LIGHT CONTACT, FULL CONTACT, KONTAKT. ROZDZIAŁ II: FULL CONTACT

 


No to połowa „Kontaktu” opublikowana.

 

 

 

LIGHT CONTACT, FULL CONTACT, KONTAKT

ROZDZIAŁ II: FULL CONTACT

 

 

 

Full contact jest najbardziej wyczynową forma walki w kick-boxingu. Udział w turniejach rozgrywanych w tej formule wymaga doskonałego przygotowania siłowego, kondycyjnego, ale i też dobrej techniki, bowiem zawodnik słabszy fizycznie, lecz dysponujący lepszymi umiejętnościami technicznymi może wygrać dzięki temu walkę, zdobywając większą ilość punktów, bardziej panując nad przebiegiem pojedynku bądź zostać korzystniej oceniony przez sędziów. Jednak walka jest pełnokontaktowa, stąd też pojedynek może być rozstrzygnięty przed czasem przez tak zwany knock-out techniczny.

Forum-kulturystyka.pl

 

Pękło na początku marca. Przemek już parę razy zwracał uwagę: „Weredecki, chyba chcesz przegiąć, ogarnij się”. Chłopak tylko kiwał głową, mruczał, że OK, i wracał do normy. A potem znów trochę przesadzał.

– Zrób mu tak jeszcze raz, a sam ci tak zrobię – zagroził Przemek za którymś razem. Innego dnia krzyknął: – Cholera jasna, Weredecki, wynocha mi z ringu! Dziesięć wdechów i dopiero mi tu wracasz!

Nie wyglądało to na rozmyślne działanie, raczej na tracenie nad sobą kontroli. Ale w ten wtorek to już było świadome, rozmyślne i przekraczające granice.

Weredecki od początku wydawał się w złym humorze, ale przez pierwsze kilkanaście minut ćwiczył normalnie. Następnie stanęli z Szymskim naprzeciwko siebie, mieli poćwiczyć parę rzeczy. Kilka chwil szło spokojnie, zwyczajnie; a potem Weredecki zaczął tracić panowanie nad sobą, i to nie w taki sposób, by popełniać błędy, tylko w gorszy. Robił się coraz bardziej agresywny, tak bezsensownie agresywny. Szlag trafił całe to jego „zimno i spokojnie”, atakował z coraz większą furią, w wyrazie twarzy miał coś paskudnego. Nie zareagował na polecenie przerwania walki, zignorował „Weredecki, cholero, w tej chwili złaź z maty!”, a gdy Szymski, zgodnie z usłyszanym nakazem, chciał się stamtąd wynieść – Weredecki się na niego rzucił, obezwładnił jakimś chwytem z judo i przygniótł do ziemi. Szymski krzyknął z bólu i zaskoczenia, a tamten trzymał, najwyraźniej głuchy na wszystko wokół.

Całość rozegrała się tak szybko, że Przemek ledwo spojrzał na dwóch stojących chłopaków i już widział ich na podłodze.

– Kurwa – warknął i poszedł zrobić porządek.

Odciągnął Weredeckiego; Szymski natychmiast się zerwał i odbiegł ładny kawałek. A Weredecki, zamiast się uspokoić – odwrócił się, szarpnął się i zamachnął.

O, nie ze mną takie numery, gówniarzu, pomyślał Przemek, automatycznie blokując cios i atakując. Nie tylko ty znasz chwyty z innych walk. I możesz sobie być wyższy, mocniej zbudowany, ale umiejętności i lata doświadczeń robią swoje. A poza tym jesteś wyprowadzony z równowagi i robisz głupie błędy. O właśnie. Proste podcięcie, którego się nie spodziewałeś, i leżysz.

Weredecki wylądował na macie, na brzuchu, i został unieruchomiony podobnym chwytem do tego, którego wcześniej sam użył. Przemek przytrzymał go chwilę; obaj ciężko oddychali.

– No i co? – powiedział wreszcie ostro. – Przyjemnie ci teraz?

Weredecki się szarpnął, więc Przemek wzmocnił uścisk.

– Uspokój się, gówniarzu – warknął, pochylając się nad nim. – Pytam jeszcze raz. Przyjemnie ci teraz?

Palce zaciśnięte na wykręconej ręce, kolano wbite w ciało, to musiało boleć. Ale chłopak zawzięcie milczał; tylko głośny oddech zdradzał emocje.

Przemek wykręcił mu rękę jeszcze trochę – na tyle, by nie zrobić krzywdy. Weredecki syknął z bólu.

– Przyjemnie ci? – powtórzył Przemek groźnie.

Chwila ciszy.

– Nie – wydusił z siebie wreszcie chłopak.

– Co „nie”?

– Nie, trenerze – wycedził.

I o to chodziło.

– No widzisz – powiedział Przemek cicho. – Jeszcze raz tak komuś zrobisz, to ja tak zrobię tobie. Tylko bardziej. Masz to sobie na przyszłość zapamiętać. Nie jesteś tu najsilniejszy i nie będziesz mi wprowadzał swoich zasad. Teraz cię puszczę i wstanę, a jak mi znów wyskoczysz z pięściami, to rozkwaszę ci gębę tak, że cię rodzona matka nie pozna. Rozumiesz?

– Tak. – To już zostało powiedziane spokojniej, najwyraźniej wcześniejsza furia opadła.

Przemek wstał. Weredecki podniósł się powoli, rozmasował sobie wykręconą rękę; patrzył na matę.

– Na ławkę pod ścianę – zarządził Przemek. – Siedzisz tam do końca treningu. Potem sobie z tobą porozmawiam.

Weredecki pokiwał głową i, nie patrząc na nikogo, poszedł na wskazane miejsce. Przemek ruszył za nim.

– Jeszcze jedno – uzupełnił, gdy chłopak usiadł. – Nie wyciągasz mi teraz żadnej książki. To nie jest odpoczynek ani czas wolny. Spierdoliłeś na całej linii i masz do końca zajęć siedzieć tu i uświadamiać sobie, jak bardzo spierdoliłeś. Rozumiemy się?

Chłopak znów pokiwał głową, patrząc w podłogę.

– Ja cię chyba nie słyszę – warknął Przemek.

– Tak, trenerze – wymruczał.

– No. – Teraz mógł go zostawić.

Do końca zajęć pozostali robili, co należało, ale co jakiś czas zerkali w stronę ławki pod ścianą. Weredecki nie podnosił wzroku; siedział z rękami wspartymi na kolanach, pochylony, z opuszczoną głową. Właściwie, pomyślał Przemek z irytacją, gdy w którymś momencie tam spojrzał, dodać mu tylko kartkę z napisem „Dziś jestem skończonym kretynem” i obrazek gotowy.

