OSTATNIE CHWILE CIĄGNĄ SIĘ NAJDŁUŻEJ. ROZDZIAŁ II: SPRAWY, DLA KTÓRYCH BRAKUJE SŁÓW



Chciałabym, żeby 2024 był dla „Musivum” rokiem pełnym nowych tekstów. Na razie idzie nieźle.

 

 

 

OSTATNIE CHWILE CIĄGNĄ SIĘ NAJDŁUŻEJ

 

ROZDZIAŁ II: SPRAWY, DLA KTÓRYCH BRAKUJE SŁÓW

 

– Dzień dobry. Podziwiałem właśnie pański obraz.

– Czy poznał pan, co on przedstawia?

–- Myślę, że każdy może go odczytać po swojemu.

– To jest kocia kołyska.

– Ach, tak – powiedziałem. Bardzo dobrze. – Te zadrapania to sznurek, tak?

– Jedna z najstarszych gier na świecie. Znana nawet wśród Eskimosów.

– Co pan powie?

– Od czterech tysięcy lat albo dłużej dorośli splatają zawiłe pętle ze sznurków przed nosami swoich dzieci.

Newt siedział nadal skulony w leżaku. Wyciągnął przed siebie upaćkane dłonie, jakby miał na nich rozpiętą kocią kołyskę.

– Nic dziwnego, że dzieci wyrastają potem na wariatów. Kocia kołyska to tylko kilka iksów ze sznurka pomiędzy czyimiś palcami i dzieciak patrzy, i patrzy na te iksy…

– I co?

– I nic. Nie ma żadnego cholernego kota, żadnej cholernej kołyski.

Kurt Vonnegut, „Kocia kołyska”, przekł. L. Jęczmyk, Poznań 2004, s. 103–104.

 

Ostatnie dni przed feriami były dziwnie leniwe. Czy w zeszłym roku wyglądało to podobnie? Andrzej nie potrafił sobie przypomnieć. Chwilami miał wrażenie, że gdzieś się gubią albo wymazują niektóre wspomnienia sprzed roku, sprzed dwóch lat – wspomnienia samego siebie, świadomość swoich dawniejszych myśli, uczuć, spraw.

Może po prostu człowiek chciałby zapomnieć o tym, co już nie było potrzebne. Co było zbędne. Co w żaden sposób nie przydawało się obecnie.

Szkoda, że nie o wszystkim dawało się zapomnieć. Na przykład o tym, jak niekiedy przykra bywa strata.

Tego popołudnia Andrzej szybciej skończył, bo z powodu rady pedagogicznej cztery ostatnie lekcje skrócono z czterdziestu pięciu do trzydziestu pięciu minut. Nie miał ochoty wracać do domu, więc prosto ze szkoły pojechał na trening, przebrał się w szatni, wziął książkę, usiadł w pokoju socjalnym z kubkiem herbaty i zjadł kanapki, które mu został z przerwy obiadowej. „Solaris” wciągało, więc zupełnie się wyłączył na ludzi, którzy kręcili się po pomieszczeniu. Nagle od Lema oderwał go znajomy głos:

– Ty, o co chodzi w tym „Tangu”, bo to jakieś głupie jest?

Uniósł głowę. Do stolika przysiadł się Maciek. Przysiadł się i zagadnął, jakby nigdy nic.

Sam jesteś głupi, pomyślał Andrzej nieżyczliwie. Mało że debil od „to się powinno odstrzelić”, to jeszcze nie potrafisz zrozumieć Mrożka. Niech ci twój równie inteligentny inaczej kuzyn wytłumaczy, o co chodzi w „Tangu”, co ci jakiś pedał będzie wyjaśniał.

Maciek patrzył wyczekująco. Prosząco.

W zeszłym roku, w marcu, gdy doszło do tamtego idiotycznego starcia, przyjął przeprosiny z krótkim „Ale z ciebie głupi złamas. Walić to, jest OK”. W kwietniu, gdy Andrzej już wrócił na treningi, Maciek zapytał cicho: „Jak tam?”. Potem, gdy się przebrali po treningu, szturchnął w ramię i powiedział: „Ty, chodź zapalić”. Stanęli za garażem, zapalili, przez chwilę milczeli, wreszcie Maciek rzucił: „Nie wiem, za co tamtemu tak przyjebałeś, ale jakby co, to jestem po twojej stronie”.

Wtedy, przez moment, Andrzej w to uwierzył.

No cóż, jak się było naiwnym idiotą, to się ponosiło tego konsekwencje.

– A przeczytałeś to w ogóle? – zapytał teraz, trochę po to, by zyskać na czasie.

– No tak średnio – mruknął Maciek z dość wyraźnym zakłopotaniem. – Kawałek. Tego się nie da czytać, jakieś głupie jest. To pomyślałem, że cię zapytam, bo ty ogarniasz.

W ciągu ostatniego roku Andrzej wyjaśniał mu parę razy jakieś kwestie dotyczące lektur. Maciek z polskim radził sobie średnio, wolał matematykę, geografię i WF. Nie lubił większości lektur, podobało mu się tylko „Ogniem i mieczem”, bo „Przynajmniej dobra przygodówka, ciągle coś się działo”, oraz „Przedwiośnie”, tyle że przeskakiwał fragmenty o polityce. Ale kiedy mu się coś tłumaczyło, słuchał uważnie. „Dzięki”, powiedział, gdy kiedyś kilka metrów za przystankiem palili i Andrzej właśnie skończył mu wyjaśniać symbolikę „Wesela”, tak podobno niezrozumiałą. „Jak ty mówisz, to nagle to jakoś zaczyna mieć sens i nawet mi zostaje w głowie. Zajebisty z ciebie kumpel”.

Zajebisty kumpel. Którego powinno się odstrzelić.

Andrzej odłożył Lema na stół i zaczął mówić o „Tangu”. Niech sobie Maciek ma to wyjaśnienie, po które przyszedł. Niech je sobie weźmie i wraca z nim do świata, w którym „pedały nie chodzą na kick-boxing”.

Jakie to jest żałosne, że mnie to ciągle boli, pomyślał Andrzej. Jaki ja jestem żałosny. Nie potrzebuję go przecież. Nikogo nie potrzebuję, nie chcę potrzebować.

Maciek słuchał, kiwał głową, popijał herbatę ze swojego kubka.

– No dobra – odezwał się, gdy wyjaśnianie dobiegło końca. – W sumie teraz to zaczyna mieć sens. Dzięki. Wiedziałem, że jak ciebie zapytam, to coś zacznę jarzyć. – Uśmiechnął się tak, jak uśmiechał się czasem za garażem czy przystankiem, gdy o czymś rozmawiali i naraz stwierdzał: „Ale ty masz dziwaczne skojarzenia z tymi swoimi książkami. Nie no, fajne, tylko dziwaczne”. – Dzięki.

– Yhym – mruknął Andrzej i przysunął z powrotem Lema. Nie chciał jego podziękowań. Niczego od niego nie chciał.

– Ty, Andrzej – odezwał się Maciek po krótkiej chwili. W jego głosie zabrzmiało coś dziwnego, jakby prośba. – Słuchaj, nie wiem, o co poszło, że tak się na mnie obraziłeś, ale sorry, cokolwiek to było. Serio. To co, zgoda?

