PLAŻA W CEFALÙ. ROZDZIAŁ III: OCZEKIWANIA

 


Teraz wróciłam do „Betty”, żeby też ją jak najszybciej ukończyć. Inna sprawa, że „Betty” też się rozrasta.

 

 

 

PLAŻA W CEFALÙ

ROZDZIAŁ III: OCZEKIWANIA

 

 

 

– Jak byłem nastolatkiem, to strasznie mnie wkurzało, że wszyscy mnie porównywali do moich braci. Do Tomka, bo starszy, więc powinienem brać z niego przykład. I do Pawła, bo młodszy, więc powinienem być dla niego przykładem. Tomkowi powinienem ustępować, bo jest starszy i mądrzejszy. Pawłowi, bo jest młodszy i głupszy. Jak zrobiłem coś głupiego, to Tomkowi robiłem obciach jako przygłupi młodszy brat, a Pawłowi dawałem zły przykład jako przygłupi starszy brat. Koszmarne to było. A ciebie co wtedy wkurzało?

– Oczekiwania.

– W sensie?

– Ogólnie, po prostu oczekiwania. Oczekiwania ludzi.

– Ale oczekiwania, że co?

– Właśnie w tym rzecz, że nie wiedziałem. Czułem, widziałem, czasami dostawałem dość wyraźny sygnał, że ktoś czegoś ode mnie oczekuje, rodzice, ich znajomi, rówieśnicy, nauczyciele, po prostu ludzie wokół. Tylko z reguły nikt nie był łaskaw prosto i konkretnie powiedzieć, czego oczekuje. Miałem się domyślić. Zazwyczaj się nie domyślałem i do oczekiwań dochodziły pretensje albo obraza. Wykańczało mnie to. Czemu tak patrzysz?

– Obawiam się, kochanie, że ty nadal z zasady nie domyślasz się, czego ludzie od ciebie oczekują.

– Wiem. Tylko teraz już mnie to nie męczy. Chyba przestałem zwracać na to uwagę. Co cię tak bawi?

– Po prostu przypomniało mi się, jak tłumaczyłem Weronice, że tobie trzeba mówić prosto i konkretnie, a nie wysyłać sygnały, aluzje i tak dalej. Weronikę strasznie to zirytowało, ona uwielbia sygnały, aluzje i tak dalej.

– Zauważyłem. Twoja siostra bywa męcząca z tym owijaniem w bawełnę.

– A ja?

– Ty mówisz prosto i konkretnie. Jeśli czegoś chcesz, to mówisz, że tego chcesz, nie bawisz się w te idiotyczne „domyśl się, o co mi chodzi”.

– Dzięki. To będzie jeszcze fajniejszy komplement, jeśli dorzucisz coś miłego i osobistego, w stylu: „Krystian, jesteś cudowny i uwielbiam z tobą rozmawiać” albo „Jesteś wyjątkowy i wspaniale mi się z tobą gada”.

– To nie był komplement, tylko stwierdzenie faktu. Naprawdę potrzebujesz do tego mieszanki emocjonalnego ekshibicjonizmu i epitetów jak z tandetnego romansu?

– Kurde, Andrzej, kochanie, jesteś naprawdę beznadziejny w te klocki. Dobrze, że tak naprawdę wcale czegoś takiego nie oczekiwałem.

Prywatna rozmowa, źródło nieznane, prawdopodobnie połowa 2018 roku.

 

Obiad z rodziną pana Wieśka to było wyjątkowo nieprzyjemne doświadczenie. Choć nie, to niesprawiedliwe stwierdzenie, bo sama rodzina – żona i córka – były w porządku. To pan Wiesiek był wrzodem na dupie.

Na pana Wieśka natknęli się tego dnia – trzeciego dnia pobytu w Cefalù – gdy szli po południu na obiad do wybranego przez ojca lokalu. Nagle wśród gwaru głównie włoskich i angielskich głosów rozległo się głośnie „Władek, to ty?!”; ojciec się obejrzał, zrobił dziwną, chyba dość niezadowoloną minę, ale po chwili ją zmienił, uśmiechnął się uprzejmie i pomachał ręką.

– Wiesiek tu jest – powiedział cicho do mamy. Mama się skrzywiła, po czym zaraz też się miło uśmiechnęła.

– Wy tutaj? – zawołała, gdy troje obcych ludzi do nich podeszło. – Co za niespodzianka.

– Sama śmietanka towarzyska u tych makaroniarzy! – wykrzyknął radośnie niewysoki, dość tęgi mężczyzna, machając rękami. – Władek, chłopie, co wy tu robicie?

Podali sobie z ojcem dłonie, mama i kobieta obok pana Wieśka uścisnęły się i ucałowały w powietrzu.

– Pamiętasz mojego syna – mruknął ojciec, kładąc Andrzejowi rękę na ramieniu.

– Jasne, że pamiętam – oświadczył pan Wiesiek. – Ale jak go ostatnio widziałem, to taki szczyl był, do biodra mi ledwo sięgał. A ty mnie w ogóle pamiętasz, smarkaczu? Jestem wujek Wiesiek, pamiętasz mnie? Jak ci tam było, Jędrek?

– Andrzej – poprawił, darując sobie odpowiedź na wcześniejsze pytanie. Nie pamiętał go. Najwyraźniej na szczęście.

– „Andrzej”. – Pan Wiesiek wybuchnął nieprzyjemnym, protekcjonalnym śmiechem. – A to dobre. No, na „Andrzeja” to ty sobie jeszcze musisz dorosnąć, gnojku.

Sam jesteś gnojek, pomyślał Andrzej ze złością. Pan Wiesiek szturchnął go w bok pięścią i klepnął dość mocno w ramię. Gdyby można było oddać na zasadzie oko za oko, leżałby na ziemi i skręcał się z bólu. Ale nie było można. Więc Andrzej odsunął się nieco, by znaleźć się poza zasięgiem tego nieproszonego dotyku.

– Ale ci gówniarz wyrósł – odezwał się pan Wiesiek do ojca. – Strasznie te bachory rosną. Moja też. Pamiętacie tę moją smarkulę? Zocha, pokaż się, jakie z ciebie teraz dziewuszysko. To jest Zocha – dodał, patrząc na Andrzeja. – Tylko pamiętaj, gówniarzu, ręce przy sobie! – Znów wybuchnął nieprzyjemnym, drażniącym śmiechem.

Dziewczyna, którą niezbyt delikatnie popchnął w plecy, by podeszła bliżej, była niewysoka, może z metr sześćdziesiąt, metr sześćdziesiąt pięć, dość szczupła, o nieco trójkątnej, delikatnej twarzy i jasnozielonych oczach. Jasnobrązowe włosy miała związane w dwie kitki po bokach głowy. Spory biust, widoczny dzięki krótkiej, białej koszulce bez rękawów i ze sporym dekoltem, nieco komicznie kontrastował z wąskimi biodrami i chudymi nogami wyłaniającymi się z szaro-różowej, sięgającej połowy ud plisowanej spódnicy. Wyglądała jak ktoś „pomiędzy”. Większość jego rówieśników, ta myśl nachodziła Andrzeja w ostatnich czasach dość często, większość jego rówieśników wyglądała właśnie tak: „pomiędzy”. Pomiędzy tym, czym byli a tym, czym dopiero mieli być. Tak samo jak on. Może dlatego tak się dziwnie i nieraz obco człowiek czuł we własnym ciele.

– Dzień dobry, Zosiu – powiedziała mama ciepło. – Jak ty urosłaś, masz piękne włosy!

Te słowa najwyraźniej dziewczynę ośmieliły, bo uśmiechnęła się, przywitała. Ojciec podał jej rękę i powiedział tylko, że dawno się nie widzieli, ładnie się opaliła, jak jej się podobają Włochy?

– Podobają się, podobają! – wtrącił się natychmiast pan Wiesiek. – A zwłaszcza Włosi! Strzela dziewucha ciągle oczami na boki i zakłada coraz krótsze kiecki, nie, Zocha?

– Zosia, tatusiu – odpowiedziała dziewczyna cicho, lekko zaczerwieniona.

– Ty patrz, Władek – głos pana Wieśka znów był pełen kpiny. – Gówniarzom się zachciewa koncertu życzeń, jak się wolno do nich zwracać!

Ojciec to zignorował. W ogóle od początku zachowywał się trochę tak, jakby starał się nie podchodzić do pana Wieśka za blisko – nie w sensie fizycznym, raczej takim… komunikacyjnym. Po uwadze o koncercie życzeń zapytał, gdzie tamci się wybierają. Okazało się, że na obiad – i pan Wiesiek natychmiast oświadczył, że skoro tak się fartownie spotkali, to muszą zjeść razem. Rodzice przyjęli tę propozycję ze spokojem, trochę tak, jakby już odgórnie pogodzili się z taką perspektywą.

Idąc za nimi, Andrzej z irytacją pomyślał, że przecież mogli powiedzieć coś w stylu: my idziemy pozwiedzać, idziemy na plażę, idziemy do apartamentu. Mogli spławić tego odrażającego, namolnego dziada. Ale nie, sami się podłożyli słowami „O, my też właśnie idziemy na obiad”, jakby chcieli sprowokować to „To musimy zjeść razem!” tamtego dupka.

Idąca obok niego dziewczyna przez chwilę milczała, po czym zapytała cicho:

– To jak mam do ciebie mówić, „Jędrek” czy „Andrzej”?

– „Andrzej” – mruknął.

– OK. Ja też wolę „Zosia”, ale tatuś ciągle do mnie mówi „Zocha”, chociaż wie, że tego nie lubię.

Cóż, to pasowało do tego przysadzistego dupka, który przed nimi szedł.

– Ile masz lat?

– Szesnaście. – Po krótkiej chwili dodał dla porządku: – Za trzy miesiące.

– O, ty też jesteś z końcówki roku – ucieszyła się. – Ja jestem z października, mam urodziny jedenastego października, a ty?

– Drugiego listopada.

– Jesteś Skorpionem! – Zosia znów wydawała się uradowana. – Ja jestem Wagą. Wierzysz w znaki zodiaku?

– Nie.

– No tak, chłopacy rzadko w to wierzą – powiedziała spokojniej. – Ja w sumie też tak nie do końca, ale to jest fajne. To skończyłeś teraz pierwszą liceum? Ja też!

Najwyraźniej po tej wymianie zdań Zosia uwolniła się od początkowego skrępowania i zaczęła opowiadać o swojej szkole, koleżankach, kolegach. Gdy doszli do restauracji i zajęli stolik, usiadła obok niego i wspólnie próbowali rozszyfrować angielską wersję menu, nie zawsze skutecznie. Angielski, jak się okazało, mieli na podobnie nieszczególnym poziomie.

To byłby całkiem znośny obiad, gdyby nie pan Wiesiek. Ten facet najwyraźniej miał potrzebę bycia duszą towarzystwa, a jednocześnie nie miał do tego żadnych predyspozycji, więc w ramach „zabawiania znajomych” komentował wszystko i wszystkich w mało zabawny, mocno nieprzyjemny i chwilami wręcz prostacki sposób. Tak się odnosił do żony: pani Katarzyna, zwana przez niego „Kachą”, czego chyba też nie lubiła, sądząc po jej minie, musiała wysłuchiwać uwag dotyczących wydatków, czepiania się o porządki i skoków wagi. Tak się odnosił do Zosi: komentował jej wygląd, jej przyjaźnie, jej strach podczas lotu samolotem. Tak się próbował odnosić do ojca Andrzeja, ale tu już przy pierwszym podejściu napotkał krótką i twardą ripostę, na którą zareagował śmiechem, „A ty jak zawsze bez poczucia humoru”, i już się go więcej nie czepiał. Mamę zostawił zupełnie w spokoju. Może podskórnie przeczuwał to, czego Andrzej z każdą minutą wspólnego obiadu był coraz bardziej pewien – że gdyby spróbował odezwać się do mamy tak, jak odzywał się do własnej żony, ojciec starłby go na pył?

Skończyli drugie danie. Pan Wiesiek spojrzał na córkę i znów rzucił jakąś głupawą uwagę, tym razem o jej biuście i spojrzeniach kelnerów. Zosia zgarbiła się trochę, zaczerwieniła, mruknęła: „Daj spokój, tatusiu”.

Ku własnemu zaskoczeniu Andrzej poczuł, że robi mu się jej żal.

– Chcesz iść na lody? – zapytał cicho.

– Tak – odszepnęła i spojrzała z wdzięcznością.

– Tato – odezwał się Andrzej głośniej – my się z Zosią przejdziemy.

– Gdzie? – Ojciec spojrzał uważnie, chyba zaskoczony.

– No… na lody – odpowiedział. – I tak… dookoła.

Ojciec nagle się uśmiechnął, trochę dziwnie – jakby był zadowolony.

– Co, Wiesiek? – powiedział, nie patrząc na kolegę. – Niech się dzieciaki trochę pokręcą bez dorosłych.

– Pewnie, pospacerujcie sobie – wtrąciła pani Katarzyna. – Zosiu…

– Ty, młody – wpadł jej w słowo pan Wiesiek – tylko pamiętaj, łapy przy sobie! – Pogroził mu palcem i wybuchnął tym swoim kretyńskim śmiechem.

Andrzej zdążył już wstać od stołu, właśnie zasuwał za sobą krzesło; widząc i słysząc tę reakcję, znieruchomiał i spojrzał na pana Wieśka. Spojrzał, nic więcej. Patrzenie bez słowa, jak zauważył w ostatnich miesiącach, potrafiło zadziałać lepiej niż złość, kpina czy groźba. Niepokoiło. Wytrącało z równowagi. Blokowało dalsze durne uwagi. Widział to po niektórych nauczycielach – fizyk, biologica, czasem nawet dyrektor, wtedy zawsze kończyło się pretensjami albo wpisami do dziennika, że źle się zachowuje. Albo że pyskuje, fizyk w tym przodował. „Jak ja panu pyskuję, skoro się nie odzywam?”, zapytał Andrzej za pierwszym razem i zaliczył wtedy kolejną uwagę za pyskowanie.

– Jak ty „bezczelnie i pyskująco patrzysz”? – zapytała parę dni później pani Beata, cytując uwagę z dziennika. Znów byli w kąciku czytelniczym w bibliotece. Znów dlatego, że podpadł.