Po skończonym treningu chłopaki poszły do szatni; Weredecki wstał i też tam ruszył.

– A ty dokąd? – zapytał Przemek ostro, zastępując mu drogę. Jeszcze tego brakowało, żeby urządził kolejną awanturę w szatni.

– Chcę go przeprosić – odpowiedział chłopak spokojnie; w tonie i w spojrzeniu było coś… zmęczonego.

– Dobra. – Przemek odsunął się. – Tylko bez głupich numerów. Mam cię na oku.

Weredecki pokiwał głową i wszedł do szatni. Przemek stanął w progu pomieszczenia; nie spodziewał się już problemów, ale chciał zobaczyć te przeprosiny.

Weredecki podszedł do Szymskiego; inni zajmowali się swoimi rzeczami albo przynajmniej udawali, ale parę osób obrzuciło spojrzeniem tę dwójkę.

– Maciek. – Weredecki stanął naprzeciwko Szymskiego z rękami w kieszeniach krótkich spodni, w których ćwiczył. – Przepraszam. Odpierdoliło mi.

Szymski, który na dźwięk swojego imienia obrócił się, skrzyżował ręce na piersi i spojrzał niechętnie na kolegę, milczał. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem.

– Odjebało ci totalnie – mruknął wreszcie.

– Wiem.

W tym „Wiem” było coś… chyba zrezygnowanego. I znów – zmęczonego.

Szymski jeszcze chwilę milczał; naraz roześmiał się krótko i pokręcił głową.

– Ja pierdzielę, Andrzej, ale z ciebie głupi złamas – oświadczył dość rozbawionym tonem i klepnął Weredeckiego mocno w ramię. – Dobra, walić to. Jest OK.

Słaby uśmiech Weredeckiego i lekkie kiwnięcie głową były jedyną odpowiedzią na to stwierdzenie. Najwyraźniej wystarczającą, bo Szymski jeszcze raz go klepnął, sam szeroko uśmiechnięty, i sięgnął po ręcznik.

– Starczy czułości – odezwał się Przemek. – Weredecki, do mojego gabinetu. Reszta pod prysznic i do domu.

Oba polecenia zostały wykonane błyskawicznie, tylko Szymski się ociągał. Gdy reszta chłopaków zniknęła z tej części szatni, podszedł do drzwi.

– Trenerze… pan go nie wyrzuca – poprosił. – Odwaliło mu, ale to fajny kumpel. I widział pan, przeprosił. Pan go nie wyrzuca.

Przemek popatrzył na niego z uprzejmym zdziwieniem.

– Przypomnij mi, od kiedy ty prowadzisz moją szkołę – zasugerował. Szymski się zmieszał i coś zaczął mruczeć. – Dosyć – przerwał Przemek sucho. – Nie wtrącaj się. Pod prysznic i do domu.

Gdy Szymski z przybitą miną poczłapał w stronę pryszniców, Przemek wyszedł z szatni i poszedł do swojego gabinetu. Weredecki już tam czekał, dalej w niebieskich spodenkach i czarnej podkoszulce do ćwiczeń; siedział na jednym z trzech krzeseł ustawionych przed biurkiem, tym po prawej, od strony okna, w pozycji podobnej do tej, w której wcześniej siedział na ławce.

Przemek stanął przed biurkiem, skrzyżował ręce na piersi i popatrzył na tego kretyna, którego miał przed sobą. Nie był do końca pewien, co powiedzieć.

– Nie wiem, co ci odbiło – odezwał się wreszcie. – Ale zakładam, że nie chodziło o Szymskiego.

– Nie – odpowiedział Weredecki, nie podnosząc głowy.

– Więc o co?

Chwila ciszy, wzruszenie ramion.

– Ogólnie.

– Co „ogólnie”? – zapytał ostro. – Ogólnie zachciało ci się lać go, jak się da? Na przyszłość też mam się tego spodziewać, gorszy humor i zaczniesz prać kolegów albo podskakiwać do mnie?

– Nie. – Weredecki uniósł głowę, spojrzał z zakłopotaniem. – Nie widziałem pana. To znaczy za późno do mnie dotarło, że to pan, ręka mi poleciała tak już z rozpędu.

To było dość prawdopodobne, bo wtedy, na macie, wyglądało to tak, jakby chłopak kompletnie się przez tę swoją wściekłość wyłączył. Albo jakby go zamroczyło.

Co nie zmienia faktu, że przegiął.

– Z rozpędu czy nie, poleciała – zwrócił mu uwagę Przemek.

– Wiem.

– Wiesz, wiesz – powtórzył za nim z irytacją. – A ja bym chciał wiedzieć, czemu ci tak odbiło. I żeby było jasne, widzę, że od jakiegoś czasu coś się z tobą dzieje i to dzisiaj to była już tylko kulminacja.

Milczenie. Znowu, cholera, milczenie. I wzruszenie ramion. I wzrok w podłogę.

– Kurde, człowieku – powiedział Przemek z ciężkim westchnieniem, podszedł, przesunął drugie krzesło i usiadł naprzeciwko Weredeckiego, na tyle blisko, że miał jego głowę na wyciągnięcie ręki. – Co się z tobą dzieje?

– Nic.

Tak, jasne. Bardzo przekonujące. Zwłaszcza tym zmęczonym tonem.

– Coś się dzieje w domu? – naciskał Przemek.

– Nie.

– Coś w szkole?

– Nie.

Zaraz mnie szlag trafi, pomyślał.

– Coś z przyjaciółmi? Z dziewczyną?

Krótkie prychnięcie i znowu:

– Nie.

– Młody – Przemek nie panował już nad irytacją w głosie – podnieś łeb, spójrz mi w oczy i powiedz wyraźnie: „U mnie w domu, w szkole i z przyjaciółmi jest wszystko dobrze i nie mam żadnych problemów”. No, dawaj.

Weredecki uniósł głowę i spojrzał uważnie.

– No, dawaj – powtórzył Przemek.

Chłopak patrzył w milczeniu jeszcze chwilę, przygryzł dolną wargę, zwrócił głowę lekko w bok i powiedział bez przekonania:

– Wszystko jest OK.

– Twój ojciec to miał rację – mruknął Przemek. Weredecki gwałtownie zwrócił ku niemu spojrzenie.

– Że niby co? – zapytał ostro.

– Że nie umiesz kłamać – odparł Przemek spokojnie, choć ten ton go zaskoczył. – Rzeczywiście nie umiesz.

Znów ucieczka wzrokiem w bok i znów milczenie.

– To co, powiesz mi, z czym masz problem? – zaproponował Przemek łagodniej. Weredecki pokręcił lekko głową.

– Nie.

