowiło dla nich obojga najwyższą formę zapewnienia — coś jak
greckie przysięganie na Styks — więc teraz już naprawdę nie mogła się odezwać
bez umówionego sygnału. Olek, wyraźnie tym zachęcony, po chwili westchnął
głęboko i znów zaczął mówić.
Zaraz po
powrocie zatem — chyba już na drugi dzień — poszedł do Wiktora, przeprosić.
Przeprosić, bo w końcu mieli w perspektywie kolejne spotkania albo u Olgi, albo
w innym wspólnym towarzystwie, więc należało jakoś zapobiec niezręcznej
sytuacji — przecież nie mogli się na siłę unikać i bywać u kogoś na zmianę,
byle się tylko nie spotkać. Poza tym czuł się nie w porządku — Wiktor
rzeczywiście wypił, on sam też, wyszło trochę tak, jakby się dobrał do niego na
siłę. Na zakończenie zaś — nie umiał po czymś takim wzruszyć tylko ramionami,
powiedzieć sobie: „Trudno, zdarza się” i zachowywać się tak, jakby się nic nie
stało.
Wszystko to
wyjaśnił Wiktorowi, gdy ten — po otworzeniu mu drzwi ze zdecydowanie
nieżyczliwą miną, obdarzeniu spojrzeniem mówiącym, że Olek jest ostatnią osobą,
z którą ma ochotę rozmawiać i warknięciu: „Czego chcesz?” — wreszcie zdecydował
się go wpuścić do mieszkania. Olek zatem wyjaśnił wszystko, przeprosił, choć
sam miał sporo żalu — nie robi się takich nadziei facetowi, który od czterech
miesięcy daje do zrozumienia, że się w tobie zakochał, ale dobrze, niektórzy
mało się liczą z innymi, zdążył już parę razy doświadczyć tego na własnej
skórze, więc niech będzie, że to tylko jego wina i tylko on przeprasza, i na
tym koniec — zaproponował, żeby w takim razie postarali się przynajmniej jakoś
tolerować swoje towarzystwo, choćby ze względu na Olę, którą przecież obaj
lubią, a na zakończenie obiecał, że ze swojej strony nie będzie się więcej
narzucał. Wiktor tylko pokiwał głową, mruknął coś w rodzaju: „No dobra”, ujął
podaną przez Olka dłoń — po czym naraz przyciągnął go do siebie, pocałował
mocno, pozwolił na powtórzenie sytuacji z konferencji — i tu Olek, jak sam
przyznał, chyba przedobrzył, bo przekonany, że to jakaś forma deklaracji czy
okazania uczuć, wypalił, że się w Wiktorze zakochał — na co Wiktor z kamienną
twarzą i lodowatą uprzejmością odsunął go od siebie, powiedział, że Olek z
pewnością zna drogę do drzwi — i mocno te drzwi za nim zatrzasnął.
Olek wrócił
do domu kompletnie ogłupiały — a w ciągu następnych blisko trzech miesięcy cała
historia powtórzyła się kilkukrotnie, dokładnie siedmiokrotnie, za każdym razem
wedle tego samego schematu, za każdym razem, choć Wiktor niemal nieprzerwanie
miał na twarzy wypisane: „Odwal się”, za każdym razem, choć Olek obiecywał
sobie, że więcej się nie da w coś takiego wciągnąć, tym bardziej że sam nie
dostaje z tego niczego poza wyjątkowo parszywym samopoczuciem. Za każdym razem,
bo gdy byli sami, w jakimś ustronnym miejscu, chociaż Olek naprawdę się o to
nie starał — za każdym razem nadchodził taki moment, gdy atmosfera robiła się
napięta, gdy Wiktor nagle znajdował się blisko, zdecydowanie zbyt blisko, by
można było utrzymać dystans — i za każdym razem kończyło się tak samo: orgazm
Wiktora, szybkie poprawienie ubrania, zbywające warknięcie i traktowanie Olka
przez jakiś czas jak wyjątkowo złośliwą przypadłość losu. I tylko czasami
Wiktor patrzył tak dziwnie, jakby z zainteresowaniem czy sympatią — ale gdy się
orientował, że to widać, stawał się jeszcze bardziej odpychający.