– Nie wiem – wzruszył ramionami. – Po prostu na niego patrzyłem.

– Rany, Andrzej – westchnęła pani Beata. – Boję się, że będziesz miał w życiu strasznie pod górkę, bo nie potrafisz udawać.

 Może i nie potrafił. Ale też nie chciał.

W każdym razie teraz tylko popatrzył na pana Wieśka, bez słowa. Nie odrywał od niego wzroku. To działało, naprawdę działało: pan Wiesiek po chwili przestał się głupio śmiać, najwyraźniej poczuł się trochę niewygodnie, rzucił okiem w obie strony, wreszcie mruknął:

– No dobra, nie gapcie się tak, dzieciaki, idźcie sobie, tylko się zachowujcie przyzwoicie – i wrócił do grzebania widelcem w resztkach swojego makaronu.

– Chodź – powiedział Andrzej do Zosi i niemal w tej samej chwili podchwycił spojrzenie ojca. Dziwne spojrzenie. Znów – jakby zadowolone.

– Jędrek – usłyszał, gdy już mieli odejść od stołu. Obejrzał się.

– Słucham.

– Uważaj na Zosię.

Ojciec miał poważną minę, ale nie tak odpychającą czy groźną jak wcześniej podczas rozmowy o granicy, do której wolno pływać.

– Dobrze.

Ojciec pokiwał głową, dalej poważny; mama uśmiechnęła się i życzyła im miłego spaceru. Pani Katarzyna też się uśmiechnęła. Pan Wiesiek znów pogroził uniesionym palcem, z durnym uśmieszkiem, ale już się nie odezwał. Zawsze coś.

Przez pierwsze kilka chwil spaceru Zosia milczała. Andrzej zerknął na nią.

– Idę za szybko? – zapytał, jednocześnie zwalniając.

– Trochę – przyznała z zakłopotaniem.

– Przepraszam.

– Nie, sorry, to ja się wlokę zawsze jak ślimak – roześmiała się cicho. – Tatuś zawsze narzeka, że się ciągnę za nimi.

Nie skomentował. Kolejne parę minut szli dalej w milczeniu, ale już w wolniejszym tempie, więc Zosia oddychała lżej i chyba się nieco odprężyła. W którymś momencie zaczęła opowiadać o swojej szkole, koleżankach z klasy, ulubionych nauczycielach.

– A jakie są twoje koleżanki z klasy? – zapytała nagle. – Fajne?

– Różnie – mruknął, wzruszając ramionami. – Ogólnie znośne.

Iza i Hanka, które lubiły się go czepiać, gdy tylko się odezwał. Gośka, kiedyś czepiająca się wraz z nimi, ostatnio jakaś irytująco przymilna. Anita, zwykle naburmuszona i zrzędliwa, ale przynajmniej bez tego fałszu, jaki miała w sobie Hanka. Marta, Magda i Kaśka, te się nie narzucały ani nie czepiały; zajmowały się swoimi sprawami i dawały człowiekowi spokój. Agata, która raz mu przyłożyła w głowę piłką od siatkówki, gdy mieli łączony WF, i potem cały tydzień chodziła za nim i przepraszała, bo to było niechcący, źle wycelowała i w ogóle tak jej strasznie przykro, aż w końcu nie wytrzymał i powiedział, że chyba widzi, że nic mu nie jest, więc może by wreszcie skończyła z tą histerią?, no i wtedy się obraziła.

Tak, ogólnie były znośne. Chłopacy zresztą też. Nic szczególnego, ale dało się przeżyć od poniedziałku do piątku.

– A masz jakąś ulubioną osobę w swojej klasie?

– Kumpla z ławki.

– Aha. – Zosia zawahała się, po czym podjęła: – A w szkole?

– Tak samo.

– Aha… Ale w sensie, że dziewczynę?

– Nie. Chcesz zwykłe lody czy brioszkę? – zapytał, wskazując ręką na lodziarnię, do której się zbliżali.

Zosia, wytrącona z pytań o szkołę, po krótkim zastanowieniu wybrała brioszkę. Wydawała się trochę zakłopotana, a może zdziwiona, trudno powiedzieć – i wtedy, gdy otworzył drzwi i puścił ją przodem, i wtedy, gdy zapłacił za ich lody, i wtedy, gdy zapytał, czy chce usiąść przy stoliku przed lokalem, czy chce dalej iść.

– Możemy pochodzić – powiedziała, patrząc na swoją bułkę z lodami w środku. – Dzięki… miły jesteś.

Ruszyli więc dalej, w brioszkami w rękach. Zosia wygrzebywała łyżeczką po odrobinie lodów z bułki, potem odgryzała po małym kawałku samej bułki, rzucała jakieś komentarze na temat mijanych budynków. Nie było to irytujące, nie gadała bez przerwy, czasem tylko mówiła bardzo cicho, aż trudno ją było zrozumieć. Gdy zjedli, wyciągnęła z przewieszonego przez ramię małego plecaka paczkę chusteczek, by mogli wytrzeć ręce.

– Nie chce mi się jeszcze wracać – oświadczyła po chwili, chowając paczkę z powrotem do przedniej kieszeni brązowego plecaka. – Przejdziemy się jeszcze?

W gruncie rzeczy też nie miał ochoty wracać do restauracji, siedzieć na krześle i wysłuchiwać głupot pana Wieśka. Poza tym, paradoksalnie, w ruchu mniej się czuło ten upał niż w czasie siedzenia.

Skręcali w mniejsze, boczne uliczki, oglądali przedmioty wystawiane na wystawach małych sklepów i na straganach. W niektórych miejscach dosięgał ich chłodny powiew wiatraków ustawionych w mijanych pomieszczeniach. W którymś momencie Zosia się potknęła.

– Ale ze mnie gapa – powiedziała przepraszająco, gdy Andrzej przytrzymał ją za ramię. – Ale ta kostka jest beznadziejna. Nie na moje buty.

Rzeczywiście, drobny bruk, którym wyłożono część uliczek, chyba nie był zbyt wygodny, gdy chodziło się po nim w sandałach na wprawdzie niskim, ale dość cienkim obcasie. Propozycja, by w takim razie wzięła go pod ramię, będzie bezpieczniej, gdyby znów straciła równowagę, została przyjęta nieco dziwnie: Zosia się zaczerwieniła, jednocześnie chwyciła Andrzeja za łokieć i parę razy zapytała, czy to na pewno mu nie przeszkadza.

– Nie proponowałbym, gdyby mi przeszkadzało – uciął. – Patrz pod nogi, żebyś sobie nie skręciła kostki.

– Dobrze – mruknęła i ujęła go pod ramię trochę mocniej. I trzymała dalej nawet wtedy, gdy już wyszli na normalny chodnik. Nie chciał być nieuprzejmy, więc nie zasugerował, że teraz może puścić. Może przy tych butach, w których szła, tak jej było wygodniej.

Gdy wracali, Zosia się rozgadała: opowiadała o Bydgoszczy, w której mieszkała, znów o swojej szkole, o lekcjach tańca towarzyskiego, na które chodziła pod koniec podstawówki, o ulubionych przedmiotach, ostatnio oglądanych filmach, wrażeniach z obecnej podróży. Też była pierwszy raz we Włoszech. Sycylia jest piękna. Chciałaby się nauczyć kiedyś włoskiego, już zapamiętała kilkanaście słów. Ogromnie lubi pływać. Chciałaby sobie kiedyś zrobić tatuaż na nodze, jakiś taki cienki, ozdobny motyw, może kwiaty, może liście. Chciałaby zrobić prawo jazdy, gdy skończy osiemnastkę, chociaż jej tatuś w kółko powtarza, że baba za kierownicą to przepis na katastrofę. Ma w domu królika, ma na imię Caro, przez „c”, teraz królik jest pod opieką cioci, siostry mamy, śliczny jest, taki brązowy, z białym ogonkiem.

Słuchanie jej słów nie męczyło; Zosia najwyraźniej nie oczekiwała jakichś bardziej rozbudowanych i żywszych reakcji, wystarczyło czasem proste „Aha” czy „No i?”. Nie nudziła, w gruncie rzeczy ten słowotok był dość sympatyczny. Zosia wydawała się sympatyczna. I nie wymuszała na człowieku wygłaszania epopei na własny temat, a jeśli już chciała jakiejś informacji, zadawała konkretne pytania, jak choćby o to, co Andrzej lubi robić w wolnym czasie. A kiedy usłyszała, że lubi czytać książki, zaczęła mówić o książkach, które sama ostatnio czytała i które jej się podobały.

– O, widzę rodziców – powiedziała, gdy dochodzili do restauracji, i szybko puściła jego ramię. Rzeczywiście, przed wejściem do lokalu widać było całą czwórkę: ojciec i mama stali blisko siebie, naprzeciwko nich pan Wiesiek coś opowiadał, machając mocno rękami, a pani Katarzyna, nieco odsunięta, rozglądała się wokół.

– No, i gdzieś ty mi się włóczył z moją córką? – huknął pan Wiesiek, gdy tylko podeszli. – Zocha, grzeczny był? Rączki mu nie wędrowały?

– Daj im spokój – syknęła pani Katarzyna. – Zosia, nie zgrzałaś się?

– Nie – odparła Zosia, trochę zaczerwieniona.

– Gdzie byliście? – wtrącił się ojciec. Andrzej popatrzył na niego i wzruszył lekko ramionami.

– Na lodach – odpowiedział; nie był pewien, jak rozumieć to uważne spojrzenie, którym został obrzucony. – I pochodziliśmy po różnych uliczkach.

– Fajnie było – dorzuciła Zosia. – Andrzej jest bardzo miły. – Zaczerwieniła się jeszcze mocniej, a pan Wiesiek wybuchnął jeszcze durniejszym niż dotąd śmiechem.

Andrzej z ulgą przyjął decyzję mamy, że czas wracać do apartamentu i odpocząć, i trochę się przygotować, bo jutro z rana wyjeżdżają zwiedzać inne miasto, więc trzeba wcześnie wstać. Pan Wiesiek wydawał się zawiedziony, ale zaraz rzucił, że po ich powrocie koniecznie muszą się spotkać, może na plaży, no i jakiś obiad czy kolacja razem, nie, Władek?

– Jaki ten człowiek jest paskudny – powiedziała mama cicho, gdy już znaleźli się daleko od pana Wieśka.

– Wiem – mruknął ojciec. – Ale słyszałaś, co mówił, są tu jeszcze tylko trzy dni.

– Całe szczęście. Jak on tej małej ciągle dokucza… Taka miła, delikatna dziewczynka.

Ojciec wzruszył ramionami, a potem obejrzał się.

– A ty co tak się wleczesz za nami, Jędrek? – zapytał.

– Gorąco jest – mruknął Andrzej. – Po co szliście z nimi na obiad i umawiacie się na jutro, skoro go nie lubicie?

Ojciec znów wzruszył ramionami, spojrzał na mamę i bez słowa szedł dalej.

W apartamencie przywitał ich szum i powiew uruchomionej klimatyzacji. Mama oświadczyła, że jest wykończona i na razie chce tylko sobie poleżeć w tym cudownym chłodzie i w ciszy, najlepiej w sypialni, kanapki na jutrzejszy wyjazd zrobi później. Ojciec pokiwał głową, wziął szklankę z sokiem, usiadł w salonie na fotelu przy otwartych drzwiach balkonowych i zapalił. Teoretycznie w apartamencie nie wolno było palić, ale ojciec miał jakieś prywatne ustalenia z tym swoim znajomym właścicielem i w salonie palił bez skrępowania, choć zawsze otwierał w tym czasie balkon. Andrzej rozejrzał się po pokoju, znalazł książkę, którą tu rano w pośpiechu zostawił na komodzie, zresztą wraz z ołówkiem, i ruszył do wyjścia.

– A ty dokąd? – dobiegł go głos ojca.

– Idę poczytać.

– Gdzie?

– U siebie, a gdzie?

– Znowu się będziesz zamykał w pokoju z książką jak jakiś żółw w skorupie? – warknął ojciec. Andrzej odwrócił się i spojrzał na niego z niechęcią.

– Znowu tacie przeszkadza, że czytam?

– Nie przeszkadza mi, że czytasz – powiedział ojciec tonem, który jakoś nieszczególnie się zgadzał ze słowami. – Tylko że się ciągle z tymi książkami chowasz, jakby ci ludzie przeszkadzali. Nie możesz tu usiąść z rodzicami i przy nas poczytać?

– Mama przecież poszła do sypialni – odparł Andrzej ze zdziwieniem.

Coś dziwnego przemknęło po twarzy ojca.

– A ja to co jestem, dywan? – burknął. – Siadaj na dupsku tu na kanapie i sobie czytaj, a nie znowu się będziesz zamykał sam w pokoju jak jakiś dzikus.

Andrzej nie miał na to szczególnej ochoty, ale po minie ojca widział, że lepiej zastosować się do polecenia. Wzruszył ramionami, położył się na kanapie plecami do fotela i balkonu, otworzył książkę na zaznaczonym zakładką miejscu i zaczął czytać.

– Co czytasz?

No i się zaczęło. Jeden z powodów, dla których lepiej się czytało w samotności. Co czytasz, dlaczego to czytasz, po co ci to, skąd masz, czemu robisz taką minę przy czytaniu…

– Książkę.

– Jędrek – głos ojca miał w sobie jakąś ostrzegawczą nutę – takie głupie żarciki to sobie zostaw dla kolegów. Ja cię pytam, co czytasz, a nie, czy to książka, to przecież widzę.

To trzeba było zapytać, jaką książkę czytam, a nie „co czytam”, pomyślał Andrzej z irytacją. Ale powiedzenie tego głośno pewnie wywołałoby niezłą awanturę z serii „pyskujesz”. Ludzie niesamowicie drażnią, najpierw zadają mało konkretne pytania, a potem są wielce obrażeni, że odpowiada im się w tych samych klimatach.

– „Państwo” Platona – mruknął.

– To do szkoły?