– Ale przynajmniej doszliśmy do tego, że masz jakiś problem – stwierdził. – Nie chcesz mówić, to nie, trudno. Ale takimi numerami jak dziś to sobie tego problemu raczej nie rozwiążesz.

– Wiem.

Przemek westchnął. Ciężko się z tym dzieciakiem rozmawiało.

Weredecki ponownie uniósł głowę i spojrzał uważnie.

– Mam zabrać rzeczy i się więcej nie pokazywać? – zapytał cicho, takim tonem, jakby się spodziewał potwierdzenia.

– A tego chcesz? – odbił Przemek pytanie pytaniem. – Narobiłeś syfu, zwiniesz manatki i więcej nie musisz o tym myśleć?

– Nie… – Chłopak popatrzył na niego ze zdziwieniem. – Myślałem, że pan mnie wyrzuci.

– A chcesz wylecieć?

Weredecki powoli pokręcił głową.

– Nie – odpowiedział, nadal cicho. – Nie chcę. Chciałbym zostać.

Przemek uśmiechnął się kwaśno.

– Teoretycznie powinienem cię wywalić na zbity pysk – przyznał. – Jeden głupi numer już zrobiłeś, chociaż na to można machnąć ręką, to był taki wasz szczeniacki wybryk. Ale dzisiejsze to było przegięcie pały na całego. I nie mów mi znowu, że wiesz – dodał, widząc, że chłopak otwiera usta. – W dupie mam to twoje „wiem” po fakcie, takie rzeczy trzeba wiedzieć przed, a nie po.

Weredecki spuścił wzrok i się nie odezwał.

– Problem w tym, że nie chcę cię wyrzucać – oświadczył Przemek po krótkiej chwili. – Jesteś dobry, to raz. Dwa, dotąd nie było z tobą żadnych problemów. Trzy, załagodziłeś to jakoś z Szymskim, i to bez mojego ganiania, tyle dobrego, że umiesz się przyznać do błędu. Cztery…

Weredecki zerknął na niego z wyczekiwaniem.

– Cztery – podjął Przemek – widzę, że masz jakiś problem. I nie sądzę, żeby rzucenie treningów pomogło ci ten problem rozwiązać. Więc wolę mieć cię dalej na oku, w razie potrzeby kopnę cię w tyłek tak, że się ogarniesz.

Słaby, nieco rozbawiony uśmiech przemknął po ustach Weredeckiego.

– Dziękuję – powiedział cicho. – Przepraszam.

Nie szafuje tym słowem, pomyślał Przemek. Może dlatego w tym momencie zabrzmiało ono tak szczerze i przekonująco.

– Idź do domu – polecił. – Ogarnij się. Na następnych zajęciach chcę cię widzieć w dawnej, ogarniętej formie, a nie w tej wersji machającego na wszystkie strony pięściami kretyna, którego mi dzisiaj pokazałeś. Rozumiesz?

– Tak.

– To dobrze. – Wstał. – No już, przebieraj się i zjeżdżaj.

Chłopak pokiwał głową, podniósł się, mruknął „Do widzenia” i wyszedł z gabinetu.

Na następnych zajęciach był wyciszony i wycofany, najwyraźniej też trochę zawstydzony, zwłaszcza gdy Szymski na jego widok uniósł ręce i wykrzyknął: „Andrzej, chłopie, żyjesz, trenerze, jest pan wielki! Bałem się, że pan go zjadł!”.

– Zamknąć się i na miejsca do rozgrzewki – uciął Przemek. – I lepiej sobie zapamiętajcie, że dzień dobroci dla zwierząt mam raz na ruski rok, więc na powtórkę w tym tysiącleciu nie macie co liczyć.

Przez kolejne zajęcia Weredecki trzymał się w ryzach, z niczym nie wyskakiwał. Za to parę razy poprosił o powtórzenie i przećwiczenie konkretnych chwytów i ciosów, niekoniecznie tych, nad którymi obecnie pracowali. Przemek był wprawdzie zaskoczony, ale uznał: dobra, skoro prosi. Chociaż miał dziwne wrażenie, że coś jest nie do końca w porządku.

 

***

 

Komendant wydawał się znacznie starszy niż przed paroma tygodniami. Przyszedł koło południa i poprosił o rozmowę. Przemek był wtedy wolny, więc zaprosił do gabinetu, podał kawę – i czekał. Choć podejrzewał, o co chodzi.

O aferze dowiedział się od paru chłopaków, którzy chodzili z Weredeckim do liceum, wprawdzie do innych klas, ale najwyraźniej historia obiegła już sporą część uczniów. Było kilka wersji, ale ogólny zarys taki sam: Weredecki pobił się z chłopakiem ze starszej klasy, a właściwie pobił tego chłopaka, i to tak skutecznie, że tamtego trzeba było zbierać.

Coś naprawdę totalnie w nim pękło, pomyślał Przemek, gdy usłyszał o tym po raz pierwszy. Koszmarnie pękło.

Komendant usiadł przy stoliku w rogu gabinetu, takim kąciku dla gości; wziął kubek z kawą i przez chwilę milczał. Potem zaczął pytać: jak się jego syn w ostatnich tygodniach zachowywał, czy coś takiego się zdarzało. Siłą rzeczy trzeba było mu opowiedzieć o tej historii z początku miesiąca. Był nieprzyjemnie zaskoczony.

– Ale chłopak od razu się ogarnął, przeprosił i kolegę, i mnie – dorzucił szybko Przemek. – I od tego czasu jest spokojnie, grzecznie, bez żadnych sytuacji.

Komendant kiwał głową.

– Nie rozumiem, co się stało – powiedział po chwili cicho. – To jest naprawdę porządny dzieciak. Siedzi w tych swoich książkach, w najgorszym razie coś odpyskuje, nigdy sam nie szukał zaczepki.

– Wiem – zgodził się Przemek. – Widziałem wiele razy, jak reagował, gdy ktoś się go czepiał czy mu dokuczał, to były takie głupie żarty, wie pan, a on to z reguły ignorował, jakby nie słyszał albo nie przyjmował, czasem coś powiedział, aż w pięty poszło. Ale nigdy w ten  sposób. Co teraz będzie? – zapytał z niepokojem.

Spojrzenie komendanta było dziwne.

– Teraz jest pytanie, czy będzie z tego sprawa w sądzie – padła sucha odpowiedź. – Kto zawinił, kto jest ofiarą.

– I co?

Wzruszenie ramion, które kogoś przypominało.

– Na plus dla Jędrka jest to, co sam pan powiedział. – Komendant upił trochę kawy. – Nie awanturował się, nie reagował na zaczepki i tak dalej. To, co w szkole mówi jego wychowawczyni i paru innych nauczycieli. Spokojny chłopak, grzeczny, dobry uczeń, nie ma problemów. To, co ma w papierach, czyli nic, żadnych zatargów z prawem, czysta kartoteka. A przeciwko… – westchnął ciężko. – Przeciwko jest stan, do jakiego doprowadził tamtego chłopaka. I to, że koledzy musieli go od tamtego odciągać, tak go poniosło. To jest bardzo przeciwko.