I to by w
zasadzie był koniec, jak stwierdził Olek po krótkim milczeniu.
Olga
wpatrywała się w przyjaciela jeszcze przez kilka minut bez słowa — po tych
rewelacjach nie za bardzo wiedziała, co powiedzieć. W końcu westchnęła,
pokręciła głową i zaklęła pod nosem, co zostało skwitowane tylko ponurym, zgodliwym
pomrukiem.
— To jakieś
chore — odezwała się po chwili.
— Co ty nie
powiesz — prychnął. — Zauważyłem.
— Dlaczego
nic mi wcześniej nie powiedziałeś? — spytała. — Cholera, Olek, czemu się tak
sam z tym męczyłeś?
— Było mi
głupio — odparł, wzruszając ramionami i patrząc na swoje dłonie. — Czułem się
jak idiota... nadal się czuję — dodał z irytacją i uniósł głowę. — Cholera,
myślałem z początku, że może on spanikował i potrzebuje więcej czasu, że musi
się jakoś ze mną oswoić czy co, że jeśli zobaczy, że mi na nim zależy, to sam
wyjdzie z tej swojej skorupy, że jak będę wyrozumiały, cierpliwy i nie dam się
zbyć tak łatwo, to w końcu zacznie się zachowywać normalnie... Gówno to dało —
podsumował z wyraźną goryczą w głosie. — Im bardziej ja się staram jakoś go
przełamać, tym bardziej on się zamyka, potem następuje ta jakaś chwila otwarcia
czy jak to określić, a potem wszystko wraca do normy i znów on jest
antypatyczny, a ja się czuję jak dureń.
— Olek —
zaczęła ostrożnie, nie bardzo wiedząc, jak to ująć, by go jeszcze bardziej nie
zranić — a może dla niego to dalsze „tylko seks”, bo uznał, że skoro tak ci się
spodobał, to może to wykorzystać do niezobowiązującej rozrywki?
Była pewna,
że się obrazi, ale on tylko uśmiechnął się słabo i znów wzruszył ramionami.
— Myślałem
nad tym — powiedział. — To by nawet mogło mieć sens, ale, po pierwsze, sposób,
w jaki to się odbywa, jest tak dziwaczny, że nie pasuje mi na „niezobowiązującą
rozrywkę” — te dwa słowa wymówił z pewną kpiną — a poza tym, Ola, co byś
pomyślała o facecie, który tak cię zachłannie całuje i mocno trzyma w trakcie,
jakby za diabła nie chciał puścić, patrzy na ciebie takim wzrokiem, że nogi ci
miękną, jęczy ci twoje imię prosto w usta, i dopiero po wszystkim wraca do
wersji „spieprzaj, dupku”? No i nie pasuje mi zupełnie w takim wypadku to jego
spojrzenie, które niekiedy podchwytuję, gdy jesteśmy gdzieś w większym gronie,
jak choćby dzisiaj, parę razy, gdy rozmawialiśmy we trójkę w tamtym pokoju. To
naprawdę nie było spojrzenie kogoś, kto traktuje cię wyłącznie jako chwilową
rozrywkę seksualną — dodał zmęczonym głosem. — Nie wiem po prostu, na czym
stoję i czy on sprawdza w ten sposób moją wytrzymałość, czy moje uczucia, czy
chce się przekonać, kiedy się wreszcie wścieknę i dam mu w zęby.
— Może
powinieneś — mruknęła. — Może to by go otrzeźwiło.
— Daj spokój.