Nie, to nie do szkoły. To dlatego, że dopiero dwa tygodnie temu ta nieduża księgarnia, która znajdowała się na skraju rynku w Białym Borze, wreszcie sprowadziła „Państwo”. Właściciel księgarni, starszy pan, który trochę kiepsko słyszał, sprzedawał głównie lektury szkolne, romanse i kryminały, ale był gotów zamówić dostawę czegoś „na specjalne życzenie klienta”, jak to określał. Tylko że to zawsze trwało. „Państwa” nie było w bibliotece szkolnej ani miejskiej, pani Beata też nie miała własnego, a mówiła, że bez tego dialogu nie da się ani w pełni zobaczyć koncepcji Platona, ani zrozumieć renesansowych i późniejszych dyskusji wokół doskonałego państwa. „A to trudna rzecz, młody człowieku”, powiedział właściciel księgarni parę miesięcy temu, zapisując zamówienie na kartce. „Nie za młody jesteś na takie poważne rzeczy?”.

Za każdym razem, gdy Andrzej słyszał, że może jest „za młody na jakąś książkę”, miał ochotę uderzyć pięścią w ścianę. Albo przynajmniej coś ostro odpowiedzieć. Ale starszy pan był ogólnie dość miły, do tego odkładał nieraz pod ladę pozycje, na które miało się ochotę, ale akurat było się bez pieniędzy, więc trudno, trzeba było zignorować to „za młody” i po prostu potwierdzić, że tak, właśnie to się zamawia. I przyjąć „Ale to potrwa, chłopcze, to potrwa”. Tak, to zawsze trwało. Właścicielowi księgarni nigdy się nie spieszyło.

Platon jednak w końcu przyszedł, w dwutomowym wydaniu Wydawnictwa Alfa, w twardej okładce z niebieską obwolutą, z tym charakterystycznym zapachem nowości unoszącym się z kartek. Zaraz po przyniesieniu zakupu do domu Andrzej podpisał oba tomy – od prawie dwóch lat podpisywał wszystkie swoje książki; Marcin się z tego podśmiewał, „Jakby ktoś miał ci je ukraść”, mówił, gdy przeglądał coś na jego regale, ale Marcin po prostu nie rozumiał, nie miał pojęcia, jak przyjemny jest ten moment, gdy na pierwszej stronie wpisuje się swoje imię i nazwisko i dany tom staje się już naprawdę własny, naznaczony posiadaniem.

Fakt, Vidala Andrzej nie podpisał. Trochę się obawiał, choć sam za dobrze nie wiedział, czego.

W każdym razie Platon został podpisany i odłożony na bok, bo z uwagi na gabaryty nadawał się do zabrania do Włoch. Dwa grube tomy, do tego bardziej wymagająca treść, tego się nie przeczyta tak błyskawicznie, więc nie zostanie się w połowie wyjazdu bez czegoś do czytania.

– Tak, do szkoły – potwierdził, żeby ojciec dał mu spokój. Nie będzie tłumaczył, że chce lepiej zrozumieć renesansowe i oświeceniowe utopie. I tym bardziej nie będzie tłumaczył, że teraz czeka na „Utopię” More’a, też zamówioną w księgarni, bo w bibliotekach jej nie ma. W ogóle nie miał zamiaru nic tłumaczyć.

– Masz wakacje – odezwał się ojciec po chwili. – Musisz czytać lektury do szkoły?

Jakby się uparł, by zepsuć człowiekowi przyjemność.

– Nie muszę – mruknął. – Chcę. Miał mi tata dać czytać.

– Dobrze, dobrze – odparł ojciec. – Czytaj sobie.

Ale, oczywiście, to nie mogło być takie proste.

– Ale czemu ty po tej książce coś mażesz? – zapytał ojciec po chwili z oburzeniem.

Andrzej wziął głęboki wdech, policzył do pięciu i wypuścił powietrze z ust.

– Bo to moja książka – odpowiedział. – I nie mażę, tylko zaznaczam ołówkiem coś ważnego.

– No nie wiem – odezwał się ojciec. – Po książkach nie powinno się bazgrolić.

Na szczęście po tej wielkiej mądrości na dłuższą chwilę zapadła cisza. Andrzej doczytał do końca księgę trzecią, przewrócił się na bok, twarzą do balkonu i zerknął na ojca – ten dalej palił w fotelu, w jednej ręce trzymał papierosa, w drugiej popielniczkę, powoli wydmuchiwał dym, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w ścianie.

– Kto to jest, ten pan Wiesiek? – zapytał Andrzej, bo nagle całe popołudnie, a zwłaszcza rozmowa rodziców w drodze powrotnej, do niego wróciły. Ojciec jakby się ocknął, przeniósł wzrok ze ściany na kanapę i wzruszył lekko ramionami.

– Dawny znajomy – powiedział. – Z pracy. Pracowaliśmy kiedyś razem, jeszcze w Grabowie, zanim mnie przenieśli do Białego Boru. I taki luźny kontakt został. Jak byłeś mniejszy, to parę razy gdzieś się spotkaliśmy. Raz cię nosił na barana, chyba ze trzy lata wtedy miałeś. Ale pewnie nie pamiętasz.

– Nie. – Andrzej zastanowił się chwilę, po czym stwierdził: – Ale tata go nie lubi.

Ojciec popatrzył uważnie, uniósł papierosa do ust, potem opuścił na popielniczkę.

– Nie. Niezbyt go lubię – przyznał wreszcie.

– To czemu go tata dziś nie spławił? I po co umówiliście się z nim na jutro?

Ojciec znów wzruszył ramionami, odwrócił głowę w stronę balkonu.

– To nie jest zły facet – powiedział. – Jest taki… głupio zabawny, ma te swoje durne powiedzonka i tak dalej, ale ogólnie nie jest zły. Parę razy mi pomógł. Jest zastępcą naczelnika wydziału kryminalnego na komendzie w Bydgoszczy, ma sporo przydatnych znajomości, to bywa pomocne, jak ja u siebie potrzebuję jakiejś pomocy. Wiesiek zna wielu ludzi. I chętnie pomaga, nie trzeba go dwa razy prosić. Nigdy mi nie odmówił, jak miałem coś ważnego.

– I to o to chodzi? – spytał Andrzej z niesmakiem. – Jest tata dla niego miły i znosi jego kretyńskie zachowania, bo facet jest przydatny?

Ojciec powoli odwrócił głowę w jego kierunku. Miał dziwną minę, jakąś taką… surową.

– Tak, Jędrek, to o to chodzi – powiedział twardo. – O to, że warto mieć wokół siebie przydatnych ludzi. Jak będziesz dorosły, to zobaczysz, że świat nie jest taki czarno-biały, jak to się zawsze smarkaczom wydaje, tylko w różnych szarościach i czasem trzeba się ugryźć w język albo nawet uśmiechać wbrew sobie, żeby było dobrze. I pamiętaj, żadnego twojego pyskowania do Wieśka sobie nie życzę, jasne?

– Jasne – mruknął. – Przecież nie pyskowałem.

– Nie, słowami nie. – Ojciec nagle się uśmiechnął. – Ale jak spojrzysz, Jędrek, to czasami jakbyś podwójnie napyskował. Uważaj z tymi swoimi spojrzeniami, żebyś kiedyś za nie w zęby od kogoś nie dostał. Ale pewnie byś oddał z nawiązką – dodał ciszej, spoglądając na zgniatany w popielniczce niedopałek.

W tonie ojca, gdy wypowiada te ostatnie zdania, nie było słychać złości ani niezadowolenia – raczej coś podobnego do rozbawienia. Chyba właśnie dlatego Andrzejowi wyrwało się na głos to, co od paru chwil myślał:

– To w sumie z taty strony hipokryzja. To zachowanie wobec pana Wieśka.

Ojciec przez chwilę milczał; wyjął nowego papierosa z paczki, zapalił, zaciągnął się, wydmuchał dym. Potem spojrzał na Andrzeja i uśmiechnął się lekko, ni to z rozbawieniem, ni to z rezygnacją.

– Dzieciak jeszcze z ciebie – powiedział dziwnie łagodnym jak na siebie tonem. – Jak się ma piętnaście lat, można sobie tak uważać. Poczekaj jeszcze piętnaście lat, wtedy pogadamy.

Obejdzie się, pomyślał Andrzej z niechęcią i ponownie otworzył książkę. Czego jak czego, ale takiego życia, z udawaniem sympatii wobec osób, które by się najchętniej posłało kopniakiem jak najdalej od siebie, na pewno nie chciał. Ani teraz, ani za piętnaście czy pięćdziesiąt lat.

Przez dłuższą chwilę znów panowała cisza. Sokrates właśnie definiował „panowanie nad sobą”, gdy ojciec znów się odezwał.

– Jędrek, kto płacił za lody?

– Co? – zapytał Andrzej z roztargnieniem, bo przeskok z domu Polemarcha, w którym rozgrywał się cały dialog, do lodów w Cefalù był trochę zbyt nagły.

– Nie „co”, tylko pytam, kto płacił za te lody, na które poszliście z Zosią – powtórzył ojciec nieco zirytowanym głosem.

– Ja – odpowiedział Andrzej i uniósł wzrok znad książki. – A co?

– Za swoje i za jej? – upewnił się ojciec.

– Tak.

– To dobrze. – Ojciec pokiwał głową, jakby uspokojony. – Chłopak powinien płacić, tłumaczyłem ci to kiedyś.

– Wiem.

– No właśnie. – Nagle kiwanie głową ustało, ojciec spojrzał uważnie i odezwał się ostrzej: – Tylko pamiętaj, Jędrek, co ci jeszcze mówiłem: to, że płacisz za dziewczynę, nie daje ci żadnego prawa… no, do czegokolwiek. Żeby ci nigdy do łba nie przyszło, że jak stawiasz dziewczynie lody, kino czy cokolwiek, to to ci daje jakiekolwiek prawo do oczekiwania z jej strony czegokolwiek. Czegokolwiek – powtórzył z naciskiem. – Dociera to do ciebie?

Andrzej popatrzył na ojca z niedowierzaniem. Serio?

– Przecież wiem – burknął.

– Pamiętasz, co ci parę miesięcy temu mówiłem? – drążył ojciec.

Nie no, litości, pomyślał Andrzej. Tak, pamiętał tę nieszczęsną rozmowę, czy raczej próbę rozmowy, czy co to w ogóle było, gdy ojcu najpierw się zachciało nieudolnego objaśniania antykoncepcji – to było żenujące – a potem topornego uświadamiania, że „nie” u dziewczyny znaczy zawsze „nie”. Tak, to wszystko było żenujące, ojciec w czasie tej rozmowy wyglądał tak, jakby chciał być w każdym możliwym miejscu, tylko nie w ich dużym pokoju, a Andrzej powtarzał w kółko „Mieliśmy to na zajęciach z pedagog”, z nadzieją, że ta męka zaraz się skończy.

– Pamiętam – zapewnił teraz i zasłonił się książką. – Niech mi tata da spokój, nie zniosę powtórki.

– Taaak… – mruknął ojciec. Najwyraźniej też nie miał ochoty na powtórkę. – No, to pamiętaj, Jędrek. Bo jak ci kiedykolwiek przyjdzie do głowy, że jest inaczej, to ci nogi z dupy powyrywam.

– Znowu mnie tata traktuje jak debila – nie wytrzymał Andrzej. Po tych słowach zerknął na ojca, żeby sprawdzić, czy jednak nie przegiął. Z ojcem nigdy nie wiadomo.

– Nie – odparł ojciec, ze wzrokiem skierowanym w stronę balkonu i z papierosem uniesionym w prawej ręce. – Nie traktuję cię jak debila. Upewniam się, że rozumiesz to, co ważne.

Nic już więcej nie dodał – siedział w milczeniu, patrząc w bok, zaciągał się, wydmuchiwał dym, uderzał czubkiem papierosa o popielniczkę na kolanach. Andrzej pokręcił głową i wrócił do książki. Zrozumienie Platońskiej koncepcji idealnego państwa było zdecydowanie łatwiejsze niż zrozumienie własnego ojca.

W ogóle literaturę rozumiało się łatwiej niż ludzi. W literaturze było więcej sensu, więcej porządku i więcej logiki. Ludzie wokół to był chaos, oczekiwania, w które się nigdy nie umiało utrafić i pretensje, których się z reguły nie dawało pojąć.

„Ale to jakieś miejsce trudne, drogi nie ma i ciemno tu trochę. Ciemności nieprzeniknione. Ale jednak trzeba iść”*, mówił właśnie Sokrates.

I tak dzień w dzień, pomyślał Andrzej, podkreślając te zdania i stawiając przy nich krzyżyk.

 

***

 

Z wycieczki do Taorminy wrócili po szesnastej, bo zjedli tam obiad. Zostawili zakupione pamiątki w apartamencie i poszli na plażę. Wprawdzie byli też na plaży w Taorminie, ale wynieśli się stamtąd po jakiejś godzinie, te kamienie na lądzie i w morzu były koszmarne. Plaża w Cefalù przywitała ich gorącym, drobnym piaskiem, który delikatnie otulał stopy i przebijającym spod wody równym, piaszczystym dnem.

I panem Wieśkiem, który stał przy wielkim plażowym parasolu, machał rękami i krzyczał: „Władek, tu jesteśmy!”.

– Trzeba z nimi posiedzieć – mruknął ojciec. Mama tylko pokiwała głową i ruszyła wraz z nim w kierunku kolorowych pelikanów na parasolu.

– No nareszcie dotarliście! – powiedział pan Wiesiek, gdy rozkładali swoje rzeczy obok.

Potem cały czas gadał, a ojciec, siedząc na chuście, tylko przytakiwał, od czasu do czasu coś wtrącał. Mama usiadła obok pani Katarzyny i zaczęły cicho rozmawiać. Zosia, która właśnie podeszła, uśmiechnęła się lekko i cicho przywitała.

– O, Zocha to cały dzień oczy wypatrywała, gdzie to twoje chłopaczysko się podziewa – wyjaśnił pan Wiesiek ojcu.

Zosia się speszyła i usiadła obok swojej matki. Mama Andrzeja znów pochwaliła jej włosy i zaproponowała upięcie ich w kok, żeby łatwiej się pływało.

Andrzej zdjął koszulkę i szorty – i znalazł się w centrum zainteresowania pana Wieśka.

– Zobacz, Kaśka – powiedział ten irytujący facet i wystrzelił palcem tak, jakby wskazywał jakiś okaz. – Też kiedyś miałem taki płaski brzuch.