– Ale… – Przemek zawahał się. – Coś słyszałem, że w sumie poszło o pana. Że tamten chłopak sprowokował pana syna jakimiś uwagami na pański temat.

Komendant popatrzył uważnie.

– Tak – powiedział powoli. – Też tak słyszałem.

W jego tonie było coś, co zdecydowanie zniechęcało do kontynuowania tego tematu, więc Przemek zamiast tego zapytał:

– To co pan teraz zamierza zrobić?

Zamiast odpowiedzieć, komendant stwierdził, jakby właśnie to sobie uświadomił:

– Pan go lubi.

Przemek, zaskoczony, przez chwilę milczał.

– Tak – przyznał. – Lubię go. Lubię go tak ogólnie, a poza tym… chwilami przypomina mi mojego syna. Nie z wyglądu, Mateusz sporo się od niego różnił. Z zachowania. – Spojrzał na własny kubek z kawą. Przesadził z mlekiem, była za mdła. – Z tego dystansu do ludzi i milczenia. I takiego czegoś… nie wiem, jak to nazwać, takiego schowanego w sobie.

Komendant pokiwał głową.

– Kochał pan swojego syna, prawda? – zapytał cicho.

– Pewnie, że tak – odpowiedział Przemek z mieszaniną bólu i złości. Co za durne pytanie.

– Pewnie zrobiłby pan dla niego wszystko. I bez względu na wszystko.

– Tak.

– No właśnie. – Komendant wypił jeszcze trochę kawy i odstawił kubek na stolik. – Ja też. I to właśnie zamierzam zrobić, uratować mojemu synowi tyłek. Bez względu na wszystko.

Przemek domyślał się, przynajmniej ogólnie, jaki jest sens tej wypowiedzi. Z ręką na sercu musiał przyznać, że wcale się temu człowiekowi nie dziwił.

– Mogę jakoś pomóc?

Komendant spojrzał na niego i pokiwał głową.

– Tak. Może być potrzebne jakieś oficjalne oświadczenie od pana, na piśmie, o tym, co pan wcześniej mówił. Że spokojny, opanowany i tak dalej.

– Jasne.

– Dziękuję. – Komendant odwrócił wzrok na bok.

Ale było jeszcze coś, co Przemek uświadamiał sobie coraz bardziej, i to tym jednak należało wspomnieć. Dopił kawę – naprawdę wyszła za słaba – i powiedział niechętnie:

– Powinien pan jeszcze coś wiedzieć.

– Co? – Niepokój w głosie i wzroku komendanta był wyraźny.

– Przez ostatnie tygodnie pański syn prosił mnie, żebyśmy powtórzyli albo dopracowali pewne rzeczy. Pewne uderzenia, ciosy – wyjaśnił. – To nie były rzeczy, które robiliśmy w tym momencie i które wymagały akurat teraz dodatkowej pracy. To wyglądało tak… – zawahał się – jakby on się na coś przygotowywał. Do czegoś. Jakby coś… planował i szykował się na to.

Cisza, która zapadła, była wyjątkowo nieprzyjemna. Twarz siedzącego naprzeciwko mężczyzny wydawała się jeszcze starsza.

– Rozumiem – powiedział komendant powoli. – Jeśli ktoś pana zapyta, będzie pan musiał o tym wspomnieć.

– Nie, nie rozumie pan – odparł Przemek łagodnie. – Panu to mówię, żeby pan wiedział. Tak na wszelki wypadek. Ale przecież mogło mi się wydawać, chłopaki nieraz proszą, żeby coś jeszcze poćwiczyć, przygotowujemy się do tego turnieju, a ja mam dziesiątki tych dzieciaków dziennie i skąd niby mam pamiętać, kto co ze mną ćwiczył dwa czy trzy tygodnie temu. Ja nie mam nic nikomu do powiedzenia. To jest tylko dla pana.

W oczach komendanta błysnęło zrozumienie, napięcie na twarzy złagodniało.

– Dziękuję – powiedział cicho. Wstał, odsuwając krzesło z głośnym szuraniem. Przemek też się podniósł. Komendant wyciągnął rękę i mocno uścisnął mu dłoń. – Muszę się zbierać. Dziękuję panu.

Gdy wyszedł, Przemek znów usiadł, podparł głowę ręką. Miał cichą nadzieję, że komendant ogarnie sytuację. Szkoda byłoby chłopaka, po prostu szkoda. Ale co mu odbiło?

Jeżeli to się wyprostuje i dzieciak tu wróci, obiecał sobie Przemek, to już mu nie odpuszczę. Trzeba go ogarnąć. Trzeba mu jakoś pomóc, pokazać, że… kurde, nie wiem. Że nie jest sam, po prostu.

Że nie jest sam. To przecież powtarzał wtedy Mateuszowi, w tych ostatnich chwilach, zanim ich wyciągnęli z samochodu. Nie jesteś sam, Mati. Tata jest przy tobie. Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. Jeszcze chwila, wytrzymaj. Oddychaj powoli, nie zamykaj oczu, wszystko będzie dobrze, nie jesteś sam.

Przemek wstał tak gwałtownie, że krzesło z hukiem upadło na podłogę; podszedł do biurka, szarpnął najniższą szufladę po prawej stronie, wyciągnął paczkę papierosów i zapałki, zapalił. Wgryzający się w gardło dym uspokajał.

Oby tylko udało się to ogarnąć, pomyślał.

 

***

 

Dwa tygodnie później Weredecki znów pojawił się na treningu. Przez całe zajęcia był spokojny, cichy, skupiony na tym, co kazano mu robić; ignorował spojrzenia, jakie rzucało mu parę osób, a pytanie Szymskiego „Ej, jak tam?” zbył wzruszeniem ramion i krótkim „Ujdzie”.

Przemek obserwował go uważnie. Wydawało się, że chłopak wrócił do normy. Wydawało się. Po tym egzemplarzu najwyraźniej pewnych rzeczy nie widać – dopóki nie wybuchną.

Mateusz taki był. Dusił w sobie, aż w końcu się ulewało. Dusił, zamiast powiedzieć. Bo nie umiał powiedzieć, bo się bał, bo nie wiedział, jaka będzie reakcja.

Przemek pokręcił głową. Nastolatki są jak niewybuchy, które saper stara się rozbroić i nigdy nie wie, czy zaraz nie wyleci z całym tym majdanem w powietrze.

