BETTY OD POLSKIEGO. KLASA DRUGA „B”: ŚWIAT SIĘ ZMIENIA (ALBO I NIE) (SEMESTR ZIMOWY)

 


Wrzesień upłynie pod znakiem „Betty”. Coraz bardziej ją lubię.

 

 

 

BETTY OD POLSKIEGO

KLASA DRUGA „B”: ŚWIAT SIĘ ZMIENIA (ALBO I NIE) (SEMESTR ZIMOWY)

 

 

 

W większości przypadków gdy jakiś mój uczeń mówi mi komplement na temat moich lekcji, tak naprawdę mówi mi, mniej lub bardziej wprost – coś pozytywnego na temat tego, jak się na tych lekcjach czuje. Jako uczeń. Jako człowiek. Jako nastolatek, który musi spędzać w szkole kilkadziesiąt godzin w tygodniu i przez te kilkadziesiąt godzin miewa czasami tylko kilka, w czasie których czuje się potraktowany po ludzku, a nie po „szkolnemu”.

Tak często mówimy o konieczności doskonalenia zawodowego nauczycieli, o poszerzaniu naszej wiedzy, kwalifikacji, procesu dydaktycznego. Tak bardzo skupiamy się na stronie merytorycznej naszego zawodu – tak bardzo, że niekiedy umyka nam to, co ważniejsze. A ważniejsze od wszystkich merytorycznych kwestii są kwestie ludzkie. W edukacji szczególnie. Moja obecna dyrektorka powiedziała mi kiedyś: „Wolałabym zatrudnić kiepskiego nauczyciela, który jest świetnym człowiekiem niż świetnego nauczyciela, który jest kiepskim człowiekiem. Bo braki merytoryczne da się uzupełnić, nadrobić, naprawić. Braków w człowieczeństwie – nie da się”.

Staram się ciągle mieć w głowie te słowa, za każdym razem, gdy wchodzę do którejś klasy na lekcję. Nie twierdzę, że zawsze jest łatwo. Ale zawsze – warto.

Agnieszka Wisłok-Karecka, „Etyka jako odruch pedagogiczny”, „Refleksje. Zachodniopomorski Dwumiesięcznik Oświatowy”, nr 1/2018.

 

Andrzej stał przed nią wyprostowany, z założonymi za plecy rękami, ze wzrokiem wbitym w okno, i recytował wiersz. W szyby uderzały duże krople deszczu – ten ostatni tydzień października był paskudnie deszczowy – jedna z halogenowych lamp na suficie chwilami migała lekko z niepokojącym pomrukiem, w pustej sali zrobiło się dość chłodno, a Beata z mieszaniną współczucia i życzliwości obserwowała kolejną osobę, która musiała odhaczyć semestralne wiersze.

Dyrektor to sobie wymyślił. Lubił co radę plenarną lub klasyfikacyjną wymyślać coś nowego i narzucać nauczycielom. W sierpniu nakazał polonistkom wprowadzić obowiązkową recytację dwóch wierszy co semestr. Każdy uczeń ma to zrobić, nie ma wyjątków. Na uwagę Beaty i Michaliny, że niekoniecznie jest to najlepszy pomysł, przynajmniej w takiej formie, oświadczył: „Pomysł jest bardzo dobry, dzieci mają ćwiczyć pamięć, uczyć się wierszy i koniec. Proszę wprowadzić do PSO i koniec dyskusji”.

Beata z mieszanymi uczuciami wpisała do Przedmiotowego Systemu Oceniania z polskiego punkt o wierszach. Pomysł sam w sobie nie był zły, ale nie w takiej przymusowej i obejmującej wszystkich formie. Nie wyobrażała sobie niektórych uczniów recytujących na zawołanie.

– Ja swoim pozwolę to robić indywidualnie, a nie na forum – powiedziała Michalina, gdy dopinały PSO. – Zapisz tu na wszelki wypadek, w nawiasie: „recytacja przed klasą lub indywidualnie”, żeby potem nie darł ryja, jak kiedyś wejdzie na indywidualną recytację. Kojarzysz moją Wiesię z trzeciej „c”? Znaczy teraz już z czwartej. Ta dziewczyna w życiu nie stanie przed całą klasą, żeby klepać wiersz. I ja jej nie będę do tego zmuszać. I na pewno nie będę im narzucać wierszy.

Beata postanowiła wykorzystać ten sposób i w swoich klasach również zapowiedziała: recytujecie przed klasą albo indywidualnie przede mną, jak wolicie. Sami wybieracie wiersze. Jedyna zasada: nie może mieć mniej niż pięć linijek.

Sporo osób skorzystało z możliwości recytowania tylko przed nią. Magda i Kasia na przykład – weszły razem, każda powiedziała wiersz, wyszły razem. Jacek swój powiedział tak cicho, że musiała się pochylić, by usłyszeć. Anita wkroczyła z niepewnym uśmiechem, upewniła się, że drzwi są zamknięte, stanęła i… zaśpiewała „Nic dwa razy” Szymborskiej. Bez podkładu muzycznego.

– Jaki ty masz ładny głos – powiedziała Beata, gdy występ dobiegł końca.

– Ta. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Jak pani następnym razem zamknie oczy, to będzie lepiej, będzie pani słyszała piosenkę i będzie nie widziała wieloryba.

– Teraz też nie widzę wieloryba – odparła Beata łagodnie. – Widzę fajną Anitę z pięknym głosem, z talentem do rysowania i z takim uśmiechem, że człowiek aż chce na ten uśmiech odpowiedzieć. I bardzo dzielną, bo radzisz sobie ze swoją chorobą lepiej niż niejeden dorosły.

– I z grubą dupą – mruknęła Anita.

– Ja też nie pasuję do wzorca modelek z okładek. – Beata rozłożyła ręce. – Też mam duże dupsko. I mam wzorce modelek w moim dużym dupsku, bardzo im tam wygodnie.

Anita roześmiała się cicho i spojrzała na nią.

– Na drugi wiersz wybrałam jeden z „Trenów” Kochanowskiego – powiedziała. – Ten, który pani tak lubi. Też go zaśpiewam. Tylko się tych dziwnych słów muszę porządnie nauczyć.

– To już się nie mogę doczekać – zapewniła Beata.

Anita zarzuciła plecak na ramię, podeszła do drzwi, zatrzymała się i popatrzyła na Beatę z zastanowieniem.

– Wie pani co? – odezwała się po krótkiej chwili. – Ja nie lubię polskiego. Ale lubię lekcje z panią.

To chyba jeden z najpiękniejszych komplementów, jakie nauczyciel może usłyszeć, pomyślała Beata, gdy Anita zniknęła za drzwiami. 

A teraz Andrzej. Też nie chciał recytować przed całą klasą. Zapytał dziś rano, czy może przyjść po lekcjach z wierszem; po południu przepuścił Martę, która także chciała indywidualnie i chciała już mieć to za sobą, wszedł po niej do klasy, wbił wzrok w okno i zaczął. Recytował poprawnie, wyraźnie, bez zająknięcia, choć nieco za szybko. I bez wczuwania się, choć uwzględniał podział na wersy, znaki interpunkcyjne i ogólny sens poszczególnych strof, więc nie leciał bezrefleksyjnie od początku do końca, jak na przykład wcześniej Wojtek.

W te obowiązkowe wiersze Beata wprowadzała swoje klasy krok po kroku, więc zapowiedziała: w pierwszym semestrze każdy wiersz musi mieć minimum pięć wersów. W lecie musi mieć minimum dziesięć wersów. Do tego czasu już się oswoicie. Część uczniów skorzystała z „pakietu minimum” i wybierała pięciowersowe teksty albo ich fragmenty, ale sporo osób postarało się bardziej. Magda i Kasia przykładowo, każda miała jeden sonet Petrarki. Anita wybrała Szymborską. Hania „Do trupa” Morsztyna, ten utwór spodobał jej się w zeszłym roku, gdy omawiali barok. Andrzej też nie poszedł na łatwiznę – i nauczył się liczącego dziesięć strof, każda po cztery wersy, „Do czytelnika” Baudelaire’a.

Nie do końca ten wiersz do niego pasuje, pomyślała Beata, słuchając recytacji. Chociaż nie, niezupełnie, poprawiła się, gdy Andrzej kończył. W przedostatniej strofie coś w jego głosie drgnęło, zabrzmiało silniej, jakby ze złością.

 

„Jest potwór – potworniejszy nad to bydląt plemię,

Nuda, co chociaż krzykiem nie utrudza gardła,

Chętnie by całą ziemię na proch miałki starła,

Aby jednym ziewnięciem połknąć całą ziemię”*.

 

Ostatnia strofa znów była poprawna i obojętna. Ale ta przedostatnia na moment chyba trochę Andrzeja odsłoniła. Beata już wielokrotnie w ciągu całego roku pracy ze swoją klasą miała wrażenie, że pewne sytuacje odsłaniają jej uczniów, tak jakby uchylała zasłonę i zaglądała w nich nieco głębiej. Krótko, przez chwilę, ukradkiem. To było fascynujące.

Andrzej odsłaniał się rzadko. Zwykle raczej chował – siebie, swoje myśli, swoje wrażenia, swoje uczucia. Chyba że chodziło o książki; przemyśleniami na temat książek, literatury w ogóle, dzielił się coraz chętniej, coraz dłużej i coraz dojrzalej. Beata wciąż miała w pamięci lekcję z początku września, gdy Andrzej przygotował wprowadzenie do oświecenia. Zaraz na pierwszym polskim zaproponowała, by chętni przygotowali na dodatkową ocenę coś na temat epoki, lektury, autora, i sami poprowadzili kawałek lekcji. Chętni się znaleźli, ale nikt nie chciał być pierwszy ani podejmować tematu na „za tydzień”. Nikt poza Andrzejem, który od razu podniósł rękę i powiedział, że on chce oświecenie.

– Odważnie – skomentowała Beata, gdy na przerwie ustalali, co ma zostać uwzględnione. – Idziesz na pierwszy ogień. Chcesz to już mieć za sobą?

– Nie – odmruknął, zapisując jej ostatnie uwagi dotyczące filozofii oświeceniowej. – To po prostu sensowna epoka. Romantyzm jest idiotyczny. A pozytywizm będzie dopiero w drugim semestrze.

– Ja też nie lubię romantyzmu – przyznała Beata – ale aż tak idiotyczny nie jest. To też Poe, rozwój moich ukochanych powieści gotyckiej i początki kryminalnej, a poza tym Norwid, który jest cudowny. Spróbuj być otwarty.

Zerknął na nią i uśmiechnął się lekko.

– Spróbuję.

Beata była ciekawa, jak pójdą te wystąpienia przed klasą. W poprzednim roku skupiała się na ogarnianiu różnych uczniowskich braków, problemów i atmosfery na lekcjach, poza tym sama dopiero się w to wszystko wdrażała, więc wolała mieć pełną kontrolę nad przebiegiem lekcji. Teraz, gdy staż był już za nią, chciała spróbować czegoś nowego – stąd pomysł na włączenie uczniów w prowadzenie lekcji. Miała pewne podejrzenia, jak kto wypadnie, ale te podejrzenia opierały się na zeszłorocznych spostrzeżeniach – a przecież dzieciaki się zmieniały. Więc w gruncie rzeczy te słowa o otwartości powinna zastosować też do samej siebie.

Andrzej przygotował wprowadzenie do oświecenia naprawdę bardzo dobrze. Uwzględnił elementy historii, filozofii, najważniejsze kraje i autorów, poezję, powieści, nawet rozwój prasy. Wyraźnie też rozplanował sobie całość, bo miał konspekt, do którego parę razy zerkał, i zmieścił się w czasie, skończył parę chwil przed dzwonkiem na przerwę. Wyglądało na to, że nie ma żadnych oporów, by stanąć przed całą klasą i przez niemal czterdzieści pięć minut mówić, coś zapisywać na tablicy, coś pokazywać na kilku przygotowanych przez siebie planszach. Zdecydowanie zainteresował sporą część klasy. I okazało się, że umie nieźle sobie poradzić z przeszkadzającymi. Kamil, który z reguły musiał trochę poprzeszkadzać, zaczął w pewnej chwili coś mówić do siedzącego obok Arka. Andrzej obejrzał się i warknął ostro: „Zamknij się”. Kamil zrobił trochę zdziwioną, trochę rozbawioną minę, uniósł ręce w geście poddania się i przez dłuższą chwilę siedział cicho. Potem znów zaczął się wygłupiać. Andrzej, który właśnie przyczepił do tablicy planszę z filozofami oświeceniowymi i omawiał Woletra, przerwał, odwrócił się twarzą do klasy i wbił w Kamila zdecydowanie nieprzyjemne spojrzenie. Nic nie mówił, tylko patrzył. Kilka osób najpierw się cicho roześmiało, a potem spora grupa odwróciła się w kierunku Kamila. Ten wreszcie zdał sobie sprawę, że znalazł się pod obstrzałem spojrzeń, i najwyraźniej cisza panująca w klasie stała się niewygodna, bo zapytał obronnie: „No co?”. W tym momencie Małgosia zawołała: „Weź się zamknij i daj posłuchać!”.

Muszę się nauczyć tego sposobu, pomyślała Beata, patrząc na Kamila, który przez resztę lekcji siedział cicho, choć z dość urażoną miną. Gdy sami się wzajemnie uciszają, efekt jest znacznie lepszy, niż gdy ucisza ich nauczyciel. Szkoda tylko, że Andrzej nie rzucił Małgosi choćby prostego „Dziękuję”, zupełnie ją zignorował.

W każdym razie Andrzej zaskoczył pozytywnie, choć może to zaskoczenie wcale nie powinno być takie wielkie. Przecież już w zeszłym roku, gdy odpowiadał z ławki, mówił sporo, sensownie i dość chętnie. Ale jednak tak udanego wystąpienia frontem do klasy Beata się nie spodziewała. Ani tego, że Andrzej najwyraźniej tak dobrze będzie się czuł w tej sytuacji.

Za to teraz, przy recytacji, nie wykazywał żadnej chęci do występowania na forum. Gdy go wcześniej, rano, zapytała, czy nie chciałby recytować przed klasą, uciął krótko: „Wykluczone”. No cóż, nie można mieć wszystkiego.

– Ładnie – powiedziała, wpisując piątkę w odpowiedniej rubryce w dzienniku. – Przy następnym trochę zwolnij, bo masz tendencję do rozpędzania się.

– Wiem – przyznał. – Mówiła pani. Za szybko mówię.

– Tak, jak się rozkręcisz, to przyspieszasz – zgodziła się. – Jakbyś gonił swoje myśli. Ale teraz to raczej jakbyś chciał jak najszybciej przybić do brzegu. A może – dodała z uśmiechem – chcesz spróbować jeszcze raz, na przykład za kilka dni? Wolniej i z większym… no wiesz, wczuciem się, zagraniem trochę?

– Jakim zagraniem?

– Jak na przykład Małgosia.

Andrzej spojrzał na nią, wyraźnie rozbawiony.

– Nie jestem Gośką – oświadczył. – Nie będę odstawiał aktorskich popisów.

Fakt, nie był Małgosią. Małgosia wyrecytowała pierwszy wiersz w połowie września, przed całą klasą, z piękną interpretacją, z wykorzystaniem głosu, gestów, mimiki. Drugi wiersz zaliczyła na początku października, równie zachwycająco. Dostała wtedy brawa od prawie całej klasy. I świetnie się bawiła, choć pod koniec humor jej się popsuł, przez Andrzeja właśnie. Bo gdy brawa umilkły, zapytała głośno:

– Andrzej, ty się tak zawsze lubisz mądrzyć na polskim, to teraz masz okazję. Jak ci się podobało?

Andrzej uniósł głowę i popatrzył na nią poważnie.

– Było dobrze i z pomysłem. Za bardzo machasz rękami podczas mówienia. W czwartej strofie się zacięłaś.

Rzeczywiście, Małgosia w czwartej strofie zgubiła słowo i na moment się zawiesiła. Beata nie miała serca nawet o tym wspominać. Andrzej, niestety, miał. Małgosia skrzywiła się i powiedziała ze złością:

– Ale z ciebie jest świnia! – po czym wróciła do ławki, zła jak osa.

Andrzej, wyraźnie zdziwiony reakcją, wzruszył ramionami i przysunął sobie zeszyt.

Oj, Weredecki, ślepy jesteś i niedomyślny, pomyślała wtedy Beata. Przecież to coraz bardziej widać. Przynajmniej z mojej strony.

Tak, od początku drugiej klasy stawało się widoczne, że Andrzej wpadł Małgosi w oko. I to bardzo. Zresztą nie ma się co dziwić. Pod koniec pierwszej klasy Andrzej, dotąd dość niski i raczej niepozorny, zaczął gwałtownie rosnąć. Po wakacjach Beata niemal go nie poznała: zrobił się nie tylko wyższy, lecz również szerszy w barkach, rysy twarzy nieco się zaostrzyły, straciły tamtą chłopięcą miękkość. Judo, na które chodził, też pewnie zrobiło swoje, sądząc po jego sylwetce. Włosy miał trochę krócej ścięte, już tak nie zasłaniały twarzy, i przez to widoczniejsze się stały jasnoniebieskie oczy w ciemnej oprawie brwi i rzęs, prosty nos, wąskie, ale ładnie zarysowane usta. I uszy – Beata nie wiedziała, dlaczego, ale fascynowały ją ludzkie uszy. Swoje bardzo lubiła, po cichu uważała, że wyjątkowo pasują do jej głowy. Uczniowskim uszom przyglądała się ukradkiem, czasem z uznaniem, czasem z rozbawieniem, niekiedy ze współczuciem, bo mieć takie uszy, jak na przykład Kasia, dość mocno odstające, to jednak nie za fajnie… Andrzej w każdym razie uszy miał ładne.

Małgosia najwyraźniej doszła do podobnych wniosków, nie tylko w kwestii uszu. Chyba pierwszym momentem, gdy Beata uświadomiła sobie, że właśnie na jej oczach rodzi się klasowe zakochanie, był tamten wrześniowy polski, podczas którego Andrzej prowadził lekcję. Małgosia wpatrywała się w niego z podziwem, zachwytem i… zaskoczeniem. No tak, pewnie porównywała Andrzeja z pierwszej klasy, niższego od niej, chudego, raczej drobnego, jeszcze trochę ze śladami mutacji w głosie – z Andrzejem obecnym, wysokim, postawnym, z niskim, męsko już brzmiącym głosem, z czymś nieco drapieżnym w tej odsłoniętej dzięki krótszym włosom twarzy. Andrzeja, który z taką pewnością, płynnie i wciągająco mówił. Andrzeja, który usadził Kamila najpierw słowami, a potem spojrzeniem.

Andrzeja, któremu, gdy tylko skończył – Małgosia zaczęła bić brawo z głośnym: „Super było, ludzie, oklaski!”. Część klasy się przyłączyła. Andrzej nie wyglądał na zadowolonego. Spojrzał na Małgosię tak, jakby zobaczył wyjątkowo dziwny okaz, uniósł lekko lewą brew, popatrzył na Beatę i powiedział, że to wszystko.

Wiedząc, że jemu akurat zwykłe „było super” nie wystarczy, Beata wskazała szczegółowo, co jej się podobało i kilka rzeczy, które jeszcze warto by uwzględnić w przyszłych prezentacjach. Andrzej słuchał uważnie, czasem kiwał głową; nie zareagował na dzwonek na przerwę, został, by wysłuchać do końca. Nie widział obrażonego spojrzenia, jakim podczas wychodzenia z klasy obdarzyła go Małgosia.

No, ty to się jeszcze musisz nauczyć postępowania z kobietami, pomyślała wówczas Beata z rozbawieniem. Pod tym względem to jeszcze nadal dzieciak z ciebie.

