ALBUM RODZINNY. CIOTKI: JULIA



Zaczęłam pisać ten tekst ponad trzy lata temu. Gdy niedawno go znalazłam, aż się zdziwiłam – zupełnie o nim zapomniałam. Okazał się tak gotowy w tym, co już napisałam, i tak wyczekujący na ciąg dalszy, że zwyczajnie nie mogłam się powstrzymać, by go nie dokończyć. Zajęło to trzy dni: dwie i pół sceny, scena, scena.
Parę godzin temu właśnie skończyłam. A teraz nie mogę się powstrzymać, by go tutaj nie wrzucić, by nie pozwolić mu żyć dalej własnym życiem, już na blogu.
Ostatnie zdanie napisane ponad trzy lata temu to „I Pola była przyjaciółką, której chciało się ofiarować część swojego czasu, dlatego Julia bez wahania proponowała zajmowanie się Polkiem, gdy zajdzie potrzeba”. Od kolejnego akapitu – to ostatnie dni tego roku. Ciekawa jestem, czy i jak czuć różnicę czasu, przedział trzech lat w tym tekście.
A poza tym – jakoś się tak zwyczajnie cieszę, że potrafię do tego świata powrócić. Mam wrażenie, że mi tego brakowało.



ALBUM RODZINNY
CIOTKI: JULIA



Prometeusz śmieje się cicho.
Jest to teraz jedyny sposób
wyrażenia niezgody na świat.
Zbigniew Herbert, „Stary Prometeusz”

18 października 1991, Szczecin
– Cześć, Juleczko – powiedziała Pola, gdy otworzyła drzwi. – Dziękuję ci, kochana jesteś, że się zgodziłaś, i to tak w ostatniej chwili.
– Daj spokój – odparła Julia, ściągając buty w przedpokoju. – Lubię z tym twoim maluchem posiedzieć.
Pola zadzwoniła rano z pytaniem: „Czy mogłabyś popilnować dziś wieczorem Polka? Mam randkę, rodzice wyjechali, a dziewczyna, którą umówiłam, właśnie do mnie zadzwoniła, że skręciła sobie nogę i nie przyjdzie. Nie chcę małego samego zostawiać, dałabyś radę?”.
Pola trochę za bardzo się nad swoim synem roztkliwiała, chłopak mógłby w gruncie rzeczy zostać już sam. Z drugiej strony – lepsze to niż puszczanie dzieciaków samopas, żeby łaziły wieczorami po podwórku, wrzeszczały, bawiły się w niedozwolonych miejscach i jeszcze sobie gdzieś łeb rozwaliły. Więc choć Julia za dziećmi jako takimi, ogólnie, nie przepadała, a do nadmiernego ich rozpieszczania była nastawiona negatywnie, zgodziła się popilnować w ten piątkowy wieczór Polka. Raz, że lubiła Polę i nie chciała, by ta traciła randkę, skoro miało jej to sprawić przyjemność. Dwa, że lubiła Polka. Małe toto było, ledwo dziewięć lat, ale sympatyczne i całkiem sensowne.
Stojąc w drzwiach, Pola rzucała ostatnie informacje: jedzenie, leki, gdzie co jest w kuchni.
– Idź już – powiedziała Julia zniecierpliwionym tonem. – Co to ja, pierwszy raz z twoim małym zostaję? Wiem, gdzie co u ciebie jest i co wolno mu jeść, a czego nie, idź już i baw się dobrze.
Gdy Pola wreszcie poszła, Julia odwróciła się i spojrzała na stojącego kilka kroków dalej chłopca.
– To co, Polek, zrobimy sobie najpierw herbatę i zjemy te ciastka, które ci wolno jeść – zadecydowała. – Idź nastawić czajnik, a ja umyję ręce.
Gdy siedzieli w kuchni przy herbacie i ciastkach, Polek wyjął z akwarium żółwia. Fafik siedział na stole, czasem zrobił parę kroków w tę lub we w tę.
– Ciocia, opowiedz o kotach – poprosił chłopak tęsknym tonem.
Julia popatrzyła na niego ze współczuciem. Biedny dzieciak, z tą swoją alergią, przez którą nie mógł mieć żadnego normalnego, typowego zwierzaka. Żółw był całkiem ładny i interesujący, pewnie, jednak to nie to, co pies czy kot. Polek najbardziej chciałby mieć psa, kilka razy to mówił; ale koty, puszyste, mruczące, ocierające się o człowieka, też go fascynowały. Więc Julia zaczęła opowiadać o kolejnych wyczynach kradnącej wszystkie błyszczące drobiazgi czarnej Klaryny z białą tylną lewą łapką oraz o grze w „złap światełko latarki”, w którą wieczorami uwielbiał się bawić biały Garret. Oba koty były zwykłymi dachowcami, Klaryna zabrana ze schroniska, Garret wyciągnięty z podwórkowego śmietnika, Klaryna miała naderwane prawe ucho, Garret stracił jedno oko z powodu paskudnej infekcji, którą weterynarz zdiagnozował zaraz przy pierwszym badaniu; takie „koty z odzysku”, jak parę razy określiła je Wanda, siostra Julii, bardzo zwyczajne, bardzo kiedyś skrzywdzone i początkowo bardzo nieufne, zwłaszcza Klaryna. Ale też bardzo kochane, nawet jeśli Klaryna drapała wytrwale boki wszystkich mebli, a Garret uważał, że zlew wymyślono po to, aby mógł się w nim kłaść.
Część tych opowieści, zwłaszcza o początkach wspólnego życia Julii z dwoma kotami, Polek znał przecież na pamięć, a jednak za każdym razem słuchał ich równie zachłannie, tak jak zachłannie, niemal wygłodniale oglądał te koty – z daleka, z odległości kilku metrów, i tylko przez chwilę – gdy odwiedzał Julię wraz z matką, a Julia prezentowała na rękach oba futrzaki, po czym zamykała je w drugim pokoju. Pełne dziecięcego pożądania piwne oczy Polka wpatrywały się wtedy jeszcze ładnych kilka, kilkanaście minut w zamknięte drzwi.