– Zajdź do mnie, jak się umyjesz i przebierzesz – rzucił Weredeckiemu, gdy ten szedł do szatni. Chłopak spojrzał ze zdziwieniem, może z lekkim niepokojem.

– Nic nie zrobiłem – powiedział obronnie.

– Po prostu przyjdź – uciął Przemek.

Kilkanaście minut później rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł Weredecki. Usiadł – zawsze siadał na tym samym krześle – i przyjął tę samą pozycję, co zwykle: pochylony do przodu, z rękami opartymi na rozstawionych nogach, z nieco opuszczoną głową. Trochę gotów do ataku, trochę schowany, tak się kojarzył.

– Poczekaj chwilę – poprosił Przemek. – Tylko skończę tę papierologię.

– Jasne.

Podpisał resztę dokumentów, które Marcelina rzuciła mu rano na biurko z radosnym: „Podpisy, pieczątki, dawaj, produkujemy znów makulaturę rozliczeniową, wiem, że się cieszysz”. Ciągle trzeba było podpisywać jakieś papiery. A ona ciągle musiała jakieś papiery produkować. Była genialna i święta, bo ogarniała to wszystko i nadal nie miała dość prowadzenia tego biznesu.

– No dobra. – Z ulgą odłożył ostatnie papiery, wstał, podszedł do chłopaka. Przysunął sobie krzesło i usiadł, tak jak ostatnio, naprzeciwko niego, blisko. Weredecki uniósł głowę, patrzył wyczekująco. – Jak się skończyła ta awantura w szkole?

Chłopak wzruszył ramionami.

– Obniżone sprawowanie, cotygodniowe spotkanie z panią pedagog, zakaz udziału w konkursach judo do końca roku – wyrecytował obojętnym głosem.

– Nic więcej? – upewnił się Przemek.

– Nic więcej.

Komendant dobrze to rozegrał, pomyślał. Cholera wie, za ile sznurków pociągnął.

– Podziękowałeś ojcu?

– Za co? – zapytał Weredecki tak nieprzyjemnym tonem i z tak nieprzyjemnym spojrzeniem, że Przemek nie wytrzymał.

– Za ratowanie ci skóry, kretynie – warknął. – Wypadałoby.

Wzruszenie ramion, wzrok w bok. Jasna cholera.

– Ojciec przejmował się swoją opinią – mruknął Weredecki.

– Jaki ty głupi jesteś – powiedział Przemek łagodniej. No tak, jaki był głupi – tak nastoletnio ślepy, nierozumiejący, widzący tylko skrajności.

Tym razem wzruszenie ramion miało w sobie coś z przyznania się do własnej niewiedzy.

– W sumie po co kazał mi pan przyjść? – zapytał chłopak po chwili.

Przemek westchnął.

– Chciałem zapytać, jak sytuacja, to raz. I upewnić się, jak u ciebie, to dwa. Więc jak u ciebie?

– W porządku.

Znów patrzył w bok i używał tego pozbawionego emocji tonu. Czasem się miało wrażenie, że się obijało o ścianę. I znało się to wrażenie, przy Mateuszu pojawiało się tyle razy, odkąd dzieciak skończył trzynaście lat.

– A po trzecie – podjął Przemek sucho – to jestem na ciebie porządnie wkurzony.

No, to przynajmniej wywołało jakąś reakcję – chłopak uniósł głowę, spojrzał ze zdziwieniem.

– Dlaczego?

– Bo ten zakaz udziału w konkursach obejmuje nie tylko to twoje judo, ale i moje zajęcia – wyjaśnił z irytacją. – Twój ojciec dzwonił do mnie dwa dni temu, mówił, że wracasz na treningi, ale nie możesz brać udziału w niczym na zewnątrz. Więc dziękuję, swoją szkolną awanturą rozwaliłeś mi zespół pewniaków. Mam Dębowskiego i Szymskiego, ale Szymski jest do wyższej kategorii wagowej, a Dębowski nie dorasta ci do pięt pracą nóg. Naprawdę na ciebie liczyłem, a ty mi właśnie pokazałeś środkowy palec, na miesiąc przed turniejem. Więc bądź łaskaw mieć na przyszłość świadomość, że twoje działania wpływają też na innych ludzi, i to nieraz w naprawdę gówniany sposób.

Weredecki przygryzł dolną wargę, tak jak zawsze robił, gdy docierało do niego, że z czymś nawalił. Zacisnął splecione dłonie, uciekł wzrokiem w bok.

– Przepraszam – powiedział cicho, spokojnie, takim tonem, jakim parę tygodni temu przepraszał Szymskiego. – Tego akurat nie chciałem. I nie przyszło mi do głowy.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Chłopak uniósł głowę, spotkali się wzrokiem.

– Jest mi naprawdę przykro – dodał. – Ze względu na pana.

– A ze względu na siebie nie? – spytał Przemek spokojniejszym tonem.

Weredecki wzruszył ramionami.

– Przeżyję.

– O co w ogóle poszło? – Nie wytrzymał, to pytanie cały czas do niego wracało.

– O nic.

– Nie wciskaj mi głodnych kawałków – powiedział ze zniecierpliwieniem. – Jeśli nie chcesz mówić, to powiedz, że nie chcesz, ale nie pieprz mi tu „o nic, o nic”, za „nic” to się nie przerabia komuś mordy na mielone.

Chłopak parsknął krótkim śmiechem.

– Więc o co poszło? O coś ważnego?

– Tak.

Cierpliwości, pomyślał Przemek. Mateusz też tak robił, odpowiadał monosylabami, trzeba było z niego wyciągać informacje, gdy miał problem, wyciągać krok po kroku. Taka praca dentystyczna, wygrzebywanie kawałków ułamanego korzenia zęba, żeby wyczyścić dziąsło. Tak to zawsze określała Dorota. Jesteśmy rodzicami, więc jesteśmy stomatologami, nie tylko ja z zawodu, ale my oboje z udzietnienia, powtarzała uspokajająco, gdy Przemek czasem mówił: no wołami z niego wszystko trzeba wyciągać, przecież mnie zaraz szlag trafi.

Ale to wyciąganie wołami, po zdaniu, po odpowiedzi, dobrze Mateuszowi robiło. Pomagało. Umożliwiało zrozumienie go. Było mu potrzebne.

Przemek popatrzył na siedzącego przed nim chłopaka. W pochylonej sylwetce i zwróconej nieco w bok głowie było coś takiego, że miał ochotę objąć tego dzieciaka ramieniem, powiedzieć: będzie dobrze.

Należało drążyć dalej. Wytrwale. Bez względu na wszystko.

– O twojego ojca?

Weredecki rzucił mu krótkie, uważne spojrzenie.

– Oficjalnie.

– A nieoficjalnie?