— Pokręcił głową i spojrzał na jedną z pustych półek przy drzwiach. — Dlatego
chciałem go dzisiaj odwieźć — dodał po chwili, przenosząc wzrok z powrotem na
Olgę. — Miałem nadzieję, że w samochodzie zdołam go jakoś zmusić do rozmowy, w
końcu jakbym prowadził, to bym się nie mógł do niego dobierać. Ale oczywiście z
szansy na rozmowę nici.
Przez kolejne
kilka minut siedzieli w milczeniu — Olek najwyraźniej dalej przetrawiał w sobie
całą opowiedzianą historię, Olga zaś, patrząc na niego ze współczuciem,
zastanawiała się, czy Wiktor specjalnie zachowuje się w tak podły sposób, czy
to u niego naturalne.
— Momentami
mam takie déjà vu — odezwał się wreszcie Olek zniechęconym głosem. — Chwilami
przypomina mi się Dominik...
— A mnie
Konrad — przyznała. Spojrzeli na siebie, Olek uśmiechnął się słabo, pokiwał
głową, po czym rozdzielił resztę sałatki między jej i swój talerz.
— Jedz,
zrobię zaraz jeszcze jedną herbatę, bo ta już zupełnie wystygła, i idziemy spać
— polecił, wstając. — Jutro dokańczamy układanie książek tutaj, a potem trzeba
będzie pozwozić meble, ustawić i możesz się na dobre wprowadzać.
— Dzięki —
powiedziała ciepło, tak by pamiętał, że cokolwiek by się nie działo, ma jeszcze
ją.
Pamiętał.
Zrozumiała to, gdy jakieś czterdzieści minut później położyli się w śpiworach w
sypialni: Olek pocałował ją w policzek, mruknął: „Dzięki, że wytrzymałaś moje
marudzenie”, a chwilę później, już wyraźnie sennym głosem, dodał: „Dobrze, że
jesteś”. Zasnął szybko — niebawem usłyszała jego spokojny, miarowy, głęboki
oddech zmieszany z cichą muzyką graną przez którąś z nastawionych przed snem
stacji.
Leżała w
ciemności, na plecach, z dłońmi pod głową i wpatrywała się w niebieskie litery,
przesuwające się na RDS-ie radia stojącego na jednej ze środkowych półek przy
drzwiach. Nie musiała odwracać głowy, by wiedzieć, jak śpi Olek: blisko niej,
niemal ramię w ramię, leżąc na brzuchu i obejmując obiema rękami poduszkę, z
głową zwróconą w tę stronę, po której leżała druga osoba — nieważne, czy była
to akurat ona, czy byłby to któryś z jego chłopaków, liczyła się sama obecność.
Westchnęła
ciężko — po tym wszystkim, co w ciągu ostatnich godzin widziała i szczególnie
słyszała, czuła się całkowicie zagubiona. Była zmęczona, zirytowana, zniesmaczona,
pełna współczucia dla Olka — i jak na jeden dzień miała zdecydowanie dosyć
niespodzianek.
Nie,
zdecydowanie nie ogarniała tej kuwety — chyba nawet nie chciała jej ogarniać.
Chciała jedynie spać, coraz wyraźniej, bardziej i mocniej — spać i chociaż
przez jakiś czas nie próbować tego wszystkiego ogarnąć.
Wystarczy na
dziś.
PRZYPISY:
1
Requiem
aeternam et requiescas in pace, infelix amice (łac.) — Wieczny odpoczynek i
spoczywaj w pokoju, nieszczęsny przyjacielu.
2 E. R.
Curtius, „Literatura europejska i łacińskie średniowiecze”. Przekł. i oprac. A. Borowski. Kraków 2005, s.
296.
3 W. H. Race, „The classical
priamel from Homer to Boethius”. Leiden 1982, s. 1–2.
4 M.
Cytowska, „Horacy w twórczości Jana Kochanowskiego”. W: „Jan Kochanowski i
epoka renesansu. W 450 rocznicę urodzin poety. 1530–1980”. Red. T. Michałowska.