– Masz tu – powiedziała Julia, wyjmując z torebki dwa kolorowe zdjęcia. – Przyniosłam je dla ciebie. Skoro nie możesz mieć kotów tak jak ja je mam, to możesz mieć chociaż ich zdjęcia. W ten sposób będą też trochę twoje.
Polek wziął oba zdjęcia do rąk i przyglądał im się przez dłuższy moment.
– Dziękuję, ciociu – powiedział wreszcie. – To nie to samo, ale też fajnie. Fafik chyba nie będzie zazdrosny?
– Pewnie, że nie – odpowiedziała poważnie. – Kończ herbatę, bierz zdjęcia i żółwia, pójdziemy do dużego pokoju i poczytamy sobie.
Polek był dosyć spokojnym dzieckiem i Julia go za to lubiła – na pewno bardziej niż dwójkę własnych siostrzeńców, rozbrykaną Aśkę i hałaśliwego Tadka, których pilnowania rzadko kiedy się podejmowała. Wanda miała o to nieraz pretensje – „Wolisz pilnować dzieciaków swoich psiapsiółek niż własnej siostry!” – ale Julia nie zwracała uwagi na te słowa. Przeszła już swoją drogę walki o prawo do życia według własnego pomysłu, przeszła wszystkie związane z tym „ale”, „co to będzie”, „co ludzie powiedzą” i obecnie miała wszystkiego tego rodzaju pytania, uwagi i zagadnienia głęboko w pewnym miejscu. Tak, to prawda, wolała popilnować obcego dzieciaka, który był spokojny, umiał się bawić cicho sam ze sobą i chętnie słuchał tego, co mu się opowiadało lub czytało, niż dwójki diabląt, które wrzeszczały, łaziły po ścianach i tak dalej. Dobrze, dzieci są różne, mają różne charaktery, różne potrzeby i mają prawo się po dziecięcemu wyszaleć, Julia się z tym zgadzała i wcale im tego prawa nie odmawiała. Ale ona sama miała prawo za niektórymi dziecięcymi charakterami nie przepadać, tak jak miała prawo nie chcieć jakiegoś dziecka pilnować i nie chcieć być zmuszoną znosić jego potrzeby i szaleństwa. To, że była starą panną – a była i ogromnie lubiła to określenie – nie oznaczało, że w ramach „zadośćuczynienia za brak spełnienia kobiecej powinności”, czyli urodzenia dziecka, miała obowiązek pilnować wszystkich bachorków jak leci. No bez przesady, nie była całodobową stacją opiekuńczą.
Duży pokój należał do rodziców Poli, a jednocześnie był takim pokojem do użytku codziennego, dla wszystkich domowników i dla gości. Drugi, mniejszy pokój należał do Poli. Polek sypiał w kuchni, tam też miał swoje biurko do odrabiania lekcji, mały regał na książki i żółwiowe akwarium. Julia podejrzewała, że już niedługo zaczną się z tego powodu kłótnie w domu – w końcu który dorastający dzieciak, chłopak czy dziewczyna, chciałby tak mieszkać? Ona sama darła koty z siostrą, odkąd skończyły odpowiednio trzynaście i dziesięć lat, bo wspólny pokój stał się wówczas kością niezgody. Musiały się nim dzielić jeszcze długo, a im dalej w las, tym było gorzej.
Polek, na szczęście, na razie jakoś nie zdradzał niezadowolenia z powodu tego pseudopokoju w kuchni. No cóż, miał dziewięć lat, w tym wieku wiele rzeczy przyjmuje się na zasadzie „tak jest i już”. Czasem szkoda, że nie można pozostać w tym nastawieniu do końca życia, byłoby łatwiej.
Julia otworzyła czerwcowy numer „Odry”. Kochała poezję – i tę dawną, i współczesną, i rymowane wiersze, i białe, i długie poematy, i krótkie utwory. Mało miała w otoczeniu osób, z którymi tę miłość mogła dzielić; winiła za to trochę szkołę, w której poezją katowano na zasadzie „co autor miał na myśli”, a trochę banalność codziennego życia, w którym wiersze stanowiły często „dodatek dla tych, co mają za dużo czasu”, parę razy usłyszała od znajomych takie stwierdzenie. Do poezji powinno się człowieka wychowywać, i to od małego, takie miała zdanie. W sumie szkoda, że uczyła techniki, a nie polskiego. Gdyby była polonistką, wszystkie dzieci czytałyby poezję od rana do nocy.
Co pewnie też nie byłoby dobre i wcale by nie rozwinęło u wszystkich miłości do wierszy, przyznała trzeźwo w duchu. Trudno, trzeba robić tyle, ile można i z tym, z kim można. Z Polkiem było można, bo lubił, gdy mu się czytało wiersze i o nich opowiadało. Dlatego ile razy miała małego pilnować, przynosiła parę tomików i robili sobie wieczór poetycki, nawet jeśli to nie był akurat wieczór.
– Skoro mówiliśmy o kotach, to przeczytam ci piękny wiersz o kocie i umieraniu – powiedziała. Polek uniósł głowę znad trzymanego na kolanach żółwia i popatrzył ze zdumieniem.
– Ale kot umrze? – zapytał z niepokojem.
– Nie – uspokoiła. – Człowiek umrze. Posłuchaj.
Polek siedział na kanapie obok niej; przysunął się jeszcze trochę, pogłaskał znów skorupę Fafika i wbił wyczekujący wzrok w czasopismo.
Julia sprawdziła spis treści, otworzyła na właściwej stronie i zaczęła czytać:

„Umrzeć – tego się nie robi kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci”1.

– Widzisz – powiedziała – rzecz w tym, że zwierzęta, tak samo jak ludzie, odczuwają utratę bliskiej osoby. Nie wierz ludziom, którzy mówią, że zwierzęta nie mają duszy, nie mają uczuć, nie czują i nie pamiętają. Tacy ludzie są bezmyślni i sami pewnie nigdy nie mieli zwierzęcia albo go tak naprawdę nie pamiętali. Zwierzę też wyczuwa, że coś jest nie tak, jak było zawsze, że coś jest naruszone w takiej codziennej normalności. Słuchaj dalej:

„Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma”1.