– Bardzo kiedyś – mruknęła pani Katarzyna, nawet nie podnosząc głowy. Wraz z mamą kończyły upinać włosy Zosi.

– Ty, Władek – pana Wieśka najwyraźniej nic nie było w stanie zrazić – gdzie ten twój smarkacz sobie takie mięśnie wyrobił? Ganiasz go dookoła chałupy trzy razy dziennie? – Roześmiał się tak, jakby opowiedział świetny dowcip.

– Jędrek trenuje judo – odpowiedział ojciec spokojnie. Wzrok miał wbity w gazetę, którą kupił jeszcze przed wyjazdem i którą już przeczytał na lotnisku w Berlinie. Andrzej podejrzewał, że dziś na plażę przyniósł ją jako zasłonę dymną. – I ogólnie uprawia sporo sportu.

– Idę popływać – wtrącił Andrzej, zanim pan Wiesiek zdążył wyskoczyć z kolejną rewelacją.

– Ja też! – powiedziała Zosia i szybko zerwała się na nogi. – Dziękuję za koczek, ciociu, jest super!

– Ty sobie ten kostium popraw, cały tyłek ci widać! – wydarł się radośnie pan Wiesiek na pół plaży. Zosia, spłoszona, natychmiast obiema rękami zaczęła przesuwać tył jednoczęściowego kostiumu tak, by bardziej zakrywał pośladki.

Andrzej miał dość. Pan Wiesiek był tylko kulminacją, ale to się działo od dłuższego czasu: te uwagi, komentarze, klepnięcia, szturchnięcia, te zachowania części dorosłych, jakby czyjeś ciało, to zmieniające się, chwilami bardziej obce niż własne, niekiedy zdradliwe i zawodzące ciało – stanowiło jakieś dobro wspólne, własność powszechną, którą można dotykać, oceniać, wyśmiewać, komentować, porównywać, oglądać jak na wystawie, obmacywać jak towar na półce, omawiać jak planowany zakup. Ciekawe, jakby poczuł się pan Wiesiek, gdyby ktoś wskazał na jego spory, obwisły brzuch, wylewający się z kąpielówek, i powiedział coś w rodzaju: „Uf, na szczęście takiego nie mam” albo „Kurde, obym nigdy z takim nie skończył”? Albo gdyby to jego ciągle szturchano, klepano, podśmiewano się z tego, jak wygląda w tych nieszczęsnych, chyba przyciasnych kąpielówkach? Prędzej powinien się zainteresować tym, jak bardzo jego wielki, tłusty tyłek wystaje spod materiału niż tym, czy kawałek kostiumu Zosi przesunął się w tę albo inną stronę.

Gdy weszli do wody, Zosia się odprężyła.

– Gdzie będziesz pływał? – zapytała, a gdy wskazał jej trasę, którą zwykle przepływał, stwierdziła: – Ja się tak daleko boję, to ja sobie tutaj popływam na razie.

Zostawił ją więc w tej płytszej części i zrobił kilka rund w pobliżu wyznaczonej przez ojca granicy. Gdy wracał, Zosia podpłynęła kawałek.

– Ale ty dobrze pływasz – stwierdziła z zachwytem. – Ja umiem tylko żabką i na plecach. Ojej – dodała z nagłym przestrachem – ja tu już chyba nie sięgam dna.

Sądząc po jej minie, była bliska paniki, więc chwycił ją za rękę i powiedział, że podpłyną razem tam, gdzie czuła dno. Po kilku chwilach, gdy już się znaleźli w odpowiednim miejscu, Zosia głęboko odetchnęła.

– Przepraszam – powiedziała, śmiejąc się z zakłopotaniem. – Straszna panikara ze mnie.

– Nie szkodzi. – Wzruszył ramionami. – Jeśli nauczysz się crawlem, może poczujesz się pewniej.

– No, chciałabym – zgodziła się i wbiła w niego takie spojrzenie, jakby na coś czekała. 

Może mu się zdawało. W każdym razie gdy stwierdził, że idzie się napić, oświadczyła, że też na razie wyjdzie z wody.

Krążyli między morzem a plażą kilkukrotnie przez resztę popołudnia. Mama z panią Katarzyną też poszły popływać, z tym nieszczęsnym dmuchanym krokodylem, z którego się zaśmiewały do łez. Gdy wróciły, ojciec zdecydował, że teraz on zrobi kilka rund. Tylko pan Wiesiek leżał twardo na ręczniku i powtarzał, że on się stąd nie rusza, jemu tu dobrze, poza tym są ładne widoki. Sądząc po tym, jak się ciągle oglądał za przechodzącymi dziewczynami, nie chodziło mu o morze czy budynki.

Wczesnym wieczorem poszli całą szóstką na kolację. Panu Wieśkowi zachciało się jakichś wspominek z poprzednich miejsc pracy, więc rozmawiał głównie z ojcem i można było zjeść w spokoju. Co prawda kilka kolejnych durnych komentarzy się trafiło, ale tym razem pan Wiesiek celował przede wszystkim w swoją żonę. Pani Katarzyna zachowywała się tak, jakby większości tych idiotycznych uwag w ogóle nie słyszała.

– Może się przejdziemy? – zaproponowała Zosia cicho, gdy skończyli jeść.

– Dobrze.

Pan Wiesiek wybierał deser, ojciec i mama mieli ochotę na wino, pani Katarzyna puściła mimo uszu „Kacha, ty z tym deserem to uważaj, nie mam tyle kasy na nadbagaż!” swojego męża i też przeglądała menu. Informacja „My się przejdziemy” została przyjęta bez problemu; mama się uśmiechnęła, pani Katarzyna też, ojciec rzucił znowu: „Uważaj na Zosię, Jędrek”. Pan Wiesiek, wciąż wpatrzony w menu, najwyraźniej z opóźnieniem zrozumiał, co się dzieje, bo kpiące „Ale ci Don Juan rośnie, Władek, żadnej nie przepuści” dotarło do Andrzeja, gdy już odchodzili z Zosią od stolika.

O tej porze na ulicach było już trochę chłodniej. Kupili brioszki w najbliższej lodziarni i wolnym krokiem ruszyli w kierunku głównej ulicy.

– Twój tata jest fajny – powiedziała nagle Zosia. – Bardzo miły.

W pierwszej chwili miał ochotę zaprzeczyć. „Fajny” i „miły” to nie były określenia pasujące do ojca. Ale w sumie, pomyślał, jeśli się porówna ojca z panem Wieśkiem, to rzeczywiście plusy są po stronie ojca. Pod każdym względem.

Ojciec był uprzejmy wobec mamy. Nie przerywał jej, nie rzucał głupich uwag pod jej adresem, nie wyśmiewał. Nigdy tego nie robił i w gruncie rzeczy wcześniej Andrzejowi nie przyszło do głowy, że jest to coś istotnego czy ważnego – po prostu tak było. Ale teraz, gdy się to zestawiało z zachowaniem pana Wieśka, i jeszcze przywoływało się niektóre zdania kolegów ze szkoły, z treningów – cała sprawa wyglądała nieco inaczej.

Wobec Zosi ojciec też był zdecydowanie uprzejmiejszy niż pan Wiesiek. Zapytał ją przy kolacji o kilka rzeczy – nic szczególnego, takie banalne pytania, jak jej się podoba miasto, jak woda, czy kupiła sobie jakąś ładną pamiątkę – ale to były spokojne, życzliwe pytania, a odpowiedzi zostały przyjęte kiwnięciem głowy i prostym „A to dobrze, że jesteś zadowolona, a to ładne, pewnie się cieszysz”. Zosia najwyraźniej była ujęta takim traktowaniem, bo uśmiechała się do jego ojca cały czas i często prosiła: „Wujku, możesz mi podać to czy tamto?”.

No i – niezbyt chętnie, ale to Andrzej też musiał przyznać – przy ludziach ojciec zachowywał się w porządku również wobec niego. Nie dogryzał, nie komentował, nie wchodził w ten cały klimat „pośmiejmy się z gówniarzy” pana Wieśka. Wszelkie uwagi i niezadowolenie zostawiał na rozmowę w cztery oczy. Zawsze tak było. Z dwojga złego lepsze to niż idiotyczna gadanina, którą musiała znosić Zosia, pewnie dzień w dzień.

– Bywa w porządku – mruknął zatem Andrzej, bo to stwierdzenie wydało mu się najbardziej odpowiadające prawdzie.

– Bardzo mi się podoba, jak rozmawia z twoją mamą – dodała Zosia. – I jak na nią patrzy.

Nic dziwnego, pomyślał. Gdy sobie porównujesz z tym, jak twój ojciec rozmawia z twoją matką…

– Chciałabym, żeby tatuś częściej tak patrzył na mamę – odezwała się Zosia po krótkiej chwili ciszej. – Na przykład na plaży.

No tak, na plaży.

Na plaży, gdy parę razy wyszli z morza, dawało się podchwycić fragmenty rozmów między ojcem a panem Wieśkiem. Zwłaszcza tamten jeden fragment. Ojciec siedział z gazetą, jadł jedno z ciastek, które kupili z mamą wcześniej, pan Wiesiek leżał obok, gapił się na przechodzące dziewczyny i co chwila rzucał jakiś komentarz o pośladkach, piersiach albo nogach kolejnej plażowiczki.

– A ty się na którą tak zagapiłeś, Władek? – zapytał nagle z rozbawieniem.

– Na tę w niebieskim kostiumie i z dmuchanym krokodylem w rękach – odparł ojciec spokojnie.

– E – powiedział pan Wiesiek z wyraźnym zawodem, patrząc we wskazanym kierunku, tam, gdzie mama i pani Katarzyna stały po kolana w wodzie. – Przecież to twoja żona.

– Wiem. – W głosie ojca zabrzmiało zadowolenie. – Najładniejsza dziewczyna na całej plaży.

– E, pantoflarz – prychnął pan Wiesiek. – Po tylu latach żona to już tylko pół kobiety.

Ojciec nie odpowiedział, dalej patrzył na mamę i jadł ciastko.

Zosia chowała wtedy do plecaka butelkę z sokiem. Wstała, spojrzała na siedzącego do niej plecami pana Wieśka dziwnie, chyba ze smutkiem, potem uniosła głowę, rzuciła okiem na Andrzeja, uśmiechnęła się z wyraźnym przymusem i ruszyła w kierunku wody.

– Tatuś naprawdę tak nie myśli, tylko się wygłupia – powiedziała cicho, gdy pierwsze fale dotarły do ich stóp.

Andrzej nie odpowiedział. Podejrzewał, że pan Wiesiek jak najbardziej tak myśli. I że Zosia prawdopodobnie też o tym wie.

Teraz, gdy szli główną ulicą, znów wolał się nie odzywać. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mogłoby jej poprawić humor i jednocześnie nie byłoby kłamstwem.

Na szczęście Zosia po chwili sama zmieniła temat i zapytała, co chciałby robić po liceum, po maturze, po studiach.

– Nie wiem.

To nie do końca była prawda. Nie miał pomysłu na nic konkretnego, ale wiedział, że to się powinno łączyć z książkami, z czytaniem. Cokolwiek, nieważne, co – ale coś, co pozwala czytać, rozmawiać o książkach, pisać o książkach.

– Ja bym chciała zostać weterynarzem – oświadczyła Zosia, patrząc na mijane sklepiki. – Ale nie takim zwykłym, wiesz, że masz gabinet i ludzie przychodzą z psami, kotami czy papugami. Chciałabym być takim od egzotycznych zwierząt i wyjechać gdzieś, do Afryki, i zajmować się zagrożonymi gatunkami, dzikimi zwierzętami, z jakąś fundacją albo coś. Myślisz, że to głupie? – Uniosła głowę i spojrzała na niego z niepokojem.

– Nie, dlaczego? – Wzruszył ramionami. – Fajny pomysł. Jeśli to lubisz i jesteś w tym dobra, to dlaczego ma być głupie?

– Uwielbiam zwierzęta. – Uśmiechnęła się. – I z biologii i chemii jestem najlepsza w klasie, prawie najlepsza w szkole. Muszę angielski podciągnąć, ostatnio zaczęłam się uczyć angielskich nazw poszczególnych narządów wewnętrznych i innych, wiesz, tętnica, śledziona, nazwy kości. Ale muszę to regularnie wkuwać. Tylko tatuś się śmieje, jak o tym czasem mówię – dodała z wyraźnym żalem. – Mówi, że to takie nastoletnie fanaberie i babskie głupoty, jak wyjdę za mąż, to nie będę miała czasu na bzdety.

– To przestań mu o tym mówić – odparł Andrzej szorstko. – I rób tak, jak chcesz. Co cię obchodzi, co twój ojciec o tym myśli?

Spojrzała na niego, wzruszyła ramionami, z taką miną, jakby nie wiedziała, co powiedzieć.

– No może – mruknęła po chwili.

– A co mówi twoja mama? – zapytał.

– A, zawsze to samo – odparła Zosia, odwracając głowę w kierunku mijanego sklepu z pamiątkami. – Żebym się nie przejmowała tatą, bo on się wygłupia. Ale on to mówi tak, jakby się nie wygłupiał.

I dlatego, pomyślał Andrzej, mówienie rodzicom o istotnych dla człowieka rzeczach jest bez sensu. Rodzicom, nauczycielom, w ogóle innym ludziom. Albo wykpią, albo będą się wymądrzać, albo popsują całą przyjemność, albo zamęczą tym „po co, na co, czemu”.

– Usiądziemy tam? – zaproponowała Zosia, wskazując ławkę w cieniu. Usiedli, dojedli brioszki, przyglądali się tłumom ludzi wędrującym w obie strony po głównej ulicy. – Tata mówił – odezwała się po chwili Zosia – że twój tata mówił, że ty bardzo dużo czytasz. Mówiłeś wczoraj, że lubisz, ale twój tata mu mówił, że wręcz pożerasz książki, wręcz jedną dziennie. Serio tyle czytasz? Co teraz czytasz?

Wydawała się szczerze zainteresowana, więc opowiedział jej o tej części „Państwa”, którą dotąd przeczytał, o znaczeniu Platona dla późniejszych epok, o koncepcjach utopijnych krain doskonałych, o ich wyraźnym, gdy się wczytać, potencjale totalitarnym, który potem bez szczególnego zdziwienia odnajduje się w antyutopiach. Jak w „Roku 1984”.