Zapomnieć o tamtym. Pominąć, zignorować. Kusiło. Udawać, że pewne słowa nie padły, że nic się nie wydarzyło. Odzyskać kumpla, z którym się dobrze spędzało czas.

Usłyszeć znów w szatni czy na ringu to „Śnieżka”, które na początku trochę irytowało, a potem nawet zaczęło bawić. „Ty, Śnieżka, nie wal we mnie jak rozpędzony tir, jak tylko się na chwilę rozproszę”. „Śnieżka, Kamila dalej za tobą lata jak siedem napalonych krasnoludków, ty weź ją raz puknij w szatni, bądź dżentelmenem”. „Rusz dupę z tej ławki i zostaw książkę, Śnieżka, to nie czytelnia, tu się samce po mordach leją”. To bawiło. Tworzyło całkiem sympatyczną atmosferę porozumienia, oni dwaj, najlepsi w grupie, starający się z całych sił pokonać tego drugiego podczas treningu, potem ramię w ramię idący za garaż, za przystanek, by zapalić. Pozwalało poczuć się dobrze z drugim człowiekiem.

Zwodziło. Zawodziło.

Nie potrzebuję, pomyślał Andrzej, patrząc na wyciągniętą rękę Maćka. Nie potrzebuję cię. Ani ciebie, ani nikogo takiego jak ty. Nie potrzebuję, nie zapomnę, nie będę udawał, że tego nie było.

– Jestem zajęty – uciął, otwierając książkę. Wrócił do czytania, ignorując wciąż jeszcze podaną nad stołem dłoń. Nieważne. Tak jak nieważny był ten wyraz smutku na twarzy Maćka, nieważne jego słowa, nieważny miniony rok znajomości. Nieważny. Niepotrzebny. Nieistotny.

Maciek w końcu zabrał rękę, wstał, poszedł sobie. I dobrze.

Nikogo nie potrzebuję, pomyślał Andrzej zawzięcie. Wolę być sam.

Po chwili poczuł na ramieniu lekki uścisk. Uniósł głowę. Obok stał pan Przemek – no tak, w którymś momencie wszedł do socjalnego i coś sobie robił do jedzenia czy do picia. Pan Przemek umiał uszanować to, że człowiek jest zajęty, że czyta, że chce mieć spokój: nie zagadywał bez potrzeby, nie przeszkadzał, nie narzucał się. Ale teraz stał z tą ręką na ramieniu, z czymś dziwnym w twarzy, w oczach.

– O co chodzi? – zapytał Andrzej niepewnie. Czasem czuł się przy tym człowieku tak… wybity ze zwykłego rytmu.

– O nic – odpowiedział pan Przemek łagodnie. Patrzył jakoś… współczująco? – Po prostu tak ci przypominam, że jak potrzebujesz pogadać, to jestem. – Zabrał rękę. – I zbieraj się powoli, Andrzej, zaraz zaczynamy.

Wyszedł z socjalnego i chyba zajrzał do szatni, bo po chwili rozległ się jego głos: „No przebierać się, leniwce, i na salę! Nie ociągać się, bo w samych gaciach będziecie ćwiczyć!”.

Andrzej zamknął Lema, wstał, przysunął krzesło do stołu. Tak, pan Przemek potrafił wybić z rytmu. Wybić z tego przekonania, że się nikogo nie potrzebuje. I to wybić w taki sposób, by myśl, że jego akurat się potrzebuje, chce się potrzebować – wcale nie odpychała. Wręcz przeciwnie, wydawała się oczywista, zrozumiała, ważna.

I jakoś dziwacznie cieszyła.

 

***

 

Rodzice wyjechali w niedzielę rano. Cisza, która zapadła w domu, była niesamowita.

O tym, że nie chce nigdzie wyjeżdżać na ferie i w tym roku zamierza wywalczyć sobie do tego prawo, Andrzej myślał już od urodzin. Spodziewał się pretensji ojca, smutku mamy i ich wspólnego „mowy nie ma”, więc powoli gromadził argumenty. Ma maturę. Jest pełnoletni i ma prawo sam decydować. Zmęczy się podróżą w jedną i drugą stronę. Straci dostęp do podręczników, przecież nie będzie ich taszczył ze sobą na Słowację. Zresztą był już na Słowacji. Próbna matura z matmy poszła mu średnio, musi się porządnie douczyć pewnych działów. Chce mieć dwa tygodnie spokoju i odpoczynku, by móc się skupić wyłącznie na nauce.

O dziwo, poszło o wiele łatwiej, niż się spodziewał. W każdym razie pod względem samego wyjazdu.

Zaczął od mamy, ale ta po pierwszych słowach przerwała mu krótkim: „Porozmawiaj z tatą, Jędrek. On tak myślał, że możesz nie chcieć jechać”.

Smutek, który brzmiał w jej głosie, niewiele Andrzeja obchodził. Obchodziło go wywalczenie sobie ferii zgodnie z własną wizją i potrzebą.

To był czwartkowy czy piątkowy wieczór w połowie grudnia. Ojciec siedział w salonie przed telewizorem, jak zwykle. Telewizor, gazeta, której nawet nie czytał, a trzymał w jednej ręce, papieros w drugiej, przydeptane w piętach kapcie. Odrażający typ.

– Mam do ojca sprawę – powiedział Andrzej, stając przy fotelu. Ojciec uniósł głowę, puścił gazetę, sięgnął po pilota, ściszył film, którego pewnie zresztą i tak nie oglądał, bo wcześniej gapił się nie w telewizor, a w okno.

– Co chcesz, Jędrek?

– Przepraszam, że ojcu przeszkadzam – rzucił, rozdrażniony. Jasne, telewizor i gazeta, ojca świętość po powrocie do domu.

– Nie przeszkadzasz – odburknął ojciec. – Czemu ty zawsze musisz prowokować jakąś awanturę, nie umiesz normalnie rozmawiać? I co tak nade mną stoisz, weź sobie krzesło i usiądź jak normalny człowiek.

„Normalny”. Jedno z ulubionych słów ojca.

Alebyś się zdziwił, gdybyś wiedział, jak bardzo nie pasuję do tego twojego „normalnie”, pomyślał Andrzej z pewnym złośliwym zadowoleniem, gdy krzesło od stołu przysunął w kierunku fotela i usiadł. Pod żadnym względem nie pasuję do twojego „normalnie”. I wolałbym umrzeć niż kiedykolwiek pasować do twojej wizji normalności.

– No, to co chcesz? – ponaglił ojciec. Jasne, pewnie spieszyło mu się do powrotu do gazety i telewizora.

– Nie chcę nigdzie z wami jechać na ferie – wypalił Andrzej i w tym momencie miał ochotę kopnąć w tyłek samego siebie. Nie tak powinien to powiedzieć. Cholera.

Jak to jest, pomyślał z irytacją, że jak mam coś napisać, to to ma ręce i nogi, ale jak mówię, a nie chodzi o książki, to jakby mi się pół mózgu zawieszało, a drugie pół gubiło? Gdybym miał to napisać jako wypracowanie, to wiedziałbym, jak ma wyglądać wstęp, jak zbudować argumentację i kontrargumentację, jak podsumować, jak to sensownie i przekonująco ułożyć. A gdy zamiast pisania otwieram gębę, to jestem debilem.