– I jest jeszcze kwestia odpowiedzialności – dodała Julia, opuszczając trzymaną w rękach „Odrę”. – Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś, pamiętasz, skąd to? – Spojrzała na Polka uważnie, a ten szybko pokiwał głową.
– Z „Małego Księcia”.
– Tak, z „Małego Księcia”, masz rację – pochwaliła. – Jeżeli bierzesz jakieś zwierzę, to jesteś za nie odpowiedzialny, musisz myśleć o nim i o nie dbać. I to z wyprzedzeniem. Co będzie, jeśli sam zachorujesz i nie będziesz mógł się nim opiekować. Co będzie, jeśli coś się wydarzy. Co będzie, jeśli umrzesz, a zwierzę zostanie samo. Trzeba o tym myśleć i zadbać o zwierzęta z wyprzedzeniem, żeby potem nie głodowały albo nie trafiły na ulicę.
– A ty, ciociu? – zapytał Polek z zaciekawieniem. – Co będzie z twoimi kotami, jak ty umrzesz?
Być może nie powinna pozwalać dziecku zadawać podobnych pytań – tak w każdym razie na pewno stwierdziłaby Wanda, która już kilkukrotnie sztorcowała Julię za tematy, o których ta rozmawiała z dwójką siostrzeńców. Być może nie powinno się poruszać z dziećmi takich zagadnień, przyjmować takich pytań i odpowiadać na nie tak, jakby miały prawo paść. Być może. Ale Julia w gruncie rzeczy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego nie powinno się rozmawiać o tych tak zwanych trudnych sprawach. Co to, dziecko się ze śmiercią nie zetknie? Jak się je schowa pod kloszem przed życiowymi problemami, to w dorosłym życiu nigdy tych problemów nie doświadczy? Kiedy ma sobie zahartować trochę skórę, kiedy ma się dowiedzieć, że pewne rzeczy po prostu się wydarzają, z kim ma to pierwszy raz omówić, jeśli nie w dzieciństwie i z jakąś bliską, życzliwą osobą? To co, lepiej czekać, aż będzie dorosłe, kompletnie nieprzygotowane do życia, a jakiejś podstawowej życiowej wiedzy nabędzie od przypadkowych obcych osób albo na kozetce u psychiatry?
„Widać, że nie masz dzieci i nie masz o ich wychowaniu zielonego pojęcia”, tak Wanda podsumowała raz jej uwagi. No zgoda, nie miała dzieci. Ale jako nauczycielka i wicedyrektorka szkoły trochę o tym wychowaniu jednak wiedziała, zwłaszcza że w ciągu roku miała do czynienia z kilkoma setkami maluchów w wieku od siedmiu do czternastu lat, więc może już nie demonizujmy.
„Dzieci w szkole to zupełnie co innego niż wychowywanie własnych”, oświadczyła raz Wanda surowo. „No to zapraszam cię na zebranie z rodzicami, zobaczysz i usłyszysz rzeczy, o jakich ci się jako matce nie śniło, a z którymi ja jako nauczyciel muszę się użerać na co dzień”, nie wytrzymała Julia. Ten spór skończył się tak, jak z reguły kończyły się ich starcia wokół tematu dzieci: Wanda wzruszyła ramionami i powtórzyła: „Nie masz swoich, to nie zrozumiesz”, a Julia wzruszyła ramionami i wróciła do domu zająć się własnymi sprawami.
Aby uniknąć dalszych waśni z siostrą, po prostu starała się jak najmniej rozmawiać z siostrzeńcami. Nie to nie, niech ich matka sama sobie rozwiązuje kwestię mówienia bądź niemówienia o trudnych tematach. Ale w przypadku niektórych znajomych i niektórych dzieciaków można sobie było pozwolić na więcej swobody i poważniejszą dyskusję. Pola na przykład nie miała raczej problemu z tymi „trudnymi pytaniami”, a Polek zadawał je takim tonem, jakby pojawiły mu się w głowie zupełnie przy okazji. Tak jak teraz.
– Umówiłam się z siostrą, że jeśli coś by mi się stało, to natychmiast znajdzie kotom dom tymczasowy – wyjaśniła zatem spokojnie. – Mam odłożone pieniądze na ich jedzenie i weterynarza na pół roku. Umówiłam się też z twoją mamą, że pomoże w szukaniu domu tymczasowego i jakiegoś stałego domu, tylko takiego, w którym Klaryna i Garret mogłyby mieszkać razem. Więc gdybym umarła, to będzie miał się nimi kto zająć.
– A jeśli ty umrzesz i nikt się nie zorientuje od razu, i one będą kilka dni siedzieć z tobą bez jedzenia, i też umrą z głodu? – spytał Polek z przejęciem. Julia popatrzyła na niego z namysłem.
– A widzisz, o tym nie pomyślałam – przyznała.
– Mogłabyś dać siostrze klucz do mieszkania i ona by sprawdzała, czy żyjesz – zaproponował.
Na myśl o dawaniu Wandzie klucza do swojego domu Julia jęknęła w duchu. Jak znała życie, a w każdym razie własną siostrę, mogła się założyć, że Wanda uznałaby mieszkanie niezamężnej i bezdzietnej osoby za świetne miejsce do składowania chwilowo zbędnych rupieci i podrzucania bez zapowiedzi swoich pociech.
– Klucz to dobry pomysł, ale raczej dam go twojej mamie – odpowiedziała. – Dzięki za podpowiedź.
Polek, z pełną dumy miną, poprawił się na kanapie.
– Czytamy dalej? – upomniał się. Więc czytali dalej.