– Moja polonistka mówiła, że warto przeczytać „My” Zamiatina – przypomniał sobie. – Jeszcze zanim sięgnę po „Nowy wspaniały świat” Huxleya, bo Zamiatin jest o około dekadę wcześniejszy, tylko niesłusznie zapomniany.

– Nie znam tego – powiedziała Zosia. – Ale fajnie opowiadasz o książkach. Opowiedz coś jeszcze.

Zabrzmiało to trochę zabawnie, jakby składała zamówienie w pizzerii, ale nie miał nic przeciwko. Pani Beata tuż przed wakacjami zaraziła go, jak sama to określała, francuską powieścią dziewiętnastego wieku, miał wciąż w domu pożyczone od niej „Nowele wybrane” Maupassanta, liczący prawie osiemset stron tom, który czytał po kawałku, nowela po noweli. „Maupassant jest jak stare wino, trzeba się nim delektować, a nie chlapnąć sobie w całości na jednym posiedzeniu”, uprzedziła, i miała rację, więc dawkował sobie ten tom, jedna lub dwie nowele na dzień, pomiędzy innymi czytanymi tekstami, jedno lub dwa dziennie spotkania z tym życzliwo-zgryźliwym spojrzeniem na świat, bolesną ironią, wygrzebywaniem paskudnych drobin z pozornie wspaniałych ludzi i odkrywaniem pięknych elementów tam, gdzie według potocznego społecznego przekonania nie ma niczego wartościowego. Maupassant czasem bolał, nieraz bawił, za każdym razem zdawał się ustawiać widzenie świata pod odrobinę innym kątem. Tam, gdzie Balzac był brutalny i dosadny, Maupassant pozostawał subtelny, w lekkim niedopowiedzeniu, z uśmiechem przepełnionym nie tyle triumfem, ile rezygnacją.

Opowiadanie Zosi o nowelach Maupassanta okazało się całkiem przyjemne. Na pewno przyjemniejsze niż opowiadanie Marcinowi, który wprawdzie na początku lipca słuchał cierpliwie, ale miał taką minę, jakby czekał, kiedy będzie można zmienić temat. W końcu Andrzejowi się odechciało; przerwał, zaproponował, by przejechać się jeszcze raz po lesie i gdy już jechali, ścigając się do wyznaczonego drzewa, uznał, że rozmawianie z Marcinem o przeczytanych książkach nie ma sensu. Po wakacjach porozmawia o Maupassancie z panią Beatą, ona przynajmniej będzie zainteresowana.

Ale Zosia, miał wrażenie, też była zainteresowana, więc mówił dalej. Przerwał dopiero, gdy doszli z powrotem do restauracji. Rodzice jego i Zosi znów czekali przed wejściem, pogrążeni w rozmowie.

– Jak wasz spacer, udał się? – zapytała mama z uśmiechem.

– O tak – zapewniła Zosia. – Andrzej niesamowicie opowiada o książkach!

– O patrz, to teraz się dziewczyny wyrywa na oczytanie, a nie na mięśnie – zaśmiał się pan Wiesiek, szturchając ojca w bok. – No, Zocha, a ty cokolwiek z tego jego opowiadania o książkach zrozumiałaś czy za mądre to dla ciebie było?

Zosia zrobiła się czerwona.

– Zrozumiała – powiedział Andrzej z irytacją. Miał wrażenie, że lada moment straci nad sobą panowanie, ten facet był cholernie wkurzający.

– O widzisz, i to jest gentelman – wtrąciła się pani Katarzyna dość ostro. – Mógłbyś się poduczyć. I odczep się już od dzieciaków. Zosiu, wracamy, zobaczycie się jutro. Wy jutro znów gdzieś jedziecie?

– Nie, jutro lenimy się na plaży – odpowiedziała mama. – To spotkamy się po śniadaniu. Miłego wieczoru!

Kilka minut później, gdy już odeszli kawałek od Zosi i jej rodziców, ojciec zwolnił kroku i zrównał się z Andrzejem.

– Znowu się wleczesz – mruknął. Mama, która znajdowała się parę metrów przed nimi, obejrzała się, uśmiechnęła się i szła dalej.

– Gorąco jest – odmruknął Andrzej. Miał ochotę iść sam, i co to za problem? Przecież trzymał się blisko, nigdzie nie znikał.

– No tak – odezwał się ojciec, chyba z rozbawieniem. – W twoim wieku to już wstyd iść z rodzicami.

To nie był wstyd. To był dyskomfort. Ojciec jak zwykle nic nie rozumiał. Poza tym Andrzej miał ochotę pobyć trochę sam. Tego ojciec też by nie pojął.

Nie było sensu komentować, wyjaśniać, zaprzeczać. Niech sobie myśli, co chce. I niech da człowiekowi spokój.

– Ładnie, że się tak za Zosią wstawiłeś – powiedział nagle ojciec. – Wiesiek czasem bywa dla tej małej za złośliwy. A to miła dziewczyna.

– Yhym.

– No. – Ojciec wyciągnął rękę i poklepał go dość mocno po plecach. – W każdym razie nie muszę się za ciebie wstydzić przed ludźmi. Ładnie się wobec niej zachowujesz.

Nie jestem twoim workiem treningowym, pomyślał Andrzej ze złością, gdy poczuł kolejne klepnięcie. Odsunął się trochę.

– No i co tak znowu uciekasz? – burknął ojciec, położył mu rękę na karku i przyciągnął. – Naprawdę, Jędrek, z ciebie to jest kawał dzikusa.

– Bo to boli – syknął Andrzej i znów się odsunął. – Niech mnie tata przestanie szarpać.

– Ja cię nie szarpię – odpowiedział ojciec, wyraźnie urażony, ale w końcu zabrał rękę. – Strasznie trudno się z tobą dogadać, dziecko, naprawdę.

Pokręcił głową, przyspieszył kroku i zrównał się z mamą. Nareszcie spokój.

 

***

 

Chyba zaczął się już przyzwyczajać do temperatury w Cefalù, bo gdy wyszli z apartamentu, pierwsza myśl nie brzmiała, jak w poprzednich dniach, „Ale upał”, choć było tak samo gorąco. Po śniadaniu – tym razem lokal wybrał ojciec – ruszyli na plażę.

– Jędruś – odezwała się mama, która zwolniła kroku i właśnie wzięła go pod rękę. Ojciec szedł przed nimi.

– Tak, wiem, wlokę się – mruknął Andrzej.

– Nie, nie to – powiedziała łagodnie. – Słuchaj… Bądź miły dla Zosi, to taka sympatyczna dziewczynka.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Przecież nie jestem niemiły – zwrócił jej uwagę.

– Wiem – zapewniła mama. – Jesteś bardzo miły. Będziemy dzisiaj cały dzień razem, oni jutro wyjeżdżają, a ona jest naprawdę sympatyczna i grzeczna. Zajmij się nią jeszcze dzisiaj, żeby miała dobry ostatni dzień we Włoszech.

Chyba lepiej było nie dopytywać, o co w zasadzie chodzi. Był dla Zosi uprzejmy, czego się obawiali, że nagle zacznie się zachowywać wobec niej po chamsku?

– Ona cię polubiła – dodała mama, uniosła głowę i nagle uśmiechnęła się dziwnie, jakoś tak… jakby porozumiewawczo. Czegokolwiek to porozumienie miało dotyczyć.

– Z mamą za rączkę to można, co? – rozległ się nagle głos ojca, który też zwolnił kroku.

– Mama nie szarpie – odburknął Andrzej, ale odsunął dłoń mamy i sam zwolnił jeszcze bardziej. Rodzice z obu stron człowieka to już za wiele. – Idźcie przodem, przecież ja nie mam pięciu lat.

– Tylko piętnaście – roześmiał się ojciec. – Jesteś taaaki dorosły.

– Szesnaście – poprawił. – Za trzy miesiące.

– I skrupulatny jak księgowy – dorzucił ojciec, biorąc mamę za rękę. – Zobacz, Jadzia, koniecznie chce już te szesnaście, ale kłamać nie będzie, zawsze doda, że „za trzy miesiące”. Urząd Skarbowy będzie go uwielbiał.

– Daj małemu spokój – napomniała mama łagodnie. – Jędrek jest po prostu dokładny. Chodźcie już, gorąco się zrobiło, chcę się ochłodzić w wodzie.

Na plaży byli pierwsi, zdążyli rozłożyć chustę i inne rzeczy, nim zjawił się pan Wiesiek z rodziną i parasolem w pelikany. I wszystko potoczyło się tak, jak wcześniej: mama z panią Kasią szły popływać, czy raczej popluskać się, potem poszły gdzieś na drobne zakupy, ojciec trochę siedział z panem Wieśkiem, trochę sam pływał, pan Wiesiek leżał, komentował przechodzące dziewczyny i próbował być za wszelką cenę zabawny. Próbował. Efekt tych prób również nie różnił się od efektu z poprzednich dni.

Po pierwszej dłuższej rundzie pływania Andrzej wrócił do Zosi, która nadal wolała pływać w płytszej części morza, wyszli z wody i usiedli na ręczniku, który dała im pani Katarzyna, ale usadowili się z dala od rodziców. Słońce prażyło w plecy. Niewysoki, ładnie zbudowany chłopak przeszedł obok.

– Mogę cię o coś zapytać? – odezwała się Zosia. Wsunęła palce stóp w piasek.

– Słucham.

– Czemu ty tak dziwnie mówisz do swoich rodziców?

Oderwał wzrok od tamtego chłopaka, który właśnie wchodził do wody, i spojrzał na Zosię ze zdziwieniem.

– W jakim sensie „dziwnie”?

– No… – Zosia uśmiechnęła się nerwowo – to znaczy nie dziwnie, tylko tak… no, tak inaczej. Tak w trzeciej osobie. Tak „niech mama powie” albo „czy tata widział”.

Andrzej wzruszył ramionami. Nigdy się nad tym nie zastanawiał.

– Tak po prostu – mruknął. – Zawsze tak mówiłem.

No właśnie, zawsze. Może kiedyś, gdy był o wiele młodszy, było jakoś inaczej, coś kojarzył, choć słabo – ale potem był ojciec, było tłumaczenie, w jaki sposób należy się zwracać do rodziców, i było… cóż, w zasadzie zawsze było tak, jak teraz. Zawsze tak mówił. Owszem, już dawno zauważył, że u kolegów jest inaczej, tylko – co go to obchodziło?

– Ja nie krytykuję – zapewniła Zosia. – Tylko tak… byłam ciekawa. Bo takiej formy dotąd nie słyszałam.

– Tata mnie tak nauczył.

– Aha. W sumie fajnie.

Diabli wiedzą, co miało w tym być „fajnego”, ale niech jej będzie.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Zosia zgarnęła piasek na stopy, tak że teraz całe były zakryte. Wysoki chłopak, bardzo mocno opalony, wyszedł z wody i przeciągnął się. Miał ładne, długie, smukłe nogi.

– Andrzej – odezwała się Zosia – czy ty jesteś romantyczny?

Popatrzył na nią, znów zaskoczony pytaniem.

– Nie – odpowiedział stanowczo. – Romantyzm to idiotyczna epoka.

– Co? – Na twarzy Zosi widać było spore zdziwienie. Zaczął jej wyjaśniać swoją opinię. Większość lektur z romantyzmu, w tym te nadobowiązkowe, miał już przeczytane, a początkowe złe zdanie o tej epoce narastało wraz z każdym poznawanym tekstem, więc było sporo rzeczy, na które należało zwrócić uwagę, i tak go to wciągnęło, że zgrabne nogi i tyłek tamtego chłopaka w ogóle przestały się liczyć.

Zosia słuchała w milczeniu, czasem kiwała głową, ale minę miała trudną do rozgryzienia.

– Nudzę cię? – spytał w pewnej chwili podejrzliwie.

– Nie – oświadczyła stanowczo. – Nie, mów, ja tylko… tych lektur jeszcze nie czytałam. Ale fajnie mówisz, nie przerywaj.

W porządku, skoro jej to nie nudziło, mówił dalej. Gdy skończył, Zosia znów pokiwała głową.

– No tak – powiedziała cicho. – Pewnie masz rację. Idziemy jeszcze popływać?

Do obiadu pływali dalej. Po obiedzie znów się urwali z restauracji, poszli na spacer, Zosia opowiadała o swoich przyjaciółkach ze szkoły i z lekcji tańca. Czasami milkła, rzucała mu szybkie spojrzenie, jakby na coś czekała, ale po chwili wracała do przerwanego wątku.

Potem wrócili całą szóstką na plażę. O tej porze piasek już mniej parzył, a słońce mniej roztapiało. Popływali, trochę razem, trochę osobno. Później Zosia poprosiła, żeby poszli na to molo, czy nabrzeże, nieważne, tam z boku, tam, gdzie na zgiętym ramieniu cypla są ławki. Więc poszli, usiedli na jednej z ławek i patrzyli na morze. Z tej perspektywy plaża, leżący na niej ludzie i rozstawione parasole oraz leżaki wydawały się nieco odległe.

– Zimno trochę – powiedziała nagle Zosia i potarła ramiona dłońmi.

Andrzej spojrzał na nią, zaskoczony. Nie panował już taki upał jak parę godzin wcześniej, ale nadal było bardzo ciepło.

– Chcesz wrócić po swoją sukienkę? – zaproponował.

Zosia zerknęła na niego tak, jakby ten pomysł jej się nie spodobał.

– Nie, już jest OK – odpowiedziała i oparła łokcie na kolanach, a podbródek na splecionych dłoniach. – Piękny widok.

– Yhym.

– Nie podoba ci się? – Zwróciła ku niemu głowę.

– To nie to. – Zastanowił się. – Jest ładnie. Po prostu… No ładnie.

– Jest pięknie – oświadczyła stanowczo i znów spojrzała na morze. – I romantycznie – dodała ciszej.

Przyglądał się tej części morza, gdzie kończyła się granica wyznaczona przez ojca. Znowu poczuł ochotę, by tę granicę przekroczyć, by wypłynąć poza nią, by popłynąć dalej, płynąć przed siebie, bez zatrzymywania się, bez końca. Kusząca myśl, uwodząca – i absolutnie niewarta konsekwencji, jakie by za sobą pociągnęła. Ale miło było przez chwilę wyobrazić sobie, że – możliwa.