– W każdym razie było ładnie – powiedziała teraz. – Ale wiesz, jednego jestem ciekawa. – Odłożyła długopis. – Jak to jest, że wprowadzenie do oświecenia bez problemu poprowadziłeś przed całą klasą, a wiersza nie chcesz recytować na forum? Przecież wcale cię to publiczne występowanie nie krępowało, było widać, że się dobrze bawisz.

Andrzej właśnie zarzucał plecak na ramię; spojrzał na nią z namysłem.

– To było co innego – powiedział powoli. – Oświecenie to było coś mojego, ja to przygotowałem, mówiłem o tym, czego się dowiedziałem i co myślałem. A to – wskazał głową w kierunku dziennika – ta cała recytacja, to jest odklepanie pamięciówki. Nie ma tam nic mojego poza wkuciem na pamięć. Więc nie ma czego pokazywać na forum, nie ma w tym żadnej merytorycznej wartości.

W jego głosie pojawiła się jakaś zawzięta nuta, coś niemal niesympatycznego.

– No nie zgodziłabym się – odparła Beata spokojnie. – Jeśli odklepane na odwal, byle tylko, to jasne. Ale jeśli na przykład tak jak Małgosia czy Anita, z pomysłem i własną interpretacją, to moim zdaniem jest tam głębsza wartość.

Andrzej odwrócił lekko wzrok.

– Może – przyznał. – To znaczy dla nich, jeśli coś w tym takiego znajdują, to ich prawo i ich sprawa. Ale ja dla siebie tam nic nie znajduję.

– Tak, to prędzej – zgodziła się. – One w tym coś znajdują, ty znajdujesz coś w czymś innym. Widzisz – dodała wesoło, zamykając głośno dziennik. – To kolejna wielka siłą literatury: każdy znajdzie tam coś dla siebie, nawet jeśli inni tego nie odnajdują.

– Wiem – powiedział; znów na nią spojrzał, krótko, z lekkim uśmiechem, a potem odwrócił się w stronę drzwi. – Coraz bardziej to widzę.

Przytrzymał jej drzwi, gdy wychodzili, mruknął „Do widzenia” i ruszył korytarzem. Pewnie do biblioteki. Łucja, bibliotekarka, podczas wspólnego picia kawy w pokoju nauczycielskim powiedziała niedawno: „Mogłabym sobie ustawiać kalendarz i zegarek według tego twojego Andrzeja z drugiej „b”. W tym roku wtorki i piątki, zawsze o tej samej godzinie. Jak kiedyś nie przyjdzie, to będę wiedziała, że nastąpił koniec świata. Tylko już mi się książki dla niego kończą”.

Może powinnaś spróbować poderwać go w bibliotece, Małgosiu, pomyślała Beata z rozbawieniem, gdy szła do pokoju nauczycielskiego po swoje rzeczy. Na zagubioną czytelniczkę. Albo lepiej na krytyczną czytelniczkę, krytykującą wszystko, co jemu się podoba. Andrzej lubi dyskutować o książkach, miałabyś niezły punkt zaczepienia.

Taki podryw działa na nas, filologów, dodała, gdy już wyszła ze szkoły. Oj, działa. Jak na nią tydzień temu. Fajny facet ten Konrad, zagadał, gdy w bibliotece miejskiej grzebała w kryminałach. Skończyli w pobliskiej kawiarni, przerzucając się uwagami o książkach, filmach i aktorach starego kina. Dziś to już trzecia randka, tym razem kino, a potem kolacja.

Fajny ten początek roku szkolnego. Fajny ten październik. W ogóle fajne to życie.

 

***

 

– Pani mu powie, żeby poszedł – prosiła Małgosia. Opierała się obiema rękami o biurko nauczycielskie i, pochylona do przodu, wpatrywała się w Beatę błagalnym wzrokiem. – Pani mu powie. Jak pani mu powie, to on to zrobi.

– No – potwierdziła stojąca obok Anita. – Jak pani Andrzejowi powie, że ma iść, to on pójdzie. Jak Gośka go poprosi, to on jej znowu powie, że „wykluczone” – tu Anita całkiem nieźle podrobiła ton, którym Andrzej potrafił wypowiedzieć to słowo – i czołgiem go nie ruszymy.

– No powie mu pani – zajęczała ponownie Małgosia. – Proszę, proszę, proszę, niech mu pani powie, że ma iść.

Po jaką cholerę ja się dałam w to wrobić?, pomyślała Beata z rozpaczą. Niech szlag trafi jedenastego listopada i tę całą uroczystość, do ciężkiej cholery.

Na jedenastego listopada organizowano w mieście sporą uroczystość, w której miało wziąć udział wojsko, a także przedstawiciele policji i straży pożarnej. I, między innymi, również szkoły. Ponieważ w poprzednim roku najbezczelniej w świecie, jak mówił dyrektor, utworzono drugie liceum, naruszające dotychczasową hegemonię jedynki, dyrektor w ramach zepchnięcia konkurencji na boczny tor wcisnął się do komitetu organizacyjnego i naobiecywał cudów na kiju w wykonaniu swoich uczniów. Zrobienie cudów na kiju zrzucił na wychowawców. A żeby nie było im w życiu za nudno i za prosto – poinformował ich o tym na dwa tygodnie przed całą imprezą, choć komitet organizacyjny ustalił te kwestie już pod koniec sierpnia.

– Ja tego chuja zabiję – powiedziała Michalina po poniedziałkowej nadprogramowej radzie pedagogicznej poświęconej całej sprawie. – Co on, kurwa, myśli, że w dwa tygodnie zorganizujemy dzieciaki, program i siebie? Jak się wkurwię, to sobie dupę pomaluję na biało i czerwono i tak mu tam publicznie pokażę, dwukolorowe pośladki z pozdrowieniami dla starego. Będzie miał swój „atrakcyjny akcent patriotyczny”.

Jednak po pierwszym ataku wściekłości jakoś się uspokoiły, usiadły wraz z kilkoma innymi bardziej ogarniętymi wychowawcami i przystąpiły do planowania. We wtorek rano Beata wkroczyła na trzeciej lekcji do swojej klasy i postawiła sprawę jasno: jest sytuacja wyjątkowa. W poniedziałek jedenastego listopada ma być wielka impreza, niestety informację przekazano nam dopiero wczoraj – uśmiechy, śmiechy, prychnięcia i ciche „A, no jasne, jak zwykle” wskazywały, że dzieciaki doskonale wiedziały, komu się to zawdzięcza – i teraz, żeby mi nie urwano łba, muszę mieć waszą pomoc. Wiersze, piosenki, jakiś materiał do prezentacji, ludzie do niesienia kwiatów i takie tam. Pomocy.

– Dobra – Małgosia natychmiast się zerwała, podbiegła do tablicy i chwyciła kredę. – Ja jestem w samorządzie szkolnym, psze pani, ogarniemy! Ja przygotuję wiersz!

Zapisała „Małgosia – wiersz”, potem doszły jeszcze wiersze Mateusza, Izy i Marty. Anita długo obgryzała jeden paznokieć, wreszcie powiedziała ponuro:

– Mogę zaśpiewać. – Uniosła głowę i dodała jeszcze bardziej ponuro: – Tylko ze względu na panią. Proszę się nie przyzwyczajać, później nie będę występować jak małpa w cyrku na każdej imprezie.

– Dzięki, Anito – odparła Beata, wzruszona. Anita opuściła głowę i zaczęła obgryzać drugi paznokieć.

Na tablicy pojawiło się: „Anita – piosenka, jakaś patriotyczna”.

– Andrzej, ty też zaśpiewasz? – zapytała Małgosia wesoło. Andrzej, który właśnie podniósł rękę, spojrzał na Małgosię tak, jakby zasugerowała, że on lubi sobie czasem wbić igłę w oko.

– Nie – odpowiedział z czymś, co brzmiało jak niesmak. – Mogę przygotować tę prezentację o jedenastym listopada. Tekst, jakieś zdjęcia archiwalne.

– Super! – Małgosia zapisała to na tablicy i zaraz usłyszała:

– Powiedziałem „przygotować”, a nie „przygotować i odczytać”. Nie będę niczego odczytywał.

– Dlaczego? – zdziwiła się Magda. – Ty fajnie prezentujesz. Odczytaj.

– Wykluczone – oświadczył Andrzej tonem, który wyraźnie sygnalizował, że nie zmieni zdania.

Do odczytywania zgłosił Wojtek. Poprawka pojawiła się na tablicy.

Do składania kwiatów Małgosia od razu wpisała siebie – i Andrzeja.

– Wymaż mnie – zażądał Andrzej. – Wpisz Wojtka.

– Nie będę stał z kwiatami – obraził się Wojtek. – Trzeba wtedy stać przez całą uroczystość, nie ma mowy. Nie zamierzam się męczyć.

– Ze mną byś stał – zwróciła mu uwagę Małgosia. Wojtek spojrzał i uśmiechnął się złośliwie.

– Przecież za fajna jesteś, żeby ze mną stać – przygryzł. Małgosia, najwyraźniej urażona, wzruszyła ramionami.

Jakaś historia nieudanego podrywu?, zaciekawiła się Beata, ale natychmiast wróciła myślami do ważniejszej kwestii. Do kwiatów nie było chętnego chłopaka. Trudno, to jeszcze trzeba przemyśleć. Może ktoś z innej klasy, tam też organizują działania.

– Ale to ja jestem przewodniczącą samorządu szkolnego – zwróciła uwagę Małgosia. – I to z naszej klasy powinno być najwięcej fajnych działań.

– Pomyślimy – zapewniła Beata. – Na spokojnie. Na razie musimy jak najszybciej przygotować to, co już ustaliliśmy.

Dzieciaki działały sprawnie, bardzo sprawnie. Teksty zostały wybrane, kolejność ustalona, szkic prezentacji przygotowany. Po weekendzie Anita zaśpiewała przed klasą „Rotę” i „Czerwone maki na Monte Cassino”.

– Pomyślałam, że się pani ucieszy, jak będą dwie piosenki – mruknęła, zanim uciekła do ławki.

Zaśpiewała pięknie. Wiersze też poszły ładnie. Andrzej pokazał ksera zdjęć, które przygotował do wydruku, i gotowy tekst prezentacji.

Do tego momentu było dobrze. Ale po przejrzeniu tekstu Wojtek oświadczył, że on jednak nie wystąpi, nie udźwignie tyle tekstu, nie da rady, nie chce, przeprasza, może pozamiatać po imprezie albo coś, ale po prostu nie przeczyta.

– Nie wytrzymam tyle czasu i tekstu przed tabunem ludzi – jęknął, patrząc na Beatę z rozpaczą. – Przepraszam, ale myślałem, że to będzie kilka zdań, a ten zrobił wykład na pięć kilometrów. Ja nie chcę.

Beata ucięła małą burzę, która wybuchła po tym oświadczeniu, krótkim: „Na dziś wystarczy, jutro to uporządkujemy” i wygoniła na przerwę całą klasę. Zostały Małgosia i Anita.

– No więc powinien to wygłosić Andrzej – oświadczyła Małgosia twardo. – I Andrzej powinien ze mną składać kwiaty.

– W sumie najbardziej by pasował – dodała Anita. – Najlepiej będzie wyglądał w garniturze.

– Właśnie – zgodziła się szybko Małgosia. – Jest najwyższy w klasie i najlepiej będzie wyglądał, nie przyniesie nam wstydu.

I zaczęło się to: „Pani mu powie, że ma iść, pani mu powie, pani posłucha, pani mu powie”.

– Dobra – spasowała Beata. Dziewczyny właściwie miały rację. – Pogadam z nim. Ale wy – uniosła ostrzegawczo wskazujący palec – ani słowa, ani Andrzejowi, ani nikomu innemu, jasne? Buzie na kłódkę, dopóki nie powiem, co z tego wyszło.

– Jasne. – Anita pokiwała głową. – To do widzenia.

Gdy zamknęły się za nią drzwi, Małgosia popatrzyła na Beatę uważnie.

– Namówi go pani, prawda? – zapytała prosząco. – On sobie z tym najlepiej poradzi. No i naprawdę super będzie wyglądał w garniturze. Widziała pani, jakie on ma mięśnie? – dodała z łobuzerskim uśmiechem.

– Nie, Małgosiu, nie widziałam – odpowiedziała Beata, rozbawiona.

– A ja widziałam. Jak mieliśmy ostatnio połączony WF. Jest na czym oko zawiesić, może mi pani wierzyć. – Mrugnęła porozumiewawczo.

Beata roześmiała się.

– Zobaczymy, co mi się uda zrobić. A teraz sio na przerwę.

– Liczę na panią! – zawołała Małgosia, chwyciła plecak i wyszła z klasy.

Na następnej lekcji Beata poprosiła Wandę od geografii, by zerknęła do trzeciej „a”, bo ona musi na chwilę ich zostawić i coś załatwić. „No wiesz, na jedenastego listopada”, dorzuciła, na co Wanda pokiwała współczująco głową i obiecała dopilnować, żeby trzecia „a” nie świrowała.

Beata zajrzała do swojej klasy, która właśnie miała fizykę, wyjaśniła Haleckiemu, że potrzebuje na chwilę Andrzeja, zignorowała „No i co, Weredecki, znowu się podpadło, co?”, którym Halecki uraczył wywołanego, i zabrała Andrzeja do biblioteki.

– Co ja znowu zrobiłem? – zapytał Andrzej ze zdumieniem, gdy szli korytarzem.

– Nic nie zrobiłeś, nie martw się – uspokoiła. – Ja mam do ciebie sprawę.

Łucja powitała ich uśmiechem i stwierdziła, że skoro ktoś będzie w bibliotece, to ona sobie skoczy szybko na papierosa.

– Mam do ciebie ogromną prośbę – wyjaśniła Beata, gdy usiedli przy stoliku w kąciku czytelniczym. – Bo mam sytuację awaryjną jak diabli. Wojtek nie chce czytać prezentacji. Nikt inny też nie chce czytać. I brakuje nam chłopaka do pary składającej kwiaty. Ty poradzisz sobie z prezentacją i z kwiatami. Zgodzisz się?

Andrzej przez chwilę milczał, patrzył na stolik, palcami przesuwał po jego brzegu.

– Nie chcę – powiedział w końcu stanowczo.

– Dlaczego? – zapytała, bardziej zdziwiona niż zmartwiona. – Przecież ta prezentacja jest jak wstęp do oświecenia, coś twojego, co ty przygotowałeś, a nie klepanie z pamięci po wkuciu. A kwiaty to proste, po prostu bierzesz i kładziesz. Czemu nie chcesz?

Rzucił jej krótkie spojrzenie i znów wbił wzrok w stolik.

– Mój ojciec tam będzie – odezwał się wreszcie. – Nie chcę przed nim.

Zawziętość i niechęć w jego głosie były aż namacalne.

Rzeczywiście, pomyślała Beata, przecież przedstawiciele policji też tam będą. A jego ojciec jest komendantem.

– Wstydzisz się występować przed ojcem? – zapytała łagodnie.

– Nie wstydzę się – powiedział Andrzej twardo i spojrzał wyjątkowo nieprzyjemnie. – Nie chcę. To różnica.

Fakt, to była różnica. Różnica, która kazała się zastanowić, czy jednak w tym „kawał gnoja” Michaliny na temat komendanta Weredeckiego nie było ziarna prawdy. Choć z drugiej strony była mama Andrzeja, tak ciepło i dobrze mówiąca o mężu.

Nie ma co dyskutować, pomyślała Beata. Nie przekonam go.

– No trudno – powiedziała z westchnieniem. – W porządku, masz prawo nie chcieć. Szkoda. Poszukam kogoś innego.

Andrzej przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu.

– To narobi pani problemów? – zapytał wreszcie, nie podnosząc głowy.

– No wiesz, łatwo nie będzie – odpowiedziała szczerze. – Do uroczystości został tydzień, a jak pominiemy weekend, to pięć dni z dzisiejszym. A najpóźniej w środę musimy zrobić próbę wszystkich klas. I kto chciał się zgłosić, już się zgłosił i coś przygotował, więc raczej trudno będzie dodatkowo coś komuś wrzucić. Najwyżej ja przeczytam twoją prezentację, a kwiaty Małgosia złoży sama. Dyrektor może pomarudzi, ale da się przeżyć.

Andrzej spojrzał w bok, uderzył parę razy palcami o blat stolika.

– No dobra – odezwał się wreszcie cicho, nie odrywając wzroku od regału czy podłogi. – Niech będzie. Ogarnę to wystąpienie i kwiaty.

Była tak zaskoczona, że nawet nic nie powiedziała, gdy wstał i zarzucił plecak na ramię. Dopiero gdy ruszył do wyjścia, zawołała za nim:

– Andrzej, dziękuję!

Zatrzymał się, obejrzał, ale znów patrzył gdzieś obok.

– Nie chcę, żeby miała pani przeze mnie problemy – mruknął. – Nie narobię pani obciachu w poniedziałek, obiecuję.

– Tego to jestem pewna – odparła z uśmiechem, którego już chyba nie widział, bo odwrócił się i szybko wyszedł z biblioteki.

 

***

 

Ponieważ jedenasty listopada wypadał w poniedziałek, wszyscy mieli wolne, choć teoretycznie dostali od dyrektora nakaz stawienia się przy pomniku upamiętniającym ofiary II wojny światowej. Beata podejrzewała, że i tak pojawią się tylko osoby zaangażowane w udział w uroczystości, reszta – i uczniowie, i nauczyciele – zignorują to polecenie. Ale przynajmniej można spokojnie dojechać, bez robienia klasowej wycieczki.

Beata umówiła się na wspólny dojazd do miejsca uroczystości z Anitą. Pozostałe osoby z drugiej „b” jechały same, ale Anita w piątek wyjaśniła:

– Rodzice mnie samej nie chcą puścić, a ja nie chcę jechać z nimi, bo oni już odpałów dostają, że śpiewam. Jak pojadę z panią, to mnie puszczą i przyjadą osobno. Mogę się pod panią przyczepić?

Beata nie miała nic przeciwko.

Spotkały się na przystanku trochę po ósmej. Uroczystość zaczynała się o dziesiątej, ale dyrektor zapowiedział: „Obowiązuje państwa obecność od dziewiątej, przecież to wszystko trzeba jeszcze przećwiczyć, sprawdzić i ja się nie będę denerwował, że któryś z tych małych kretynów wsiadł do złego autobusu!”.

No to lepiej być chwilę przed dziewiątą, jak się znało życie.

Anita już czekała na przystanku, pomachała ręką i poprawiła szalik.

– Szkoda, że jest ładna pogoda – mruknęła na powitanie. – Nie odwołają tego.

– I dobrze. Chcę znowu usłyszeć, jak śpiewasz.

– Taaa, wszystkie trzy bzdety.

Anita na środowej próbie poza dwiema wcześniej zaprezentowanymi piosenkami zaśpiewała też „Warszawiankę”. Na zaskoczoną minę Beaty wyjaśniła: „Bo mama znowu oglądała przedwczoraj »Noce i dnie« i pomyślałam, że to ładne. I mówiła pani, że w retoryce antycznej musiały być trzy argumenty, żeby było przekonująco, no to ma pani trzy piosenki, niech się pani cieszy”. Po czym Anita, zaczerwieniona, zignorowała brawa koleżanek i wyszła szybko z auli.

Teraz też się trochę zaczerwieniła.

– Autobus się pewnie spóźni – mruknęła. – One się w weekendy zawsze spóźniają. Życie.

– My mamy zapas czasu. Ale mam nadzieję, że inni uczniowie się nie spóźnią – zmartwiła się Beata.

– Gośka nie, ona jest zawsze punktualnie. I jedzie z Izką, to jej dopilnuje. – Anita wsadziła ręce do kieszeni. – Mateusz pewnie z mamą będzie. Marta to nie wiem, ale pewnie ze swoim chłopakiem. Andrzej przyjedzie z rodzicami, wiem, bo pytałam go w piątek, czy się chce do nas doczepić.