Julia co jakiś czas przerywała i komentowała. Nie, nie znała się na poezji – nie tak, by umieć o niej opowiedzieć coś profesjonalnego, poważnego, naukowego. Czasem żałowała, że nie studiowała czegoś innego, czegoś, co pozwoliłoby jej się wgryźć w samą esencję każdego wiersza, widzieć różne konteksty, niuanse, metafory; ale kiedy indziej dochodziła do wniosku, że może to i dobrze, że może i poezja, zbyt uważnie i dokładnie oglądana pod lupą, straciłaby ten swój niezwykły smak. Miała świadomość tego, że o poezji nie potrafi mówić tak jak polonistki, choćby polonistka z jej szkoły – ale, z drugiej strony, czy dzieciaki chodzące na lekcje do Kardzińskiej albo Wieliczkowskiej tak potem chętnie sięgały po tomiki wierszy? Jakoś wątpiła. Kardzińska i Wieliczkowska były miłe, sensowne, inne polonistki z jej szkoły zresztą też, ale czy szkolne „omawianie wierszy” rzeczywiście zakochiwało dzieciaki w tych wierszach?
Pozostawało zadowolić się tym, co się miało. A Julia miała swoje przemyślenia, wrażenia i skojarzenia, i trochę pytań, i kilka niepokojów, które pojawiały się podczas czytania poszczególnych autorów, poszczególnych utworów, poszczególnych wersów. Tak jak tu, przy „Kocie w pustym mieszkaniu”, który zawsze ją chwytał za gardło i wywoływał sporo obaw o to, co będzie, gdy kogoś przy kotach nie będzie. Przy kotach, przy bliskich, przy tym, co bezbronne i zależne.
I dlatego, choć pewnie według Wandy powinna się oburzyć na Polka za to pytanie „A co będzie z twoimi kotami, gdy ty umrzesz?”, oburzyć się nie umiała, bo i za co? Za pytanie, które sama też sobie parę razy zadała, za pytanie, które – choć miała dopiero trzydzieści dziewięć lat – wcale nie było głupie ani nieuzasadnione?
„Dlaczego ty uważasz, że jesteś nieśmiertelna, poza jakimikolwiek losowymi wydarzeniami i zupełnie nienarażona na coś złego?”, zapytała raz Wandę, gdy rozmawiały na jakiś związany z tym temat. „Bo mam dzieci i nie mogę sobie pozwolić na jakieś głupie gdybania”, żachnęła się siostra. Może tu się różniły, bo Julia uważała, że czy ma się dzieci, czy nie – ale gdy ma się dzieci, to nawet szczególnie – powinno się czasem nad tym zastanowić i jakoś na to przygotować, zabezpieczyć.
Może była czepialską, marudną, szukającą dziury w całym starą panną, jak niekiedy słyszała. Może. W porządku, była to była. Ale przynajmniej spała spokojnie, pewna, że w razie czego zadbała o koty. A ten pomysł z kluczem był naprawdę sensowny, musi pogadać z Polą i dać jej kopię.
Skończyła czytać i podzieliła się z Polkiem jeszcze kilkoma swoimi przemyśleniami na temat wiersza. Nie była polonistką, ale dzieciak jakoś nie uciekał z krzykiem ani nie umierał z nudów, gdy mu czytała poezję, więc chyba nie było tak źle. Zresztą przecież o to przede wszystkim w poezji chodziło, przynajmniej według niej – o przeżycie czegoś w samym sobie podczas czytania i o przeżywanie wspólnie podczas czytania z kimś, o dzielenie się tymi wrażeniami.
Może się myliła. Ale wcale nie chciała innej wizji poezji. Polek będzie dorastał i będzie mógł sobie rewidować cudze wizje, szukać własnych; na razie niech dostanie cokolwiek, niech się w ogóle nauczy, że wiersze są w życiu potrzebne, potem zrobi z tym, co będzie chciał. A teraz niech lepiej słucha.
Przeczytała mu jeszcze trzy wiersze Szymborskiej, tym razem z tomiku „Ludzie na moście”. Polek słuchał i tego, co czytała, i tego, co mówiła. Pola, widząc niekiedy przynoszone przez nią książki, mówiła: „On jest chyba jeszcze za mały na takie poważne rzeczy”, ale nie protestowała. Widocznie wychodziła z sensownego założenia, że jeśli dzieciak będzie na coś za mały, to zacznie się buntować, okazywać znudzenie albo po prostu zaśnie. Póki nie jęczy „Ciocia, nuda, dosyć” – nie ma problemu.
A Polek nie jęczał, Polek słuchał, i choć po jego minie widać było, że nie wszystko rozumie, Julia odnosiła wrażenie, że pewną podstawową nić porozumienia są w stanie podczas tej wspólnej lektury utrzymać.
Już miała zacząć czytać „Archeologię”, gdy nagle kątem oka coś podchwyciła. Polek obgryzał paznokcie.
Pola kilkukrotnie o tym wspominała, opowiadała też o nieudanych próbach oduczenia małego tego paskudnego nawyku. No cóż, Pola jak to Pola, miła, ciepła i łagodna, więc zrozumiałe, że jej wyjaśnienia i prośby mogły nie zadziałać. Trzeba było użyć mocniejszego kalibru.
– Czemu to robisz? – zapytała zatem Julia surowo. Na twarzy Polka widać było poczucie winy zmieszane ze złością, że został przyłapany na czymś zakazanym. – Chcesz sobie wyhodować paznokcie w pupie?
Otworzył szeroko oczy, opuścił rękę i wpatrywał się w Julię z niedowierzaniem, gdy ta podjęła:
– No co tak patrzysz zdziwiony, nie wiesz, co się robi od obgryzania paznokci?
– No wiem – mruknął. – Owsiki.
Owsiki, akurat dzieciaki się tego przestraszą.
– Owsiki to jeszcze pół biedy – odpowiedziała ponuro. – Jak się długo obgryza paznokcie, to obgryzione kawałki trafiają z ust do żołądka, z żołądka do jelit, bo się nie trawią dobrze, z jelit nie wychodzą tak jak inne rzeczy, w kupie, tylko się odkładają i odkładają, i z czasem zaczyna z nich rosnąć jeden wielki paznokieć, bardziej jak pazur dzikiego zwierzęcia. A jak się bardzo dużo obgryza, to potrafią urosnąć nawet dwa albo trzy.
– I co? – spytał głosem, w którym fascynacja mieszała się ze strachem.