Warszawa 1984, s. 133.
5 M.
Głowiński, „Nouveau roman”. W: „Słownik terminów literackich”. Red J.
Sławiński. Wrocław — Warszawa — Kraków 2002, s. 344.
6
Ibidem.
7 J.
Abramowska, „Dialog”. W: „Słownik literatury staropolskiej. Średniowiecze —
renesans — barok”. Red T. Michałowska. Wrocław — Warszawa — Kraków 2002, s.
159–161; M. Głowiński, „Dialog II”. W: „Słownik terminów literackich”, op.
cit., s. 99.
Muszę to tu napisać, bo nie mogę czytać w spokoju xD
OdpowiedzUsuńPrzerażają mnie relacje pomiędzy Olgą i Olkiem oraz Michałem i Sebastianem. Jeszcze nie skończyłam, więc może na koniec się okaże, że razem uczestniczą w jakiejś orgii (a to by wszystko wyjaśniło!). Aczkolwiek jak na razie to się ich jednak boję :P
Jeszcze sobie dodam, że jestem dogłębnie wzruszona. Myślałam, że tylko ja na całym świecie śpię z włączonym radiem! Teraz już nie jestem sama (nawet jeśli ma to oznaczać, że do towarzystwa mam zmyślonych bohaterów...).
UsuńCzemu przerażają Cię ich relacje? :D
UsuńNo nie, było bez orgii. Za to z masą plotek.
Co do radia, to myślę, że nie jesteś jedyna. Ja bardzo lubię spać przy radiu (w ostatnim roku śpię bardzo mało, lubię ciszę mojego mieszkania, ale samo spanie przy radiu to ogromnie miła sprawa). W każdym razie masz do towarzystwa parę osób z "Musivum", więc nie czuj się osamotniona :)
Uchh... Muszę to sobie jakoś wszystko poukładać, bo to był naprawdę porządny kawał naprawdę porządnego tekstu. Może na początek tylko wspomnę, że żałuję, że nie wypisałam drobnych literówek (taki długi tekst, a ich było może z trzy, cztery? Na pewno nie więcej, niż pięć, więc naprawdę jestem pod wrażeniem). Żałuję, nie dlatego, że lubię wytykać błędy, ale dlatego, że wiem, jak taka wyłapana po czasie literówka może zdenerwować samego autora: "Co? Co ja tutaj właściwie napisałam? Dlaczego ja to zrobiłam?" - jak mi się chce czytać moje opowiadania, to właśnie tak reaguję na swoje literówki. xD
OdpowiedzUsuńPrzechodząc do treści - można mówić i mówić, bo było wiele rzeczy naprawdę dobrych rzeczy. To będzie taki mikser odczuć, wybacz za chaotyczność, ale innych komentarzy pisać nie umiem (tak, tłumacz się, tłumacz, po prostu jesteś bałaganiarzem nie tylko przestrzennym, ale także umysłowym).