Beata pokiwała głową. Powinno być dobrze.

– Fajnie, że pani go namówiła – odezwała się po chwili Anita, patrząc w kierunku, z którego niebawem powinien nadjechać autobus. – Znaczy ja byłam pewna, że jak pani go poprosi, to on się zgodzi. On panią lubi. – Odwróciła głowę i spojrzała na Beatę uważnie. – Znaczy my wszyscy panią lubimy. Przy pani człowiek czuje się jak człowiek. – Znów obejrzała się w drugą stronę. – Ale Andrzej mało kogo lubi. Ja zresztą też.

Milczały chwilę. Obok przeszło parę osób, jakaś starsza para, kobieta z owczarkiem niemieckim na smyczy. Anita zrobiła parę kroków w tę i z powrotem, po czym podeszła do Beaty.

– A pani pewnie zauważyła, że Andrzej się Gośce podoba? – zapytała z wyraźnym zaciekawieniem. – Już chyba cała klasa widzi.

– Plotkara – wytknęła jej rozbawiona Beata.

– E, nie. – Anita uśmiechnęła się lekko. – Gośka sama przyznaje, jak się ją zapyta. Znaczy jak ja czy Iza ją zapytamy, bo z Hanką już wcale nie gada. W każdym razie jak pani powiedziała, że Andrzej się zgodził na kwiaty i prezentację, to Gośka od razu poleciała radośnie go pytać, jaki będzie miał kolor garnituru, żeby dobrać do tego pasującą sukienkę. – Roześmiała się. – Żeby pani minę Andrzeja widziała. Powiedział, że normalny, czarny, i że ma mu dać czytać. To Gośka dalej, a jaką koszulę, a jaki krawat. Jak już z krawatem wyskoczyła, to Andrzej na nią spojrzał taki wkurzony i powiedział: „Kolor gaci też chcesz?”, i wstał z tej ławki, na której siedział z książką, i sobie poszedł. A Gośka taka czerwona się na te gacie zrobiła, że masakra.

Beata nie wytrzymała, roześmiała się. Anita, najwyraźniej zadowolona z efektu, kontynuowała, bawiąc się kolorowymi frędzlami beżowego szalika.

– No, a na próbie, jak Andrzej czytał tę swoją prezentację, to Gośka go pożerała wzrokiem. Na WF-ie, jak mamy razem z chłopakami, też go pożera. Ja tylko czekam, aż „niechcący” – głos Anity sugerował olbrzymi cudzysłów – wejdzie chłopakom do szatni, gdy się przebierają.

Beata pokręciła głową, ubawiona.

– Obiecaj, że ją przed tym powstrzymasz.

– A nie wiem – mruknęła Anita z uśmiechem. – Niektórych też bym chętnie obejrzała bez ciuchów. Andrzeja na pewno.

– Też ci się podoba?

Anita spochmurniała i wzruszyła ramionami.

– Nie, wie pani, tak za bardzo to o tym nie myślę. Ja nie mam szans u takich jak on czy ten chłopak Marty. No są przystojni, widzę to i fajnie na nich popatrzeć, ale tak nic więcej.

– Anito, chłopakom się podobają różne dziewczyny, nie tylko te, które wyglądają jak Małgosia – zwróciła jej łagodnie uwagę Beata. Dziewczyna uśmiechnęła się kwaśno.

– Uwierzę, jak zobaczę.

Zobaczysz, kochanie, zobaczysz, pomyślała Beata. Tylko za kilka lat. Jak chłopacy trochę podrosną, w głowach, ogarną się, zaczną szukać partnerek, a nie tylko fajnych lasek. Tylko nie powiem ci tego teraz, bo i tak nie uwierzysz i uznasz, że dorośli jak zwykle gadają bzdury.

– Wie pani, ja w sumie Gośkę lubię – odezwała się po chwili Anita. – Miła jest, taka z energią i pomysłami. Tylko czasem męcząca. Bo za wszelką cenę musi być, jak ona chce. Ale lubię ją. Nie traktowała mnie nigdy jak czegoś gorszego, bo jestem gruba. A inne dziewczyny to różnie, Hanka to się lubi podśmiewać, Agata parę razy na początku też. I chłopacy, nie wszyscy, ale niektórzy to potrafią tak człowieka pojechać, że się nie chce iść do budy.

Na Anitę dobrze działało milczenie połączone z uważnym patrzeniem. Więc Beata starała się nie komentować, nie wtrącać, nie przerywać. Autobus miał jeszcze kilka minut na przyjazd, a dziewczyna wyraźnie chciała pogadać. Więc niech mówi.

– I nauczyciele czasem też – dodała Anita, spoglądając na nią przepraszająco. – Pani Ania, ta z zeszłego roku, ona się ciągle przyczepiała, że ja jem na lekcji. O, a wie pani – dodała, naraz rozbawiona – raz, jak tak weszła i spojrzała na mnie, i powiedziała z taką pretensją: „Boże, ty znowu jesz?”, to Andrzej nagle się odzywa: „Może jest głodna”, tak na całą klasę. I wszyscy się zaczęli śmiać. A pani Ania wywaliła Andrzeja z klasy do pani pedagog, że pyskuje, i wpisała mu uwagę do dziennika.

Nie wypadało powiedzieć uczennicy, co się myśli o jej byłej wychowawczyni. A szkoda.

– A moja mama to się wkurzyła, jak jej to opowiedziałam – dodała Anita. – Poszła wtedy do szkoły, nakrzyczała na panią Anię, na panią pedagog też, kazała im się odczepić od mojego jedzenia i kazała przy sobie, na swoich oczach, skreślić uwagę Andrzeja w dzienniku. Mama Andrzeja też wtedy przyszła, bo chciała panią Anię przeprosić, a moja mama tak na nią patrzy i krzyczy: „Za co pani chce przepraszać, za to, że pani syn ma więcej zrozumienia dla chorej dziewczyny niż ich nauczycielka?!”. Straszna chryja była – zakończyła z satysfakcją.

Beata była w stanie wyobrazić sobie tę „chryję”. Nic dziwnego, że w zeszłym roku Anka z takim jadem mówiła o Anicie. I nie tylko o niej.

Autobus nie nadjeżdżał. Ludzie na przystanku zaczęli podchodzić do rozkładu jazdy i patrzeć to na tabliczkę, to na zegarki.

– Spóźni się – stwierdziła Anita tonem starego wyjadacza. – Nie ma się co spinać. I tak zdążymy.

– Chodź, pospacerujemy trochę – zaproponowała Beata. – Zimno mi się robi, jak ciągle stoję w miejscu.

Anita pokiwała głową i wolnym krokiem ruszyły przed siebie.

– Andrzeja też lubię – odezwała się dziewczyna po chwili. – Nigdy mi nie dokuczał tym jedzeniem czy grubym tyłkiem. O, wie pani, na początku zeszłego roku jeden chłopak z pierwszej „c” się do mnie przyczepił, zaczął mnie różnie nazywać, to Andrzej, bo stali obok z Marcinem, to Andrzej mówi nagle, żeby się ode mnie odwalił. No to tamten na Andrzeja, że taki kurdupel ma mu nie podskakiwać, no i się zaczęli szarpać. We trzech, bo Marcin się zaraz przyłączył i tamten sobie szybko poszedł.

Zawróciły w stronę przystanku. Nadal ani śladu autobusu.

– No, ale rok temu to Andrzej był niższy ode mnie. A teraz, na początku września, jak przyszły te bachorki do pierwszych klas, to znowu jakiś się do mnie przyczepił, wie pani.

Anita opowiadała to tonem obojętnej, bezosobowej relacji, jakby zupełnie jej cała sprawa nie dotyczyła. Musiała się przyzwyczaić, pomyślała Beata ze współczuciem, musiała się przez te wszystkie lata przyzwyczaić, że jest obiektem żartów i przypominania, jak bardzo nie pasuje do standardowych kanonów urody. Jakie to jest koszmarne, że musiała się do tego przyzwyczaić.

– Ja tak siedzę na ławce na parterze, tam w rogu – kontynuowała Anita – i wie pani, coś sobie rysuję. Jak to na przerwie. A Andrzej siedział za mną, za ławką, na podłodze, z książką. Tak go tylko kątem oka zauważyłam, jak siadałam. On się tam czasem chowa, tak jak ja. Już tak parę razy siedzieliśmy, on przynajmniej trzyma gębę na kłódkę i nie pyta co chwila: „A co rysujesz, a pokaż, a czemu nie chcesz pokazać?”. No i tak siedzimy. – Znów zawróciły. – I podchodzi taki jeden, z pierwszej, wiem, że z pierwszej, bo nowa twarz, nie widziałam jej w zeszłym roku. I zaczyna mnie wyśmiewać. Pokazałam mu środkowy palec – tu Anita rzuciła w stronę Beaty przepraszające spojrzenie – i wie pani, mówię, żeby spadał. A on dalej. I Andrzej się nagle za mną odzywa, żeby spadał, tylko tak trochę ostrzej. A tamten dalej, i do Andrzeja, że co, księżniczkę sobie znalazłeś i będziesz bronił, coś takiego. I że jak mu, znaczy Andrzejowi, coś nie pasuje, to zaraz może w mordę dostać i odechce mu się bronienia smoków.

Anita przystanęła, rozwiązała szalik. Beata poprawiła torebkę na ramieniu.

– I co? – zapytała z zaciekawieniem.

– No i Andrzej wstał – odparła Anita tonem zdradzającym sporą satysfakcję. – Wstaje, podchodzi do tamtego i mówi: „No, dawaj”. A tamten aż zbladł, jak sobie porównał różnicę wzrostu i budowy. Coś tam wymruczał i zwiał w podskokach. – Roześmiała się. – To był piękny widok, mówię pani.

– Wierzę. Miło z jego strony, że się tak zachował.

– Ale nie, najlepsze dopiero przed nami – oświadczyła Anita, machając rękami w różowo-błękitnych rękawiczkach. – Bo wie pani, ja mu mówię, że dzięki, a on tak na mnie patrzy, jakby mi też chciał przyłożyć, i mówi… Ale muszę użyć brzydkich słów – zastrzegła szybko. – Mogę? To będzie cytat.

– No dobra – zgodziła się Beata, starając się o bardzo niechętny ton, choć miała ochotę usłyszeć oryginalną wersję.

– No więc on mi mówi: „Jak się znowu do ciebie dopieprzy, to nie siedź jak ofiara, tylko powiedz, że to nie twoja wina, że ma tak małego fiuta, że wszyscy chłopacy w szatni się z niego śmieją za plecami, a od dowalania się do czyichś większych rozmiarów fiut i tak mu nie urośnie”. I poszedł.

Beata przygryzła usta. Śmiech byłby tak cholernie niepedagogiczny…

– I wie pani co? – Anita spojrzała na nią uważnie. – Ja to zrobiłam. Kilka dni później ten z pierwszej znów się do mnie doczepił, jak szłam korytarzem, był z kolegami i zaczął po mnie jechać. I ja to powiedziałam, to, co mi Andrzej powiedział, słowo w słowo powtórzyłam. Żeby pani widziała, jak jego koledzy, tego z pierwszej, wyli ze śmiechu i jaki on był czerwony, jak burak – zakończyła z satysfakcją. – Teraz to obchodzi mnie na korytarzach z daleka. – Poprawiła mankiet kurtki. – No. Więc ja Andrzeja lubię. Jest taki mruk, ale ja też. Ale wobec mnie był zawsze w porządku. – Nagle spojrzała z wyraźnym zaniepokojeniem. – Ale on nie będzie miał u pani kłopotów za to, co powiedziałam, że powiedział? Nie chciałam go wkopać.

– Nie będzie miał kłopotów – obiecała Beata. – Dziś jest oficjalnie dzień wolny, mnie tu oficjalnie nie ma i niczego nie słyszałam.

Anita uśmiechnęła się.

– To fajnie. Bo serio, nie chciałabym, żeby przeze mnie podpadł. A wie pani – dodała nagle, gdy ruszyły znów w stronę przystanku – tak dotąd myślałam, że w sumie nie wiem, czemu on rok temu się za mną wstawił. A teraz mi się przypomniało z podstawówki. Bo chodziłam z nim do podstawówki, tylko byliśmy w innych klasach. I raz na przerwie, to było w szóstej, jakiś chłopak z siódmej się do niego przyczepił, zaczęli się szarpać. A ja tak patrzę i myślałam, że to w ogóle jakiś dzieciak z czwartej czy piątej, bo taki mały był, znaczy Andrzej, no i zaczęłam tamtego odpychać, że co dziecko bijesz, debilu, zaraz cię moim wielkim brzuchem zmiażdżę. No i tamten w końcu go zostawił. A Andrzej patrzy na mnie taki obrażony i mówi: „Sam bym sobie poradził”. To mu pokazałam środkowy palec i sobie poszłam. – Spojrzała na Beatę z namysłem. – Ale może on to pamiętał, znaczy teraz, w liceum. Bo on jest pamiętliwy. Gośka tak mówi. Wie pani, w zeszłym roku Gośka go parę razy tak niefajnie pojechała, razem z Hanką, i jak potem coś miłego zaczęła mówić, to on jej to wypomniał, aż jej się przykro zrobiło.

– Jemu wcześniej pewnie też się przykro zrobiło – mruknęła Beata.

– No, na pewno – zgodziła się Anita. – Gośka z Hanką lubiły tak we dwie się podśmiewać z chłopaków. Wojtka też Gośka tak niefajnie pojechała, jak ją do kina chciał zaprosić. Znaczy ja rozumiem, że on jej się nie podoba i mogła nie chcieć z nim iść, ale mogła to trochę inaczej powiedzieć. O, autobus.

Rzeczywiście, autobus – spóźniony, jak zapowiadała Anita – wreszcie nadjechał. Wsiadły, usiadły obok siebie na wolnych miejscach z tyłu.

– Hance też się Andrzej podoba – rzuciła nagle Anita, patrząc przez okno. – I teraz przez to mają z Gośką kolejny powód do nielubienia się. Iza jest dla Gośki OK, bo Izie się podoba taki Maciek z trzeciej „b”, więc Iza nie wchodzi Gośce w paradę. Hance się podoba jeszcze chłopak Marty, ale on w ogóle na nią nie zwraca uwagi, jest w Martę zapatrzony. A Wojtkowi, jak go Gośka tak pojechała, to się chyba kompletnie odwidziała i teraz zaczął kręcić z taką Kingą z pierwszej „a”, tą z takimi rudymi włosami, ona na przerwach często się z Wojtkiem dzieli kanapkami ostatnio.

– Ty jesteś jak jeden wielki skarbiec informacji – mruknęła Beata z podziwem. – Chyba bardzo uważnie obserwujesz ludzi wokół.

– No – zgodziła się Anita i zerknęła na nią ze smutnym uśmiechem. – Wie pani, jak mało kto na ciebie patrzy, to tobie łatwo patrzeć uważnie na innych, bo nie zauważają, że się ich obserwuje. A ja lubię obserwować ludzi – dodała i znów odwróciła się w stronę okna.

Beata w zamyśleniu przyglądała się drzewom i budynkom, które mijał autobus.

– Normalnie tak o tym nie opowiadam każdemu – odezwała się po chwili Anita, ponownie zwracając się ku Beacie. – Ale czasem mam komuś ochotę powiedzieć, co widzę. Tylko nie mam za bardzo komu. Bo Gośka to zaraz rozpaple każdemu. A Iza sama lubi dużo mówić i nie daje innym dojść do głosu.

– Może Andrzejowi? – podsunęła Beata z rozbawieniem.

– W sumie – mruknęła Anita z namysłem. – Chociaż on chyba sam sporo obserwuje. I też mało mówi. Chyba że Marcinowi, z Marcinem najwięcej gada. I chyba najbardziej go lubi albo w ogóle tylko jego lubi, w sensie w klasie. O, wie pani – dodała z rozbawieniem – Izka ostatnio powiedziała, że Marcin to powinien być dziewczyną, to wtedy Andrzej by się z nim po maturze ożenił i byłby szczęśliwy, bo do końca życia nie musiałby się już do nikogo innego odzywać.

Beata nie wytrzymała, przyłączyła się do śmiechu Anity.

– Coś w tym jest – zgodziła się. – Wysiadamy zaraz.

– Dobra. – Anita wstała i ruszyła za nią do wyjścia. – Ale wie pani, Goście się to bardzo nie spodobało, co Iza powiedziała. Stwierdziła, że Andrzeja trzeba „rozruszać”. Cokolwiek to znaczy.

Autobus zatrzymał się z cichym piskiem. Wysiadły, poprawiły kurtki i szaliki.

– Ale ja tego „rozruszania” to nie widzę – dodała Anita. – Jak Gośka będzie próbowała go „rozruszać”, to Andrzej zwieje przed nią w podskokach moim zdaniem.

Niewykluczone, pomyślała Beata, gdy ruszyły w stronę pomnika.

Iza i Gosia już czekały w ustalonym miejscu, Mateusz, Marta i jej chłopak nadchodzili z drugiej strony. Marta pomachała ręką; za drugą rękę trzymał ją Rafał. Mateusz coś opowiadał, czasem dotykał lewego lub prawego ucha, jakby chciał się upewnić, że aparat wciąż tam jest. Parę kroków za nimi szedł Andrzej.

– No, mówiłam – powiedziała Gosia cicho, szturchając Izę w łokieć. – Dobrze wygląda w garniturze.

Andrzej miał rozpiętą kurtkę; widać było marynarkę i koszulę, i rzeczywiście wyglądał dobrze. Chłopak Marty też, ale chłopaka Marty Gosia nawet nie obdarzyła spojrzeniem, mimo rzuconego w powietrze „No cześć wam”, od razu zajęła się swoim faworytem.

– No cześć – powiedziała, zupełnie innym tonem niż przed chwilą do pozostałych. – No, bardzo ładnie. Ale krawat masz krzywo, daj, poprawię ci.

Krawat nie był krzywo. Krawat był czarny, dobrze zawiązany i wisiał prosto. Niezła jesteś, Gosiu, pomyślała Beata z rozbawieniem.

– Zostaw – powiedział Andrzej z wyraźną irytacją, chwycił Gosię za nadgarstek i stanowczo odsunął jej dłoń od siebie. – Jest prosto, sam go wiązałem i wiem. Pilnuj własnych ciuchów.

No może jednak nie jesteś taka dobra, Gosiu. Chyba go trochę przytłaczasz, uznała Beata. Ale z ciebie, człowieku, to jest jednak słoń w składzie porcelany, dodała pod adresem Andrzeja, który zignorował urażone „Przecież chciałam tylko pomóc!” Małgosi i rozejrzał się wokół.

– Czekamy jeszcze na kogoś? – zapytała Marta.

– Marcin miał być – mruknął Andrzej.

– A po co Marcin? – zdziwiła się Iza. – On nie występuje.

– Nie, ale powiedział, że przyjdzie.

– Oj tam, nie potrzebujemy Marcina – oświadczyła Małgosia wesoło i poprawiła sobie włosy.

– Może ty nie – burknął Andrzej, patrząc na nią z niechęcią.

– A, no tak, ty go potrzebujesz – odparowała Małgosia, chyba trochę już wyprowadzona z równowagi. Spojrzała na Izę, przeniosła wzrok na Andrzeja i oświadczyła nieco jadowicie: – Wiesz co, my tak doszłyśmy do wniosku, że powinieneś się z Marcinem ożenić, to mógłbyś do końca życia już się do nikogo więcej nie odzywać.

Anita parsknęła cichym śmiechem, Iza zachichotała. Beatę zatkało; to było jednak dość… obraźliwe, w takiej formie, tak rzucone prosto w twarz i publicznie. Ale jeśli Gosia spodziewała się jakiegoś zakłopotania, tłumaczenia czy obrażonej reakcji ze strony zaatakowanego, to się zawiodła – Andrzej spojrzał na nią spokojnie, niemal z zaciekawieniem, uśmiechnął się lekko i powiedział:

– Niezła myśl. Rozważę.