– Andrzej… – Głos Zosi wyrwał z tego zamyślenia, więc odwrócił się w jej stronę.

– Słucham?

– Masz rzęsę na policzku – powiedziała z lekkim uśmiechem. – Nie, czekaj, weź rękę, ja ci to zdejmę. Zamknij oczy.

Dotyk jej palców na twarzy był trochę… niekomfortowy. Może dlatego, że łaskotał.

– Już? – Otworzył oczy i odsunął się nieco.

– Już – odparła Zosia i zsunęła rękę na jego szyję, a potem na ramię. – Masz długie rzęsy jak na chłopaka. I ładne. – Znów uniosła dłoń i odgarnęła mu włosy. I znów przesunęła palcami po jego twarzy. – Ale się opaliłeś. Skóra ci trochę zaczyna schodzić z nosa. Mnie też. I brwi masz ładne, takie czarne, chciałabym takie mieć.

Za dużo się tego zrobiło, za dużo tego dotyku jej palców na jego twarzy, do tego jeszcze się trochę przysunęła i patrzyła mu w oczy, jakby znów na coś czekała. Za dużo, za duszno, za bardzo. Ujął nadgarstek Zosi, odsunął od siebie jej rękę i sam się trochę odsunął.

– Dzięki – powiedział stanowczo. – Chcesz jeszcze popływać?

Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.

– A wiesz, że ja jutro wyjeżdżam? – zapytała wreszcie cicho.

– Wiem. Dlatego pytam, czy chcesz jeszcze przed kolacją popływać, później już nie będzie kiedy. My jutro jedziemy na cały dzień do Mesyny, mówiłaś, że wy też się gdzieś wybieracie.

Tym razem przez chwilę wyglądała tak, jak Iza z klasy, gdy była bliska rozpłakania się. Podobne skrzywienie ust, podobne szybkie mruganie, podobne uciekające w bok spojrzenie.

– Dobrze – odezwała się w końcu, nadal cicho. – Możemy jeszcze popływać. Tylko nie za daleko.

Do kolacji przepłynęli kilka razy w obie strony. W czasie kolacji Zosia była przygaszona i milcząca; na propozycję spaceru trochę się ożywiła, ale później znów głównie milczała. Całkiem dobrze się spacerowało w takiej ciszy. Gdy wrócili do restauracji, ich rodzice właśnie płacili rachunki.

– Musicie się jutro z nami pożegnać! – oświadczył stanowczo pan Wiesiek, gdy wyszli z lokalu. – O której wracacie z tej swojej, gdzie wy tam znów jutro jedziecie?

– Do Mesyny – odparł ojciec. – O której macie bus?

– O siedemnastej.

– Do tego czasu wrócimy – zapewnił ojciec.

– Tatusiu, a może my też byśmy jutro pojechali do Mesyny zamiast do tej Enny? – zapytała Zosia takim głosem, jakby znów była bliska płaczu.

– A daj mi spokój. – Pan Wiesiek machnął ręką, jakby się od niej odganiał. – Bilety już kupione, nie będę całego planu wywracał do góry nogami. Chłopaków masz wszędzie pełno.

– Zosia, idziemy, trzeba się położyć – wtrąciła się pani Katarzyna i objęła córkę ramieniem. – To do zobaczenia jutro po południu, kochani. No chodź, Zosia, chodź.

Gdy odchodzili, Zosia trzy razy się obejrzała, przy trzecim pomachała im ręką.

Ojciec wyciągnął z kieszeni spodni papierosa, zapalił i spojrzał na mamę.

– To co, Jadzia, my też wracamy? Jutro trzeba wcześnie wstać.

– Tak – zgodziła się mama. – W sumie mogliby jednak z nami pojechać…

– A daj spokój. – Tym razem to ojciec machnął niecierpliwie ręką, tą bez papierosa. – Wystarczy mi go już na jeden wyjazd. – Nagle odwrócił się i spojrzał na Andrzeja z wyczuwalną kpiną. – A to twoja wina, Jędrek.

– Co? – zapytał Andrzej ze zdumieniem.

– Fajnie się siedziało na molo? – zapytał ojciec takim tonem, jakby się świetnie bawił.

– Normalnie.

– O – powiedział ojciec z wyraźnie udawanym zdziwieniem. – To to jest dla ciebie „normalnie”? No, Jędrek, niezły jesteś. Bo wiesz – dorzucił, unosząc papieros do ust – z naszej chusty całkiem dobrze was tam było widać.

– I co z tego?

Ojciec zaciągnął się i pokręcił głową.

– Może jestem stary, ale nie jestem ślepy – rzucił z rozbawieniem, podszedł do mamy i ruszyli razem w lewo.

Andrzej poszedł za nimi. Nadal nie rozumiał, o co ojcu chodziło. Chociaż to pewnie nie miało znaczenia.

 

***

 

Z Mesyny wrócili o wpół do piątej. Miasto było interesujące, nachodzili się tyle, że ojciec marudził w busie: „Ale mnie przegoniliście po tych zabytkach, ledwo mogę oddech złapać”. Mama kupiła wielki słomkowy kapelusz, czarno-niebieski, i przeglądała się najpierw w wystawach sklepów, a potem w szybie pojazdu.

Gdy dotarli do miejsca, w którym mieli się spotkać z panem Wieśkiem, mały bus już tam stał. Przypominał raczej spory osobowy samochód. Kilka osób siedziało w środku, inne pakowały walizki. Pan Wiesiek zobaczył ich, pomachał ręką i coś powiedział, chyba wołał żonę i córkę, bo te po chwili pojawiły się obok.

Mama i ojciec stanęli wraz z panem Wieśkiem i panią Katarzyną z boku, żeby nie przeszkadzać pakującym się, i zaczęli rozmawiać półgłosem. Zosia zaproponowała, by się kawałek przejść, niedaleko, więc Andrzej ruszył za nią wolnym krokiem.

– Nie idźcie za daleko, niedługo ruszamy! – krzyknęła za nimi pani Katarzyna.

– Tylko kawałek! – odkrzyknęła Zosia. Potem chwilę milczała, a gdy stanęli w cieniu jednego z budynków, uniosła głowę i uśmiechnęła się lekko. – Jak Mesyna?

– Ciekawa.

– Aha… Enna też ładna.

– To dobrze.

Rozejrzała się w obie strony i podeszła nieco bliżej.

– Fajnie było cię poznać – powiedziała cicho.

– Ciebie też.

Wyciągnęła rękę i dotknęła palcami jego nadgarstka.

– Możesz do mnie napisać, jeśli chcesz – zaproponowała. – Twój tata ma nasz adres.

Nie miał pojęcia, po co miałby do niej pisać. Nawet chciał zapytać, skąd jej przyszedł do głowy taki pomysł, ale w twarzy Zosi było coś dziwnego, więc uznał, że lepiej się nie odzywać.

– Świetnie się z tobą rozmawia – dodała. – Umiesz wspaniale słuchać.

Na to też nie było odpowiedniego komentarza.

Pani Katarzyna krzyknęła, że muszą wsiadać. Zosia obejrzała się przez ramię, spojrzała znów na niego, uśmiechnęła się blado.

– To muszę iść. Będę o tobie pamiętać. Ty o mnie też pamiętaj.

Wydawała się na coś czekać, więc podał jej rękę. Uścisnęła ją, ale zrobiła się jeszcze smutniejsza. Możliwe, że też nie lubiła tego podróżniczego bałaganu. Albo była zmęczona po całym dniu w busach.

– Dobrej podróży – powiedział. Pokiwała głową, mruknęła „Dziękuję, dobrych dni tutaj” i podeszła do swoich rodziców.

Kilka minut później bus ruszył, odprowadzany machaniem tych, którzy odjeżdżali i tych, którzy zostali. Gdy zniknął za zakrętem, mama poprosiła:

– Chłopaki, wracajmy do mieszkania, ja już nie mam dzisiaj siły więcej gdziekolwiek chodzić. Zjemy sobie jakąś lekką kolację z tego, co mamy w lodówce.

Ojciec od razu się zgodził, Andrzej też nie miał nic przeciwko. Trochę za dużo ludzi przez ostatnie dni. Chętnie zamknąłby się na parę godzin w pokoju i odetchnął.

Gdy wrócili do apartamentu, mama szybko zrobiła kanapki, ale zażądała, by zjeść je wspólnie w salonie.

– Nigdzie z tym jedzeniem nie uciekasz – zastrzegła, podając Andrzejowi talerz. – Siadasz na kanapie z nami i nie ma dyskusji. Weź jeszcze sok, karton jest w lodówce.

Nie było sensu dyskutować, mama miała stanowczą minę, jak rzadko kiedy. Usiadł więc na kanapie, mama obok, ojciec znów wyciągnął się w fotelu, z nogami opartymi o drewniany stojak na gazety. Przez chwilę jedli w milczeniu.

– No to możesz być z siebie dumny, Jędrek – odezwał się nagle ojciec. – Nieźle narozrabiałeś.

Andrzej, zdumiony, uniósł głowę.

– Co ja niby zrobiłem? – zapytał z irytacją. Ojciec ciągle się musiał o coś czepiać. Chociaż w tej chwili mówił dość dziwnym tonem, zupełnie innym niż na przykład na początku pierwszej klasy liceum, gdy człowiekowi wyrwało się w domu „O kurwa”, a ojciec niemal podskoczył, spojrzał po swojemu i warknął: „Gratuluję, właśnie dorównałeś patologii, którą na co dzień ładujemy do radiowozów. Idź do dużego pokoju. Nie dyskutuj ze mną, nie obchodzi mnie, czy twoi koledzy też tak mówią. Ty nie będziesz. Jak nie umiesz tego zrozumieć przez głowę, to zrozumiesz przez dupsko”.

Tak, teraz to był zupełnie inny ton. I zupełnie inne spojrzenie. Ale mimo to na moment, na krótki moment pojawił się niepokój, ten niepokój, który powracał za każdym razem, gdy ojciec się złościł.

Ale w tej chwili ojciec się nie złościł. Ojciec się śmiał.

– Zobacz, Jadzia, jakie niewiniątko – powiedział, gdy trochę się uspokoił, i ugryzł kolejny kawałek kanapki. – On nie wie, co zrobił. To ja ci powiem, co zrobiłeś, łobuzie. Złamałeś dziewczynie serce.

Andrzej patrzył na znów śmiejącego się ojca z niesmakiem. Ktoś tu najwyraźniej zaraził się durnym poczuciem humoru od pana Wieśka.

Spojrzał na mamę. Ona też się uśmiechała, jakby rozbawiona, i kręciła głową.

– Nic nie zrobiłem – burknął. To niestety wywołało kolejny atak śmiechu, tym razem obojga rodziców.

– O to właśnie chodzi, Jędrek – oświadczył ojciec po chwili, pochylając się ku niemu. – O to właśnie chodzi. Nic nie zrobiłeś. Nic. A biedna dziewczyna czekała, żebyś coś zrobił.

Andrzejowi zabrakło słów. Sytuacja stawała się naprawdę idiotyczna.

– No i co tak patrzysz, gapo? – prychnął ojciec, dokończył kanapkę i podjął: – Ty wiesz, co się wczoraj u Wieśka działo? Wszystko nam teraz przed wyjazdem opowiedzieli. Zosia pół wieczoru przeryczała swojej mamie w rękaw, że tyle cały dzień pływaliście, chodziliście, rozmawialiście i siedzieliście razem, a ty nic. Gadałeś o tych swoich książkach, ale żeby dziewczynę objąć, coś miłego jej powiedzieć, pocałować, to ci do tego zaczytanego łba nie przyszło.

Ojciec najwyraźniej miał niezły ubaw. Wypił pół szklanki soku i znów się rozgadał.

– A dzisiaj Wieśka mało szlag w tej Ennie nie trafił, bo Zosia wlokła się za nimi z miną cierpiętnicy, ciągle marudziła, że w Mesynie pewnie byłoby ładniej i ciekawiej, a przy obiedzie paplała tylko: „Andrzej powiedział to, Andrzej czytał tamto, Andrzej uważał tak”. Wiesiek mi teraz oświadczył, że przez najbliższy rok pewnie kopnie w tyłek każdego faceta o imieniu Andrzej, tak ma po jednym dniu dosyć słuchania o tobie.

– Ale właściwie to mogli to zachować dla siebie – odezwała się nagle mama, już bez uśmiechu. – Zosia to wszystko powiedziała Kasi w sekrecie, jak córka mamie. Kasia niepotrzebnie powtarzała Wieśkowi. A Wiesiek jest nie w porządku, że tak to wszystko opowiada innym, prywatne sprawy własnej córki, jakby to był świetny materiał dla żartów.

– No może – zgodził się ojciec i trochę się uciszył. – Może tak.

Przez chwilę jedli w milczeniu.

– Ale tak swoją drogą – odezwał się ojciec, odstawiając na stolik pusty talerz – to się z ciebie zrobił niezły casanowa, Jędrek. Tu za dziewczynę zapłacił, tu jej otworzył drzwi, tam podał rękę, tam coś poopowiadał i już ją sobie okręcił wokół małego palca.

O to chodziło?, pomyślał Andrzej z niedowierzaniem. Bo się było uprzejmym?

– Ale w sumie to nadal straszny z ciebie dzieciak, choć tak urosłeś – dodał ojciec. – Taki wielki, a taka gapa. Mogłeś chociaż cmoknąć dziewczynę na tym molo, to nie byłaby dzisiaj taka smutna. A ty chyba nawet nie zauważyłeś, że ta mała wpatruje się w ciebie maślanymi oczami i chłonie każde twoje słowo jak gąbka.

Znów się roześmiał. Andrzej sięgnął po sok. Nawet nie było warto komentować.

– Daj spokój, Władek – powiedziała nagle mama, chyba trochę niezadowolona. – Co ty go będziesz namawiał do jakiegoś obściskiwania się z dziewczynami na siłę? Może mu się nie podobała. Jest bardzo miła i grzeczna, ale co to, jedyna dziewczyna wokół? Smarkata jeszcze bardzo. I nogi ma nieco krzywe…

Ojciec klepnął się otwartą dłonią w kolano.