Najpierw - narracja z perspektywy Olgi. Jak doszło do wyjaśniania, kogo ona umie nazywać z nazwiska, kogo nie, dlaczego tak, a nie inaczej, i kiedy zorientowałam się, że narrator robi to samo - nigdy nie nazywa Olka po nazwisku, czasami określa Sebastiana imieniem, czasami nazwiskiem, to poczułam, że to wszystko... że cały ten tekst jest tak cholernie logiczny i poukładany. I aż mnie to zgniotło, naprawdę. Nie wiem, czemu zrobiło to na mnie tak wielkie wrażenie, ale zrobiło. O czym jeszcze bardzo długo myślałam to to, że w taki naturalny sposób przedstawiłaś dialogi. Bo oni w zasadzie ze sobą rozmawiali jak... Jak ludzie, no. Bez żadnego konkretnego powodu, tak naturalnie. Wtedy się czułam, jakbym siedziała tam z nimi i słuchała realnie żyjących osób. To jest, dla mnie, cholernie trudne w opowiadaniach. Jasne, że jakiś krótki dialog jest łatwy, ale cały ten tekst opierał się na dialogu właśnie i to... No, było po prostu przyjemne. Ich rozmowy, słowny ping-pong. Taka atmosfera wyluzowanych intelektualistów. To mi się naprawdę podobało. Dużo się uśmiechałam, bardzo dużo się śmiałam. Odpowiedź Sebastiana na podryw Jarka to ja muszę sobie koniecznie gdzieś zapisać - to było bezbłędne. I ta sytuacja ze stacją i Olką, umierałam. I duchowo wspierałam Olka, bo ja też stron świata nie rozróżniam. Zawsze się zastanawiam, po której stronie bije mi serce i zadowolona z siebie krzyczę w myślach: "Aha! Więc to jest lewa!".
Co do postaci, jak już zaczęłam, to, o dziwo, podobały mi się wszystkie ich relacje. One też były takie... naturalne. Były złośliwości, ktoś się lubił mniej, ktoś bardziej, tylko Julek wiecznie obrażony, a Andrzej musiał skrytykować wszystko co oddycha. Co zauważyłam, to wszystkim Twoim bohaterom bardzo chciało się spać, wszyscy tam po kolei, po malutku, zasypiali, żeby na końcu już się spokojnie do śpiworków pochować. Naprawdę podobała mi ta lekkość... może nie tyle samego tekstu, co atmosfery, którą wokół tekstu stworzyłaś (czy to brzmi bardzo dziwnie?). Nawet wykładów Olgi nie pomijałam (chociaż z literaturą klasyczną nigdy zbyt wiele wspólnego mieć nie chciałam) i z rozmiłowaniem czytałam krzyki Julka (też się tak zawsze zachowuje, ale ja krzyczę do piękna awangardy krakowskiej i mistrza Peipera). Nawet tego Poldka, co go tu tylko w jakiś wspominkach dałaś, polubiłam (swoją drogą, jestem tak przyzwyczajona do wykręcania mojego imienia na różne strony, że też poczułabym się dziwnie, gdyby ktoś użył pełnej formy, chociaż moje imię nie jest zaraz jakieś długie, dziwaczne czy staromodne).
Chcąc jakoś ten komentarz logicznie ułożyć (bo wstyd przy takim logicznym tekście wstawiać nielogiczny, burzliwy komentarz), chciałam ułożyć bohaterów w kolejności, w jakiej najbardziej mi się podobali, ale szybko zrezygnowałam. No bo bardziej Sebastian czy Michał? A może Julek? Nie, to mimo wszystko Andrzej, nawet, jeśli jest paskudą. No, nie, przecież Olek to mój słodki szczeniak, który potrafi mocno gryźć, ale Olga... No, w mojej głowie nie pojawił się chyba tylko Wiktor, bo Wiktora... Nie, że nie podobała mi się jego kreacja, ale... Nie polubiłam go, choć nie wiem, czy to dobre słowa. Może to dlatego, że włączał mi się przy nim matczyny instynkt obrony swojego szczeniaczka i chciałam przyłożyć mu na tyle mocno, by musiał z trzy wypłaty na dentystę wydawać? Może gdyby nie jego relacja z Olkiem, to bym go polubiła (z zasady bardzo lubię tego typu postaci), ale nie, nie, nie. Kiedy się pojawiał (i nie patrzył z uwielbieniem na Olka), to chciałam krzyczeć, by ktoś go wreszcie zdjął z anteny, że powinien być w umowie tego show jakiś kruczek, że Wiktor dłużej niż pięć sekund nie może być widzom pokazywany z bliska. Zatem, jeśli już miałabym go gdzieś ulokować, to byłby na samym końcu listy "podobały mi się te postaci", ale sama za bardzo nie wiem, gdzie byłby ten koniec.