Mina Anity mówiła, że dziewczyna się świetnie bawi. Mina Gosi sugerowała coś zupełnie odwrotnego.

– Dosyć wzajemnych uprzejmości – ucięła Beata. – Idziemy na próbę. Andrzej, idziemy, Marcin nas znajdzie.

Próba poszła dobrze. Dopracowali jeszcze tempo wchodzenia i wychodzenia osób z kolejnych klas, sprawdzili sprzęt, przestawili parę krzeseł. Gotowe. I jeszcze trochę czasu w zapasie. Goście dopiero zaczynali się schodzić.

– Cześć, jestem – odezwał się Marcin, podchodząc do grupki z drugiej „b”, która stanęła z boku, by złapać oddech po próbie. Podał rękę Andrzejowi i wyjaśnił: – Zaspałem, przepraszam. Ale jestem. Jeszcze sporo osób z naszej klasy idzie – dodał, patrząc na Beatę. – Nie wystawimy pani, niech się pani nie martwi, będzie frekwencja.

– Dzięki. – Beata uśmiechnęła się. Kochane dzieciaki, można na nie liczyć.

– Gośka – mruknęła za jej plecami Iza. – Zobacz, pojawiła się wreszcie pani Weredecka.

– Dziewczyny – powiedziała ostro Beata, oglądając się; złośliwy chichot Izy i Gosi z miejsca ucichł.

Goście dalej nadchodzili. Beata zauważyła sporo rodziców ze swojej klasy. O, rodzice Anity, którzy właśnie pomachali córce.

– Jezu, tata i mama znowu mi robią wiochę – jęknęła cicho Anita. – Ja nie mogę. Tata mi od tygodnia gada te swoje hasła motywujące, które tak lubi, wie pani, „jesteś tym, w co wierzysz”, „myśl jak zwycięzca” i inne takie, załamać się można. Dlatego nie chciałam z nimi tu jechać.

Jakie to straszne mieć szesnaście lat, pomyślała Beata współczująco. Rodzice chcą zrobić dla ciebie coś dobrego, a ty jesteś zła, bo robią ci obciach. Jak to dobrze, że szesnaście lat człowiek ma tylko raz w życiu.

Odwróciła się i spojrzała na swoje dzieciaki. Galowe sukienki. Garnitury. Porządnie uczesani, dziewczyny delikatnie podmalowane, nic, co wywołałoby potem pretensje starego. Trochę podenerwowani, przynajmniej niektórzy.

– Ty, Andrzej – odezwała się Anita. – Masz jakiś liść za kołnierzykiem.

Andrzej uniósł rękę do szyi.

– Nie, w lewo – podpowiedziała Anita. – Ty, pochyl się, to ci wyjmę, bo tak to będziesz do świąt szukał.

Andrzej się pochylił, Anita wyjęła liść.

– Dzięki.

– Spoko. Ej, ludzie, weźcie sobie sprawdźcie, czy wam też nie powlatywały – poradziła. – Spod tych drzew co chwila spadają.

Jesień, pomyślała Beata. Ostatnie liście wciąż spadają.

Ale, swoją drogą, jakim pełnym urazy spojrzeniem Małgosia obdarzyła przed chwilą tę dwójkę – Anitę, która wyjęła Andrzejowi liść zza kołnierza i Andrzeja, który bez sprzeciwu na to pozwolił.

– No dobra, na miejsca i pełne skupienie – zarządziła Beata. – Za kilka minut zaczynamy. Jak się gdzieś pomylicie, to pamiętajcie, nie poprawiać, lecieć dalej, nikt nie będzie wiedział, że cokolwiek jest nie tak.

– Jezu, ale mam tremę – mruknęła Marta.

– Trema to moje drugie imię – przyłączyła się Iza.

– Będzie fajnie – zapewniła Małgosia. – Będziemy najlepsi!

Kilka minut później, gdy sekretarz komitetu organizacyjnego witał gości, Beata wzięła głęboki oddech, powtórzyła w myślach kilka razy: „Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze” i… przez całą uroczystość wstrzymywała oddech, pewna, że zaraz coś jednak się schrzani.

Ale się nie schrzaniło. Poszło dobrze. Bardzo dobrze. A jej klasa naprawdę wymiatała.

Może jestem stronnicza, pomyślała Beata, gdy wyprowadzano sztandar. Ale jednak druga „b” podniosła poprzeczkę, że hej.

Wiersze wyszły świetnie. O tym, że Iza zgubiła dwie linijki, a Mateusz powtórzył jedną, wiedzieli tylko oni. Ale się dzieciaki nie zatrzymały, nie poprawiały, to grunt.

Deklamacja Gosi wywołała gromkie brawa. Gosia dygnęła niczym bohaterka dziewiętnastowiecznej powieści.

Anita podczas śpiewania cały czas twardo patrzyła tylko na Beatę. Tak się umówiły – żeby Anita się nie rozpraszała, nie stresowała i nie musiała myśleć, gdzie patrzeć. Patrzyła na Beatę i śpiewała, pięknie i z uczuciem, i nie szarpała skraju bluzki ani paska od spódnicy, tak jak robiła to na próbie.

Andrzej na próbie przeczytał swoją prezentację dość na odwal, sucho i monotonnie, z zegarkiem w ręku, by kontrolować, ile mu to zajmie. Na pytanie, czemu czyta, jakby mieli go zaraz powiesić, uśmiechnął się lekko i stwierdził, że na próbach nie chce mu się wysilać. Wysili się w poniedziałek. No i rzeczywiście – teraz się wysilił. Więcej mówił, niż czytał, wpadł w ten sposób opowiadania, który nieraz uruchamiał mu się na lekcjach, choćby na wprowadzeniu do oświecenia. Nawet dyrektor, który na informację „Andrzej Weredecki ma prezentację” zareagował w zeszłym tygodniu kwaśnym „No tylko jego mi tu brakowało”, a dziś, gdy Andrzej stanął przy mównicy, patrzył podejrzliwie – teraz słuchał z wyraźnym zaciekawieniem.

Gdy Anita wyszła po raz trzeci, dostała brawa, zanim zaczęła śpiewać. A po zakończeniu „Warszawianki” siedząca obok Michalina mruknęła:

– Beata, daj chusteczkę. Ja się przez tę małą poryczałam.

Nie tylko ty, pomyślała Beata z satysfakcją, zerkając na niektórych gości. No widzisz, Anito, rozwaliłaś system. I to bez figury modelki.

Po zakończeniu oficjalnej części zebrała swoją grupkę w jednym miejscu.

– Jestem z was tak ogromnie dumna, że brak mi słów – oświadczyła. – I ogromnie, ogromnie dziękuję, że się tego podjęliście. Było super, jesteście wspaniali i po prostu jestem z was dumna.

– Pomyliłam się – mruknęła Iza przepraszająco.

– No, ja też – dodał Mateusz.

– I jak widzicie, nie ma to żadnego znaczenia – podsumowała Beata radośnie. – Było wspaniale. Byliście wspaniali, wszyscy razem i każde z was z osobna.

– Anita była boska – wtrąciła Małgosia. – Pani pedagog się rozbeczała na „Warszawiance”, widziała pani? Pan Halecki też pociągał nosem, ale pewnie się nie przyzna.

Beata uściskała ich, zanim zaczęli się rozchodzić. Izę, która odpowiedziała mocnym uściskiem. Anitę, której rodzice się dołączyli i znów „robili wiochę”, chwaląc córkę. Mateusza, który mruknął: „Ale się cieszę, że się odważyłem”. Martę, która miała łzy w oczach, „To przez te piosenki Anity, tak pięknie je zaśpiewała”. Małgosię, która po przytulankach jakoś nie spieszyła się z odejściem.

– Chodź tu – zażądała Beata, patrząc na Andrzeja. – Ty też sobie zasłużyłeś, nie uciekniesz przeznaczeniu.

Dał się uścisnąć, ale szybko się odsunął.

– Dobrze, że jest pani zadowolona – mruknął.

– Jestem przeszczęśliwa – zapewniła Beata i odwróciła się, bo poczuła na ramieniu dłoń. Za nią stała pani Weredecka.

– Mogę panią na chwilę poprosić? – zapytała pani Weredecka. – Mąż chciałby panią poznać, a jeszcze tam rozmawia ze znajomymi z pracy. Podejdzie pani z nami?

Beata była ciekawa tego męża łamanego na ojca łamanego na „skończonego gnoja”, więc chętnie się zgodziła. Pani Weredecka wzięła ją pod ramię. Tuż za nimi szedł Andrzej – i szła Małgosia.

– A ty co? – usłyszała za swoimi plecami Beata. Andrzej był najwyraźniej niezadowolony. – Po co za nami idziesz?

– Bo ja też chcę poznać pana komendanta – odparła Małgosia bardzo zadowolonym tonem. – Mogę, prawda, proszę pani? – zapytała, zbliżając się do pani Weredeckiej, która natychmiast zapewniła, że oczywiście, oczywiście.

Jak cię wyrzucą drzwiami, Małgosiu, to ty wejdziesz oknem, pomyślała Beata z rozbawieniem. A jak zamurują okno, wciśniesz się kominem albo przez kontakt.

Wśród zaproszonych gości było kilku wyższych oficjeli z wojska i policji, sądząc po mundurach i po tym, jak skakali wokół nich inni ludzie. Pani Weredecka podeszła do jednego z umundurowanych mężczyzn i powiedziała:

– Władziu, pozwól na moment, to jest wychowawczyni Jędrka.

Mężczyzna, który odwrócił się, podszedł parę kroków i spojrzał na Beatę, był wysoki, mocno zbudowany, z nieco pobrużdżoną twarzą. Szpakowata, gęsta czupryna, dość krótko ścięta. Jasnoniebieskie oczy, krzaczaste czarne brwi, wąskie usta, prosty nos. Ile mógł mieć lat? Wyglądał na pięćdziesiąt kilka, może sześćdziesiąt. Miał w sobie to coś, co Beacie zawsze się kojarzyło z mundurowymi – jakąś surową, przyczajoną siłę. Wyglądał trochę groźnie. Można sobie wyobrazić, że gdy się złościł, budził lęk.

W gruncie rzeczy gdyby nie wiedziała, kim jest, i tak by odgadła. Podobieństwo do Andrzeja – a raczej podobieństwo Andrzeja do niego – było uderzające, mimo różnicy lat.

Trzeba chwycić byka za rogi, pomyślała Beata i wyciągnęła rękę.

– Dzień dobry. Beata Wojciechowska, uczę pana syna polskiego.

Ujął jej dłoń. Uścisk miał mocny, spojrzenie bardzo uważne.

– Władysław Weredecki – przedstawił się, pochylił, pocałował ją w rękę i dodał, prostując się: – Miło mi wreszcie panią poznać.

Beata miała mieszane uczucia co do całowania w rękę. Momentami wydawało się to takie przestarzałe, śmieszne, protekcjonalne; niekiedy bywało obrzydliwe – na przykłady gdy stary całował w rękę żeńską część kadry w czasie Dnia Kobiet, wszystkie dziewczyny zaraz sobie dyskretnie wycierały dłonie w ubranie. Czasem jednak było to całkiem przyjemne doświadczenie – jak teraz, bo komendant zrobił to jakoś tak ładnie i nienachalnie.

– Żona dużo o pani opowiada – powiedział. – Bo ten – wskazał głową na stojącego obok Andrzeja – to w domu prawie nic nie mówi. O tym, że będzie dziś występował, też słowem nie pisnął.

Andrzej miał pochmurną minę. Trzymał ręce w kieszeniach kurtki, patrzył gdzieś w bok, ale teraz, na słowa komendanta, rzucił ojcu raczej niechętne spojrzenie.

– Nic nie wiedzieliśmy – potwierdziła pani Weredecka. – Mówił tylko, że klasy mają przyjść i że na galowo. – Wyciągnęła rękę i pogłaskała syna po ramieniu. – Może sobie pani wyobrazić, jakie to było zaskoczenie i duma, gdy nagle patrzymy, a tu Jędrek wychodzi i zaczyna występować. Pięknie mówiłeś, Jędrek.

Andrzej wcale nie wydawał się zadowolony z komplementu.

– Niech mama da spokój – powiedział cicho.

– Sam to wszystko przygotował – wtrąciła Beata. – Pomysł, zdjęcia, tekst.

– To już wiadomo, czemu siedziałeś tak po nocach – stwierdził pan Weredecki i spojrzał na Beatę. – Myślałem, że jakąś pałę dostał i wkuwa, żeby poprawić, zanim się dowiemy. Ale ty lubisz tak wszystko w sobie kisić, co, Jędrek? – dodał z rozbawieniem. – Ale przynajmniej miał człowiek miłą niespodziankę. No, chodźcie tu oboje.

Ujął Beatę pod ramię, drugą ręką wziął za ramię Andrzeja i podprowadził ich do drupki mundurowych.

– Panowie – odezwał się – pozwólcie, to jest pani profesor Beata Wojciechowska. To jej uczniowie występowali.

– Część uczniów – poprawiła szybko Beata, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Mundurowi zaczęli podawać rękę, niektórzy też całować w dłoń, przedstawiać się.

Wylądowałam wśród VIP-ów, pomyślała Beata z mieszaniną rozbawienia i lekkiej dumy. Kierownik posterunku w Białym Borze, kierownik posterunku w Bornem Sulinowie, jakiś generał w stanie spoczynku, komendant straży pożarnej, paru innych, których nazwisk i stopni Beata nie była w stanie spamiętać. No, mam nadzieję, że stary patrzy, jak bryluję wśród wysoko postawionych mundurowych, może to mu napędzi stracha i na najbliższej radzie nie będzie się tak głupio mnie czepiał.

– A to jest mój syn – powiedział komendant Weredecki; w jego głosie drgnęło coś czułego i dumnego. – Andrzej. No chodź tu, Jędrek, pokaż się panom, jak wyrosłeś.

Położył Andrzejowi rękę na karku i przyciągnął. Andrzej był wyraźnie niezadowolony.

– To twój syn tak ładnie mówił? – zapytał z podziwem ten generał w stanie spoczynku, splatając dłonie na pokaźnym brzuchu opiętym mundurem. – No, dziecko, ładnie było, bardzo ładnie. Pani komendantowej też pogratulować takiego chłopaka.

– Jesteśmy z niego bardzo dumni – zapewniła pani Weredecka, ujmując syna pod ramię. Promieniała. W przeciwieństwie do Andrzeja, który miał taką minę, jakby chciał jak najszybciej stąd pójść.

– Duże ci się chłopaczysko zrobiło – dorzucił kierownik posterunku z Bornego Sulinowa. – Jak ostatnio go widziałem, to jeszcze taki karzełek był. – Uniósł rękę na wysokość swoich bioder. Pozostali się roześmiali.

To jest jedna z tych gorszych rzeczy w byciu nastolatkiem, pomyślała Beata współczująco, zerkając na jeszcze bardziej ponurego Andrzeja. Wszyscy widzą, że się zmieniasz i z reguły nie zapomną ci o tym przypomnieć. Dla niej samej uwagi mamy „a wtedy to taka mała byłaś” miały wzruszający posmak – teraz. Dziesięć lat temu doprowadzały do szału.

Po kilku komentarzach z serii „jak te dzieci rosną” i „człowiek się starzeje od samego patrzenia, jak się pozmieniali w ciągu roku” nastąpiła krótka cisza, w której najwyraźniej Małgosia zobaczyła swoją szansę.

– Proszę pani, a ja? – spytała, przysuwając się do pani Werdeckiej. – Przedstawi mnie pani?

– Oj, kochanie, przepraszam. – Mama Andrzeja ujęła ją za rękę. – A jak ty się nazywasz, przypomnij mi?

Ładnie powiedziane „Nie mam pojęcia, kim jesteś”, pomyślała Beata.

– Małgorzata Jankowska – odparła dziewczyna poważnym tonem. – Jestem koleżanką Andrzeja z klasy i przewodniczącą samorządu szkolnego.

Pani Weredecka przedstawiła Małgosię towarzystwu.

Faceci to jednak zawsze będą faceci, uznała Beata, obserwując z rozbawieniem mundurowych. Na jej widok zrobili coś podobnego, ale na widok szesnastoletniej dziewczyny, szczupłej, w obcisłej biało-czarnej sukience, z rozpuszczonymi blond włosami – zrobili to znacznie bardziej. Prostowane plecy, wciągane brzuchy, szerokie uśmiechy. Małgosia była w swoim żywiole, ściskała podawane sobie dłonie i uroczo dygała. Wszyscy na nią patrzyli.

Wszyscy poza Andrzejem, który na wejście Gosi zrobił minę „rany boskie”, a teraz patrzył gdzieś w bok.

To będzie bardzo trudny podbój, Gosiu, stwierdziła Beata ze współczuciem – po części skierowanym do Gosi, a po części do Andrzeja. Sama nie wiedziała, komu w tym momencie współczuje bardziej.

Po wymianie jeszcze paru uprzejmości jeden z mundurowych – jakiś pułkownik? – rzucił: „No, panowie, trzeba zbierać żony i na obiad” i wszyscy zaczęli się rozchodzić. Komendant Weredecki spojrzał na Beatę i zapytał:

– Gdzie pani profesor mieszka?

Zabawne było to „profesor”. Teoretycznie stary naciskał, żeby uczniowie tak się zwracali do nauczycieli, ale nikt tego nie przestrzegał, chyba że w rozmowach ze starym właśnie. Beata podała swój adres.

– To odwieziemy panią – oświadczył pan Weredecki i spojrzał na żonę. – Prawda, Jadzia? To nawet po drodze.

– Proszę nie robić sobie kłopotu – zaczęła Beata, ale pani Weredecka natychmiast przerwała:

– Ale to żaden kłopot, oczywiście, że panią odwieziemy. Taki miała pani intensywny dzień i taką odpowiedzialność. Pewnie już chce pani odpocząć. Prawda, Jędrek, podwieziemy twoją wychowawczynię.

– Jasne – mruknął Andrzej, ale tym razem w jego spojrzeniu pojawiło się coś życzliwego. – Autobusy teraz rzadko jeżdżą.

– Ojej, mogę się też zabrać? – zapytała Małgosia błagalnie. – One rzeczywiście strasznie rzadko jeżdżą, a mnie już tak nogi w tych szpilkach bolą!

Na poparcie swoich słów uniosła nieco nogę. Bardzo zgrabną nogę w cielistych rajstopach i pantoflu z niezbyt wysokim obcasem. Kilku oficjeli, którzy jeszcze nie odeszli, przyjrzało się tej nodze z wielkim uznaniem.

Andrzej nogę Gosi zignorował.

– Trzeba było wziąć buty na zmianę – mruknął nieżyczliwie.

– Też coś, buty na zmianę – ofuknęła go pani Weredecka. – Tylko mężczyzna może coś takiego wymyślić. Śliczne buty, Małgosiu. A gdzie ty, kochanie, mieszkasz?

Małgosia podała adres. Cóż, to było w nieco innym kierunku niż mieszkanie Beaty. Ciekawe, co teraz.

– Władziu, podwieziemy też koleżankę Andrzeja? – poprosiła pani Weredecka. – Tak ładnie dziewczyna recytowała, a teraz ma się tak męczyć?

Pan Weredecki spojrzał na Małgosię, która posłała mu swój piękny uśmiech, odsłaniający białe zęby i odrobinę górne dziąsła. Potem spojrzał na syna, który zaczął przypominać chmurę gradową, i sam się uśmiechnął.

– Podwieziemy – zdecydował. – Do obiadu mamy jeszcze sporo czasu. Chodźcie.

Małgosia najwyraźniej miała niezły zmysł strategiczny, bo gdy ruszyli do samochodu, szła pomiędzy rodzicami Andrzeja i coś opowiadała. Beata zrównała się z idącym za nimi Andrzejem.