– I boli – wyjaśniła Julia, nie zmieniając ponurego tonu. – Boli, kłuje, a potem ten pazur zaczyna wystawać z ciała. I wtedy dopiero jest ból i płacz, bo nie można go normalnie przyciąć nożyczkami, bo jest gruby i tak się zrósł z ciałem, że boli, jakbyś chciał sobie palec obciąć. A lekarze, jak to zobaczą, śmieją się jeden przez drugiego i wołają innych lekarzy, żeby zobaczyli takie dziwactwo u pacjenta.
Polek przez chwilę wpatrywał się w nią ze zmarszczonymi brwiami.
– Kłamiesz – zdecydował wreszcie.
– Ja kłamię? – powtórzyła Julia z uprzejmym zdziwieniem. – Ja, twoja stara ciotka, która od lat pracuje z dziećmi i już niejedno u tych dzieci widziała? Ja kłamię? No cóż – z wystudiowaną obojętnością uniosła książkę na wysokość oczu – jeśli uważasz, że kłamię albo się nie znam, to proszę bardzo, uważaj tak sobie i miłego obgryzania. Ale jak za jakiś czas poczujesz w majtkach ten pazur, to nie przychodź do mnie z płaczem i pytaniem, czy można coś na to poradzić.
Przez chwilę czytała, a Polek siedział bez ruchu i bez słowa.
– A jak się przestanie obgryzać? – zapytał nagle cicho. – To wtedy nie urośnie?
– Nie – rzuciła obojętnie. – Chyba że się za późno przestanie. Masz dziewięć lat, więc jeszcze raczej nie jest za późno, ale jak poczekasz do dziesiątych urodzin, to może już być za późno.
Przeczytała jeszcze dwa wersy, nim Polek znów się odezwał.
– A jakbym teraz umył zęby, to to z tych teraz obgryzionych paznokci by nie poszło do żołądka?
– Poszłoby o wiele mniej – odpowiedziała z zastanowieniem – ale coś by na pewno poszło. Mycie zębów nie uchroni tak w pełni.
Polek pokiwał głową i zsunął się z kanapy.
– Zaraz wrócę – mruknął i wyszedł szybko z pokoju.
Słysząc odkręcaną wodę, Julia uśmiechnęła się do siebie. Dawno nie naopowiadała takich bzdur – ostatni raz coś podobnego wymyśliła ze dwa lata temu na potrzeby trzech maluchów z pierwszej klasy, które uparcie chciały zjeżdżać po poręczy schodów, a słowa „Rozbijecie sobie głowę!” zupełnie ich do tego nie zniechęcały. Podziałała dopiero mroczno-fantastyczna opowieść o dziecku, które kiedyś podczas takiego zjeżdżania przykleiło się do poręczy, i to tak mocno, że nie dało się go odkleić, i tak siedziało na poręczy przez lata, głodne, zapłakane i tęskniące za mamą, tatą i psem, aż w końcu z głodu wyschło na wiór i wiatr je rozsypał. „Jesteś kopnięta”, powiedziała jej wtedy wychowawczyni tych maluchów, gdy później rozmawiały. „To są jakieś chore zabobony, nie można dzieciom czegoś takiego wciskać do głowy”.
Może i chore zabobony, ale podziałały – dzieciaki już więcej po drabinie nie zjeżdżały. Lepsze chore zabobony niż roztrzaskane na podłodze dziecięce głowy.
I lepszy pazur wyrastający z pupy niż obgryzanie paznokci i owsiki.
Polek wrócił z łazienki, bez słowa usiadł znów na kanapie i jeszcze przez chwilę milczał, majtając w powietrzu nogami.
– Nie wierzę w te ogony – powiedział wreszcie wyzywającym tonem, ale jego mina zdradzała, że to „nie wierzę” nie do końca było prawdą. – Ale nie będę już obgryzał. Bo… bo obiecywałem mamie.
– Bardzo dobrze – skwitowała Julia spokojnie, z trudem powstrzymując uśmiech. – To ładnie dotrzymywać tego, co się obiecało mamie. Przeczytać ci od początku ten wiersz, który przerwaliśmy?
– Nie. – Poprawił się na kanapie, podciągnął ugięte w kolanach nogi i objął je ramionami, po czym spojrzał na Julię. – Przeczytaj jeszcze raz ten o kocie.
– Dobrze. – Odłożyła „Ludzi na moście”, sięgnęła po „Odrę” i odnalazła „Kota w pustym mieszkaniu”.
Gdy czytała, Polek ani razu nie uniósł dłoni do ust. Było jeszcze za wcześnie, by świętować zwycięstwo, ale najwyraźniej zasiana obawa zaczynała przynosić pierwsze owoce.
Cel uświęca środki. Ale na czytanie Polkowi Machiavellego też jeszcze było za wcześnie.

***

20 kwietnia 1995, Szczecin
Garret był już kocim seniorem, więc konieczność siedzenia w zamknięciu w małym pokoju wcale go nie urażała. Za to trzyletni Faraon i dwuletnia Luka – jedno biało-brązowe, drugie rude, tylko z białymi plamkami na czubku ogona i końcówkach łap – poczuły się urażone, zanim zostały jeszcze do tego pokoju porządnie wniesione, i rozmiałczały się na wszystkie strony. Garret obrzucił je ciężkim, ponurym spojrzeniem, jakby po raz kolejny stwierdzał, że dzisiejsza młodzież to okropna sprawa. I niestety miał rację, bo te dwa smarkate koty nie dorastały do pięt spokojnej, opanowanej w takich sytuacjach Klarynie, świętej pamięci Klarynie, która od niemal półtora roku była już tylko wspomnieniem w głowie i na zdjęciach.
– Zachowujcie się – upomniała młodsze koty Julia, gdy w końcu zdołała je z siebie odczepić i zamykała drzwi. – Mamy tu alergika, a wy nie macie wykupionej odpowiedzialności cywilnej, jeśli się przez was udusi.
Garret popatrzył na nią z niesmakiem.
– Przepraszam, Garuś, do młodych mówię – szepnęła. – Wiem, że ty to doskonale rozumiesz.
Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku – ta cwaniara Luka nauczyła się niedawno wskakiwać na klamkę i w ten sposób otwierać drzwi, strach się bać, kiedy nauczy się wyciągać pieniądze z portfela – po czym wróciła do dużego pokoju. Poldek, z rękami w kieszeniach, stał przy oknie. Był naburmuszony. No tak, był obrażony na matkę, na ciotkę, na zabrane koty i na cały świat.
Jakie to musi być okropne, pomyślała Julia z nagłym rozbawieniem, być trzynastolatkiem i mieć całemu światu wszystko za złe. Czy to tak zawsze? Chyba tak, ona w tym wieku też była obrażona na cały świat, na cały dorosły świat, oczywiście, i oczywiście za wszystko, a im bardziej dla niej bezpieczne, zdrowe i dobre – tym większa obraza.
Jak to dobrze, że miała czterdzieści trzy lata i była już za stara, by obrażać się na cały świat za wszystko, co się da i parę rzeczy, za które się nie da.
 – Co byś chciał robić? – zapytała. Młody wzruszył ramionami.
– Pewnie będziesz mi czytać wiersze – burknął nieżyczliwym tonem.
– Jeśli nie chcesz, to nie – odpowiedziała spokojnie i usiadła na kanapie przy kwadratowym, drewnianym stoliku na trzech nogach. – Poezję czytam tylko dla przyjemności i tylko miłym osobom.
– A ja to nie jestem miły, co? – prychnął, dalej z rękami w kieszeniach i z oczami utkwionymi w oknie.
– No wiesz, teraz to masz taką minę, że jakbym była twoim kolegą z klasy, to bym ci dała w zęby – oświadczyła.
Polek parsknął krótkim śmiechem i rzucił jej zaciekawione spojrzenie.
– Ciocia, a to nie jest niepedagogiczne stwierdzenie? – spytał z podstępnym uśmiechem.
No i patrz, pomyślała Julia pod adresem Garreta, co ostatnio często jej się zdarzało, patrz, stary kocurze, jaka ta dzisiejsza młodzież wygadana i uświadomiona.
– Nie jestem już nauczycielką, więc mogę sobie mówić niepedagogiczne rzeczy – odcięła się. – Przyjdziesz tu ze mną usiąść, zjeść kanapki i wypić herbatę? Czy mogę zjeść twoją porcję?
Jeszcze przez chwilę stał przy oknie, wpatrując się w szarzejące niebo, po czym z ociąganiem – bardzo ładnie udawanym, ale nie z nią te numery, Polek, naoglądała się setek artystycznie ociągających się trzynastolatków, no doprawdy – wreszcie podszedł, usiadł, wziął talerzyk i położył sobie na nim dwie kanapki z dużej patery. Julia nalała herbaty do obu filiżanek.
– Czemu tak śmiesznie parzysz? – spytał. – Mama gotuje wodę w czajniku i zalewa w szklankach albo kubkach. A ty masz jakoś dziwnie.
– Bo to są liściaste herbaty – wyjaśniła Julia, odstawiając mały, pękaty, ceramiczny czajniczek, którego kremową powierzchnię ozdabiały kolorowe kwiaty. – A to są specjalne imbryczki do parzenia takich herbat. Ta jest czarna, ale jak później będziesz chciał, to zrobię ci zieloną, czerwoną albo białą.
– Są takie? – roześmiał się znad filiżanki od kompletu Polek. Zapewniony, że są, roześmiał się znowu. W tym momencie Julia uznała, że jego foch trzynastolatka wreszcie się rozmył.
W czasie jedzenia rozmawiali trochę o szkole, trochę o meczu, do którego drużyna Polka się przygotowywała – „Zobaczysz, ciocia, my tych baranów z siódmej e rozwalimy na kawałki!” – trochę o Fafiku, który ostatnio miał wizytę u weterynarza i nie chciał wyjść ze skorupy, pewnie ze strachu. Potem Polek odrobił lekcje; trochę marudził przy zadaniu z matematyki, zrobił trzy błędy ortograficzne w pisemnym ćwiczeniu z polskiego i błyskawicznie rozwiązał krzyżówkę z biologii, zachwycony nazwami poszczególnych elementów serca. Czasem kichał – mimo odkurzania usunięcie wszystkich kocich kłaków nie było możliwe, więc musiał jakoś to znieść.
Po schowaniu podręczników i zeszytów do tornistra wyciągnął blok rysunkowy, kilka ołówków i zaczął coś rysować. Julia, która dotąd siedziała obok z „Morderstwem na plebanii”, teraz z zaciekawieniem zerknęła znad Christie, ale Polek usadowił się tak, że nie dało się podejrzeć, co szkicuje. Nie to nie, jeśli będzie miał ochotę pokazać, to pokaże.
– Po co mama się uczy? – spytał nagle, nie odrywając wzroku od kartki.
– Ma egzaminy i musi je zdać – wyjaśniła.
– Po co jej te egzaminy?
– Żeby mogła skończyć studia podyplomowe, musi zaliczyć wszystkie przedmioty, a potem egzamin końcowy. To trochę jak ty, gdy musisz zdać wszystkie przedmioty, żeby skończyć klasę, a na zakończenie ósmej klasy musisz napisać test ósmoklasisty, żeby pójść do liceum.
– Ale mama już skończyła liceum – odpowiedział niezadowolonym głosem. – I studia. Ciągle na te studia jeździła, jak byłem mały. A teraz znowu ciągle jeździ w weekendy na te nowe studia do tego głupiego Torunia i nigdy jej w domu nie ma, a jak jest, to ciągle się uczy. – Uniósł wzrok i wbił w nią oskarżycielskie spojrzenie. – To ty mamę na te studia namówiłaś.
Julia wsadziła zakładkę do książki i odłożyła tom Christie na stół. Zanosiło się na rozmowę, którą Pola z małym już ze trzy razy odbyła, ale sprawa najwyraźniej dalej nie dawała dzieciakowi spokoju.
– Ja – przyznała.