W zasadzie nie było już sensu czegokolwiek dodawać do tego, co miało stanowić wniosek z pominiętej argumentacji, więc milczał i czekał na reakcję ojca. To był ten moment, w którym ojciec powinien wybuchnąć pretensjami i serią haseł „Będziesz robił, jak ja mówię, gówniarzu!”.

Ale ojciec zamiast tego tylko pokręcił głową, westchnął i spojrzał na ściszony telewizor.

– Ty co roku mówisz, że nie chcesz z nami jechać – powiedział cicho. – Wakacje, ferie, ferie, wakacje. – Znów pokręcił głową. – No dobrze, czemu nie chcesz?

– Mam maturę. Chcę się spokojnie pouczyć.

– Cały czas się uczysz, Jędrek. – W tonie ojca zabrzmiało coś dziwnego. Coś dziwnego było też w spojrzeniu, które przeniósł z telewizora na Andrzeja. – Może właśnie przydałby ci się krótki odpoczynek od tej nauki, żebyś się nie wykończył?

Tylko taki milicyjny bezmózg jak ty może połączyć naukę z „wykańczaniem się”, pomyślał Andrzej z niesmakiem. Ale czego się spodziewać po kimś, kto ledwo podstawówkę skończył.

– Nie potrzebuję żadnego odpoczynku – burknął. – Potrzebuję spokoju, żeby czytać dalej na polski, robić powtórkę z historii i douczyć się z matematyki, żeby jej nie spieprzyć w kwietniu tak jak na próbnej.

– Jędrek, język – warknął ojciec. – Nie wyrażaj mi się tak w domu.

Andrzej wzruszył ramionami i dla świętego spokoju rzucił:

– Przepraszam.

– No – mruknął ojciec. – A poza tym czego ty chcesz od tej próbnej matematyki, trójkę dostałeś.

– Nie będę miał na świadectwie maturalnym trói z czegoś takiego jak matematyka – powiedział Andrzej dobitnie. –Nie ma mowy.

Ojciec zrobił taką minę, jakby próbował się nie roześmiać.

– Trójka to przyzwoita ocena – stwierdził. – Nic się strasznego nie stanie, jak dostaniesz trójkę z matematyki. Na studia z matematyką przecież nie idziesz?…

W ostatnich słowach ojca zabrzmiało bardzo wyraźne pytanie. No tak, od jakiegoś czasu próbował sondować: jakie studia, jakie miasto, jakie plany. Andrzej z ogromną przyjemnością odpowiadał za każdym razem: „Jeszcze nie wiem”. W którymś momencie ojciec nie wytrzymał i burknął: „Kłamiesz”. Andrzej uśmiechnął się na to i zaproponował uprzejmie: „Niech mi to ojciec udowodni”. Ojciec wyszedł wtedy z jego pokoju i trzasnął drzwiami.

– Jeszcze nie wiem – powtórzył zatem Andrzej standardową kwestię, ale się zawiódł: ojciec, zamiast zacząć się tradycyjnie ciskać, znów pokręcił głową.

– „Nie wiesz, nie wiesz” – powiedział cicho, patrząc na telewizor. – Ty dobrze wiesz, Jędrek, pewnie od dawna dobrze wiesz. Tylko nie chcesz mówić. Innym to może i mówisz, innym, obcym ludziom, ale własnym rodzicom to słowa nie piśniesz. Jakbyśmy byli twoimi najgorszymi wrogami. Nie mam do ciebie czasem siły, dziecko.

Nie rozumiał. Jak zwykle nie rozumiał. Andrzej nikomu nie powiedział, nawet pani Beacie, od której wciąż pożyczał jakieś materiały. Bo to było jego. Jego plan, jego marzenie, jego kierunek, coś tylko jego i tylko dla niego, nie chciał się tym dzielić, chciał mieć coś tylko dla siebie, tylko swojego, bez konieczności dzielenia się własnymi myślami i uczuciami z kimkolwiek. To było jego, ta filologia polska, ten Uniwersytet Jagielloński, ten Kraków, o których myślał wieczorami przed zaśnięciem, które wyobrażał sobie czasem na przerwach, schowany na ławce w kącie korytarza na parterze.

Ojciec nie rozumiał, bo ojciec nigdy niczego nie rozumiał. Durny stary dziad.

– No nic – odezwał się ojciec po chwili milczenia. – Może jak dorośniesz, to trochę pójdziesz po rozum do głowy. Teraz to w ogóle nie warto z tobą rozmawiać. To wracając do ferii, to co, jednak nie chcesz jechać?

– Nie.

Ojciec pokiwał głową, uderzył parę razy palcami o poręcz fotela.

– No dobrze – powiedział wreszcie. – Dobrze, niech będzie po twojemu. Jesteś pełnoletni. Zostań sobie w domu. Może i masz rację, że to ci potrzebne, takie dwa tygodnie spokoju od szkoły i od wszystkich. W sumie… – spojrzał nagle z wyraźnym rozbawieniem – ja przed swoją maturą zrobiłem tak samo. W ostatni tydzień przed egzaminami wziąłem urlop, nakupowałem rzeczy, żeby mieć co jeść i pić, i tak przez tydzień twardo siedziałem u siebie, nigdzie nie wychodziłem, tylko wkuwałem i wkuwałem. Ale nie popisałem się jakoś szczególnie, miałem na świadectwie same trójki. Ale mnie trójki wystarczyły.

– Ojciec ma maturę? – spytał Andrzej z niedowierzaniem.

– No mam, mam. Co się tak dziwisz? – W tonie ojca pobrzmiewała uraza. – Mam maturę, chociaż później robiłem niż ty. Inne czasy były, jak byłem w twoim wieku, to nie miałem jak. A potem w milicji mój szef naciskał, to w końcu zrobiłem. I później mu byłem za to naciskanie ogromnie wdzięczny, bez matury bym później z awansami miał problem. No co robisz taką zdziwioną minę?

– Myślałem, że ojciec ma tylko podstawówkę skończoną – mruknął Andrzej. – Jak mama.

– Nie, ja nie – odparł ojciec i odłożył gazetę na stolik kawowy obok fotela. – Mama tak, mama ma podstawówkę. Trudno wtedy było ludziom z małych miejscowości zdobyć lepsze wykształcenie, dziewczynom pewnie nawet bardziej. Ale wbij sobie do tego swojego zarozumiałego łba – dodał ostro, ostrzegawczo – że twoja matka z tą „tylko” podstawówką jest mądrzejszym i lepszym człowiekiem niż wielu ludzi z różnymi dyplomami uniwersyteckimi. I żebyś mi nigdy nie ważył się matki obrazić w jakikolwiek sposób z tego powodu. Dociera to do ciebie?

– Przecież jej nie obrażam – zirytował się Andrzej. – Czemu się ojciec znowu mnie czepia?

– Ja się nie czepiam – zdenerwował się ojciec. – Ja ci tylko przypominam, żebyś matkę szanował.

– Szanuję – odpowiedział sucho.