– Masz na twarzy wypisane „Chcę stąd uciec” – powiedziała cicho, z rozbawieniem. Zerknął na nią i uśmiechnął się lekko.

– Tak widać?

– Bardzo widać.

Gdy doszli do ciemnozielonego samochodu, pan Weredecki spojrzał na żonę.

– Jadzia, usiądziesz z tyłu? Panią profesor chyba posadzimy z przodu.

– Pewnie, pewnie – zgodziła się pani Weredecka. – A my sobie w trójkę usiądziemy z tyłu.

Sądząc po minie Andrzeja, właśnie sobie uświadomił, co go czeka.

– Może ja usiądę z przodu? – zaproponował szybko.

Komendant wbił w niego surowe spojrzenie i równie surowym tonem odparł:

– I co, ty sobie będziesz wygodnie siedział z przodu, a dorosła kobieta będzie się ściskać z tyłu? Siadasz z tyłu, Jędrek, bez dyskusji. Pani profesor siądzie z przodu – zakomenderował i otworzył jej drzwi od strony pasażera.

– Chodź, chodź – podchwyciła pani Weredecka. – Wsiadaj, a ty, Małgosiu, z tamtej strony, weźmiemy Jędrka w środek.

To był dość komiczny widok: uradowana tym pomysłem Małgosia, przybity tym pomysłem Andrzej i wyraźnie zadowolona z własnego konceptu pani Weredecka. Beata wsiadła, zapięła pas i rzuciła okiem we wsteczne lusterko. Małgosia i Andrzej wyglądali razem naprawdę ładnie. I mieli naprawdę całkowicie różne humory.

– To najpierw odwieziemy młodą damę – zdecydował pan Weredecki, uruchamiając silnik. – Jeśli pani pozwoli – dorzucił, spoglądając na Beatę. – To stąd bardziej po drodze.

Beata się zgodziła i przez całą drogę spoglądała w lusterko, by obserwować sytuację na tylnym siedzeniu. Małgosia rozmawiała z panią Weredecką; opowiadała o przygotowaniach do uroczystości i zachwycała się wystąpieniem Andrzeja. Sądząc po minie jego matki, idealnie trafiła z tematem rozmowy.

Andrzej patrzył uparcie przed siebie. Kiedy mama poklepała go po kolanie, nie zareagował. Chwilę później Małgosia pochyliła się ku pani Weredeckiej, z miłym „Przepraszam, może pani powtórzyć?”, i oparła się dłonią o kolano Andrzeja; to zostało przyjęte zupełnie inaczej, Andrzej stanowczym ruchem zsunął jej rękę ze swojej nogi. Był wyraźnie zirytowany. W pewnej chwili napotkał wzrok Beaty w tylnym lusterku; skrzywił usta w czymś, co przypominało zrezygnowany uśmiech, uniósł brwi i pokręcił głową.

W tym momencie Beata uznała, że jego żałuje bardziej. Chłopak się wyraźnie męczy z tym okazywanym przez Małgosię zainteresowaniem.

Gdy podjechali pod blok Gosi, pani Weredecka oświadczyła:

– Wysiadamy, Jędrek, ty też, odprowadzimy Małgosię do klatki.

Andrzej westchnął, ale nie zaprotestował.

– „Jędrek”, to fajne – powiedziała Małgosia, odpinając pas. – Mogę tak do ciebie mówić?

Andrzej spojrzał na nią ponuro.

– Nie – odparł twardo i wysiadł za swoją mamą.

– Widzi pani – mruknął pan Weredecki, gdy Małgosia też wysiadła. – Taki z niego jeszcze słoń w składzie porcelany.

Beata spojrzała przez okno. Andrzej znów był w środku, mama trzymała go pod rękę z jednej strony, Gosia szła obok z drugiej.

– Taki trochę z niego dzikus – odezwał się po krótkiej chwili pan Weredecki. – Czasem myślę, że najchętniej to by się gdzieś z książkami schował i przez miesiąc do nikogo nie odzywał.

– Nie każdy lubi tłumy ludzi – powiedziała Beata spokojnie.

– Nie, nie każdy – zgodził się komendant. – Ja w sumie też nie. Ale też się tak zupełnie od ludzi odcinać nie można.

Tamta trójka stanęła przed jedną z klatek schodowych i rozmawiała. To znaczy mama Andrzeja i Małgosia rozmawiały. Andrzej wyglądał pomiędzy nimi jak ponury wykrzyknik.

– Cieszę się, że panią poznałem – podjął komendant. – Żona ciągle o pani wspomina i chwali. Jędrek w sumie też. – Tak – potwierdził z lekkim uśmiechem, gdy Beata, zdziwiona, spojrzała na niego. – Nie tak wprost, sam z siebie, z niego się zrobił w ostatnich latach taki mruk, że wołami trzeba wyciągać informacje. Ale żona potrafi, siada z nim i jakimiś swoimi sposobami wyciąga, kawałek po kawałku, co w szkole, co na lekcjach. I potem mi opowiada. Jędrek bardzo panią lubi.

– Ja też go lubię – odparła Beata.

– Cieszę się. – Pan Weredecki spojrzał przed siebie. – To jest dobry chłopak, wie pani. Mądry, sam przecież widzę. Tylko taki dzikus. Albo sam, albo z Marcinem, dobrze chociaż jeszcze, że ma tego Marcina, bo inaczej by pewnie cięgiem sam w pokoju siedział i tylko czytał. Ja nie mówię, że to złe, że czyta – dodał szybko, odwracając się w kierunku Beaty. – Tylko ile można czytać, pożyć trochę też trzeba.

– Andrzej jest bardzo oczytany – zwróciła uwagę Beata. – I bardzo inteligentny.

– Tak – zgodził się pan Weredecki i przeniósł wzrok na kierownicę. – Widzę. Choćby po dzisiejszym. Powiem pani, że w szoku byłem. Ten dzikus słowem nie wspomniał, że ma jakieś wystąpienie. Jak zobaczyłem, że wchodzi na tę mównicę, to się w pierwszej chwili aż przestraszyłem, że jakiś głupi dowcip chce zrobić – przyznał z zakłopotaniem. – A potem patrzę i słucham, a ten mówi, i to tak od siebie mówi, a nie, że tępo czyta z kartki. Ładnie mówił. Mój poprzedni zwierzchnik, poprzedni komendant powiatowy, pani go nie widziała, bo po zakończeniu musiał szybko wracać do domu, on mnie szturcha w ramię i mówi: „Władek, to twój syn? Jak on ładnie mówi”. Dumny byłem, jak go tak słuchałem. – Spojrzał znów na Beatę. – I mówi pani, że sam to przygotował?

– Zupełnie sam – zapewniła. – Mnie przyniósł do zaakceptowania gotowy materiał, niczego nie musieliśmy poprawiać ani zmieniać.

Komendant pokiwał głową z lekkim uśmiechem.

– Cieszę się – powiedział spokojnie, ale w jego głosie ponownie pojawiła się ta nuta, którą dało się wychwycić wcześniej podczas prezentacji przed mundurowymi. – To jest w ogóle dobry chłopak, ale wie pani, w tym wieku… to chłopaki potrafią mieć różne głupie rzeczy głowach. – Pokiwał głową i przeniósł znowu wzrok na kierownicę. – Dziewczyny to pewnie inaczej, ale nastoletnich chłopaków trzeba czasem trzymać twardą ręką, żeby problemów nie było.

Beata zerknęła na niego z mieszaniną zdziwienia i zaciekawienia.

– I trzyma go pan tak twardą ręką? – Nie mogła się powstrzymać od tego pytania.

Komendant wzruszył ramionami.

– Jędrek zna zasady – mruknął. – Wie, gdzie są granice. Czasem próbuje je przekraczać, jak każdy chłopak w jego wieku. A ja pilnuję, żeby nie przekroczył ich tak, by miał potem żałować, on czy my, ja i żona.

Biorąc pod uwagę jego zawód, pomyślała Beata, i pewne uwagi Andrzeja, to jednak musi być dość surowe pilnowanie.

– Ale się tam rozpaplali – powiedział pan Weredecki z rozbawieniem, pochylając się trochę nad kierownicą i patrząc w okno po stronie Beaty. – Żonie się chyba ta koleżanka Jędrka spodobała. – Wyprostował się i popatrzył na Beatę. – Chciałem też podziękować, że mu, Jędrkowi, tak pani te książki pożycza. Zawsze wiem, które są od pani, bo trzyma je osobno na regale i nigdy ich nie czyta przy jedzeniu. – Westchnął i pokręcił głową. – Nie mogę go oduczyć tego czytania przy jedzeniu, gdzieś tam ciągle na kolanie trzyma książkę. Jak uzależniony. Ale – wzruszył ramionami – lepiej to niż coś innego. To mu się przynajmniej w szkole przyda.

Andrzej stał z rękami w kieszeniach kurtki. Małgosia z panią Weredecką ciągle rozmawiały, śmiały się.

– Lubię mu pożyczać książki – przyznała Beata. – Potrafi zagłębić się w sens i ma wiele ciekawych spostrzeżeń.

Pan Weredecki pokiwał głową.

– Tak, nie jest głupi – zgodził się. – Umie myśleć. Tylko to jeszcze w sumie straszny dzieciak. Niech pani spojrzy, teraz wygląda, jakby był ciężko obrażony, bo go dwie baby zamęczają.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc na tamtą trójkę. Małgosia żywo gestykulowała, mama Andrzeja uśmiechała się i coś mówiła, Andrzej kręcił głową.

– Pani profesor – odezwał się naraz komendant innym głosem, poważniej i jakby… ostrożniej. – Jeszcze jedno.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Słucham.

Komendant rzucił jej uważne spojrzenie i znów wbił wzrok w szybę.

– Gdyby się kiedyś zdarzyło… rozumie pani, kiedyś… że wasz dyrektor będzie się niestosownie zachowywał, coś mówił czy robił… Rozumie pani. To proszę powiedzieć.

Beata otworzyła szeroko oczy.

– Ja wiem, kobiety nie lubią o tym mówić, bo się wstydzą. – Komendant nie odrywał oczu od szyby. – Zwłaszcza mężczyznom nie lubią. Ale pani nie musi mnie mówić, niech pani porozmawia z moją żoną. Kobietom między sobą jest o takich rzeczach łatwiej. Pani powie mojej żonie, ona mnie powie, ja załatwię sprawę. Nie musi pani nigdzie nic zgłaszać, jeśli się pani wstydzi czy coś. To pójdzie nieoficjalną drogą, przeze mnie, pani będzie zupełnie poza tym.

– Sugeruje pan… – zaczęła, ale przerwał jej spokojnie:

– Nie sugeruję. Mówię tylko. Nie, że się zdarzy, ale że… no, bywa. Wie pani – dopiero teraz na nią spojrzał – Zbyszek to nie jest zły człowiek, tylko czasem taki… bezmyślny. Jego coś bawi i myśli, że dla kobiety to też jest zabawne. Czasem coś powie, co nie powinien, albo coś zrobi, a też nie powinien. I potem taka dziewczyna się męczy i dręczy, a on po prostu powinien wyraźnie raz dostać po łapach, tak ostrzegawczo, i byłby spokój.

Dopiero po chwili Beata zorientowała się, że „Zbyszek” oznacza dyrektora. I pewne elementy ułożyły się wyraźniej: Michalina, ostrzegająca, że stary miewa czasem „wędrujące rączki”. Pani pedagog, którą dyrektor parę razy klepnął w pośladek podczas jakiejś rozmowy w gabinecie przy innych nauczycielach. „Żarcik taki”. Mało subtelne spojrzenia rzucane przez starego w dekolty nauczycielek. Równie mało subtelne obcinanie wzrokiem pośladków i nóg młodszych kobiet.

„Obleśny dziad” – hasło, które miało się w głowie od początku pracy w tej szkole, teraz stało się jeszcze wyraźniejsze.

– Więc gdyby cokolwiek się wydarzyło, to proszę z moją żoną porozmawiać – podsumował komendant. – A ja już będę wiedział, co zrobić, żeby uporządkować sytuację.

– Dziękuję – powiedziała Beata. Komendant spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.

– Cieszę się, że panią poznałem – powtórzył. – I że ten mój mały dzikus ma taką wychowawczynię. – Rzucił okiem w kierunku okna. – No wreszcie skończyli. Niech pani spojrzy – dodał z rozbawieniem – Jędrek ma taką minę, jakby go przez wyżymaczkę przepuścili.

Andrzej szedł z mamą do samochodu, rzeczywiście z miną człowieka, którego coś porządnie wymęczyło. Gdy oboje wsiedli, pan Weredecki rzucił przez ramię:

– I co, nagadały się dziewczyny? Myśleliśmy, że już nigdy nie wrócicie.

– Ta Małgosia to urocza dziewczyna – powiedziała pani Weredecka ciepło. – I tak ładnie opowiada. I śliczna jak obrazek.

– No co, Jędrek, a ty co powiesz? – drążył jego ojciec.

– Gośka za dużo gada – mruknął Andrzej z niechęcią. – Nadaje jak radio, bez opamiętania.

Pan Weredecki roześmiał się, kręcąc głową, i uruchomił silnik. Pani Weredecka uśmiechnęła się i ujęła syna za rękę.

Może Anita miała rację, pomyślała Beata. Z tego „rozruszania” chyba nic nie będzie. Gosia Andrzeja przytłacza swoją żywiołowością i ekstrawertyzmem. Ona jest na zewnątrz, on – do wewnątrz. Ani jedno, ani drugie nie jest lepsze czy gorsze, po prostu postawione obok siebie – zupełnie nie mogą się spotkać.

Pani Weredecka odezwała się z tyłu parę razy – pytała Beatę o wrażenia po roku mieszkania w Białym Borze, o plany na święta, o plany na resztę dnia.

– A my mamy ten oficjalny obiad męża – powiedziała, gdy Beata na pytanie o popołudnie wyjaśniła, że ma zamiar posiedzieć w fotelu z książką i się polenić. – O której, o czternastej, prawda, Władziu?

– Tak.

– No właśnie. Tylko panią odwieziemy i zaraz jedziemy. Tam są zawsze znajomi męża z pracy, bardzo mili ludzie, z żonami, czasem z dziećmi. Taki uroczysty obiad służbowy z okazji święta.

– To wysadzicie mnie gdzieś po drodze – odezwał się Andrzej. – Mogę wysiąść z panią Beatą i wrócę do domu na piechotę.

– Ale ty jedziesz z nami, Jędrek – zwróciła mu uwagę jego mama.

– Jak to „jadę”? – W głosie Andrzeja zabrzmiało bardzo nieprzyjemne zaskoczenie.

– No jedziesz, jedziesz – potwierdziła. – Całą rodziną jedziemy.

– W zeszłym roku nie jechałem – stwierdził obronnie.

– Bo w zeszłym roku byłeś dzieciuchem i nie było co cię ciągać – odezwał się pan Weredecki z pewnym rozbawieniem. – A teraz zrobił się z ciebie kawał chłopa, do tego pogwiazdorzyłeś sobie na tej mównicy, to chcemy cię pokazać i się tobą pochwalić.

– No właśnie – zgodziła się pani Weredecka i ujęła dłoń Andrzeja w obie ręce. – I tak elegancko wyglądasz w tym garniturze, widzisz, dobrze, że się uparłam na rozpoczęcie roku, żeby kupić nowy i trochę większy, teraz już jest w sam raz. Miło mi będzie pokazać znajomym taty, jakiego mam przystojnego, dużego syna.

– Ja się umówiłem z Marcinem – powiedział Andrzej; nawet nie starał się ukryć irytacji. – Na trzecią. Nie chcę nigdzie iść na żaden obiad.

– Jędrek, bez dyskusji. – Głos komendanta był surowy. – Jedziesz z nami. Marcin sobie bez ciebie poradzi.

– Ale ja nie chcę.

– Jędrek – powtórzył jego ojciec; tym razem ton był twardy i zdecydowanie nieprzyjemny. – Powiedziałem wyraźnie, bez dyskusji. Dociera?

We wstecznym lusterku widać było, jak Andrzej odwraca głowę w bok, do okna.

– Dociera – burknął.

Czyli tak wygląda to „trzymanie twardą ręką”, pomyślała Beata i zerknęła znów we wsteczne lusterko. Na twarzy Andrzeja widać było powstrzymywaną złość. Biedny dzieciak. Można zrozumieć, że wolał spotkanie z przyjacielem niż nudny obiad z gromadą służbowych znajomych ojca. Zwłaszcza że pierwszą część wolnego dnia miał już i tak zabraną przez szkolne obowiązki.

Tego tonu to się można przestraszyć. Zerknęła na komendanta, który, niewzruszony, prowadził samochód. On nawet nie musi krzyczeć. Powie coś tym tonem, spojrzy groźnie – i już się człowiekowi robi nieprzyjemnie. Zwłaszcza gdy tym człowiekiem jest szesnastoletni syn.

Nie wiem, czy go lubię, przyznała Beata sama przed sobą, znów zerkając na kierowcę. Jest uprzejmy, kulturalny, taki z szacunkiem, ale nie podoba mi się jego sposób załatwiania spraw z własnym synem. Mógł to powiedzieć inaczej, milej, mniej tak… tak „ja tu rządzę”. Mój tata by tak nie powiedział; wyjaśniłby, że to ważne, że zależy im z mamą, żebym z nimi poszła, że coś tam, ale nie takie „ma być tak, jak powiedziałem i nie masz prawa do dyskusji, nawet do wyrażenia niezadowolenia”.

Pani Weredecka właśnie mówiła Andrzejowi łagodnie, żeby się nie martwił, może zadzwonić do Marcina do domu z restauracji, tata poprosi, żeby mu pozwolili skorzystać z telefonu. Nawet jeśli Marcina jeszcze w domu nie ma, to jego babcia zawsze jest i odbierze.

Andrzej dalej milczał, dalej wyglądał na wściekłego i dalej uparcie patrzył przez okno.

– Jędrek, matka do ciebie mówi – odezwał się pan Weredecki ostro, aż Beata się wzdrygnęła.

Andrzej spojrzał na fotel kierowcy zdecydowanie nieprzyjaźnie, potem z łagodniejszym wyrazem twarzy spojrzał na swoją mamę.

– Dobrze, mamo, zadzwonię – powiedział spokojnie.

Beata podchwyciła wymianę spojrzeń we wstecznym lusterku: pan Weredecki spojrzał na Andrzeja, chyba zadowolony; Andrzej odwzajemnił spojrzenie, z ponurą miną, po czym znów odwrócił głowę w stronę okna.

Nie, nie lubię go, zdecydowała Beata. Jako człowiek wydaje się całkiem sympatyczny, ale jako ojciec… no nie podoba mi się to zachowanie, zwyczajnie mi się nie podoba. Z Andrzejem trzeba trochę inaczej, a takim „rób po mojemu i morda w kubeł” to nic dobrego się nie zyska.

Atmosfera była zdecydowanie popsuta, więc po chwili Beata z ulgą wysiadła pod swoim blokiem. Podziękowała za podwiezienie, wysiadła, przyjęła jeszcze serdeczny uścisk pani Weredeckiej, która postanowiła się przenieść na przednie siedzenie, i posłała Andrzejowi współczujący uśmiech. Andrzej w odpowiedzi wzruszył tylko z rezygnacją ramionami.

Nieźle jak na jeden dzień, stwierdziła Beata, wchodząc na swoje drugie piętro. Aż za dużo wrażeń.

No to teraz prysznic, żeby się odświeżyć, jakaś lekka przekąska, fotel i książka, a o osiemnastej Konrad przyjdzie na kolację. Ona gotuje, on przynosi wino i film. I, sądząc po poprzednich wspólnych kolacjach, film sobie poczeka – może nawet do weekendu.