– Po co? – burknął. Ołówek w jego dłoni utknął w jednym miejscu na kartce i wytrwale kreślił tam małe kółko.
– Żeby mogła zdobyć nowe kwalifikacje i mogła zmienić pracę – odpowiedziała łagodnie.
– Tak jak ty?
– Tak jak ja.
– I też będzie w tym muzeum?
– Tak. – Przysunęła się trochę i pogładziła go po głowie. – Wiesz, Polek, teraz w muzeum jest trochę wolnych miejsc pracy, a ja już się umówiłam z kierowniczką mojego działu, trzymamy dla twojej mamy etat, tylko musi mieć tę podyplomówkę. I jak tylko skończy, będzie mogła zacząć nową pracę.
Przez chwilę siedział w milczeniu, wpatrzony w swój blok. Ołówek zamarł.
– Po co ma zmieniać pracę? – burknął wreszcie. – Fajnie jest, jak jest w szkole.
No cóż, na pewno było mu fajnie, skoro miał matkę zawsze pod ręką. Ale może i dobrze, jeśli jeszcze w podstawówce posmakuje szkoły bez mamy, wtedy w liceum czeka go mniejszy szok – bo to jednak pewnie będzie jakaś forma szoku, na plus i na minus, takiego szkolnego życia bez obecności Poli.
– Ale w szkole niedużo zarabia – wyjaśniła Julia. – I nie ma takich możliwości rozwoju, jakie będzie miała w muzeum. I w muzeum będzie miała wiele ciekawych zadań, których w szkole nie ma.
I w muzeum nie będzie się musiała użerać z coraz bardziej upierdliwymi i roszczeniowymi rodzicami, dodała w myślach. O rany boskie, jakie ostatnie dwa lata były błogosławieństwem i wypoczynkiem, bez tych mających o wszystko pretensje rodziców, którzy na zebraniach, na spotkaniach indywidualnych i w każdym możliwym momencie wpadali do gabinetu wicedyrektorki z oburzonym, wściekłym czy jojcząco-marudzącym krzykiem… Co za ulga, spokój i cisza – nie do porównania.
Pola wprawdzie twierdziła, że Julia demonizuje, ale sama przecież chwilami też miała dosyć tych starć z rodzicami, a co dopiero – tych kiepskich zarobków. W końcu, najwyraźniej skuszona opowieściami Julii o nowej pracy i zachęcana przez nią, ba, wręcz podjudzana, sama też się zdecydowała na podyplomówkę z muzealnictwa. Julia namawiała, pomogła znaleźć tanią stancję, pożyczyła swoje książki, ksera i notatki, w razie potrzeby wspierała rodziców Poli w opiece nad Polkiem. A teraz, gdy nadszedł czas kilku wyjątkowo trudnych egzaminów, zabierała małego do siebie, żeby Pola mogła się spokojnie pouczyć.
Mimo wszystko – chociaż wiedziała, że Pola robi dobrze i ta zmiana wyjdzie jej na plus – potrafiła zrozumieć, że dzieciak jest zły. Zburzono mu normalny codzienny rytm, matka wyjeżdżała bez niego, mógł się czuć chwilami opuszczony. Nie skarciła go więc za egoistyczne pretensje – w końcu był dzieckiem, miał prawo patrzeć wyłącznie przez pryzmat własnych potrzeb.
Pogłaskała go po policzku.
– Twoja mama też już się nie może doczekać, aż zda ostatnie egzaminy i będziecie mieli znów cały czas dla siebie – wyjaśniła łagodnie. – A zobaczysz, jak ci będzie miło, gdy mama będzie bardziej zadowolona ze swojej pracy.
– Teraz też jest zadowolona – naburmuszył się znów Polek. – Lubi swoją pracę.
Lubienie lubieniem, a spróbuj sobie wyżyć za nauczycielską pensję, gdy zabraknie rodziców, którzy cię wspierają, pomyślała Julia kwaśno. I to z dzieckiem na karku. I pobądź sobie nauczycielką plastyki, którą inne nauczycielki traktują, podobnie jak nauczycieli techniki, jako takich „nie do końca prawdziwych” nauczycieli, bo co to za przedmioty, plastyka czy technika, wiadomo, że to takie nieprawdziwe, zabawowe i do niczego niepotrzebne.
Ale to były uwagi dla dorosłych, nie dla dzieci.
– Co jakiś czas ludzie chcą zmienić pracę, żeby przeżyć coś nowego – odpowiedziała. – I czasem muszą się do tego nauczyć też czegoś nowego. Twoja mama chce zobaczyć, co ciekawego ją spotka w muzeum. Chciałbyś, żeby nie wolno jej było sprawdzić, czy będzie się w muzeum dobrze bawić?
Polek przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w rysowany na kartce zygzak.
– Nie – mruknął wreszcie mniej obrażonym niż dotąd tonem. – Nie chciałbym, żeby jej było nie wolno. Niech sobie sprawdza.
– Masz rację, niech sobie sprawdzi – podchwyciła Julia.
– Ale już nie chodzimy w weekendy na długie spacery ze szkicownikami – dodał ciszej, z żalem w głosie.
Biedny dzieciaku, pomyślała Julia. Witaj w świecie dorosłych, w którym nie można zjeść ciastka i mieć ciastka.
– Mama zda egzaminy, zanim będą wakacje, a w wakacje będziecie mogli chodzić bardzo często na spacery i na szkicowanie – zapewniła go, choć podejrzewała, że na razie to kiepskie pocieszenie.
Miała rację: Polek wzruszył ramionami, mruknął „Ale ja chcę teraz” i znów wbił wzrok w szkicownik. Coś szybko zamalował ołówkiem, po czym wyrwał kartkę, zgniótł w dłoniach i położył na kanapie.
Julia nie skomentowała – lepiej, by gniótł rysunki, niż gdyby miał coś niszczyć w domu albo się awanturować, albo bić się z kolegami w klasie. Wstała, pozbierała rzeczy ze stołu i poszła do kuchni pozmywać.