– To dobrze – burknął ojciec i popatrzył zdecydowanie nieprzyjemnie. – Matka świata poza tobą nie widzi, skacze wokół ciebie bez końca, żyły sobie dla ciebie wypruwa. Byłoby dobrze, gdybyś to czasem zauważył. I może podziękował. I docenił. A jak nie umiesz być uprzejmy i się zachowywać wobec matki jak normalny człowiek, to chociaż się pilnuj, żeby z szacunkiem się odnosić.

– Odnoszę się z szacunkiem – powiedział Andrzej, już mocno zniecierpliwiony tym pouczaniem. – Akurat to, że mama zasługuje na szacunek, to wiem. Tak jak wiem, że dla niej jestem ważny – dodał, kładąc nacisk na słowa „dla niej”. Ale ojciec nie zauważył tego albo nie zrozumiał.

– To dobrze – mruknął tylko. – Przynajmniej tyle wiesz. To niech ci będzie, zostań na ferie w domu, poucz się spokojnie. Tylko jakichś głupot nie narób – dodał surowo, sięgnął po pilota i włączył znów dźwięk.

Audiencja skończona, pomyślał Andrzej. Łaskawie wyrażona zgoda i przypomnienie z serii „uważam cię za debila” na pożegnanie. Skurwysyn.

Wstał, odstawił krzesło na miejsce, zrobił kilka kroków, po czym odwrócił się i zapytał:

– Dlaczego ojciec tak mnie nie lubi?

Ojciec gwałtownie chwycił pilota, wyłączył dźwięk, spojrzał i zapytał ostro:

– Co?

Andrzej wsadził ręce do kieszeni dżinsów, popatrzył na ojca pogardliwie.

– Pytam, dlaczego ojciec tak mnie nie lubi. Nie żeby mnie to obchodziło, po prostu jestem ciekaw. Bo widzę to od lat. O co chodzi? – Przechylił trochę głowę i zapytał kpiąco: – Jestem nieplanowaną wpadką, na którą nie miał ojciec ochoty, ale nie udało się ojcu namówić mamy na aborcję, chociaż była wtedy legalna?

Przez moment myślał, że ojciec dostanie na tym fotelu zawału. Ojciec zrobił się purpurowy, wytrzeszczył oczy niemal jak Halecki chwilę przed upadkiem w klasie, wciągnął gwałtownie powietrze i zacisnął dłoń na pilocie. A potem rzucił tym pilotem o podłogę.

– Ty cholerny gówniarzu – powiedział cicho, bardzo cicho, ale w jego głosie było tyle furii, że Andrzej odruchowo cofnął się o dwa czy trzy kroki i wyjął ręce z kieszeni, bo odniósł wrażenie, że zaraz będzie się musiał osłonić przed uderzeniem. Jednak ojciec nie ruszył się z fotela, tylko popatrzył, popatrzył z taką miną, jakiej nie miał nigdy, nawet rok temu po marcowej awanturze. – Ty cholerny, bezmyślny gówniarzu. Z tymi wszystkimi książkami, które przeczytałeś, z tymi swoimi wypracowaniami i nagrodami za nie, z tym wszystkim jesteś tak chamowaty, podły i głupi, że to się w głowie nie mieści. Wynoś się do swojego pokoju, nie chcę cię dziś więcej widzieć na oczy.

Nie tak miała się ta rozmowa skończyć. Andrzej w gruncie rzeczy sam nie wiedział, dlaczego zadał to pytanie – pytanie, które od pewnego czasu chodziło mu po głowie i dość bawiło, było po prostu zwykłym stwierdzeniem faktu. Chyba zwyczajnie napadła go nagle ochota, by o to zapytać, by sprawdzić reakcję, by wreszcie zrozumieć. Ale z ojcem, jak zwykle, nie dało się rozmawiać.

Wrócił do siebie i starał się zignorować wrażenie, że przesadził. Miłe to wrażenie nie było. Ale przynajmniej tyle dobrego, że sprawa z feriami załatwiona – zostaje w domu. Niemal dwa tygodnie spokoju, w samotności, bez nikogo – to będzie wspaniałe.

Z pół godziny później rozległo się krótkie pukanie i ojciec uchylił nieco drzwi od pokoju. Widać było, że nadal jest zły, bardzo zły. Andrzej popatrzył na niego znad zeszytu od angielskiego.

– Co ojciec chce?

– Lepiej, żebyś nie wiedział, co bym chciał – warknął ojciec. – Przyszedłem ci tylko powiedzieć, żebyś z takimi kretyństwami jak przed chwilą nie wyskoczył mi kiedykolwiek przed matką. Bo jak matce coś takiego powiesz, to tak cię strzelę po pysku, że zębów będziesz szukał po całym Borze. Dotarło do ciebie?

– Proponuje mi ojciec powrót do swoich metod wychowawczych? – nie wytrzymał Andrzej.

Ojciec zacisnął dłoń na klamce. I zgrzytnął zębami, dało się to usłyszeć.

– Nie przeginaj, Jędrek – powiedział cicho. – Coraz bardziej przekraczasz pewne granice, ale są takie, których zwyczajnie nie dam ci przekroczyć. Przy matce ta twoja niewyparzona gęba ma być zamknięta na kłódkę, jeśli chodzi o takie kretyństwa jak to przed chwilą. Jesteś bezmyślny, podły i głupi, potrafisz tylko brać, bo przecież ci się należy, wydaje ci się, że pozjadałeś wszystkie rozumy, nie masz za grosz szacunku dla nikogo i widzisz tylko czubek własnego nosa. I jeśli chcesz wiedzieć, to tak, nie lubię cię teraz, nie lubię tego, jakim człowiekiem się stajesz. I jeśli dalej masz się taki robić, to wolałbym, żeby mnie szlag trafił, zanim zobaczę efekty. – Zrobił krok w tył i częściowo przymknął drzwi, ale zaraz się zatrzymał, znów je uchylił i dorzucił: – I zostań sobie sam na ferie, pokiś się we własnym sosie, może to ci dobrze zrobi. Zobacz, jak to jest, jak będziesz zupełnie sam i nie będziesz miał do kogo gęby otworzyć. Zobacz, jak ty żyjesz, nie masz żadnych kolegów, straciłeś przyjaciela, bo już nawet Marcin widać z tobą nie wytrzymuje, z nikim nie umiesz utrzymać jakiejś znajomości. Nikt cię nie lubi, nikt nie chce spędzać z tobą czasu i nic dziwnego, zapracowałeś sobie na to. Jesteś nadętym, egoistycznym, podłym gówniarzem, który niczego nie potrafi dać od siebie ludziom. I takie samo nic będziesz od tych ludzi dostawał, bo na nic innego nie zasługujesz. Patrzeć na ciebie chwilami nie mogę, na tę twoją zarozumiałą minę, tę obrazę na cały świat o wszystko, tę pogardę, którą musisz każdemu machać przed nosem.

Andrzej wysłuchał tego monologu bez słowa, nie odrywając od ojca spojrzenia.

– To już wszystko? – zapytał chłodno, gdy tamten umilkł. – To dziękuję za szczerość. I uprzejmie informuję, że mam kompletnie w dupie, co ojciec o mnie myśli. I też ojca szczerze nie lubię, więc cieszę się, że przynajmniej w tej kwestii jesteśmy jednomyślni.