 

***

 

Grudzień w szkole zawsze był zwariowany, nie zawsze w pozytywnym sensie. Najpierw mała awantura u dyrektora, bo kilkoro nauczycieli chciało na pierwszego grudnia zrobić wystawę i pogadankę z okazji Światowego Dnia AIDS; dyrektor po usłyszeniu tego zaczął krzyczeć, że w jego szkole o żadnych zboczeniach i podobnych mówić się nie będzie. Ani Kaśka od biologii, ani pani pedagog, ani dwójka historyków, ani obie polonistki, ani nawet Halecki, jeden z ulubieńców starego, który – ku zaskoczeniu wszystkich – bardzo tę propozycję „Szkolnego Dnia Wiedzy o AIDS” poparł, nie zdołali przekonać dyrektora, że to nie żadne „mówienie o zboczeniach”, tylko mówienie o chorobie, która każdego może dotknąć.

– Pan dyrektor też się może zarazić AIDS – nie wytrzymała w końcu Kaśka. – Wystarczy zakażona strzykawka czy nawet udzielenie pomocy komuś zakażonemu, jeśli dojdzie do kontaktu z krwią przez uszkodzoną skórę. To nie są żadne „zboczenia”, to jest realny i dotyczący nas wszystkich problem.

Dyrektor wbił w nią tak oburzone spojrzenie, że gdyby chodziło o coś innego, byłoby to wręcz komiczne.

– Ja sobie wypraszam – powiedział wyniośle – takie insynuacje z pani strony. Ja jestem porządny człowiek, żadnymi zboczeniami się nie zakażę. I żaden przyzwoity mężczyzna czy kobieta nie potrzebuje się takimi świństwami martwić.

– Tak, ma pan dyrektor rację – powiedziała Kaśka jadowicie. – Wystarczy być przyzwoitym człowiekiem i po problemie. Na raka też przecież żaden przyzwoity człowiek by nie zachorował. – Po czym chwyciła torebkę i wyszła z gabinetu.

Zapadła cisza. Dyrektor wyglądał, jakby miał dostać apopleksji. Jego żona zmarła na raka, jakieś sześć czy siedem lat temu, jak kojarzyła Beata z opowieści innych nauczycieli. Słowa Kaśki to był mocny cios, cios poniżej pasa – i, jak później obie z Michaliną stwierdziły w drodze do autobusu – zasłużony. Stary sam się o to prosił.

W każdym razie Szkolny Dzień Wiedzy o AIDS poszedł się czochrać o płotek, podsumowała wtedy Michalina. I pewnie będzie się tam czochrał, dopóki stary będzie dyrem. Czyli tak do końca świata.

Potem były mikołajki i klasowe prezenty, z losowaniem osoby, której się prezent robi, i klasową imprezą z ciastami. W sumie sama impreza była całkiem miła, ale Beata przez dwa tygodnie od losowania do mikołajek dostawała raport z oblężenia od Anity.

– Pani nie wie, co się odwala – oświadczyła Anita, gdy podeszła do Beaty na trzeciej przerwie we wtorek. Beata miała dyżur na korytarzu na parterze i krążyła w tę i z powrotem, pilnując uczniów i jedząc kanapkę. – Znaczy wyprawia, przepraszam. Przez to losowanie.

– No, co?

Mów, Anito, moje ty niewyczerpane źródło plotek, dodała w myślach. Bez ciebie nie wiedziałabym o większości rzeczy, które się dzieją poza lekcjami.

– No bo Gośka wymyśliła, że to ona da prezent Andrzejowi – wyjaśniła Anita konspiracyjnym szeptem, na tyle głośnym, by przebił się przez gwar korytarza. – I że Andrzej ma robić prezent dla niej. I teraz krąży po wszystkich w klasie i sonduje, kto wylosował ją i kto wylosował Andrzeja, żeby zrobić zamiany. I kombinuje, jak to wszystko zachować w tajemnicy, bo pamięta pani, zasada była, że nie ma wymianek.

Beata pamiętała. Przełknęła kanapkę i spojrzała na Anitę.

– To się nie skończy dobrze – mruknęła.

– No. – Anita pokiwała głową. – Zwłaszcza że jak Andrzej będzie musiał robić prezent dla Gośki, to pewnie kupi jej knebel.

W czwartek Anita podeszła na przerwie obiadowej do Beaty, która kończyła w stołówce obiad, oddała pożyczoną książkę i szepnęła:

– Stało się.

– Co?

– Gośka doprowadziła do tych wymianek, ma już Andrzeja i jakoś wymusiła na Agacie, która ją wylosowała, żeby się Agata zamieniła z Kamilem na osoby, a Kamil z Andrzejem, bo uznała, że tak będzie „zręczniej”. Ja nie wiem, jak ona to zrobiła, ale jej się udało. I teraz wszyscy są strasznie wkurzeni, zwłaszcza Andrzej, bo Kamil go wczoraj namawiał, namawiał, namawiał, aż w końcu Marcin jęknął, żeby Andrzej się zlitował i wziął tę kartkę z imieniem Gośki, bo ile można słuchać tego Kamilowego wycia. – Anita obejrzała się, przysunęła i dodała: – Marcin to tak śmiesznie powiedział, stali wtedy przy boisku, ja tam obok siedziałam na ławce i rysowałam, i Marcin mówi: „Jezu, Andrzej, zlituj się, weź już tę kartkę i się z nim zamień, bo nam spokoju nie da i będzie się za nami wlókł do domu i tak wył”. No i Andrzej w końcu się poddał, ale widać było, że jest wkurzony. Ja się aż boję pomyśleć, co on jej kupi – zakończyła.

Muszę z Gośką pogadać, żeby trochę przystopowała, uznała Beata ponuro.

Rozmowa z Gosią jednak niewiele dała, Gosia z uroczym uśmiechem powiedziała tylko: „No ma pani rację, przesadziłam, ale teraz to już za późno, żeby odkręcać, prawda?” i zapewniła, że już więcej nie będzie nic kombinować.

– A z Andrzejem nie ma pani racji – dodała w odniesieniu do uwagi o nadmiernym, wybacz, Małgosiu, osaczaniu kogoś. – Faceci potrzebują trochę zachęty.

– Naprawdę uważasz, że Andrzej potrzebuje „trochę zachęty”? – spytała Beata sceptycznie. – To nie jest chłopak, który nie wie, czego chce.

– No tak – zgodziła się Małgosia – ale on po prostu może jeszcze nie wiedzieć, że czegoś chce. Wie pani, ja lubię tę jego tajemniczość i dystans – dodała rozmarzonym tonem. – Ale jego trzeba trochę rozruszać. I ja go rozruszam. Jeszcze pani zobaczy.

W tym momencie uderzyła Beatę myśl: to zupełnie nie ma szans. To między tą dwójką. Już nie chodzi o to, że tak się od siebie różnią – przy większych różnicach ludzie potrafili tworzyć dobre związki. Ale tu był poważniejszy problem: jedno nie widziało drugiego. Konkretnie – Małgosia nie widziała Andrzeja. Nie widziała go jako Andrzeja; widziała go jako przystojnego, wysokiego, dobrze zbudowanego chłopaka, który jej się spodobał, chłopaka, którego sposób zachowania – małomówność, utrzymywanie dystansu, spory introwertyzm – odczytywała jako fascynującą „tajemniczość”, taki „mroczny seksapil”, którego smak Beata pamiętała z własnego licealnego okresu, przecież jej też się tacy chłopacy wtedy szczególnie podobali; widziała go jako żywe, klasowe wcielenie tego, co pewnie znała z różnych filmów, ten typ początkowo nieco negatywnego i niemiłego, ale atrakcyjnego bohatera, który pod koniec okazuje się jednak pozytywny, choć oczywiście tak „mrocznie pozytywny”, zakochuje się w głównej bohaterce i wraz z napisami końcowymi pozostawia sygnał: wystarczy odpowiednia kobieta i z każdego kaktusa wyjdzie troskliwy miś.

Zakochałaś się w swoim wyobrażeniu, Małgosiu, pomyślała Beata współczująco. Andrzej ci się podoba z wyglądu, więc dorobiłaś sobie do niego osobowość, która by ci odpowiadała. Trochę tego, co jest w nim – ta małomówność i zamknięcie w sobie na początku wyglądają pociągająco, tak inaczej niż otwarty zachwyt, jaki okazuje ci część kolegów w szkole. Ale na dłuższą metę byś z tym nie wytrzymała, wcale by ci to nie pasowało – dlatego chcesz go „rozruszać”, żeby zaczął się zachowywać tak, jak chciałabyś, żeby się zachowywał. Tylko wobec ciebie, oczywiście. Chciałabyś, żeby na zewnątrz, dla wszystkich wokół, zachował to swoje zdystansowanie i „tajemniczość”; ale wobec ciebie powinien stać się romantycznym kochankiem, skaczącym wokół ciebie, reagującym na twoje gesty i wykonującym takie same. Jednym słowem, chciałabyś dwóch zupełnie różnych ludzi w jednym. A to się udaje tylko w filmach.

Nawet gdyby coś z tego wyszło, nawet gdyby to było obustronne – myślała dalej Beata, już w pokoju nauczycielskim, przy kawie i kanapce – to byłby bardzo nieszczęśliwy związek. Męczylibyście się ze sobą koszmarnie. Ty ciągle byś chciała, by on był taki, jak jest, a jednocześnie zupełnie inny, a on by się męczył z tym, jaka ty jesteś i jaki on nie umie być. Więc to w sumie lepiej, że on w ogóle wydaje się tobą niezainteresowany, przynajmniej oszczędzi to wam obojgu męki.

Bo Andrzej raczej to widzi, uznała, gdy dwie lekcje później obserwowała swoją klasę podczas pisania sprawdzianu. Może nie uświadamia sobie wyraźnie, ale czuje, że nadają z Małgosią na zupełnie innych falach. 

Tak, stwierdziła Beata kilkanaście minut później, gdy Andrzej oddawał jej swoją kartkę – w tym rzecz. On widzi i wie, a przynajmniej się domyśla, że ty byś go nie przyjęła taki, jakim jest, że ty byś go chciała zmienić, przerobić pod siebie, pod to, jaki według ciebie powinien być. Nie umiesz, Małgosiu, wejść na poziom Marcina, który tak wyraźnie i całkowicie akceptuje Andrzeja ze wszystkimi jego specyficznymi i nawet denerwującymi zachowaniami, Marcina, który w najgorszym wypadku po prostu pokręci z rezygnacją głową i stwierdzi: „Andrzej tak ma”. Właśnie dlatego Andrzej trzyma się tak bardzo z Marcinem i tylko z Marcinem, dlatego ta przyjaźń jest tak głęboka i trwała. Bo Marcin widzi Andrzeja takim, jakim Andrzej jest – i takim właśnie go akceptuje, przyjmuje. Nie oczekuje zmian, przeróbek, dostosowań. Po prostu: Andrzej jest taki, jaki jest, a Marcin bierze go takim, jaki jest. I Andrzej z pewnością jakoś to czuje. I dlatego trzyma się właśnie Marcina, właśnie z Marcinem. Z nim rozmawia, z nim spędza czas, z nim milczy. Bo z nim czuje się akceptowany i w porządku taki, jak jest.

To tak bardzo nie ma szans, uznała Beata, odbierając kartkę od Małgosi, że to w sumie lepiej dla was obojga. Tylko ty jeszcze o tym nie wiesz.

W sumie szkoda, pomyślała, gdy kartkę oddawał Marcin – szkoda, że Marcin nie jest dziewczyną. Rzeczywiście szkoda. Wtedy wszystko samo by się rozwiązało.

Klasowe mikołajki były całkiem udane, dzieciaki przyniosły sporo ciast i sałatek. Ławki ustawiono w kwadrat, porozkładano kolorowe obrusy i stroiki ze świeczkami. Beata z zainteresowaniem obserwowała reakcje poszczególnych osób na prezenty. Marta, wyraźnie zadowolona z długich, kolorowych kolczyków. Jacek, lekko uśmiechnięty, gdy wypakował kasetę magnetofonową. Kamil, trochę zaskoczony na widok książki. Kasia, z namysłem oglądająca porcelanową figurkę tancerki. Marcin, kiwający głową nad portfelem. Agata, śmiejąca się na widok książki. Andrzej, unoszący trochę brwi, gdy z opakowania wyłonił się duży, gruby notes. Anita, lekko uśmiechnięta, zapinająca na szyi łańcuszek z koniczynką. Małgosia, z zachwyconą miną oglądająca zestaw kosmetyków.

Beata z przyjemnością obejrzała swój prezent, od całej klasy – wielką, podświetlaną kulę śnieżną, na drewnianym stojaku. Lubiła takie świąteczne ozdoby. Przyglądała się też reakcjom dzieciaków, ich minom, wędrowaniu pomiędzy krzesłami; słuchała rozmów, śmiechów, przyjaznych dogryzań.

Obserwowała, jak Iza z Agatą i Wojtkiem coś sobie w trójkę opowiadają i chichoczą. Anita szkicowała w zeszycie, rzucając co jakiś czas okiem na innych. Małgosia właśnie przysiadła się do Andrzeja.

– I jak ci się podoba prezent? – spytała, okręcając kosmyk włosów wokół palca. Spojrzał na nią tak, jakby rozważał, jak odpowiedzieć.

– Podoba mi się – odparł w końcu krótko.

– No, tak myślałam – oświadczyła; podparła łokieć na brzegu stołu i przesunęła dłonią po szyi. – Zauważyłam, że lubisz takie rzeczy. I twoja mama mi wspominała, jak wracaliśmy jedenastego listopada.

Andrzej przez chwilę patrzył bez słowa.

– Dziękuję – powiedział wreszcie.

– Ja też dziękuję. – Małgosia obdarzyła go pięknym uśmiechem. – Ten zestaw jest cudowny.

– Skąd wiesz, od kogo jest? – spytał, najwyraźniej podejrzliwe. A Małgosia najwyraźniej się zorientowała, że powiedziała za dużo, bo trochę się zaczerwieniła.

– Och, no wiesz, tak gadałam ze wszystkimi, kogo mają, i jakoś się zorientowałam – wyjaśniła z lekkim zakłopotaniem. – Sam wybierałeś?

– Nie. – Odsunął się odrobinę, bo ona się przysunęła. – Moja mama wybierała. Nie znam się na tym.

Jeżeli Małgosia była rozczarowana, doskonale to ukryła; uśmiechnęła się ponownie.

– Nie szkodzi, liczy się intencja.

Andrzej wzruszył ramionami, mruknął „Yhym” i wstał; przesiadł się kilka krzeseł dalej, obok Agaty. Małgosia się skrzywiła, potem lekko uśmiechnęła, odwróciła się do siedzącej obok Izy.

– Zwiał ci – mruknęła Iza. Małgosia pokręciła głową.

– Oswajam go – rzuciła z rozbawieniem.

Siedząca trzy krzesła dalej Anita spojrzała na nie bez słowa, potem przeniosła wzrok na Beatę, która znajdowała się naprzeciwko dziewczyn, i uśmiechnęła się porozumiewawczo. No tak. Małgosia była zdeterminowana.

A po mikołajkach była szkolna uroczystość z okazji Bożego Narodzenia. Uroczystość przygotowywał samorząd szkolny, uczniowie z pierwszych i drugich klas robili krótkie przedstawienie, ci z trzeciej zajęli się urządzaniem sali. Maturzyści najwyraźniej uważali, że są już za starzy i za bardzo zapracowani przygotowaniami do matury, by się zniżać do takich imprez. Małgosia to wszystko zrelacjonowała Beacie na lekcji wychowawczej, a po lekcji podeszła do biurka nauczycielskiego i dodała:

– Mam do pani prośbę. Bo ja całą uroczystość prowadzę, wie pani, jako przewodnicząca samorządu.

Beacie już parę razy przeszło przez myśl, że Małgosia to „przewodnicząca samorządu szkolnego” traktuje niczym część swojej osobowości. Trochę to było zabawne, czasem urzekające, a chwilami – męczące.

– No i w sumie to powinny prowadzić dwie osoby – kontynuowała Małgosia. – Wie pani, w parze ładniej, dziewczyna i chłopak. I uważam, że Andrzej powinien ze mną prowadzić. Ale jak mu to powiedziałam, to mi oświadczył po swojemu to „Wykluczone”, i tak za każdym razem przez cały tydzień, gdy z nim rozmawiałam. Więc chcę poprosić, żeby pani mu powiedziała, że ma ze mną wystąpić, jak wtedy w listopadzie.

– Ja mu nie powiedziałam, że ma wystąpić, tylko go poprosiłam – poprawiła Beata.

– Bez różnicy.

– No nie, Gosiu, jest różnica – zwróciła uwagę. – Mogę go teraz też poprosić, ale nie będę naciskać. A mam wrażenie, że jemu na razie tych imprezowych wystąpień wystarczy.

– No ale niech go pani poprosi. Niech go pani przekona – naciskała Małgosia. – Będę pani taaakaaa wdzięczna! – Rozłożyła szeroko ręce w ramach pokazania, jak wielka będzie jej wdzięczność.

Tym razem jednak rozmowa z Andrzejem nie przyniosła oczekiwanego przez Gosię skutku. Zapytany, po lekcjach, o świąteczną uroczystość, Andrzej powiedział krótko, choć uprzejmie, że nie ma mowy.

– I nie zmienię zdania – zapowiedział stanowczo. – To nie jest coś takiego, jak w listopadzie, że może mieć pani przez to problemy. To wymysł Gośki, bo ma taką zachciankę. A ja nie zamierzam spełniać w kółko jej zachcianek.

Stał przy biurku, naprzeciwko niej, patrzył na blat.

– Nie zamierzam na ciebie naciskać – powiedziała Beata łagodnie. – Zgadzam się, to nie jest taka sama sytuacja jak ostatnio. Ale wiesz, ładnie by to wyglądało, gdybyście razem prowadzili uroczystość. Wiem, że Małgosia bywa nieco… – zawahała się – apodyktyczna, ale ma dobre pomysły. I – dorzuciła z lekkim uśmiechem – chyba cię lubi.

Spodziewała się kilku reakcji, ale na pewno nie takiej – bo Andrzej spojrzał na nią ponuro i z wyraźnym niesmakiem.

– Gośka mnie nie lubi – odparł sucho. – Gośce zacząłem się podobać. – Nie było w tym żadnej dumy, zadowolenia, nawet rozbawienia; ot, proste i pozbawione emocji stwierdzenie faktu. – Dopóki byłem niski i nieciekawy dla niej, bezpardonowo traktowała mnie po chamsku. Teraz, jak ja się zmieniłem z wyglądu, ona zmieniła zachowanie. Gdybym dalej wyglądał tak jak na początku pierwszej klasy, ona dalej by się zachowywała tak jak wtedy. – Spojrzał na Beatę spod ściągniętych brwi. – A teraz wydaje jej się, że obecna przymilność anuluje wszystkie jej chamskie teksty z zeszłego roku. I to jest cholerna hipokryzja z jej strony. Przepraszam za słowo – dodał, bez uśmiechu – ale to i tak najłagodniejsze, jakie mi przyszło do głowy.

Anita miała rację, pomyślała Beata, on jest pamiętliwy. Bardzo pamiętliwy. Pamiętliwy, gdy ktoś był wobec niego w porządku i pamiętliwy – możliwe, że jeszcze bardziej – gdy ktoś był nie w porządku. A Gosia bywała nie w porządku, to Beata pamiętała całkiem nieźle, nie tylko w odniesieniu do Andrzeja; bywała nie w porządku wobec kolegów, którzy okazywali jej zainteresowanie, a którzy jej samej nie interesowali, wtedy potrafiła być złośliwa, kąśliwa, wręcz niekiedy paskudna.