UsuńJak już pewnie rzuciło się w oczy Olek jest moją miłością, jego oddam tylko w bardzo dobre ręce, po wcześniejszej, dokładnej analizie tych rąk (i na pewno nie byłyby to ręce Wiktora!). Olek to skarb nad skarbami, takiego to tylko tulić (nie bij go, Olguś, on jest po prostu zakochany więc tulaj go mocno za mnie), tulić i tulić i nigdy nie przestawać. I choć Olek to taki niepoprawny słodziak, to jednak ma swoją drugą stronę, a nawet dwie drugie strony (Olek ma lewo, prawo i lepra - w nieudolny sposób próbuje być zabawna, wybacz mi). Bo taki z niego spec z tego antyku i taki zapalczywiec (a ja tak kocham zapalczywców, takich ludzi, którzy wiedzą, co w życiu ich fascynuje i tą swoją fascynację tylko pogłębiają, drążą, szukają jeszcze i jeszcze, i nigdy im mało), ale też z niego czasami wredny facet, ale to dobrze. Facet powinien umieć się odgryźć i to mocno, bardzo mocno. Olek, to mój mocarzu, jesteś wspaniały, kiedy się tak denerwujesz, gdybyś pokazał tą swoją męską stronę Wiktorowi, to padłby Ci to stóp i błagał, żebyś go przeleciał, żebyś robił to coraz mocniej... . ;__: (to nie tak, że chcę ich związku, ja chcę tylko, by Wiktor zauważył doskonałość Olka ;_;). Jak już sobie o Olku poględziłam, to może coś o Oldze powiem, w końcu to tak jakby główna bohaterka. Szczerze to... Raczej rzadko przepadam za głównymi bohaterkami (ale to dlatego, że głównie czytam mangi, w mangach nie ma dobrych głównych bohaterek, to taka zasada mang xD). A tutaj o, proszę - asertywna, pracoholiczka, do tego z wielką pasją, właściwie dobra przyjaciółka, tylko słaba gospodyni, ale to można zwalić na barki jej miłości do książek. Świetnie wykreowana postać, naprawdę. Pokochałam jej kobiecą czułość i troskę. Tą troskę, przez którą nie wie, czy przywalić, czy przytulić. I to, jak bardzo analizowała świat dookoła niej (ten, który akurat zechciało jej się dostrzec). Z jakim dystansem umiała podejść do osób nawet najbliższych i dokonać ich szczegółowej oceny. Ogólnie wszystkie kreowane przez Ciebie postaci były silnymi charakterami, bardzo się wyróżniającymi na tle wszystkich. Nie było nikogo nijakiego, pozbawionego wszelkich barw. I ta różnorodność mnie zaskoczyła, ale to zaskoczenie bardzo mnie uszczęśliwiło. Kochałam Sebastiana i Michała, pokochałam ich relacje, nawet to, że ich nazwiska są do siebie takie podobne. Trochę mi szkoda było Julka, który nie miał swojej pary, ale to nic. Taki był jeszcze bardziej uroczy, jeszcze bardziej buntowniczy (ten komentarz to naprawdę jeden wielki chaos). Rozbawiało mnie do łez wszelkie wspomnienie o maluchu, tym bardziej żywe obrony tegoż cudu polskiej myśli motoryzacyjnej.
Sam pomysł na postać, która jeździ maluchem mnie urzekł, to było jakieś takie słodkie (choć sama nie rozumiem, dlaczego wydaje mi się to słodkie). No i to: "Żeby przynosić wstyd kolegom" - tak, po to się właśnie jeździ maluchemm!