Ojciec przez dłuższą chwilę stał w progu bez ruchu, bez słowa. Przez twarz przemknęło coś dziwnego, jakiś grymas, którego nie dawało się zrozumieć.

– Dziecko – odezwał się wreszcie; w jego głosie smutek mieszał się ze zmęczeniem. – Jaki ty jesteś głupi. Ja tego pojąć nie mogę, że można być tak inteligentnym i jednocześnie tak głupim jak ty. – Znów zrobił krok do tyłu. – Idź spać, Jędrek – dorzucił spokojnie. – Mam nadzieję, że kiedyś w końcu dorośniesz.

Zamknął drzwi delikatnie, wręcz ostrożnie. Przez kolejne parę dni prawie się do Andrzeja nie odzywał i na niego nie patrzył. I dobrze. Kontakt z ojcem nie był człowiekowi do niczego potrzebny.

Ale ustaleń dotyczących ferii dotrzymał. Wyjazd zorganizował tylko dla dwóch osób, dla siebie i mamy. Kilka dni przed wyjazdem zrobił z mamą duże zakupy, bo mama uparła się, że przygotuje zapasy na te dwa tygodnie. Wieczorem, gdy mama wciąż szalała w kuchni, przyszedł do pokoju Andrzeja i położył mu na biurku kopertę.

– Masz tu pieniądze na ten czas, jak nas nie będzie – powiedział, zdjął z drugiego krzesła książki, odłożył je na blat i usiadł na zwolnionym miejscu, z boku biurka. – Ja nie wiem, czemu ty wszędzie musisz te swoje książki rozkładać, na krześle, na parapecie, o, tam na podłodze przy kaloryferze też masz dwa stosy. Nie możesz tego normalnie na półki na regale postawić?

– Nie ma miejsca – zwrócił mu uwagę Andrzej. – Mówiłem ojcu, że potrzebuję nowego regału.

– Dziecko, gdzie ja ci mam wcisnąć nowy regał? – zirytował się ojciec. – W twoim pokoju to już się ledwo można ruszyć przez te regały. W salonie też nie ma miejsca. Nigdzie nie ma. Może przestań jak uzależniony kupować te książki, masz bibliotekę w szkole i w mieście, a ten twój pokój to już zaczyna przypominać magazyn. Wiesz, ile ty kurzu z tych książek wdychasz?

– Mniej niż ojciec dymu z papierosów – odciął się. Ale to nie był dobry pomysł, bo ojciec spojrzał uważnie i zapytał cicho:

– Jędrek, chcesz porozmawiać o papierosach? Czy ty myślisz, że w moim wieku człowiek już nie ma węchu? Czy może myślisz, że jak się spsikasz cały moją wodą kolońską, to już nic od ciebie nie czuć?

Andrzej przygryzł usta. To nie był dobry ruch, tamta uwaga.

– Znowu się ojciec musi czepiać? – mruknął.

– Tak – odparł ojciec, wpatrując się tak, jakby chciał przewiercić człowieka wzrokiem na wylot. – „Znowu się ojciec musi czepiać”. Pieniędzy pilnuj. Zostawiłem ci z zapasem, tak na wszelki wypadek. Ale nie wydawaj niepotrzebnie na bzdury. I nie poleć zaraz pierwszego dnia kupić za wszystko książek, bo będziesz je później jadł i się nimi podcierał, jak ci zabraknie na zwykłe zakupy. Rozumiesz?

– Nie jestem idiotą – nie wytrzymał Andrzej.

– Nigdy nie uważałem cię za idiotę – powiedział ojciec spokojnie. – Różne mało pochlebne określenia do ciebie pasują, ale akurat nie to. Tyle dobrego.

Przesunął kopertę z pieniędzmi w kierunku Andrzeja, wstał, podszedł do drzwi, położył rękę na klamce i naraz obrócił się trochę.

– Jeszcze jedno – dodał, znów takim tonem, jakby rozpoczynał przesłuchanie. – Czy ty jakieś imprezy planujesz robić, jak nas nie będzie?

Andrzej spojrzał na niego, szczerze zaskoczony, po czym uśmiechnął się z rozbawieniem.

– Ja?

– Nie rób tej swojej miny – burknął ojciec. – Już mnie ten twój krzywy uśmieszek i to unoszenie brwi zaczyna drażnić. Tak, ty. Nie masz kolegów, ale będziesz miał puste mieszkanie, na taką okazję nawet taki paskudny egzemplarz jak ty znajdzie chwilowych znajomych. Więc pytam, czy coś planujesz.

Andrzej przesunął się nieco na obrotowym krześle, tak by mieć ojca dokładnie naprzeciwko siebie, oparł wygodnie głowę o zagłówek i skrzyżował ręce na piersi.

– Przecież bez zgody ojca nie odważyłbym się oddychać – rzucił kpiąco.

– Jędrek – warknął ojciec, puścił klamkę i podszedł ze dwa kroki do biurka – przestań się popisywać i mnie prowokować.

– Bo co? – zapytał Andrzej uprzejmie. – Bo będzie lanie?

Ojciec podszedł bliżej, położył dłoń na brzegu biurka, pochylił się trochę. Andrzej odruchowo odsunął się trochę, odepchnął krzesło do tyłu, ale ojciec przytrzymał drugą ręką podłokietnik.

– No i co się tak odsuwasz, Jędrek? – zapytał bardzo cicho. – Najpierw tak podskakujesz i prowokujesz, a teraz jednak się boisz?

– Niech się ojciec nie waży mnie dotknąć – wycedził Andrzej przez zaciśnięte zęby. Tak, bał się. Nadal się go bał, właśnie to sobie uświadomił. Gdzieś w środku wciąż tkwiły jakieś resztki tamtego dawnego strachu, takie czysto fizyczne uczucie niepewności, dyskomfortu, zagrożenia w pobliżu tego człowieka.

Ta świadomość wywołała wyjątkowo paskudne poczucie poniżenia.

– No widzisz – odezwał się ojciec, nadal cicho i jakoś ostrzegawczo. – Jednak jesteś strasznie głupi. – Puścił krzesło, wyprostował się. – A teraz może spróbuj się zachować przez chwilę jak chłopak w twoim wieku, a nie jak rozwydrzony bachor. Pytam, czy planujesz jakieś imprezy.

– Nie – odburknął Andrzej, patrząc na niego niechętnie. Odpychała go ta dominatorska postawa ojca.

– Dobrze. – Ojciec pokiwał głową. – Ale jakby ci się jednak nagle zachciało, to najpierw pochowaj mamy kolekcję filiżanek i cukiernic z witrynki w salonie, żeby się nie potłukły. I co cenniejsze rzeczy gdzieś schowaj. Na takich imprezach zawsze się znajdzie ktoś, kto coś poniszczy albo ukradnie. I uważaj z alkoholem, żebyś się nie zachlał i czegoś durnego po pijaku nie zrobił. Albo żebyś się nie zatruł. Trzy i pół promila to dawka śmiertelna, wiesz o tym? To tak z litr wódki wypity naraz. Więc jak już chcesz pić, to myśl. I daj mi znać, to uprzedzę chłopaków na komisariacie, żeby w razie czego nie przyjeżdżali na sygnale, tylko jakoś dyskretnie, jeśli się sąsiedzi poskarżą na hałasy. Nie potrzebujesz przed maturą mandatu za zakłócanie porządku. I żadnych prochów od nikogo nie bierz. Dzieciakom w twoim wieku wydaje się, że nic im nie grozi i wszystko mogą, wszystkiego spróbować i nie będzie żadnych konsekwencji, a potem musimy ich pakować do karetki, do radiowozu albo do worka.