Znów spojrzał, wyraźnie się zawahał.

– O coś innego.

– Chcesz o tym pogadać?

– Nie.

„Nie” należało uszanować, przynajmniej na razie. Zostało wypowiedziane tak twardo i pewnie, że w tej chwili zdecydowanie nie było sensu wałkować tego elementu.

– I ta jatka rozwiązała sprawę?

Przemek nie spodziewał się takiej reakcji: Weredecki uniósł głowę, uśmiechnął się – w tym uśmiechu było coś paskudnego, tak jak w triumfalnym spojrzeniu, którym obdarzył rozmówcę.

– Tak – powiedział dziwnym, niepokojąco zadowolonym tonem. – Rozwiązała bardzo wiele spraw.

To nie był dobry sygnał.

– Teraz ci się tak wydaje – wytknął mu Przemek surowo. – Ale jak jeszcze parę razy odstawisz taki numer, to zobaczysz, że to niczego nie rozwiązuje, tylko narobi ci w życiu syfu. I jeśli chodzi ci po głowie załatwianie swoich problemów dalej w taki sposób, to wypierdalasz mi z treningów w ciągu pięciu minut i na dobre. Rozumiemy się?

Weredecki wyraźnie stracił rezon; przygryzł usta, pokiwał głową.

– Pytam, czy rozumiesz – naciskał Przemek.

– Tak – mruknął, odwracając wzrok. – Rozumiem. To był jeden raz, nie zamierzam tego powtarzać.

– Oby. – Nie do końca mu wierzył. A może inaczej: wierzył w intencję, nie wierzył w realizację. Chłopak ulżył sobie w parszywy sposób, w sumie nie poniósł za to szczególnych konsekwencji, może mu znów wpaść do łba tak się zachować. Ale to wymagało innego działania niż gadanie. Za chwilę. – Jeszcze mam dwie sprawy. Wytrzymasz czy już cię wystarczająco na dziś wymaglowałem?

Chłopak spojrzał na niego, wzruszył ramionami, uśmiechnął się blado.

– Niech pan mówi.

– Pomijając twoje durne akcje – zaczął Przemek powoli – i cały obecny syf, naprawdę jesteś dobry. Nie mówię, że doskonały, zwłaszcza po niecałym roku treningu, ale jesteś naprawdę dobry jak na ten czas nauki i z bardzo porządnym zapleczem. Może chciałbyś pójść w to poważniej?

– W sensie? – spytał chłopak nieco podejrzliwie.

– W sensie w bardziej zaawansowane treningi, może w zawodowstwo – wyjaśnił. – Jesteś zdyscyplinowany, rzetelny, a pomijając to, co odwaliłeś, potrafisz świetnie nad sobą panować na ringu. Idziesz w zimną precyzję zamiast w rozemocjonowane walenie na oślep.

Weredecki nagle krótko się roześmiał.

– Dobrze, że nie widział mnie pan trzy tygodnie temu – mruknął.

– Też się cieszę – odburknął Przemek. – I mam nadzieję, że w tamtej wersji już cię nikt nigdy nie zobaczy. Lepiej sam się zapomnij z tamtej wersji, dobrze ci radzę.

Chłopak pokiwał głową, patrząc na podłogę.

– To co? – podjął Przemek. – Co o tym myślisz? O tym, żeby wejść w kick-boxing tak na poważnie. Interesowałoby cię to?

Weredecki przez chwilę milczał; uniósł głowę, patrzył gdzieś obok ramienia Przemka.

– Nie – odpowiedział w końcu z namysłem. Spojrzał Przemkowi w oczy, uśmiechnął się lekko. – Nie, ale dziękuję. Doceniam tę propozycję, serio. To… miłe, co pan powiedział. I pomysł sam w sobie dobry. Ale nie dla mnie.

– Czemu? – zapytał Przemek z zaciekawieniem. – Masz już jakieś plany?

– Tak. – Znów odwrócił wzrok, właściwie ześlizgnął się spojrzeniem w bok. – Mam.

– Jakie?

– Inne.

Wracamy do punktu wyjścia, pomyślał Przemek z rezygnacją, monosylaby i przekaz między wierszami „odwal się, nie twoja sprawa”.

– „Inne” w sensie „konkretne” czy „inne” w sensie „dajcie mi spokój”?

Weredecki znów na niego spojrzał, uśmiechnął się całkiem sympatycznie.

– „Inne” w sensie „konkretne” – odparł. – Po prostu nie chcę o tym mówić.

– Czemu?

– Bo to moje. – W tym słowach zabrzmiało coś… niemal obronnego. Jakby spodziewał się, że ktoś mu na to napadnie, popsuje. – Będę o tym mówił, jak już to będę miał. Teraz nie chcę.

– W porządku – powiedział Przemek łagodnie. – Nie będę naciskał. Grunt, że masz coś, do czego dążysz.

Tym razem w uśmiechu siedzącego naprzeciwko chłopaka pojawiła się jakaś nuta wdzięczności.

– Jest pan na mnie zły? – zapytał Weredecki po krótkiej chwili, patrząc uważnie. – Że się nie zgodziłem na pańską propozycję?

– Nie – zapewnił. – Nie ma mowy, żebym miał pretensje, bo masz własny pomysł na życie. Fajnie, że masz. Szczerze, szkoda, że nie chcesz, bo trenowanie cię byłoby ogromną przyjemnością. Ale nie ma sprawy, chcesz ćwiczyć tak dla siebie, to sobie tak ćwicz. I powodzenia z tym, co sobie zaplanowałeś.

– Dziękuję. – Weredecki znów się lekko uśmiechnął. Miał ładny uśmiech, łagodzący zwykle dość ponury wyraz twarzy. Mateuszowi też uśmiech tak rozjaśniał twarz. – A ta druga sprawa?

Przemek zastanawiał się dłuższą chwilę. Spojrzał na dłonie siedzącego przed nim chłopaka – duże, silne dłonie, które mogły stanowić poważne zagrożenie dla innych ludzi.

– Mam wrażenie, że od dłuższego czasu chodzisz podminowany i naładowany złością – odezwał się wreszcie. Weredecki rzucił mu krótkie, niechętne spojrzenie i zwrócił wzrok na bok. – Nie martw się, nie zamierzam o nic dopytywać. Po prostu mówię. Widać to chwilami, chociaż zwykle wszystko w sobie chowasz i całkiem nieźle ci to wychodzi. Ale momentami widać. A momentami, jak sam niedawno dowiodłeś, to się wydostaje na zewnątrz i wtedy jest trzęsienie ziemi.

Weredecki prychnął cicho.