– No masz – powiedział, najwyraźniej jeszcze bardziej rozbawiony niż przed chwilą. – Widzisz, Jędrek, mama się wreszcie zdradziła. Niby wszystko ładnie pięknie, ale żadna dziewucha nie będzie dość dobra dla jej synka. A to dopiero pierwsza dziewczyna na horyzoncie. Potem będzie tylko gorzej.

– Wcale nie – odpowiedziała mama urażonym tonem.

– Ale z ciebie będzie wredna teściowa – dokuczał jej ojciec. – Każdą dziewczynę wymierzysz na wszystkie strony, odpytasz, obejrzysz pod lupą i będzie zaraz: „Nie, nie dość doskonała, mój synek zasługuje na lepszą”.

Mama zaczęła zapewniać, że to nieprawda, na co ojciec uparcie powtarzał, że oczywiście, że prawda, przecież mama dopiero się rozkręca, za rok czy dwa to dopiero kolejne dziewczyny będą z furkotem wylatywać z domu przez ogród prosto za bramę.

Andrzej odstawił talerz i kubek, wstał, rzucił „Dobranoc” i wyszedł z salonu. Miał ich obojga zdecydowanie dość. Do pokoju odprowadzał go śmiech ojca.

 

***

 

W pokoju było cicho, klimatyzacja przyjemnie chłodziła, poduszka za plecami ułożyła się idealnie już za pierwszym razem – dobrze się w takich warunkach czytało. Ale niedługo. Po kilkunastu minutach rozległo się delikatne pukanie i do pokoju weszła mama.

– Czytasz sobie? – zapytała, jakby nie widziała, co robi, usiadła na skraju łóżka, wyciągnęła rękę i pogłaskała go po twarzy. – Opaliłeś się, skóra ci trochę schodzi z nosa. Posmaruję cię jutro kremem przed wyjściem z domu, żebyś mi się cały nie spalił. Podobała ci się dzisiejsza wycieczka?

– Tak – odpowiedział i wrócił do książki.

– A powiedz… – Mama podparła się jedną ręką o łóżko, drugą przesuwała po jego głowie. – Nie jest ci smutno, że Zosia już wyjechała?

Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Nie.

Mama uśmiechnęła się trochę tak, jakby nie dowierzała.

– To miła i ładna dziewczyna – powiedziała łagodnie – ale wiesz, nie jedyna na świecie. Tu jest dużo ładnych dziewczyn. Zagadaj do którejś, nie musisz cały czas z nami na plaży siedzieć.

– Nie siedzę – zwrócił jej uwagę. – Głównie pływam.

– Tak, pływasz – powtórzyła mama cicho. Jej ręka znieruchomiała. – Dobrze pływasz. Tylko nie wypływaj za daleko, dobrze? To niebezpieczne.

Miał ochotę odpowiedzieć, że ojciec już mu wyznaczył granice, w ramach których wolno mu żyć, myśleć i oddychać – ale w głosie, w twarzy mamy pojawiło się coś dziwnego, przypominającego skurcz bólu, więc uznał, że lepiej się nie odzywać.

– Nie będę pływał za daleko – obiecał tylko. Mamie to najwyraźniej wystarczyło, bo się odprężyła, znów uśmiechnęła, pochyliła i pocałowała go w policzek.

– Ale ty rośniesz – odezwała się cicho i zrobiła to, co robiła kiedyś, gdy był mały: oparła swoje czoło o jego czoło, wsunęła mu obie ręce we włosy i zakołysała się lekko. – Mój duży mały synek. Mój duży chłopiec. Rok temu jeszcze byłeś takim szkrabem, a teraz takie chłopaczysko wyrosło.

– Mamo… – Odwrócił głowę trochę w bok. – Niech mama da spokój, ja nie jestem małym dzieckiem.

Nie chodziło o to, że dotyk mamy był nieprzyjemny. Po prostu tego znów było za dużo – tej narzucanej przez innych bliskości fizycznej, wchodzenia zbyt mocno w czyjąś, jego, przestrzeń, tego wydzielania z jego ciała kawałków do szturchnięcia, dotknięcia, klepnięcia i tak dalej. W ostatnich miesiącach to się nasilało, a jednocześnie narastała potrzeba odsunięcia się, zapewnienia sobie odrobiny przestrzeni, tak, właśnie przestrzeni, w której człowiek czułby się swobodnie i komfortowo.

– Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem – odparła mama czule, pocałowała go ponownie w policzek i wstała. – No dobrze, czytaj sobie. I nie martw się. Tu jest dużo dziewczyn, na pewno nie będzie ci smutno bez Zosi.

Odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Czemu sobie wbiła do głowy, że z powodu nieobecności Zosi miałoby mu być przykro? Zosia była miła, owszem, ale w gruncie rzeczy bez niej będzie swobodniej. Trochę już go zmęczyło to dostosowywanie do niej tempa kroku podczas spaceru, czasu pływania, miejsc, w których siedzieli. Myśl, że znów, jak w pierwszych dniach, będzie sam i – pomijając rodziców – dostosuje cały rozkład dnia tylko pod siebie, wywoływała ogromne zadowolenie.

Tylko mamie nie dałoby się tego wytłumaczyć. Przecież już kilka razy, gdy po jakichś jej uwagach „Ty tak znowu sam, czemu siedzisz sam, zaproś Marcina, zrób coś z kolegami, idź z przyjaciółmi, zamiast tak sam siedzieć” mówił wyraźnie: „Lubię być sam” – mama patrzyła ze zmartwieniem, kręciła głową, narzekała, że taki dzikus i pustelnik z niego rośnie, „samemu to żadna przyjemność, samemu to smutno, samemu w życiu to najgorzej”.

Naprawdę lubił być sam. Co w tym złego?

Poprawił poduszkę za plecami, oparł książkę na zrolowanym kocu i wrócił do czytania.

 

***

 

Nie można było mieć chwili spokoju. Jak nie jedno, to drugie. Ojciec przyszedł do pokoju właśnie wtedy, gdy Andrzej kończył robić pompki.

Te wieczorne ćwiczenia, które wykonywał kilka razy w tygodniu, były jak pływanie – czymś, czego nauczył go ojciec. Pod koniec piątej klasy podstawówki, jakoś w okolicach majówki, ojciec zawołał go do dużego pokoju. To, co powiedział, nie było za miłe – niski jesteś i drobny, takie chuchro, każdy większy chłopak może zrobić sobie z ciebie worek treningowy. Ale też dość sensowne – siła i sprawność są ważniejsze od wzrostu, a siły nie zyskuje się tak z dnia na dzień. Jak się sam nie będziesz umiał obronić, jak ktoś cię będzie chciał uderzyć, to lądujesz na przegranej pozycji. Nie licz, że ktoś pomoże, obroni, wyręczy. Teraz są rodzice, ale nie zawsze będą, w szkole, po szkole, na podwórku, kiedyś w dorosłym życiu.

„Masz liczyć na siebie, a nie na innych, Jędrek”. Tak to dokładnie brzmiało. „Masz być mężczyzną, a nie beksą, która czeka, aż rodzice wszystko załatwią i pomogą. Żeby ci do głowy nie przyszło lać kolegów dla zabawy albo dla korzyści, bo wtedy ja sobie z tobą porozmawiam. Ale jak ciebie któryś zacznie lać, bo uzna, że takiemu kurdupelkowi to może coś zabrać albo się poznęcać, to musisz się umieć bronić, a nie czekać, aż mamusia przybiegnie i pogoni tego, kto sobie z ciebie robi worek treningowy. Rozumiesz?”.

Rozumiał. Obserwował uważnie te ćwiczenia, które mu ojciec pokazywał, potem pod jego okiem powtórzył je parę razy. Pompki, przysiady, skłony, inne.

„Liczy się regularność”, dorzucił w którymś momencie ojciec. „Lepiej często po trochu niż co jakiś czas wielką ilość, bo to nic nie da. I w ćwiczeniach, i we wszystkim. Zawsze się liczy regularność, wbij to sobie do głowy, dzieciaku. Wybierz sobie jakąś porę w ciągu dnia i rób wtedy chociaż trochę jak najczęściej. Ja kiedyś zaczynałem tak dzień. Teraz wolę dłużej pospać, to ćwiczę wieczorami”.

Fakt, w sypialni rodziców był w kącie rozłożony koc, na którym czasem widziało się ojca ćwiczącego. Mama czasem przymykała drzwi od sypialni, „Tata ćwiczy, poczekaj z tym moment”.

Te ćwiczenia weszły w nawyk, i to szybko. W gruncie rzeczy Andrzej zaczął mieć wrażenie, że czegoś mu brakuje, jeśli z jakiegoś powodu odpuszczał sobie tę wieczorną dawkę ruchu. W ostatnim roku próbował przestawić się na ćwiczenia rano – nie miał ochoty robić wszystkiego jak ojciec – ale niestety też wolał dłużej pospać. Rano wolno się rozkręcał. A poranny WF we wtorki to była porażka, zresztą nie tylko dla niego, dla wszystkich, z wuefistą włącznie.

W szóstej klasie ojciec zarządził wspólne bieganie po lesie. „Wspólne bieganie”, dobre sobie. Ojciec pędził, a człowiek bezskutecznie próbował go dogonić. Ale samo bieganie było fajne.

„Tu masz coś fajnego”, powiedział ojciec, wręczając mu prezent na czternaste urodziny. „W sam raz dla dorastającego chłopaka. Przyda ci się bardziej niż te twoje książki, książek masz już wystarczająco”.

Uwaga była durna, ale prezent rzeczywiście fajny. Zestaw ciężarków, pięć par o różnym ciężarze. Ojciec sobie kupił podobny zestaw, tylko o większych wagach. Pokazał, jak z nimi ćwiczyć, jak podnosić, żeby sobie nie naderwać mięśni.

„A jak już te będą dla ciebie za lekkie, to pożyczę ci moje”, powiedział ojciec z zadowoleniem. „Tylko żebyś nie myślał, że jak nabierzesz trochę siły, to możesz latać po szkole i bić słabszych, bo przypomnę ci wtedy, że zawsze się znajdzie ktoś silniejszy od ciebie, kto też ci może spuścić lanie”.

W tym już słychać było ostrzeżenie. Tak jakby, pomijając zwykłe koleżeńskie bójki na korytarzu, Andrzej całe przerwy spędzał na przerabianiu kolegów na mielone…

Musiał przyznać, że to wszystko się przydawało. Zwłaszcza na początku liceum, gdy wciąż był dość niski, a chłopacy ze starszych klas parę razy próbowali pokazać, głównie w czasie gry na boisku, kto ma ostatnie słowo. No więc niekoniecznie oni.

Poza tym te ćwiczenia dawały poczucie jakiegoś minimum kontroli – nad własnym ciałem, nad sobą, nad swoim życiem. Tak jak judo. Jak pływanie. Jak jazda na rowerze. Konkretne działanie, nad którym miało się kontrolę.

Z czytaniem było w pewnym sensie podobnie. Kontrola, bo można ogarnąć; koniec końców, gdy doczyta się do ostatniej strony, wszystko się uporządkuje i da zrozumieć.

– Ludzie na żywo to chaos i kompletny bezsens – powiedział parę tygodni temu pani Beacie, gdy rozmawiali o „Ojcu Goriot” i „Eugenii Grandet” Balzaca.

– Ale to z tych ludzi na żywo biorą się takie rzeczy jak powieści Balzaca – zwróciła mu uwagę. – Zobacz, to jest ta niesamowita siła literatury: największy życiowy chaos potrafi przerobić na historię, która zaczyna mieć sens.

Coś w tym było. Zdecydowanie.

W czasie ćwiczeń fajna też była możliwość zawieszenia myślenia, taki odpoczynek dla głowy. Fizyczne zmęczenie odcinało od wszystkich myśli, wrażeń, niepokojów i wewnętrznych chaosów. Tak jak teraz: kolejne pompki i coraz silniejszy ból w ramionach, coraz większe napięcie w klatce piersiowej i coraz trudniejszy do złapania oddech. I kolejny raz. I kolejny. I kolejny…

I wtedy właśnie rozległo się pukanie do drzwi i wszedł ojciec.

No cóż, przynajmniej pukał. Tego pukania do drzwi nauczyła go mama, prawie dwa lata temu.

– To już jest nastolatek, zaraz pójdzie do liceum, nie powinieneś mu wchodzić do pokoju jak do kurnika – tłumaczyła mama. Siedziała wtedy z ojcem w kuchni, przy późnej kolacji; Andrzej właśnie wyszedł po kąpieli z łazienki i stanął w przedpokoju, zaciekawiony, o co chodzi. – Jakby był dziewczynką, to już dawno byś pukał, bo dziewczynka narobiłaby parę razy pisku, że wchodzisz, jak ona się przebiera albo coś.

– Ale to nie jest dziewczynka – burknął ojciec. – To jest chłopak, czego ma się wstydzić przed ojcem?

– To jest nastolatek, potrzebuje trochę prywatności – odpowiedziała mama łagodnie. – Władziu, no pomyśl, chciałbyś, żeby ktoś ci tak wchodził? Jemu dawno wbiłeś do głowy, że bez pukania do nas nie wolno. To teraz czas też w drugą stronę.

Ojciec jeszcze trochę marudził, że we własnym domu ma pukać i dzieciakom to się dzisiaj w głowach przewraca – ale pukać zaczął, choć z reguły nie czekał na „Proszę”; uderzał lekko w drzwi dwa lub trzy razy i wchodził. Mimo wszystko – pukał, zawsze coś.

Za pierwszym razem, gdy tak wszedł po zapukaniu, oświadczył:

– Twoja mama uważa, że jesteś już taki strasznie duży i ważny, że trzeba do ciebie pukać. Za rok pewnie będziemy się musieli umawiać do ciebie listownie.

– Mama traktuje mnie jak człowieka – mruknął Andrzej. Ojcu się wyraźnie ta uwaga nie spodobała, bo się skrzywił.

– Na człowieka to ty jeszcze musisz dorosnąć – powiedział. – I jak tak chcesz być traktowany jak człowiek, to może śmieci z kuchni wyrzuć. To jest coś, co ludzie robią, a nie czekają, aż mamusia za nich wyrzuci.

W końcu jednak ojciec się przyzwyczaił i przestał komentować. Teraz wszedł i usiadł na brzegu łóżka.

– Ile jeszcze? – spytał.

– Siedem… naście – sapnął Andrzej, unosząc się.