Andrzej wzruszył ramionami.

– Może sobie ojciec darować tę wzruszającą troskę – powiedział sucho. – Nie będę robił żadnych imprez. Chcę mieć spokój, ciszę i zero ludzi wokół przez kilka dni.

Ojciec westchnął, pokręcił głową.

– Dobrze – mruknął. – I tak zrobisz po swojemu. W każdym razie uważaj. A teraz idź się myć i spać, bo rano nie wstaniesz. Nie siedź znowu z książką do późna, matka cię potem rano dobudzić nie może.

Gdy był już przy drzwiach i znowu kładł rękę na klamce, Andrzej otrząsnął się z wcześniejszego nieprzyjemnego wrażenia.

– Niech ojciec zaczeka – zażądał. Ojciec odwrócił się w jego stronę.

– No, co chcesz?

Andrzej zacisnął pięści, pochylił się trochę do przodu.

– Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – powiedział twardo. – Ja się ojca nie boję. Ja się ojca brzydzę. Brzydzę się, gardzę i nienawidzę. Jest ojciec kwintesencją wszystkiego, co najbardziej odrażające i godne pogardy. Jedyne, co ojciec potrafi, to straszyć, wyzywać i bić. Jest ojciec typowym komuchowskim milicjantem, który umie tylko machać milicyjną pałką i robić ludziom ścieżkę zdrowia. I jedyne, czego będę się w życiu wstydził, to właśnie tego, że jestem synem kogoś takiego.

Twarz ojca wyglądała jak maska. Bez wyrazu. Jakby nie usłyszał. Ale usłyszał. Wziął głęboki oddech. Powoli wypuścił powietrze.

– Uwierz mi, Jędrek – odezwał się głosem pełnym niechęci – ja też cię chwilami nie cierpię. I czasami naprawdę żałuję… – Urwał.

– Że się urodziłem? – podchwycił Andrzej ze złośliwą satysfakcją. Wreszcie gnoja przyłapał.

– Że nie umiałem cię lepiej wychować – odparł ojciec ostro. – Jesteś tak podły, głupi i wstrętny, że z góry współczuję każdemu, kto będzie miał kiedyś z tobą do czynienia. I rozumiem, dlaczego ludzie się od ciebie odsuwają. Nikt nie zasługuje na to, żeby musieć znosić kogoś tak parszywego jak ty.

– Za kilka miesięcy się stąd wyniosę i nie będzie ojciec mnie musiał więcej znosić – odciął się Andrzej. – Pewnie już ojciec odlicza dni do tego momentu.

Ojciec przez chwilę milczał.

– Pomyliłem się – stwierdził wreszcie zmęczonym głosem. – Jednak jesteś idiotą. Skończonym idiotą.

Odwrócił się i wyszedł, zanim udało się znaleźć jakąś sensowną ripostę.

– Pierdol się – mruknął Andrzej pod nosem w kierunku zamkniętych drzwi.

Do wyjazdu nie odzywali się do siebie poza niezbędnym minimum. Mama chyba coś zauważyła, bo spoglądała dziwnie, raz czy dwa poprosiła: „Jędrek, bądź milszy dla taty”, ale nie komentowała i nie dopytywała.

W niedzielę rano, gdy już czekali na taksówkę, mama przez dobrych dwadzieścia minut przypominała, co ugotowała, gdzie to jest w lodówce, jak to odgrzać i czym w razie potrzeby doprawić. I żeby jadł porządnie i regularnie. I żeby się wysypiał. I żeby nie zarywał nocy na naukę, przecież cały czas się uczy. I żeby wychodził z domu. I żeby się ciepło ubierał, gdy wychodzi. I żeby zamykał drzwi na klucz, nawet w ciągu dnia, skoro jest sam. I żeby spał w skarpetkach, jeszcze jest zimno. I żeby po kąpieli uważał w łazience, żeby się nie poślizgnąć na mokrej podłodze. I żeby…

– Dam sobie radę – wtrącił Andrzej, gdy mama na chwilę umilkła. – Poradzę sobie, naprawdę.

– Dbaj o siebie – poprosiła mama, objęła go i mocno uściskała. – Boże, synku, pierwszy raz cię tak zostawiamy. Strasznie się martwię. Uważaj na siebie, Jędrek, nie zostawiaj czajnika czy garnków na ogniu bez nadzoru. Okna na noc zamykaj, żeby się przez sen nie zaziębić. Bierz witaminy, to te, co ci rano zawsze daję, a ty tak marudzisz, że cię szprycuję jak gęś, są w apteczce, na kartce na lodówce masz wypisane, które i po ile brać. Teraz jest taka paskudna pora roku, można coś złapać, witaminy cię trochę ochronią. Tylko nie zapomnij.

– Mamo – powiedział Andrzej, starając się powstrzymać zniecierpliwienie – niech mama da spokój. Nie jestem małym dzieckiem.

Łagodny, rozbawiony uśmiech sprawił, że twarz mamy wydała się nagle o wiele młodsza.

– Jestem twoją mamą – przypomniała i pogładziła go delikatnie dłonią po policzku. – Zawsze będziesz moim małym chłopcem. Nawet taki wyrośnięty i z maturą na karku. – Przyciągnęła go, pocałowała w czoło i znów przytuliła. – Dbaj o siebie, Jędruś. Będziemy bardzo tęsknić. Ucz się spokojnie i niczym się nie martw, wszystko będzie dobrze, pięknie zdasz maturę, jesteś zdolny, mądry, wspaniały chłopak. Bardzo cię kochamy, pamiętaj o tym.

Musiał się ugryźć w język, by nie odpowiedzieć: „Niech mama mówi za siebie”. Nie chciał jej psuć humoru.

– Jadzia, taksówka już jest – mruknął ojciec, który właśnie wyjrzał przez drzwi w przedpokoju. – Zapnij się i wsiadaj, ja wezmę walizki. Zostaw to! – dodał z naciskiem, gdy mama chwyciła małą, podręczną walizkę obok stojaka na kurtki. – Ile razy ja ci mam mówić, że masz nie dźwigać? My to z Jędrkiem zapakujemy. Masz swoją torebkę, to jej pilnuj i wystarczy.

– Dobrze, dobrze – odparła mama z rozbawieniem. – Już tak nie krzycz. Jędrek, kurtkę załóż, nie wyłaź mi z domu taki porozbierany! – dorzuciła surowo, więc Andrzej z rezygnacją sięgnął do wieszaka.

Gdy już mama siedziała w taksówce, a oni zapakowali ostatnie rzeczy do bagażnika, ojciec spojrzał uważnie i nagle zapytał:

– Co ty masz na twarzy?