UsuńDodam jeszcze, że nawiązanie do cytatu, który dałaś i ogólnie ta dyskusja wokół tytułowego słowa nadały tylko jeszcze większej logiki i sensu całemu opowiadaniu i to... To jeszcze mocniej miażdży mój nielogiczny komnetarz... :__:
Oj, jak mi się ten cały tekst podobał. Zwykle jak trafiam na blogi, na których już jest sporo rozdziałów, to dopiero po przeczytaniu wszystkiego komentuje, ale myślę, że ten kawałek tekstu był za długi, żeby go potem jeszcze mieszać z innymi.
Wiem, że to, co napisałam, to taka miska, w której jest wszystko - mleko, mąka, jajka, cukier - a nikomu się nie chce tego wymieszać, żeby się jakoś kleiło, no, ale... Ale taka już jestem, no. ;_;
No nic! Idę czytać dalej, tyle mi pozostaje.
Od dwóch dni czytam Twoje komentarze i się nimi sycę, ale dopiero teraz mam jednocześnie czas, siłę i działający Internet, by odpowiedzieć. Też muszę sobie poukładać te wrażenia pokomentarzowe i pewnie też będę chaotyczna. Zresztą, lubię chaos. Najpierw jest chaos myśli i wrażeń, dopiero potem mogę budować i układać uporządkowany tekst.
UsuńPrzede wszystkim chcę Ci podziękować za taki piękny i długi komentarz. Cenię każdy komentarz, nawet najprostsze "czytam i mi się podoba" to wspaniały sygnał, że ktoś poświęca swój czas "Musivum" i jest z tego zadowolony; a już tak rozbudowane uwagi jak Twoje sprawiają, że woda sodowa uderza mi do głowy ;)
To teraz w miarę po kolei: jeśli chodzi o literówki, rzeczywiście podpowiedzi zawsze się przydadzą, ale spokojnie, co jakiś czas sczytuję swoje teksty i robię korektę (kiedyś tych literówek było znacznie więcej). Teraz, ponieważ mam nowy szablon, poczułam się zmobilizowana do kolejnej autokorekty, więc niedługo dotrę i do "Priamelu", by usunąć wpadki. Ale jeśli w kolejnych tekstach coś gdzieś zauważysz i dasz znać, będę oczywiście wdzięczna.
Poczułam dumę, gdy przeczytałam, że te wyjaśnienia etc. Cię zgniotły ;) Cieszę się, że dialogi się dobrze czytało - rozmowy są rzeczywiście ważnym elementem tworzenia świata w "Musivum". No i wraz z Olkiem witamy w klubie ludzi bezstronnych, którzy na hasło "w prawo" pytają "w które prawo?" (moja koleżanka z pracy nauczyła się już w związku z tym ze mną postępować - ostatnio, gdy mi coś wyjaśniała mailowo, napisała: ta strona to jest ta, od której w swoim pokoju masz okno, a ta to ta, od której masz drzwi". Doceniłam).
Co do spania - rzeczywiście, część bohaterów to zaatakowało, to był paskudnie gorący dzień. A na końcu tekstu poleciałam toposem snu, na cześć Curtiusa :D
(Skoro już teraz polubiłaś Poldka, to myślę, że polubisz jeszcze bardziej, gdy poznasz go lepiej).
Wspaniale, że każdego z bohaterów odebrałaś jako konkretną, interesująca postać - nawet jeśli nie wzbudziła sympatii, jak Wiktor. To mnie nie dziwi - a jednocześnie tym bardziej jestem ciekawa Twoich wrażeń po zetknięciu się z Wiktorem z innych perspektyw, przede wszystkim z jego własnej. Bo Wiktora będzie więcej, dużo więcej. I z pewnością będzie działał na nerwy.
Lepra Olka bardzo mi się podoba - podłączam się pod nią. Zgadzam się, Olek ma swoje dobre strony i swoje mniej dobre strony, w końcu jest tylko człowiekiem, jak wszyscy (może poza Andrzejem). Fajnie, że Olek wywołuje tak "słodkie" wrażenie, mam tylko nadzieję, że zdołam go nie przesłodzić :)
A to, że polubiłaś Olgę - to mnie niesamowicie uradowało i teraz tylko z wielkim zainteresowaniem czekam na Twój odbiór pozostałych bohaterek (fakt, nadal jest ich mniej niż bohaterów, ale pracuję nad tym).