– Więc jeśli ktoś mi mówi przez prawie całą pierwszą klasę – podjął Andrzej, i tym razem w jego głosie zabrzmiało coś jadowitego – żebym, cytuję, „spierdalał”, to teraz niech mnie nie namawia do wspólnego prowadzenia uroczystości, bo „przecież tak fajnie mi idą wystąpienia publiczne”.

Beata pamiętała jedno takie „spierdalaj”, do którego nawiązywał. Jakoś w listopadzie, w grudniu? Pod koniec zeszłego roku kalendarzowego w każdym razie. Siedziała na jednej z ławek na korytarzu, miała wolną przerwę, ale nie chciało jej się iść do pokoju nauczycielskiego, więc schowała się z kanapkami w korytarzowej wnęce, właśnie na tej ławce. Chwilę później obok, przy parapecie, stanęły Gosia z Hanką – wtedy jeszcze były z Hanką najlepszymi przyjaciółkami – podeszło jeszcze parę osób z „b”, zaczęli o czymś rozmawiać. Nie pamiętała, o czym, nie za dobrze zresztą wszystko słyszała; ale nagle Andrzej coś powiedział, nie zgodził się z jakimś zdaniem Gosi czy Hanki. Nie zgodził się tak zwyczajnie, bez ataku, po prostu uważał inaczej. I wtedy Hanka oświadczyła głośno: „Jesteś głupim dupkiem i gówno nas twoje zdanie obchodzi”. Gosia dorzuciła, wyraźnie rozbawiona: „No, gówno nas obchodzi, dupku, możesz spierdalać”.

Nie mieli pojęcia, że Beata siedzi obok – inaczej przecież nie używaliby takich słów i nie wypowiadali ich z taką wyraźną przyjemnością, wynikającą z łamania zakazów szkoły i dorosłych. Nie widzieli jej też; ale Beata ze swojego kąta częściowo widziała ich. Złośliwy uśmiech Hanki. Roześmiana twarz Gosi. Pochmurna mina Andrzeja. I ramię Marcina, obejmujące przyjaciela, oraz jego napastliwy głos: „Same sobie spierdalajcie, idiotki. Hanka, ty lepiej swoich syfów na czole przypilnuj. Chodź, nie będziemy z debilkami przerwy marnować”.

Andrzej i Marcin odeszli, ktoś się roześmiał, Hanka wyciągnęła z plecaka lusterko i zaczęła oglądać swoje czoło. Cios był celny, miała cały czas problem z trądzikiem.

Beata siedziała wtedy w swoim kącie aż do dzwonka; nie czuła się zbyt w porządku pod względem pedagogicznym – chyba powinna jakoś zareagować, i to już wcześniej? Ale jak? Opieprzyć ich, pouczyć, i co, co niby się od tego zmieni? Po prostu następnym razem sprawdzą, czy nauczyciel ich nie słyszy. Odzywka Marcina była paskudna, ale stanowiła jedynie reakcję obronną na zachowanie Gosi i Hanki; i nawet nie miała charakteru samoobrony, tylko wstawienia się za przyjacielem.

Gosia z kolei, jak później stwierdziła Beata, bywała zbyt podatna na cudze zachowania. Dopóki przyjaźniła się z Hanką, powielała jej ataki na innych; odkąd się od Hanki oddaliła i zaczęła się przyjaźnić z Izą, jej sposób traktowania ludzi zdecydowanie się poprawił.

A Marcin zrobił to, co zawsze robił, gdy ktoś się przyczepiał do Andrzeja: wstawiał się za nim. Tak, jak umiał. Ale nigdy, nawet wtedy, gdy sam przez to obrywał, nie stanął po stronie tych, którzy jego przyjaciela atakowali.

A Andrzej, pomyślała teraz Beata, patrząc na swojego ucznia, na jego zawzięty wyraz twarzy – Andrzej sobie wszystko zapamiętywał. Cholera, jaki on musi być pamiętliwy. I ciekawe – uderzyła ją nagle ta myśl – jak bardzo pamiętliwy jest wobec własnego ojca, skoro tak dobrze pamięta przykrość wyrządzoną mu przez zwykłą klasową koleżankę.

Bo musiało mu być wtedy przykro. Tego akurat była pewna. Musiało mu być przykro i wtedy, i przy wielu innych okazjach, gdy ktoś tak się wobec niego zachowywał. Nie okazywał tego, reagował zwykle bardzo powściągliwie – ale komu nie byłoby przykro z powodu takiego traktowania?

– W porządku, rozumiem – powiedziała spokojnie. – Naprawdę. I nie namawiam cię ani nic.

– Dziękuję – mruknął i trochę się rozchmurzył. – Powie pani Gośce, że nic z tego, czy ja jej mam powiedzieć?

– Ja jej powiem – odparła Beata szybko. – Bo jak ty jej powiesz, to będzie miała traumę przez resztę roku.

Roześmiał się krótko, zerknął na nią i znów przeniósł wzrok na biurko.

– Fajnie, że nie próbuje pani wmawiać ludziom, że nie mają prawa czegoś widzieć w jakiś sposób albo muszą widzieć w inny – powiedział powoli. – Wiele osób tak robi. Czasami nawet moja mama – dodał z wyraźną niechęcią. – Nie może zrozumieć, jak ja się mogę Gośką nie zachwycać.

– Może jest przekonana, że Gosia ci się podoba – podsunęła Beata z lekkim rozbawieniem. – Tylko że się nie chcesz do tego przyznać.

– Gośka mi się nie podoba – odparł obojętnie. Wyprostował się, poprawił plecak na ramieniu; patrzył gdzieś przez okno, nad głową Beaty.

– Tak, to raczej można zauważyć – zgodziła się. – To znaczy z mojej perspektywy. Ale wiesz co – dodała z uśmiechem – mam dziś ochotę na ploty i ciągnięcie za język, więc cię pociągnę. – Spojrzał na nią, z wyraźnym zdziwieniem. A co tam, zapyta. – Możesz uznać, że się wtrącam w nie swoje sprawy, i pewnie będziesz miał rację, ale jestem zwyczajnie ciekawa. Podoba ci się któraś dziewczyna w klasie?

Miała kilka swoich cichych typów, z Anitą na czele. Oczywiście mogła się mylić.

Andrzej patrzył na nią uważnie, jakby namyślał się nad odpowiedzią. Wreszcie, z lekkim uśmiechem na ustach, odpowiedział:

– Nie. Nie podoba mi się żadna dziewczyna w klasie.

W sumie szkoda, z Anitą pewnie by się nieźle dogadywali. Albo z Magdą lub Kasią.

– A w szkole? – drążyła, bo skoro odpowiadał, to aż szkoda byłoby nie drążyć dalej.

– Nie. – Głos był stanowczy i spokojny. – W szkole też nie podoba mi się żadna dziewczyna.

Coś w ostatnich słowach zabrzmiało tak, jakby był w tym pewien podstekst. I coś było w spojrzeniu Andrzeja – uważnym, wręcz oczekującym – coś takiego, że przez chwilę Beata miała wrażenie: on czeka na właściwe pytanie. Właściwie zadane. Tylko jakie to miałoby być pytanie, jak zadane?

Nie odrywał od niej oczu. Zdecydowanie czekał, jakby na moment, gdy ona złapie odpowiedni trop.

O cholera, pomyślała Beata z nagłą paniką, a jeżeli Michalina miała rację?

Parę dni po listopadowej uroczystości, gdy poszły razem do kawiarni i omawiały ostatnie wydarzenia, a Beata chwaliła swoich uczniów i padło imię Andrzeja, Michalina wystrzeliła: „A może on się w tobie podkochuje?”. Beata parsknęła śmiechem, ale Michalina uczepiła się tej myśli: „Ciągle pożycza od ciebie książki. Ciągle z tobą rozmawia. Podjął się tej prezentacji listopadowej, bo ty go poprosiłaś. Moim zdaniem chłopak się w tobie zabujał”.

Wtedy, przy kawie i serniku, łatwo to było wyśmiać i podważyć. Teraz, z tym uważnym, oczekującym spojrzeniem Andrzeja – stawało się to trudniejsze.

Czasami Beata pozwalała sobie na różne dzikie myśli i pomysły, zupełnie niepowstrzymywane przez poczucie realizmu, odpowiedzialności, wszelkich „wypada / nie wypada” i tak dalej. We wrześniu i październiku zeszłego roku w ramach tej swojej „myślowej dzikiej kolejki górskiej”, jak to kiedyś określiła jej mama, opracowała cztery całkiem niezłe scenariusze zamordowania dyrektora, tak by zatrzeć wszelkie ślady i jednocześnie zadać staremu jak najwięcej bólu. To były bardzo przyjemne wyobrażenia, idealne na rady pedagogiczne. Na studiach przez parę miesięcy wyobrażała sobie rzucenie wszystkiego i udanie się w podróż dookoła Europy wraz z koleżanką z grupy, która ją do tego namawiała. Fakt, pomysł umarł śmiercią naturalną, gdy okazało się, że jednak obie zdały gramatykę historyczną, ale był miłym wsparciem do czasu poznania wyników egzaminu pisemnego. A w listopadzie, po rozmowie z Michaliną, parę dni bawiła się myślą o takim rozwoju wypadków: zakochany w niej uczeń, cicha adoracja z perspektywy ostatniej ławki podczas lekcji, muśnięcie palców podczas podawania sobie książek, odprowadzanie wzrokiem podczas przerw na korytarzu. Ale to była krótka zabawa, pozbawiona jakiegoś istotnego znaczenia, i Beata zdecydowanie nie chciałaby w jakikolwiek sposób jej urzeczywistniać. Rany boskie, przecież to był szesnastoletni chłopak, o dekadę od niej młodszy, z racji wieku, w którym był – dla niej w gruncie rzeczy dzieciak.

Poza tym Michalina zwyczajnie wymyślała głupoty, i tyle.

Ale uważne, oczekujące spojrzenie w tym momencie wręcz na niej ciążyło.

– No, nie teraz, to kiedyś się znajdzie jakaś dziewczyna, która ci się spodoba – rzuciła wesoło, by rozładować sytuację. – Nie ma co się spieszyć na siłę.

Na twarzy Andrzeja pojawiło się coś, co wyglądało na rozczarowanie.

– Pójdę już – mruknął, znów poprawił plecak na ramieniu. – W każdym razie nie będę z Gośką niczego prowadził. Dziękuję, że pani to rozumie.

Gdy wyszedł, Beata nie mogła się uwolnić od wrażenia, że w jakiś sposób go zawiodła. Jakby było gdzieś właściwe pytanie, które mogła zadać i dotrzeć do Andrzeja lepiej – ale nie umiała tego pytania dostrzec, wyczuć, znaleźć. Szkoda.

Uroczystość przebiegła ładnie, Gosia w końcu dobrała sobie do wspólnego prowadzenia chłopaka z trzeciej „c”. Spektakl świąteczny wypadł dobrze, choć był dość banalny. A wszyscy – nauczyciele, uczniowie, dyrekcja – wyraźnie zmęczeni ostatnimi tygodniami.

 

***

 

W końcu nadeszła świąteczna przerwa. Wigilia i pierwszy dzień świąt u rodziców, drugi dzień świąt z Konradem, parę dni samej, w cudownym odprężeniu, sylwester z Konradem i potem jeszcze parę dni wolnego. Wspaniały plan. Tylko jeszcze te wszystkie przygotowania, porządki, zakupy.

Na zakupy do największego sklepu spożywczego w mieście Beata wybrała się w piątek. Do świąt zostało pięć dni. Ludzi było sporo, wszędzie zapakowane po brzegi wózki, pozastawiane półki, ciągnące się kolejki. Przedgwiazdkowy koszmar zakupowy, który miał w sobie jakiś dziwaczny urok.

Urok urokiem, pomyślała Beata, gdy już dotarła do kasy ze swoim wózkiem, ale już mam dość. Boże, ile ci ludzie przede mną mają, kasowanie ich zajmie wieki.

Dobre kilkanaście minut później z ulgą wsadziła ostatnie skasowane przez kasjerkę produkty z powrotem do koszyka i stanęła z boku, by spokojnie wszystko spakować do toreb. Gdy już spakowała, z irytacją stwierdziła, że przesadziła. Kupiła za dużo – jak mama przez wszystkie lata domowych świąt. A obiecywała sobie, że nie będzie na święta tak świrować jak mama. I co? I rok temu kupiła za dużo, i teraz kupiła za dużo. Rok temu przynajmniej była na zakupach z Michaliną i wróciły jej samochodem. Teraz – pozostaje tylko taksówka, bo za diabła nie chce tego taszczyć do autobusu. Tylko że przed sklepem taksówek nie było. Może daliby jej zadzwonić po taryfę ze sklepu?

Z rozważań logistycznych wyrwało ją „Dzień dobry” wypowiedziane znajomym głosem i zaraz potem kolejne „Dzień dobry”, i głos, który również kojarzyła. Obejrzała się – przed nią stał pan Weredecki. I Andrzej. I ich wypchany torbami koszyk.

– Przedświąteczne zakupy? – zapytał domyślnie pan Weredecki.

– Tak.

– My też. Żona mnie wysłała po „parę ostatnich rzeczy” – te słowa wypowiedział z wyraźną kpiną – i dostałem całą listę. Wziąłem Jędrka, żeby samemu się z tym nie użerać. Ma pani jak wrócić do domu?

Przez moment Beata miała ochotę unieść się dumą i oświadczyć, że jasne, bez problemu, poradzi sobie – ale natychmiast przywołała się do porządku. Nie ma co udawać, że się nie potrzebuje pomocy, gdy się jej potrzebuje.

– Nie mam jak – przyznała szczerze. – Właśnie się zorientowałam, że zrobiłam za wielkie zakupy i powrót autobusem będzie trudny. Myśli pan, że pozwoliliby mi zadzwonić ze sklepu po taksówkę? Kogo mogłabym o to zapytać?

Komendant uśmiechnął się lekko.

– Podwieziemy panią – powiedział. – Jędrek, weź pani koszyk.

Beata próbowała zaprotestować, ale Andrzej już chwycił jej wózek i zaczął pchać, a jego ojciec popychał swój. Poszła za nimi, najwyraźniej nie było sensu dyskutować.

Wszystkie torby zostały upchnięte w bagażniku. Pan Weredecki przerwał podziękowania Beaty krótkim: „Nie ma o czym mówić, żaden problem, proszę wsiadać”, Andrzej otworzył jej przednie drzwi od strony pasażera. Chwilę później ruszyli.

Beata z ulgą rozparła się na fotelu. Ale fart. Podwózka z tymi wszystkimi torbami pod sam dom.

– Widzi pani – odezwał się komendant, gdy już powymieniali uwagi o planach na święta i Nowy Rok – jak zawsze przed świętami takie wariactwo. Żona już była na jednych zakupach, dwa dni temu, zabrała mnie do noszenia toreb i wożenia. A dzisiaj mówi, ledwo wróciłem z pracy, że jeszcze „paru rzeczy” brakuje, i daje mi długą listę. Zawsze tak jest. A on – ruchem głowy wskazał na siedzącego z tyłu Andrzeja – niezadowolony, bo mu kazałem książkę zostawić i się ruszyć z pokoju, żeby mi pomógł. Jeszcze sobie całe święta posiedzi z nosem w książkach.

– Znowu za dużo wszystkiego kupiliście – mruknął Andrzej, patrząc w okno od strony kierowcy.

– Jak zawsze – odparł filozoficznie jego ojciec. – Twoja mama lubi mieć zapasy.

– Bez sensu.

– Jeżeli twoja mama chce mieć zapasy, to będzie miała zapasy – uciął. Było w tym stanowczym stwierdzeniu coś ciepłego, czułego.

Andrzej wzruszył ramionami, mruknął „Dobra” i dalej patrzył w okno.

Gdy dojechali na miejsce, wysiedli wszyscy. Pan Weredecki podał Beacie rękę.

– Wesołych świąt, pani profesor – powiedział życzliwie. – Jędrek wniesie pani te torby. Nie, bez dyskusji – przerwał, gdy Beata próbowała zaprotestować. – Nie będzie pani sama tego targać, a młody chłopak siedzieć wygodnie na tyłku w samochodzie. Jędrek, słyszysz? Rusz się, weź torby.

– Przecież biorę – mruknął Andrzej, który już stał przy bagażniku i wyjmował stamtąd zakupy. – Nie trzeba, dam sobie radę – dodał, gdy Beata podeszła i chciała wziąć jedną z toreb.

– To ciężkie – zwróciła uwagę. Andrzej zerknął na nią.

– Poradzę sobie – powtórzył z lekkim uśmiechem. – Może pani otworzyć mi drzwi.

Wniósł te torby na drugie piętro, postawił w przedpokoju; przyjął propozycję czegoś do picia, zdjął buty i, ponownie z torbami w rękach, wszedł za Beatą do pokoju, który był połączony z małą kuchnią. Rozglądał się z zaciekawieniem.

– Chcesz przejrzeć półki? – zapytała z rozbawieniem. – Śmiało, sama też tak zawsze robię u innych.

Andrzej przeszedł się po pokoju, gdy rozpakowywała zakupy. Oglądał uważnie książki na regałach, przyglądał się mieszkaniu.

– Fajnie tu pani ma – odezwał się wreszcie.

– Tak, tu jest bardzo fajnie – zgodziła się. – Ogromnie lubię to mieszkanie.

Naprawdę jej się pofarciło z tym wynajmem. Mieszkanie nie było duże, ale bardzo wygodne: spory przedpokój, przestronny pokój, niewielka, ale funkcjonalna kuchnia, ładna łazienka. W przedpokoju pod jedną ze ścian udało się ustawić kilka regałów na książki, pod drugą – olbrzymią szafę, na kurtki, buty i takie rzeczy jak odkurzacz czy deska do prasowania, to wszystko świetnie tam wchodziło. W łazience kafelki przypominały wprawdzie modę z PRL-u w – domu rodzinnym Beaty były takie same kafelki, dopóki mama trzy lata temu nie zażyczyła sobie gruntownej zmiany i tata całe wakacje układał nowe, duże kafle tworzące liściaste wzory – ale to była jednak własna łazienka, tylko dla niej, bez konieczności dzielenia jej z kilkoma innymi dziewczynami jak w akademiku. No i była wanna, idealnie na zimowe wieczory, gdy człowiek chciał się odprężyć w gorącej kąpieli. W kuchni lodówka, piekarnik i szafki zostały bardzo sprytnie wpasowane w niewielką przestrzeń pomieszczenia, była nawet narożna szafka na garnki z dwupoziomową, metalową obrotową półką. No i sam pokój – najlepsza część mieszkania. Kwadratowy, z dwoma dużymi oknami, pomiędzy którymi mieścił się jeden z regałów. Pod jednym z okien stał ciemnoniebieski fotel z podnóżkiem i mały stolik kawowy, pod drugim – długie biurko do pracy i fotel na kółkach. Po drugiej stronie pokoju Beata zrobiła część sypialnianą – łóżko, szafka nocna, szafa na ubrania. Właścicielka zostawiła też mały telewizor, który mieścił się na regale naprzeciwko łóżka, więc w leniwe weekendy można było coś obejrzeć pod kołdrą. Resztę pokoju wypełniły kolejne regały na książki; część już tu była, kilka tanich i prostych do złożenia Beata kupiła w ciągu pierwszych miesięcy swojego życia w Białym Borze. Dzięki temu mogła zabrać z rodzinnego domu wszystkie książki, które chciała mieć przy sobie, a także kupować nowe. Na razie się mieściły.

– To pani własne? – zapytał Andrzej, przeglądając jedną z książek z regału między oknami. – Czy wynajmowane?

– Wynajmowane. Nie stać mnie jeszcze na własne – wyjaśniła spokojnie, podeszła i podała mu szklankę z sokiem pomarańczowym. – Ale i tak jestem szczęśliwa, że je znalazłam. Okolica jest spokojna, dobre połączenia i właścicielka nie zawraca mi głowy.