Andrzej odruchowo dotknął palcami lewej strony podbródka.

– Zaciąłem się przy goleniu – mruknął.

Ojciec zrobił dziwną minę. Pewnie miał ochotę rzucić jakiś głupi komentarz o cudzym gapiostwie albo coś w tym stylu.

– Gardła sobie kiedyś nie poderżnij – burknął i zatrzasnął bagażnik. – Uważaj na siebie i na dom. Nie rób nic głupiego. I przemyśl sobie może kilka spraw.

– Miłego braku konieczności znoszenia mnie przez dwa tygodnie – odparował Andrzej złośliwie.

– Nie masz pojęcia, jaka to będzie ulga – warknął ojciec, odwrócił się na pięcie i wsiadł do taksówki.

Nie obejrzał się, gdy odjeżdżali. Mama za to cały czas spoglądała przez tylną szybę i machała ręką.

Gdy Andrzej wrócił do domu, zachwycił się ciszą i spokojem. Zjadł śniadanie, czytając przy tym „Rzeźnię numer pięć” Vonneguta, bez konieczności znoszenia uwag ojca w stylu „Nie czytaj przy stole, Jędrek!”. Zrobił sobie kawę – żadnego „Nie pij takiej siekiery, przecież ty sobie wątrobę i serce uszkodzisz, dziecko!” mamy – wyciągnął się wygodnie na kanapie w salonie – żadnego telewizora szumiącego w tle – i czytał dalej. Jakieś trzydzieści stron przed końcem powieści rozległ się dźwięk telefonu. Niechętnie wstał, poszedł do przedpokoju, zdjął słuchawkę z bazy.

– Słucham? – Ruszył z powrotem do salonu. Telefon bezprzewodowy miał swoje zalety. Gdy ojciec go kupił, mama twierdziła, że to niepotrzebne wyrzucanie pieniędzy, dotychczasowy aparat dobrze się sprawdzał. Ale ojciec lubił różne gadżety, ciągle powtarzał „Moja rodzina ma prawo mieć nowoczesne rzeczy!” i często kupował do domu coś takiego, jak ten bezprzewodowy Panasonic.

– Jędrek? – W słuchawce rozległ się głos mamy, trochę zagłuszany przez szmery. – Już dolecieliśmy, jesteśmy w hotelu, wszystko dobrze, podróż świetna! Tu jest ślicznie. Tak żałuję, że cię z nami nie ma. Jak w domu?

Nie ma was tu od paru godzin, pomyślał Andrzej z rozbawieniem. Co się niby miało wydarzyć w tym czasie?

– Jest w porządku – odpowiedział cierpliwie, siadając na kanapie.

– Zjadłeś śniadanie?

– Tak.

– Wziąłeś witaminy?

– Zaraz wezmę.

Kilka kolejnych minut minęło na upomnieniach mamy co do witamin i reszty.

– No dobrze, kończę – powiedziała wreszcie. – Tata chce jeszcze z tobą porozmawiać. Daję mu słuchawkę i sobie idę, mówi, że to męska rozmowa, a ja mam wziąć prysznic i porozwieszać sukienki, żeby mi się nie pogniotły. Kocham cię, synku. Uważaj na siebie. Daję ci tatę.

– Baw się dobrze – zdążył odpowiedzieć Andrzej. Czego ojciec mógł znowu chcieć?

– Jędrek? – Głos ojca stanowił nieprzyjemny zgrzyt po głosie mamy. – W domu wszystko w porządku?

– Tak.

– To dobrze. Zjadłeś śniadanie?

– Tak. – Najwyraźniej raport z posiłków stanowił podstawowy punkt do odhaczenia. – Co ojciec chce? Wszystko już powiedziałem mamie.

– Teraz ja ci chcę coś powiedzieć – odparł ojciec i zamilkł na dłuższą chwilę. – Jesteś tam?

– Tak. Czekam. Niech sobie ojciec nie żałuje – dorzucił kąśliwie. – Ostatnio nieźle ojcu idzie gnojenie mnie werbalnie zamiast fizycznie.

Znów cisza.

– Czasem człowieka poniosą nerwy – odezwał się ojciec wreszcie. – I nie zawsze powie to, co naprawdę myśli. Tylko ze złości, bo straci nad sobą kontrolę. I czasem po prostu czuje się tak bezradny, że chce kogoś zranić, z nerwów. A potem jest mu z tego powodu przykro. Rozumiesz?

– Nie jest mi przykro – oświadczył Andrzej stanowczo.

– Ale mnie jest – warknął ojciec. – Dociera to do ciebie?

– Dociera – odparł Andrzej pogardliwie. – A do ojca niech dotrze, że mam to kompletnie w dupie. Dobrej zabawy, niech ojciec korzysta z tego, że mnie nie ma, bo po powrocie niestety znów będę psuł ojcu krajobraz. – Odsunął słuchawkę od ucha, wyłączył przycisk połączenia i uśmiechnął się złośliwie. Dobrze tak skurwysynowi.

Reszta niedzieli minęła spokojnie. Żadnych telefonów, żadnych ludzi, żadnego zawracania głowy. Można było cały dzień czytać, również przy jedzeniu, czytać w łóżku, dopóki się nie przysnęło, obudzić się w nocy, wyłączyć światło i znów zasnąć.

Ale dopiero w poniedziałek Andrzej poczuł w pełni wspaniałość tej pustki, ciszy i samotności. Coś cudownego. Nikogo w pobliżu. Wszystko według własnego rytmu, własnych decyzji, własnej ochoty. Przedsmak studiów, przedsmak swobody w Krakowie, przedsmak wolności z dala od domu.

Mógłby tak spędzić resztę życia.

 

***

 

We wtorek po zajęciach Andrzeja jakoś nie ciągnęło do powrotu do domu. Nie chodziło o to, że nie chciał być sam; po prostu miał ochotę jeszcze chwilę pobyć w towarzystwie pana Przemka. Czasami go to dopadało, czasami chciał przy tym człowieku posiedzieć, posłuchać go, pomilczeć z nim. Tylko zorganizowanie tego nie było łatwe.

Dał się więc zagonić pani Marcelinie do noszenia kartonów, potem do porządkowania magazynku. No i w końcu się udało, poszli do gabinetu, usiedli. Problem w tym, że właściwie nie miał niczego konkretnego do powiedzenia. Po prostu chciał spędzić z panem Przemkiem trochę czasu.

Na szczęście pan Przemek sam zaczął pytać. Banalna wymiana uwag o feriach. Porada „wyjdź gdzieś, nie siedź ciągle w domu”, która zabrzmiała życzliwie, a nie pouczająco czy atakująco. I to „robisz tak, jak wolisz, masz prawo”, przywracające człowiekowi poczucie własnej godności.

Pan Przemek miał niesamowitą umiejętność traktowania człowieka jak człowieka.

Atmosferę popsuł przez moment temat ojca. Ale to trwało krótko. Potem uścisk na ramieniu – też krótki. W sumie szkoda.