Do maluchów mam pewną słabość, a poza tym maluch tak niesamowicie pasuje do Michała, że oboje nie wyobrażamy sobie, by mógł mieć inny samochód.
Podsumowując: ogromnie się cieszę, że tak Ci się spodobał "Priamel" - i że o tym napisałaś (i to tak obszernie!). Świetnie, że odniesienia do cytatu i tytułu dobrze się wplotły w tekst i że się to zwyczajnie miło czytało. Mnie się wspaniale czytało Twoje komentarze i jak najbardziej wszystko się w nich wymieszało i kleiło, najlepszy dowód, że każde czytanie sprawia ogromną przyjemność i motywuje.
(A poza tym po cichu cieszę się, że już przy "Priamelu" się odezwałaś, bez czekania, aż przeczytasz wszystko).
W tej chwili mogę tylko trzymać kciuki za udaną lekturę kolejnych tekstów i liczyć, że znów dasz znać, jak wrażenia :) Mam nadzieję, że "Musivum" zdoła Cię przy sobie zatrzymać na długo.
I jeszcze raz gorące dzięki za cudny komentarz! :)
Aaaaa. .//////. Tak się cieszę, że moje komentarza sprawiają Ci tyle radości. ;_; To... No, bo jak się rozgadam, to nie mogę przestać! ;_; Trochę się bałam, że uznasz mnie za dzieciaka i tylko będziesz się śmiała, więc jestem jeszcze bardziej szczęśliwa, że traktujesz to w ten sposób. To sprawia, że chcę komentować Twoje opowiadania jeszcze dłużej i jeszcze bardziej dokładniej!
UsuńTo czy Kumpla przeczytałam i od razu chciałam komentować, już, natychmiast. Ale na przykład Innego już myślałam przemyśleć, trochę pobić się z własnymi myślami, przeanalizować. A historie Wiktoria... przez samą historię Wiktora trudno mi było się przebić. Raz się wczytywałam, by zaraz rzucić to wszystko w kąt i krzyknąć: "Wiktor, ty głupia pokrako, nienawidzę cię!'. Dlatego mój komentarz do jego historii na pewno będzie trochę opóźniony, ale wiedz, że przeczytałam ją i na pewno wyrażę swoje zdanie, jak tylko już jakoś przetrawię własne uczucia i sama to sobie wszystko poukładam. ;__;
Aaaa, naprawdę jest mi bardzo miło i jestem bardzo szczęśliwa, bo im więcej Twoich tekstów czytam tym bardziej Cię podziwiam i... no... ;__; To chyba tak jest, że człowiek się cieszy, jeśli udaje mu się komuś, kogo podziwia, sprawić przyjemność, prawda? ;___;
Mowy nie ma, żebym się śmiała z tego, że ktoś przeżywa mój tekst i jeszcze się tym ze mną dzieli :) Cieszę się, że to, co piszę, wywołuje emocje, i to tak intensywne - nawet wściekłość, jak przy Wiktorze - oraz konieczność namysłu. Swoją drogą, to, co napisałaś odnośnie Wiktora, sprawia, że już się nie mogę doczekać czytania Twojego komentarza do "Stron". Gdybym akurat nie siedziała mocno w Andrzeju (jak to brzmi) i nie miała Lali z tyłu głowy, to pewnie z miejsca rzuciłabym się na pisanie "Stron ostatnich".
UsuńJej, naprawdę ogromnie miło mi się zrobiło po tej uwadze o podziwianiu :) Strasznie jestem jednak lasa na komplementy, jak się okazuje, taki drugi Julek...
Mam nadzieję, że kolejne teksty Cię nie zawiodą :)