Odłożył książkę na miejsce, wziął szklankę i znów się rozejrzał.

– Powiesiła go pani – stwierdził i upił trochę soku.

Beata powędrowała za jego spojrzeniem. Nad łóżkiem wisiał wachlarz.

– Tak, nie chciałam go chować na zimę – wyjaśniła. – Ślicznie tam wygląda, a w lecie mogę go zdjąć i znowu używać. Właścicielka na szczęście nie ma problemów, żebym powiesiła na ścianach kilka rzeczy, zakazuje tylko zwierzaków i palenia papierosów w mieszkaniu. W ogóle bardzo ci za ten wachlarz dziękuję – dodała, patrząc na niego z uśmiechem. – To miłe, że o mnie pomyślałeś.

Wachlarz dostała w pierwszej połowie sierpnia od pani Weredeckiej, która pewnego dnia zadzwoniła i zaprosiła ją na kawę. Spotkały się w kawiarni, trochę porozmawiały o wakacjach, pani Weredecka opowiedziała o wyjeździe do Włoch – była zachwycona i wdzięczna mężowi za taki wspaniały urlop – a potem wyciągnęła z torebki jakiś przedmiot opakowany w papier prezentowy.

– Przywieźliśmy dla pani małą pamiątkę z Cefalù – powiedziała z uśmiechem. – To był pomysł Jędrka, a wybieraliśmy razem. Tylko wie pani, on się trochę wstydził, to obiecałam, że ja to pani dam.

Wachlarz był piękny, w upalne dni doskonale się przydawał, a teraz zdobił ścianę i przypominał, że krótkie, ciemne, zimne dni grudnia kiedyś przeminą.

– Dobrze, że się pani podoba – mruknął Andrzej, patrząc na szklankę. Po chwili spojrzał na kubek w jej rękach i zapytał z rozbawieniem: – Nadal pani udaje, że nie widzi pani błędu w zapisie imienia?

Beata zerknęła na napis na kubku.

– Zauważyłeś?

Uśmiechnął się lekko.

– Tal. Ale dziewczyny kazały mi milczeć i twierdziły, że nikt nie zauważy. Ładnie pani udawała, że też nie zauważa.

Roześmiała się.

 – Najpierw nie miałam serca o tym wspominać, a potem uznałam, że podoba mi się taka przeróbka, jest oryginalnie.

– Poważnie? – Spojrzał na nią z dość sceptyczną miną i wzruszył ramionami. – Jak pani uważa. – Znów upił trochę soku, popatrzył na fotel, na stolik do kawy. – Jak się go pani czyta?

Beata powędrowała wzrokiem do leżącego na kawowym stoliku „Państwa” Platona. Przy wprowadzeniu do oświecenia przy temacie utopii Andrzej dość szczegółowo odwoływał się do tego tekstu, potem też powracał do niego, gdy omawiali „Kandyda”. Beatę pozytywnie zaskoczył fakt, że w wakacje przeczytał całe „Państwo”, a do tego zdobył własny egzemplarz. Sama czytała fragmenty, jakoś nigdy nie miała zbyt wiele zapału i chęci, by przebrnąć akurat przez ten tekst. Gdy o tym rozmawiali parę tygodni temu, przyznała: ma trochę poczucie winy, a trochę kompleks, że „Państwo” nadal zna tylko w kawałkach. Andrzej wtedy zaproponował: to może tym razem zrobią odwrotnie, on jej pożyczy książkę, i na drugi dzień przyniósł oba tomy. Wydawał się zadowolony z tego, że teraz to on ma coś, co Beatę interesuje.

– Powoli – przyznała. – Na razie jestem na trzeciej księdze i trochę się momentami męczę. Platońska wizja państwa jest koszmarnie… – Zawahała się, szukając odpowiedniego słowa.

– Totalitarna? – podsunął i spojrzał na nią uważnie.

– Tak, to chyba najlepsze określenie, mimo wszystko.

– Jakby nie było tam ludzi, tylko trybiki w maszynie – podjął, znów przenosząc wzrok na szklankę. – To mi najbardziej zapadło w pamięć po przeczytaniu całości: to nie jest projekt dla ludzi, nie dla ludzi takich, jakimi są i zawsze będą, bez względu na wychowanie. Chyba że zrobi się im kompletne pranie mózgu – dodał, ponownie patrząc w kierunku stolika – i poodcina wszelkie emocje. Co w sumie może by ułatwiało życie i pozwalało na stworzenie takiego państwa, ale zabiłoby literaturę.

– Pod względem polityki i budowy państwa Platon jest zdecydowanie teoretykiem, a nie praktykiem – zgodziła się Beata. – Zresztą to jest coś, co mnie od samego początku do niego trochę zniechęcało: wyrzucenie z państwa poetów i poezji jako kłamstwa to dla mnie blokowanie tej wielostronnej opowieści o świecie, który nigdy nie jest monolitem. Ale mówienie, że świat nie jest monolitem, ociera się już o relatywizm, a w przestrzeni Platońskich idei nie ma miejsca na relatywizm. A tylko relatywizm, tylko to „to zależy” pozwala ludziom być różnymi i jednocześnie żyć obok siebie i ze sobą.

Andrzej pokiwał głową. Przez chwilę pili sok w milczeniu.

– Zastanawiało mnie jeszcze jedno – odezwał się nagle Andrzej. – Ale nie u Platona, tylko u tłumacza.

– Co?

Podszedł do stolika, postawił kubek i wziął jeden z tomów do ręki.

– Tutaj – powiedział po przewróceniu kilku kartek. – Proszę posłuchać: „A jeśli idzie o sprawy serca, to Platon nie reagował na uroki dziewcząt i nie kochał żadnej kobiety. I to się też odbiło w jego myślach o tym, jak urządzić w przyszłym społeczeństwie stosunki kobiet i mężczyzn. Myśli oschle i pedantycznie. Homoseksualista w roli organizatora małżeństw i romansów. Interesowali go zawsze chłopcy najzdolniejsi i ludzie najbardziej wybitni a dobrze wychowani. We wszystkich innych widział tylko żywy materiał, z którego przy pomocy żelaznej ręki można i należy formować porządny dom lub porządne państwo; nie pytając ich o to, czy tego chcą, czy nie i czy im w tym dobrze, czy źle”**. Zwróciła pani na to uwagę? – Rzucił jej krótkie spojrzenie i wrócił wzrokiem do książki. – To brzmi tak, jakby według Witwickiego bycie homoseksualistą oznaczało brak jakichkolwiek uczuć. Jak się nie kocha kobiet, to nie można kochać już nikogo, nie ma się żadnych uczuć ani relacji, więc można kompletnie na zimno i bezosobowo budować świat, bo przecież nic się nie czuje i nie umie się nawet wyobrazić sobie takich uczuć. – Zamknął książkę i znów uniósł wzrok. – I co pani na to?

– Masz rację – przyznała. – A zerknij, który to był rok, pierwsze wydanie?

Zajrzał na stronę redakcyjną.

– Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty ósmy.

– No to masz odpowiedź, przynajmniej częściowo – stwierdziła. – Takie czasy, takie widzenie pewnych spraw.

– W gruncie rzeczy More w „Utopii” też buduje świat z bardzo zamordystyczną wizją relacji między ludźmi – podjął Andrzej. – Ale był żonaty, więc jego preferencji nikt nie wyciąga jako argumentu przeciwko niemu.

– To trochę jak z kobietami – zauważyła. – Jeśli nieżonaty autor coś pisze o relacjach damsko-męskich czy o którejś płci, jego kawalerski stan rzadko bywa przywoływany jako argument przeciwko niemu. Jeśli to jest autorka, o wiele częściej krytycy czy recenzenci pozwalają sobie na uwagi: „bo nie ma męża, bo nie ma dzieci”, tak jakby stan cywilny był jakimś wyznacznikiem pisarskiego prawa lub braku prawa do pisania o czymś. W ogóle popatrz, jak w literaturze przejawiają się kwestie płci, nie tylko na poziomie bohaterów, ale też narratora i samego autora.

Andrzej pokiwał głową i odłożył oba tomy na stolik.

– Ale to ciekawe, że zwróciłeś na to uwagę – dodała Beata. – Pamiętam, nawet to podkreśliłeś i postawiłeś przy tym duży znak zapytania.

– Tak. – Pokiwał głową, patrząc na szklankę. – To było takie… idiotyczne. Nie zastanawiać się nad kwestią wychowania, pochodzenia, poglądów, doświadczeń, zepchnąć je w kąt i stwierdzić: Platon był homoseksualistą, więc wiemy, co odpowiada za jego koszmarną wizję państwa.

– Tłumacz sam pewnie nie znał nikogo takiego, pewnie opierał się na stereotypach, które gdzieś usłyszał i na własnej wyobraźni – zasugerowała.

– Albo jej braku – dodał, dopił sok i podjął: – Za to kompletnie mu umyka, że Platon praktycznie kasuje pożądanie, w ogóle ludzką seksualność, bez względu na jej kierunek. U niego seksualność jest czymś, co ogranicza, niszczy i poniża człowieka. I nie sądzę, żeby jego orientacja miała tu jakiekolwiek znaczenie.

– Myślę, że nie – zgodziła się Beata. – Przecież potem podobne podejście do ludzkiej seksualności wykazuje wielu autorów, i to nie tylko w średniowieczu, choć najpierw przychodzi mi automatycznie do głowy właśnie średniowiecze. I zobacz, różnie to tłumaczą: bogami, wyższością pracy umysłowej nad ciałem, wyższością płci nad płcią, ale efekt zawsze jest ten sam: ludzka seksualność to zło. I nawet po Freudzie i całym przełomie, który uruchamia w dwudziestym wieku psychologia, my nadal jesteśmy naznaczeni takim dualistycznym widzeniem świata i człowieka, dzieleniem go na gorsze i lepsze, na materię i ducha. Ja zdecydowanie wolę widzieć człowieka jako całość, fizyczno-psychiczną, bez wprowadzania linii demarkacyjnych.

– Więc raczej nie przyklasnęłaby pani Witwickiemu – mruknął, wpatrując się w pustą szklankę, i stuknął w nią parę razy palcami lewej ręki.

– Nie. – Beata odstawiła swój kubek na biurko. – Zdecydowanie nie. Nie znam takich ludzi, o jakich wspomina przy tej uwadze o Platonie, ale na litość boską, to są dalej po prostu ludzie, ze wszystkimi emocjami, problemami i potrzebami jak każdy człowiek.

Andrzej uniósł głowę, spojrzał na nią uważnie; miała wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale się waha. Po chwili uśmiechnął się lekko, właściwie nawet trudno to nazwać uśmiechem, to było takie słabe uniesienie kącików ust, ześlizgnął się spojrzeniem na biurko i wzruszył ramionami.

– Muszę iść – powiedział. – Ojciec na mnie czeka.

– Jasne.

Wyciągnęła rękę, wzięła od niego szklankę i odstawiła wraz z kubkiem do zlewu. Idąc za nim do przedpokoju, nie mogła się uwolnić od uczucia podobnego do tego sprzed parunastu dni: że balansowali przez krótki moment na granicy czegoś, co mogło zostać wypowiedziane i co odsłoniłoby Andrzeja trochę bardziej, ale w ostatniej chwili się cofnęli. Andrzej się cofnął.

Trudno, widocznie nie chciał. Jego prawo.

– Czekaj – przypomniała sobie, gdy założył buty i sięgnął po kurtkę. – Mam coś, co ci się może spodobać. To się dobrze czyta bez przerywania, więc świąteczna przerwa jest w sam raz.

Podeszła do środkowego regału w przedpokoju i z drugiej półki od góry zdjęła „Grę w klasy”.

– To jest w gruncie rzeczy coś, co się powinno przeczytać przed dwudziestką – stwierdziła. – A na pewno przed dwudziestym piątym rokiem życia. Wtedy zachwyca. Później… no, sam zobaczysz, jeśli za dziesięć czy piętnaście lat będziesz chciał sobie zrobić powtórkę. To Cortázar, Cortázar w ogóle jest specyficzny, albo się nim człowiek zachwyci, albo go odrzuci, jakoś sobie nie wyobrażam odbioru pośredniego. Ma dużo dobrych tekstów, ale uważam, że powinno się zacząć od „Gry w klasy”, to jest taki cios w niektóre elementy, do których przeciętny czytelnik jest przyzwyczajony. Zobaczysz, jaki ma pomysł na narrację, w założeniu tę powieść można czytać w kilku kolejnościach. Zresztą Cortázar sam to wyjaśnia we wstępie. To jeszcze egzemplarz kupiony przez mojego tatę, wspólnie się nim zaczytywaliśmy, gdy byłam w twoim wieku.

Miała spory sentyment do tego tomu; wydanie z sześćdziesiątego ósmego, już mocno podniszczone, sczytane, ciemnoróżowa okładka w paru miejscach podklejona, brzegi postrzępione, kartki pożółkłe. Tata, który kiedyś zdjął ten tom z półki i powiedział: „Becia, to jest coś, co warto przeczytać, jest bardzo inne i bardzo… no, po prostu powinnaś to przeczytać, jak chcesz kiedyś coś poważniej robić z książkami”. Tata, dyskutujący z nią o Madze, Horaciu, Talicie, o poszczególnych częściach tej powieści i o mieszaniu kolejności czytanych rozdziałów. Mama, śmiejąca się: „Twój tata poderwał mnie na tę powieść, »Gra w klasy« była wtedy bardzo modna, ale strasznie trudno ją było zdobyć, a on miał własny egzemplarz. I powiedział, że mi pożyczy, ale jeśli pójdę z nim na kawę. No więc poszłam, pożyczył mi, a potem już się tak dalej potoczyło”. „Tak”, dodawał wtedy zawsze tata, „i dlatego twoja mama za mnie wyszła: bo miałem własnego Cortázara. Uznała, że mam dobry posag”.

– W każdym razie przeczytaj i sam się przekonaj, czy to twoje klimaty. – Podała mu książkę. Andrzej zapiął kurtkę, zawiązał szalik, wziął Cortázara i uśmiechnął się, tym razem tak porządnie.

– Dziękuję – powiedział. – To wesołych świąt.

– Wesołych świąt. Dzięki za przytarganie zakupów.

Pokiwał głową, dalej z uśmiechem, założył wyciągnięte z kieszeni rękawiczki i wyszedł.

Ciekawe, pomyślała Beata, zamykając za nim drzwi, czy złapie klimat „Gry”. Zobaczymy w styczniu.

 

***

 

Święta były pełne obżarstwa, lenistwa i prezentów. Beata siedziała z rodzicami i dalszymi krewnymi w Nowogardzie, opychała się wszystkim, co pojawiało się na stole, czytała na kanapie, słuchała ulubionych kolęd. Potem, już w Białym Borze, całowała się z Konradem, gdy siedzieli przed choinką u niej w mieszkaniu i otwierali prezenty, wylegiwała się długo w łóżku, oglądała powtórki ulubionych filmów. Sylwestra spędziła u znajomych Konrada, na domowej imprezie, w czasie której gadali, tańczyli, pili wino przywiezione przez gospodarzy z Chorwacji i wymyślali sobie noworoczne postanowienia.

– Pokaż swoje – powiedział Konrad, zaglądając jej przez ramię. Siedzieli przytuleni do siebie na kanapie. – Ej, to trzecie jest głupie, skreśl.

– A w życiu.

– Skreślaj. – Wyrwał jej długopis z ręki i zamazał „Schudnę minimum pięć kilo”. – Nic nie schudniesz, jesteś w sam raz, ja nie chcę kościotrupa przytulać. Wpisz tu zamiast tego coś sensownego.

– Na przykład? – Spojrzała na niego z uśmiechem. Miło było tak zwyczajnie i po prost czuć się przy kimś dobrze we własnym ciele.

– Na przykład: „Będę codziennie mówić Konradowi, że jest najwspanialszy pod słońcem”.

– To chyba raczej postanowienie z korzyścią pod ciebie – zakpiła.

– Ja takie też mam w postanowieniach. O, zobacz. – Pokazał jej swoją kartkę i wskazał palcem ostatni punkt. – „Będę codziennie mówił Beacie, że jest najwspanialsza pod słońcem”.

– Phi, wpisane na końcu.

– Dobra, zmieniam kolejność. – Przekreślił numerację pierwszego i ostatniego punktu, po czym zapisał ją na odwrót. – Teraz lepiej?

– Lepiej. No to zaczynaj.

Popatrzył na nią z przebiegłą miną.

– Dopiero od pierwszego stycznia. Brakuje jeszcze pół godziny.

– Zrób próbę – zachęciła, siadając na kanapie ze skrzyżowanymi nogami. – No, dawaj, ocenię, czy dobrze wychodzi, czy musisz poprawić.

– Ale z ciebie belfer – mruknął, przysunął się i pochylił nieco. – No to słuchaj. Beata jest najwspanialsza pod słońcem… – przysunął się bliżej i dodał ciszej: – i bardzo ją kocham.

Padło między nimi już sporo czułych i poważnych słów, ale te konkretne powiedział po raz pierwszy. Jego ciemnoniebieskie oczy, jasnobrązowe, krótko przycięte włosy, kwadratowa twarz, zabawnie zadarty nos, kilka piegów pod oczami – to wszystko było tak znane, tak bliskie, tak ważne.

– Ja też cię kocham – powiedziała równie cicho. Konrad wsunął jej rękę we włosy, drugą położył na kolanie, pochylił się i pocałował ją mocno.

Pół godziny później całą grupą, w kurtkach, szalikach i czapkach, stali przed blokiem z butelkami w rękach. Konrad obejmował Beatę w pasie, Beata trzymała szampana, schodzili się sąsiedzi.

– Uwaga! – krzyknęła Gabryśka, gospodyni imprezy. – Zaczynamy odliczać, Kazik, dawaj!

– Dziesięć! – Wykrzyknął jej mąż, patrząc na zegarek. – Dziewięć! Osiem!

– Siedem! – Przyłączyło się kilka osób. – Sześć!

To był świetny rok, pomyślała Beata.

– Pięć! – Teraz już odliczała cała grupa, wszyscy, którzy wyszli z bloku.

Praca, którą uwielbiam, facet, którego kocham, miasto, w którym świetnie się czuję.

– Cztery! Trzy!

Chyba nie może być lepiej. Chyba może być tylko lepiej.

– Dwa!

Oby kolejny rok był przynajmniej taki jak ten.

– Jeden!

Mieszanina krzyków, pisków i wybuchów odkorkowywanych butelek szampana. Muzyka rozlegająca się z wielu otwartych okien. Uściski, pocałunki, szampan pity bezpośrednio z podawanych sobie butelek. Konrad, całujący ją długo, tak, że aż wszystko wokół na moment znikało.

– Szczęśliwego dziewięćdziesiątego siódmego – szepnął jej do ucha.

– Szczęśliwego dziewięćdziesiątego siódmego – odpowiedziała, chociaż pewnie nie mógł jej usłyszeć, i przytuliła się mocniej.

– Szczęśliwego dziewięćdziesiątego siódmego! – wykrzyknęła po chwili Gabryśka i objęła ich oboje.

To będzie bardzo szczęśliwy dziewięćdziesiąty siódmy, obiecała sobie Beata, wdychając zapach wody kolońskiej Konrada. To będzie najszczęśliwszy dziewięćdziesiąty siódmy ze wszystkich dziewięćdziesiątych siódmych. To po prostu będzie dobry rok.

 

PRZYPISY:

* Charles Baudelaire, „Do czytelnika”, w: Charles Baudelaire, „Kwiaty zła”, przeł. A. Lange, A. M-ski, https://wolnelektury.pl/media/book/pdf/baudelaire-kwiaty-zla.pdf.

** Władysław Witwicki, „Wstęp”, [w:] Platon, „Państwo”, przekł., wstęp i objaśnienia W. Witwicki, Warszawa 2010, s. 11–12.

 

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top