Chwilę później, słuchając opowieści trenera o jego synu, Andrzej zaczął się zastanawiać: czy to jest zazdrość? Jeśli tak, to jest niepodobna do czegokolwiek, co wcześniej czuł. I więcej niż spodziewanej agresji czy złości – ma w sobie jakiejś dziwacznej, bolesnej tęsknoty.

Co za bzdura.

Gdy pan Przemek zaczął mówić o wypadku, o śmierci tego swojego syna, pojawiło się coś innego. Zakłopotanie, że zmusiło się kogoś do takiego obnażenia. Współczucie, bezradne, zrezygnowane współczucie, z którego nic nie wynikało, którym w żaden sposób nie można było komukolwiek pomóc. Wstyd, że się weszło cierpiącemu człowiekowi buciorami w jego prywatność.

– Przepraszam – powiedział Andrzej cicho, gdy trener umilkł, zasłonił oczy dłońmi. – Nie powinienem był pytać.

Przepraszam, że nie umiałem się ugryźć w język z tą moją ciekawością, co się wydarzyło i dlaczego. Że władowałem się w to jak w rozdział powieści, w oczekiwaniu, że poznam całą fabułę. Że nie pomyślałem, jak to może boleć, tak bezmyślnie i podle nie pomyślałem, tak bezmyślnie i podle, jak mi to ostatnio wytykał ojciec.

Ale głos pana Przemka był znów spokojny. I stanowczy. „Albo ja to będę opowiadać, albo to będzie opowiadać mnie”. To drugie byłoby gorsze, miał rację.

Nie chcę, żeby to życie opowiadało mnie, pomyślał Andrzej zawzięcie. Albo będę opowiadał moje życie sam, albo nikt go nie będzie opowiadał. Kurwa, rzeczywiście jestem egocentrycznym dupkiem, skoro w takim momencie znowu myślę o sobie.

Słuchał tego człowieka, naprawdę go uważnie słuchał. Tylko jednocześnie gdzieś z tyłu głowy płynęły inne myśli, częściowo powiązane z tą rozmową, częściowo nie. Nie dawało się tego powstrzymać.

Pan Przemek skończył i przez chwilę siedział w milczeniu. Andrzej spojrzał na niego. Średniego wzrostu, krępy facet, na oko po czterdziestce, o ile dobrze się oceniało. Trochę łysiejący na czubku głowy, kilka siwych kosmyków wśród jasnobrązowych włosów. Oczy o trudnym do określenia kolorze, ni to niebieskie, ni to zielone, sporo zmarszczek w zewnętrznych kącikach. Mocna, pozioma bruzda na czole, pogłębiająca się, gdy pan Przemek marszczył cienkie, jasne brwi. I coś w spojrzeniu, w twarzy, w całej postawie – coś takiego, że chciało się przy nim być. Nawet gdy mówił niezbyt przyjemne rzeczy. Może dlatego, że mówił je w ten swój specyficzny sposób. Mówił je tak, że człowiek dalej czuł się człowiekiem. Nie czuło się potrzeby szukać sposobów na odparcie ataku. Nie czuło się zaatakowanym. Nie czuło się przegranym, gdy się przyjmowało jego słowa, zgadzało z nimi, reagowało na nie.

Nie tak, jak przy ojcu. O którym pan Przemek właśnie znów wspomniał i właśnie znów popsuł dotychczasową atmosferę. I jeszcze się do niego porównywał.

– Niech pan nie obraża sam siebie – nie wytrzymał Andrzej. – Na takie porównanie zdecydowanie pan nie zasłużył.

– Andrzej – głos pana Przemka był łagodny, życzliwy – twój ojciec cię kocha, nawet jeśli nie umie tego za bardzo okazać.

Jak miłe, satysfakcjonujące, uwalniające wręcz było uczucie towarzyszące odpowiedzi: „Mam to w dupie”. Jak dobrze było powiedzieć to głośno, wyraźnie, przed świadkiem. Nie potrzebował ojca. Nie chciał. Nie przyjmował. Jak dobrze. Jak dobrze, jak swobodnie, jak przyjemnie.

Pan Przemek uparł się przy odwiezieniu do domu. To był sympatyczny gest, a do tego podczas jazdy trener nie gadał, byle zagadać ciszę; można się było przy nim odprężyć, spokojnie zamyślić. Szkoda tylko, że po dotarciu na miejsce znów wrócił do tematu ojca.

– Ile razy twój ojciec mi o tobie mówi, jest w tym ogromnie dużo dumy z ciebie. I troski. I miłości.

Tak, jasne, pomyślał Andrzej, słysząc te słowa. Już to widzę. Zresztą nie potrzebuję.

– A ja niczego z tego od niego nie potrzebuję – powiedział i w tym momencie zauważył w twarzy pana Przemka jakiś cień. Nie, ten człowiek nie zasługiwał na to, by go zasmucać kimś takim jak ojciec. – Ale dziękuję, że tak się pan mną przejmuje. Dobranoc.

Miał ochotę dodać jeszcze kilka rzeczy – że lubi z nim rozmawiać, że jest wdzięczny za ten czas na sali, w gabinecie, w samochodzie, że wierzy w jego dobre intencje, po prostu lepiej zna własnego ojca – tylko znów brakowało słów na opowiedzenie tego. Tak często brakowało słów na opowiedzenie pewnych spraw.

Po zamknięciu bramy uniósł rękę. Pan Przemek pomachał przez szybę, zanim zaczął wykręcać.

W domu panowała cisza, ciemność i spokój. Andrzej włączył tylko kinkiety przy drzwiach wejściowych; po prysznicu zrobił sobie kanapki i herbatę, zabrał wszystko do swojego pokoju i zjadł na łóżku, przy włączonej lampce nocnej i z „Doktorem Faustusem” w ręku.

Lubię być sam, pomyślał, gdy już się położył i wyłączył światło. Wspomnienie Kamila pojawiło się na chwilę, w kilku krótkich obrazach, ale był zbyt zmęczony, by cokolwiek z tym robić. Zresztą Kamil wróci z wyjazdu za dwa dni. Da się wytrzymać.

Lubię być sam, powtórzył i przeciągnął się. Dlaczego ludzie reagują na samotność agresją, strachem lub podejrzliwością? Przecież to jest wspaniałe, móc pobyć z własnymi myślami sam na sam, w takim stanie wolnym od ludzi.

Chociaż, rzecz jasna, były osoby, z którymi lubiło się przebywać, których obecność nie męczyła, nie niszczyła. Mama. Pan Przemek. Pani Beata. W sumie Anita. Marcin, kiedyś.

I przy nich nie trzeba za wszelką cenę szukać słów, stwierdził, podciągając kołdrę pod szyję. A tych słów naprawdę nieraz brakuje. Trochę idiotyczne, by brakowało słów komuś, kto tyle czyta. Ale literatura jest łatwiejsza niż codzienny kontakt z ludźmi, to akurat wiadomo od dawna.

Zdecydowanie łatwiejsza, pomyślał sennie. W powieści umiałbym powiedzieć panu Przemkowi rzeczy, których w rzeczywistości nawet nie umiem porządnie pomyśleć. Z drugiej strony wcale nie mam przy nim wrażenia, że muszę koniecznie coś powiedzieć. Po prostu czasem chciałbym.

Tylko czasem. Ale jednak.

Trudno.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top