– Dobrze, to skończ, poczekam.

Siedemnaście pompek później Andrzej wziął głęboki oddech, usiadł na kocu, który sobie wcześniej rozłożył, oparł łokcie na kolanach i spojrzał na ojca wyczekująco.

– Ile robisz?

– Sto dziesięć.

– Sporo. – Ojciec pokiwał z uznaniem głową. – Ja robię sto pięćdziesiąt – dorzucił takim tonem, jakby znów chciał zaznaczyć, że jest lepszy.

Andrzej nie skomentował. Do stu pięćdziesięciu zamierzał dojść do końca tego roku.

– Czemu tata przyszedł?

– A co, to mama może przychodzić do ciebie, a ja nie? – prychnął  ojciec. – Czy masz dzienny limit na odwiedziny rodziców w twoim pokoju?

Andrzej wzruszył ramionami.

– Tak pytam.

– A ja tak przyszedłem – odmruknął ojciec i sięgnął po leżącą na łóżku książkę. – Zobaczyć, co robisz, czy może coś innego niż tylko siedzenie z nosem w książce. – Przewertował Platona. – Dziwaczne te imiona.

– Greckie.

– I tak dziwne.

– To starożytna Grecja – powiedział, starając się zapanować nad zniecierpliwieniem. – Takie wtedy mieli.

– Taaa… – Ojciec przerzucił jeszcze kilka kartek i zamknął książkę. – No to jak tam u ciebie?

Głupie pytanie. Przecież widział go cały dzień, skąd to „jak tam u ciebie?”.

– Normalnie. Przecież tata widzi mnie cały czas. Co ma być?

– No wiesz. – Ojciec odłożył książkę i spojrzał na niego. – Po tym dzisiejszym pytam. Trzy dni byłeś w centrum babskiej uwagi, teraz Zosia pojechała. Wszystko dobrze?

No nie, teraz on. Może trzeba by wywiesić na drzwiach kartkę z napisem „Nic mi się w życiu nie zmieniło ani nie zawaliło po wyjeździe Zosi, którą znam od trzech dni i której obecność lub nieobecność w żaden sposób na mnie nie wpływa”? Ciekawe, czy to by podziałało.

Nie, prawdopodobnie nie. Mama zaglądałaby co godzina z pytaniem: „Jędruś, ale jesteś pewien tego, co napisałeś? Na pewno jesteś pewien?”.

– Dobrze – odparł zatem krótko. – Coście się tak tej Zosi uczepili?

– A wiesz. – Ojciec wzruszył lekko ramionami. – W sumie to bardziej mama. Ale tak sobie pomyślałem…

Wykonał taki ruch, jakby chciał sięgnąć po papierosa, ale chyba przypomniał sobie, że poza salonem nie powinien palić, i wyciągnął z kieszeni spodni pustą rękę.

– No, tak sobie pomyślałem – podjął po krótkiej chwili – że Zosia jak Zosia, ale tu w ogóle jest sporo dziewuch, które cię pożerają wzrokiem. – Uśmiechnął się lekko. – Właściwie to jak cię tak obserwowałem z Zosią, to dopiero do mnie dotarło, jak ty ostatnio wyrosłeś i jaki facet się już z ciebie robi.

Kurwa, znowu się zaczyna, pomyślał Andrzej z irytacją. I z pewną złośliwą satysfakcją, bo przynajmniej tyle miał człowiek wolności – we własnej głowie. Niech mu ojciec spróbuje spuścić lanie za to „kurwa” w myślach.

– Zosia pewnie tego nie widziała, bo była w ciebie wpatrzona jak w obrazek, i ty pewnie też nie, bo jeszcze głupi i ślepy jesteś jak dzieciak w tych sprawach – stwierdził ojciec – ale my z mamą widzieliśmy. I Wiesiek mi wczoraj w pewnym momencie też zwrócił uwagę, „Ty zobacz”, mówi, „jak za tym twoim smarkaczem dziewczyny się oglądają, zaraz sobie któraś szyję zwichnie”. I rzeczywiście, z kilkanaście się oglądało. Ale te dziewuchy to teraz wstydu nie mają – dodał, kręcąc głową. – Oglądają się za chłopakami jak chłopaki normalnie za nimi. Za moich czasów to było nie do pomyślenia.

Andrzej nie skomentował. Hasła z serii „za moich czasów” pojawiały się często, zwłaszcza na fizyce. „Za moich czasów uczniowie tak nie pyskowali”.

– W każdym razie – odezwał się ojciec i tym razem wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów, a z paczki jednego papierosa, ale go nie zapalił – zapamiętaj sobie, żeby najpierw myśleć, a dopiero potem… no, cokolwiek robić. Rozumiesz?

– Tak – mruknął Andrzej dla świętego spokoju. Podejrzewał, że rozumie, ale wolał się nad tym za bardzo nie zastanawiać. Zastanawianie się nad tymi kwestiami w obecności ojca byłoby zbyt żenujące.

– To dobrze. – Ojciec parę razy obrócił w palcach papierosa. – Może… – Zawahał się, uniósł głowę i spojrzał jakoś tak… z zakłopotaniem? – Może… coś ci kupić, tak na wszelki wypadek?

– Co? – zapytał Andrzej ze zdumieniem.

– No wiesz… – Ojciec wzruszył ramionami, spojrzał na papierosa, ponownie uniósł wzrok i kiwnął jakoś śmiesznie głową. – W aptece.

Przez moment Andrzej chciał zapytać „Niby co?”, ale akurat gdy otworzył usta, zrozumiał. I chyba się zaczerwienił, bo poczuł falę gorąca uderzającą w twarz.

– Nie trzeba – warknął.

Jedyna pociecha, że ojciec też się zaczerwienił i patrzył już tylko na papierosa.

– No jak chcesz. Jakbyś zmienił zdanie…

– Niech mi tata da spokój – przerwał. Jeszcze trochę i będzie powtórka z tamtej rozmowy parę miesięcy temu.

– Dobrze, dobrze – wymruczał ojciec, wstał i schował paczkę do kieszeni. W dłoni pozostał mu wyjęty wcześniej papieros. – Tak tylko mówię. Myj się i spać. Nie czytaj po nocy.

– Yhym.

– Dobranoc.

– Dobranoc.

Ojciec podszedł do drzwi, otworzył je i odwrócił się lekko.

– Powiem ci, że dopiero teraz do mnie dociera, że ty masz prawie szesnaście lat – powiedział cicho. – Nie wiem, kiedy to minęło.

Pokręcił głową, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą delikatnie drzwi.

Andrzej siedział na kocu, obejmując rękami nogi, wpatrywał się w te drzwi i próbował sobie ułożyć to wszystko w głowie. No niestety, wniosek był jeden. Rodzice są dziwni. Zwłaszcza ojciec.

 

***

 

Po prysznicu i wyłączeniu w pokoju górnego światła, żeby nie prowokować kolejnej wizyty rodziców w pokoju, tym razem z serii „Jędrek, zgaś to światło i idź spać, przestań czytać po nocy!”, Andrzej włączył lampkę na nocnym stoliku, ułożył wygodnie poduszkę za plecami i otworzył Platona na końcówce siódmej księgi. Nie mógł się jednak skupić; rozważania o mniemaniach i dialektyce przesuwały się przed oczami, ale nie trafiały do świadomości.

To było wykańczające. Te wszystkie oczekiwania. Rodziców, Zosi, znajomych rodziców. Nauczycieli w szkole, ludzi z klasy. Oczekiwania, że będzie w dany sposób reagował, że będzie w dany sposób coś postrzegał, że będzie w dany sposób myślał i czuł. Że będzie się domyślał. Że odgadnie. Że się automatycznie dopasuje i wpasuje.

Oczekiwania, że przewidzi oczekiwania.

Położył zamknięty tom na nogach. Klimatyzacja chłodziła intensywnie.

Każdy czegoś chce, pomyślał z irytacją. Ojciec, co chwila czegoś innego. Mama, chyba żeby ciągle miał sześć lat i żeby mogła go niańczyć. Fizyk, żeby traktować go jak skrzyżowanie boga i Einsteina. Dyrektor, żeby bać się przy nim oddychać. Anglista, żeby sami się nauczyli angielskiego i żeby on się na lekcjach nie musiał wysilać. Dziewczyny w klasie, żeby im wiecznie przytakiwać. Chłopaki w klasie, żeby Gośka czy Hanka zwróciły na nich uwagę. Biologica, żeby na sprawdzianach pisać słowo w słowo to, co było w podręczniku, bo jeśli własnymi słowami, to „nie nauczyłeś się porządnie”. Bibliotekarka w miejskiej bibliotece, żeby nie zawracać jej głowy pytaniami o książki, których nie ma w księgozbiorze, „mało masz książek na półkach, co ty znowu wymyślasz?”. Pan Wiesiek, żeby się śmiać z jego durnych wypowiedzi. Zosia, ta też ustawiła sobie człowieka w roli, której się miało domyślić i teraz jest wielkie przeżywanie, że się nie domyśliło. Pomijając już nawet to, że nic by z tego nie wyszło – kolejna osoba, która nie powie wprost i konkretnie, czego chce.

„Jesteś głupi i ślepy jak dzieciak w tych sprawach”, tak to skwitował dziś ojciec. Możliwe. I nie tylko „w tych sprawach”. Coraz częściej miał wrażenie, że jest głupi i ślepy tak ogólnie, co chwila zderza się z czymś, czego nie rozumie, nie dostrzega i nie podziela. I na co nie umie, nie chce i nie zamierza odpowiadać.

Odłożył Platona na stolik i wyłączył światło. Klimatyzacja szumiała; to był jednostajny, spokojny odgłos, do którego już się zdążyło przyzwyczaić i przy którym dobrze się zasypiało.

Jakie to jest wkurwiające, pomyślał, poprawiając poduszkę pod głową. To wszystko.

Tak, jakie to jest wkurwiające, tak się ciągle użerać z cudzymi oczekiwaniami, zwłaszcza gdy własne oczekiwania, pragnienia, potrzeby trzeba tak bardzo chować, trzymać w ryzach, kontrolować.

Ludzie są męczący. Fajnie byłoby móc spędzić chociaż parę dni bez ludzi, tak zupełnie bez ludzi, samemu, we własnym tempie, na własnych zasadach, z własnymi myślami. Bez pretensji, bez oczekiwań, bez całego tego codziennego chaosu.

Jeszcze cztery dni i będą w domu. Z jednej strony fajnie, to będzie powrót do znanej i uporządkowanej normalności, codzienności. Z drugiej strony – ta myśl uderzyła go właśnie w tym momencie – ta normalność, codzienność od pewnego czasu wydaje się dusić. Tak, dusić, ograniczać, zgniatać, tak dziwnie zgniatać, od środka.

Wypłynąć poza granicę na morzu. Byłoby fajnie. Przekroczyć jakąś narzuconą przez innych granicę, uwolnić się, zrobić po swojemu.

Nie ma szans, ale byłoby fajnie.

 

Przypisy:

* Platon, „Państwo”, przekł. W. Witwicki, IV, 432 D.

 

fot. lookphotos

CONVERSATION

3 comments:

  1. Uważam, że to tekst smutniejszy i zarazem lepszy od Czwartego Uderzenia: pokazuje, że Andrzej i Władysław mieliby zdrową relację, gdyby inne okoliczności, inny czas, inny wymiar (jak w "Dark" Netflixa). W Czwartym Uderzeniu tego nie widzę, dlatego Plaż, choć z pozoru lżejszy, jest tekstem głębszym.

    Nie zrozum mnie źle, bo lubię CU, ale Plaża przemawia do mnie bardziej. Ale to dobrze, w końcu progres jest ważny. <3

    Relacja Andrzeja i Władysława przypomina mi trochę relację Rileya i Roberta Freemanów z The Boondocks, trochę Adama i jego ojca z "Sex Education". Andrzej miałby pewnie ból dupska,.że porównuję jego życie do, le gasp, durnych kreskówek i seriali. Chociaż może już ogarnął, że popkultura też jest rodzajem kultury? Pasowałoby do niego, bolesne, ale potrzebne do rozwoju jako człowiek na tej planecie zamieszkałej przez tych tfu, ludzi XD been there, done that!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I przepraszam za nieskładność, komentarz pisany na szybko, żeby nie uciekł ;_;

      Usuń
    2. W pewnym sensie traktuję "Plażę" jako szersze spojrzenie niż "Czwarte uderzenie", więc cieszę się, że widać tę różnicę w widzeniu całej relacji Andrzeja z ojcem. Tam Andrzej patrzył tylko przez pryzmat tytułowych uderzeń, tu jest coś więcej i coś innego - co później przecież będzie pomijane we wspomnieniach (mniej czy bardziej świadomie - i do pewnego momentu).

      Wspaniale mi się "Plażę" pisało i ogromnie lubię to, co się dzieje w niej na linii Andrzej - Władysław, w każdym rozdziale, zwłaszcza w dwóch ostatnich. Jestem ciekawa, jak odbierzesz czwarty rozdział, a także kolejne teksty - pozostałe części "Betty" i dwie części "Albumu" związane z tym zagadnieniem (o "Powrotach" nie mówiąc). Bo to nie jest łatwa i prosta relacja, to na pewno, ale uważam, że nie jest prosta ani w pozytywnym, ani w negatywnym sensie.

      Poza tym, tak na marginesie, lubię nastoletniego Andrzeja. Przypomina mi wielu nastolatków, z którymi miałam do czynienia, i kiedyś, i teraz. Mam nadzieję, że w tym swoim nastoletnim wydaniu jest przekonujący.

      Młodszy Andrzej za nawiązania do popkuktury pewnie strzeliłby lekkiego focha; starszy już tylko by się z Tobą zgodził. Zobaczymy, jakie odniesiesz wrażenia za jakiś czas, gdy zobaczysz go w wydaniu końcówka trzydziestki / początek czterdziestki. W końcu - człowiek nie jest monolitem. I Andrzej na przestrzeni lat, doświadczeń, relacji - też się zmienia. W swoim zakresie i na miarę swoich możliwości, ale się zmienia.

      Dziękuję ogromnie za komentarz <3 Nie był nieskładny ;) A ja bardzo go potrzebowałam, mam takie wrażenie.

      Usuń

Back
to top