– I w sumie zastanawiam się, czy to, co się wydarzyło w szkole, nie było mimo wszystko jakąś kumulacją wcześniejszych elementów – podjął Przemek. – Wiesz, efekt kuli śnieżnej. Nawarstwiło się i coś, co w innej sytuacji może tylko by cię trochę wkurzyło, teraz sprawiło, że kompletnie straciłeś nad sobą panowanie.

Weredecki milczał, nie odrywał wzroku od podłogi.

– Mam wrażenie, że nie radzisz sobie z własną złością – dodał Przemek łagodnie. – Znałem takich jak ty, którzy też sobie z nią nie radzili. Dusili wszystko w sobie, tak długo, aż nie mogli wytrzymać, a jak już się przelało, to nie potrafili nad tym zapanować.

Wzruszenie ramion. Jakieś takie – bezradne.

– Tak szczerze to nie wierzę, że ta jedna sytuacja wszystko w tobie rozładowała. Może to, co dotąd, ale później znów się różne rzeczy zaczną kumulować. I znowu dojdziesz do momentu, gdy cię to wszystko przygniecie i nie zapanujesz nad sobą. Bo nie umiesz tego rozładowywać na bieżąco i sensownie. Nie radzisz sobie z tym.

– To co mam niby zrobić – mruknął chłopak; to nie było pytanie, raczej stwierdzenie, tym razem słowne przyznanie się do bezradności.

– Znam fajny sposób – odparł Przemek. – Może nie jest jakiś najlepszy i dla każdego, ale dla takich jak ty, którzy nie potrafią albo nie chcą pogadać o problemach, jest w sam raz. Wstawaj, pokażę ci.

Weredecki wstał, obejrzał się na zegar za plecami.

– Powinienem już iść – stwierdził z wyraźną niechęcią. – Ojciec mi teraz dość sztywno pilnuje godzin.

– Nie, tym się nie przejmuj – uspokoił go Przemek. – Jak rozmawiałem przedwczoraj z twoim ojcem, uprzedziłem go, że zostaniesz dłużej po zajęciach.

– On pana prosił, żeby pan ze mną pogadał i coś mi pokazywał? – zapytał chłopak ostro.

– Nie – zapewnił szybko. – Powiedziałem mu po prostu, że po takiej przerwie powinieneś sobie odświeżyć i uzupełnić parę rzeczy, więc zostawię cię na indywidualną turę. Słowo, na nic się z twoim ojcem nie zmawiałem w związku z tobą.

– Dobra. – Weredecki najwyraźniej się odprężył. – To co to ma być?

Przemek zaprowadził go do najmniejszej sali treningowej, tej zapasowej, w której zawiesili tylko kilka worków i gruszek bokserskich.

– Zakładaj rękawice – rzucił. – Nie, nie dyskutuj – dodał, gdy chłopak zamierzał coś powiedzieć. – Bandaże, rękawice i stawaj przy worku.

Stanęli po dwóch stronach worka. Przemek ujął materiał w dłonie.

– To jest taki sposób na wyrzucenie z siebie wkurwa – wyjaśnił z lekkim uśmiechem. – Jak cię szlag trafia, często masz ochotę komuś przyłożyć. Albo i przykładasz – dorzucił kąśliwie. Weredecki uśmiechnął się krzywo. – No właśnie. I potem są efekty. A za walenie w worek nikt nie będzie miał pretensji. To pomaga, uwierz mi. Walisz do oporu. Nie tak, jak to robicie na treningach, spokojnie, uważnie, tylko tak mocno, wściekle i intensywnie, jak potrzebujesz. Czasem ludzie przy tym nawet krzyczą albo płaczą.

Weredecki miał taką minę, jakby mu właśnie opowiadano, że Święty Mikołaj istnieje.

– Serio, młody. – Przemek objął worek. – Wiem, na początku to się wydaje głupawe i śmieszne, ale powiem ci z własnego doświadczenia: to pomaga. To cholernie pomaga.

– I co? – zapytał chłopak sceptycznie. – Mam teraz powalić w worek i koniec problemów?

– A skąd. – Pokręcił głową. – Plan jest inny. Za każdym razem, gdy czujesz, że coś cię wkurza i ta złość zaczyna cię dusić, przychodzisz tu i walisz w worek albo i wszystkie worki. Przed treningiem, po treningu, w dni, kiedy nie masz treningu, nieważne. Kiedy chcesz i ile chcesz.

Został obdarzony mocno podejrzliwym spojrzeniem.

– Raczej nie stać mnie na tyle, ile chcę – mruknął chłopak.

– To nie jest oferta handlowa – uciął Przemek. – To jest poza treningami, poza cennikiem i poza oficjalnym harmonogramem.

Weredecki przyglądał mu się dłuższą chwilę bez słowa.

– Po co pan to robi? – zapytał wreszcie zdecydowanie nieprzyjemnym tonem.

– Bo już widziałem takie duszenie złości i problemów w sobie – odparł Przemek spokojnie. – U mojego syna. Przypominasz mi go momentami tak bardzo… – urwał. Wziął głęboki oddech. – Jemu to bardzo pomagało – podjął. – Gdy mu to pierwszy raz pokazałem, miał taką minę jak ty, takie „ale bzdura, ojciec, co ty mi tu za głupoty wciskasz”. Ale szybko się okazało, że wcale nie bzdura, że właśnie mu to pomaga. I korzystał z tego bardzo często, gdy miał gorszy okres.

– I co, nadal korzysta? – spytał chłopak trochę kpiąco.

– Nie. – Przemek spojrzał na worek. – Umarł parę lat temu.

Zapadła cisza.

– Przepraszam – powiedział Weredecki wyraźnie zakłopotanym głosem. – Nie chciałem…

– Nie – przerwał mu Przemek. – Nie masz za co przepraszać. Nie wiedziałeś, zapytałeś. A ja… uczę się chyba mówić o nim na nowo. – Uderzył prawą ręką w worek. – W każdym razie to mu naprawdę pomagało – powtórzył. – I myślę, że tobie też pomoże. – Spojrzał na chłopaka, który stał z opuszczonymi rękami, z nadal sceptyczną miną. – A przynajmniej warto sprawdzić, spróbować.

– To chyba nie ma sensu – wymruczał Weredecki, kręcąc głową.

– Spróbuj – naciskał Przemek. – Po prostu spróbuj. No, Andrzej – dodał; chłopak spojrzał na niego, widocznie zaskoczony tą formą – zaufaj mi przez moment i spróbuj.

Wzruszenie ramion, lekkie pokręcenie głową, jakby z rezygnacją. Uniesienie rąk. Jednak spróbował.

Na początku uderzał słabo i bez przekonania, tak, jakby chciał odbębnić nieprzyjemny obowiązek. Przemek trzymał worek, zasłaniał się nim i powtarzał: „Jeszcze raz. No, jeszcze raz”.

– Mówiłem, że to bez sensu – powiedział wreszcie Weredecki.

– Bez sensu, jeśli blokujesz się w głowie – odparł Przemek. – Nie chodzi o to, żeby po prostu uderzać w worek jak na treningu. Chodzi o to, żeby walić z emocjami, w emocje. No, wczuj się trochę, młody. Pomyśl o tym, co cię ostatnio wkurzyło. I w to walnij.

Kilka kolejnych uderzeń miało więcej pary.

– O właśnie – ucieszył się Przemek, puścił worek i odsunął się parę kroków na bok. – No, dawaj. Pomyśl o domu, o szkole… Pomyśl o tym chłopaku, który tak cię wkurwił, że mu rozwaliłeś gębę – dorzucił naraz.

O, to był dobry kierunek, uderzenia stały się mocniejsze, gwałtowniejsze. Coraz bardziej i bardziej zapalczywe.

Weredecki w końcu chwycił, w czym rzecz – i najwyraźniej wreszcie się odblokował. Walił w worek z całych sił, w milczeniu, w takim zaciętym, wściekłym milczeniu, ze złością bijącą i z twarzy, i z całej sylwetki. Przemek stanął pod oknem, obserwował go z boku. Miał rację. Widział to, co widział kiedyś u Mateusza: tłumiony gniew, jakieś pogubienie, frustrację, duszenie w sobie złości, nieumiejętność poradzenia sobie z tym.

Jaki ty musisz się czuć samotny, pomyślał ze współczuciem. Na pewno masz wokół siebie ludzi, którym mógłbyś zaufać, pogadać, ale zupełnie tego nie widzisz. Jacy wy dwaj jesteście podobni do siebie. Jakbym przechodził powtórkę z pewnych sytuacji.

Ciosy były coraz wolniejsze i słabsze. W końcu Weredecki przerwał, pochylił się, oparł ręce o kolana i wziął kilka głębokich wdechów.

– Zmęczony?

– Tak – wydyszał.

– Dobrze. – Przemek podszedł do niego. – Chcesz chwilę przerwy i powtórkę?

Chłopak wyprostował się, otarł czoło przedramieniem.

– Nie – powiedział, patrząc na worek. – Wystarczy. – Rzucił Przemkowi krótkie spojrzenie i dodał ze słabym uśmiechem: – W każdym razie na dzisiaj.

– Jasne.

Przemek wziął od niego zdjęte rękawice.

– Jak się czujesz? – zapytał.

Weredecki odwinął bandaże z lewej dłoni.

– W sumie… dziwnie – mruknął i zaczął odwijać z prawej. – Może trochę… odprężony. I dziwnie, naprawdę.

– Przyjdź, gdy znowu będziesz potrzebował – powiedział Przemek i oddał mu rękawice.

– Yhym.

– Młody. – Przytrzymał go za ramię, gdy chłopak wykonał taki ruch, jakby chciał już odejść. – Mówię poważnie. Możesz mi to obiecać? Że jak kolejny raz tak cię coś wkurzy, to przyjdziesz walić pięściami tu, a nie w kogoś?

Weredecki pokiwał głową. Milczał, wzrok miał utkwiony w trzymanych w dłoniach rękawicach – ale jednak potwierdził.

– Dobra. – Przemek puścił jego ramię. – Trzymam cię za słowo. Uciekaj do domu.

Przyglądał się, jak chłopak zmienia buty, pakuje rzeczy do plecaka, zakłada kurtkę i zarzuca plecak na ramię. Mateusz też tak nosił plecak, na jednym ramieniu, mimo ciągłego powtarzania, że to niedobre dla kręgosłupa.

Weredecki ruszył do wyjścia, ale w drzwiach się zatrzymał i obrócił.

– Trenerze…

– No, co tam? – zapytał Przemek łagodnie. Chłopak uśmiechnął się z zakłopotaniem.

– Dziękuję.

I wyszedł, tak szybko, że nawet nie zdążyło się odpowiedzieć.

Pozostawało mieć nadzieję, że dotrzyma obietnicy. I że będzie miał cały czas z tyłu głowy, że jest wentyl bezpieczeństwa, z którego może skorzystać.

 

***

 

Weredecki dotrzymał obietnicy. Korzystał z małej sali często po swoim treningu, a nieraz przychodził też w inne dni, czasem zaraz po lekcjach, czasem pod koniec dnia. Zaglądał do sali, w której Przemek miał zajęcia albo do jego gabinetu, rzucał „Mogę?” i szedł do „awaryjniaka”, jak nazywała tamto pomieszczenie Marcelina. Przemek po paru tygodniach powiedział mu: „Nie pytaj, zawsze możesz, po prostu idź”. Później nieraz przekonywał się, że Weredecki tam jest, dopiero gdy sam zaglądał do tej sali.

Parę razy Przemek stawał w progu i obserwował. Chłopak go nie zauważał; uderzał w worek długo, zawzięcie, z całych sił, cały czas w milczeniu, bez jednego słowa czy okrzyku; słychać było tylko ciosy w materiał i gwałtowny, rwany oddech. Potrafił tak bić długo, aż w końcu przerywał, siadał ciężko na macie, zdejmował rękawice i odwijał bandaże. Raz czy dwa po uwolnieniu rąk oparł je na ugiętych kolanach, pochylił głowę i siedział tak kilka minut. Przemek miał w którymś momencie ochotę podejść do niego, poklepać po ramieniu, coś powiedzieć – ale uznał, że lepiej będzie zostawić chłopaka w spokoju.

Gdy w połowie czerwca zajrzał do sali, Weredecki w najlepsze walił w worek pięściami owiniętymi tylko w bandaże. Rękawice leżały parę metrów za nim.

– Człowieku – powiedział Przemek, gdy tamten przerwał i próbował złapać oddech. – Wiesz, że w ten sposób możesz sobie uszkodzić dłonie?

Weredecki przytrzymywał worek obiema rękami i opierał o niego czoło.

– Wiem – mruknął. – Ale tak jest lepiej.

– Aż tak? – zapytał Przemek cicho. Chłopak zerknął na niego, uśmiechnął się blado.

– Czasem.

Przemek westchnął ciężko.

– W porządku. Ale pamiętaj, jeśli sobie rozwalisz ręce, to dupę będziesz sobie podcierał stopą.

Weredecki parsknął śmiechem.

– Będę pamiętał – powiedział, wziął głęboki oddech i odsunął się parę kroków od worka. – Jeszcze chwilę – dodał, wskazując ręką na worek.

– Jasne, młody – odparł Przemek. – Siedź tu, ile potrzebujesz.

Zostawił go tam, dalej wbijającego w worek to wszystko, o czym nie umiał rozmawiać.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top