Później przez jakiś czas siedzieli w milczeniu; Julia kończyła „Morderstwo na plebanii”, wprawdzie czytane już trzy razy, ale nadal równie wciągające, a Polek ciągle coś rysował. Kartki z kolejnymi rysunkami odrywał delikatnie i odkładał na stół, obrazkiem do dołu. Julia zajrzała do kotów, zmieniła im wodę, pogłaskała, upomniała młodsze, by się zachowywały, pochwaliła Garreta za spokój, po czym wróciła na fotel naprzeciwko kanapy i czytała dalej.
Dochodziła siódma, gdy Polek się nagle oderwał od rysowania.
– Ciociu – odezwał się cicho – ty znałaś mojego tatę?
Uniosła głowę, zaskoczona, i napotkała wyczekujące spojrzenie piwnych oczu.
– Nie – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Poznałyśmy się z twoją mamą, gdy miałeś siedem lat, a twoja mama zaczęła pracę u nas w szkole.
Pola, choć o tyle lat młodsza i w tak innej sytuacji życiowej, jakoś z miejsca Julię podbiła – może dlatego, że sama nie pasowała do schematu „właściwego życia”, więc okazywała zrozumienie dla cudzych niedopasowań do schematu? A może dlatego, że miała w sobie tyle energii, zapału, zachwytu nauczycielską pracą? A może dlatego, że tak się z nią dobrze rozmawiało i na poważne tematy, i o zupełnych banałach, można się było śmiać i wzruszać bez poczucia, że jest się już na takie śmiechy i wzruszenia za starą, można było opowiadać o swoich decyzjach i wyborach życiowych na zasadzie „postanowiłam zrobić tak, wybrałam tak” bez konieczności spowiadania się, bronienia i usprawiedliwiania, dlaczego miało się czelność właśnie tak, a nie bardziej „właściwie”?
W ciągu pierwszego roku wspólnej pracy Julia stwierdziła, że ta jedenaście lat młodsza kobieta z nieślubnym dzieckiem i szerokim uśmiechem, który ujawniał lekką szparę między przednimi górnymi zębami i nadawał całej twarzy coś młodzieńczo-łobuzerskiego, stała się jej bliższa niż wiele dotychczasowych dobrych koleżanek. W drugim roku znajomości z czystym sumieniem i bez żadnych oporów zaczęła określać Polę i w myślach, i głośno słowem „przyjaciółka”, choć zwykle unikała tego słowa, bo wydawało jej się jednocześnie i nadużywane, i zbyt obciążające wzajemnymi oczekiwaniami. Ale Pola była przyjaciółką, prawdziwą, świetną przyjaciółką, której miało się odwagę powiedzieć nawet o tym, czego w związku z własnymi życiowymi wyborami człowiek się po cichu obawiał.
I Pola była przyjaciółką, której chciało się ofiarować część swojego czasu, dlatego Julia bez wahania proponowała zajmowanie się Polkiem, gdy zajdzie potrzeba.
Zastanawiała się teraz, czy coś dodać na temat tego ojca – ojca, którego w życiu tego chłopaka w ogóle nie było, poza alimentami, takim kieszonkowym za milczenie i udawanie, że nie istniejemy, jak kiedyś z niesmakiem powiedziała Pola – ale w sumie co miałaby dodać? To, co na temat licealnego chłopaka przyjaciółki myślała, było jej sprawą. To, czego potrzebował syn przyjaciółki, było poza zasięgiem. Wszelkie próby pocieszenia stanowiłyby tylko zakłamywanie rzeczywistości.
Chłopak przez chwilę wpatrywał się ołówek, którym stukał o kartkę.
– Myślisz, że to moja wina? – zapytał nagle, rzucając jej trudne do rozgryzienia spojrzenie. – Że on sobie poszedł?
– Nie – odpowiedziała stanowczo.
– Ale jakbym się nie urodził, to on by mamy nie zostawił, prawda? – drążył, wciąż patrząc tak na poły ponuro, na poły prowokująco… i jakby trochę prosząco?
– Tego nie wiesz – burknęła Julia; miała wrażenie, że właśnie dotarła do granicy swoich zdolności dyplomatycznych i zaraz rzuci dzieciakowi prosto w twarz, co myśli o facecie, który spuścić się potrafi, ale wziąć odpowiedzialności za brak gumki to już nie potrafi. – Ale twoja mama zdecydowanie nie żałuje, że ma ciebie zamiast niego.
– Nie? – zapytał Polek zupełnie innym tonem, bez śladu pretensji, i z inną miną, taką oczekującą. – Skąd wiesz?
– Od twojej mamy, a niby skąd mam wiedzieć? – odparła łagodniej. To, co zobaczyła na twarzy Polka – ta mieszanina ulgi, zakłopotania i smutku – potrafiłoby wzruszyć znacznie twardszą babę od niej.
Przez kilka minut siedzieli w ciszy; Julia wróciła do książki, choć co parę zdań rzucała okiem na Polka, a ten znów zaczął coś kreślić na kartce, bez większego zainteresowania, ale i bez złości.
– Ciociu… – odezwał się wreszcie, nie patrząc na nią – poczytałabyś mi jakieś te wiersze, co lubisz?
Uśmiechnęła się i zamknęła Christie.
– Jasne.

***

6 grudnia 1998, Szczecin
Prezent mikołajkowy od Poli i Poldka był śliczny – termofor w futerale w kształcie kota. Cudo. Uścisnęła Poldka, a potem podała mu kopertę.
– Ja tak na łatwiznę – powiedziała przepraszająco – ale pomyślałam, że nastolatki wolą kasę, którą sami sobie rządzą.
– Super! – ucieszył się chłopak i też ją uścisnął. – Kasa jest najlepsza! Zbieram na rolki.
Usiedli w kuchni do herbaty i ciasta. Ciasto też było od Poli, ta cudowna szarlotka, której Julia nigdy nie zdołała sama zrobić. No dobrze, właściwie nigdy nawet dobrze nie spróbowała jej sama zrobić. Jedzenie ciasta – tak, to chętnie. Pieczenie ciasta – za jakie grzechy?
– No, co tam u ciebie? – zagaiła po chwili. Miała nadzieję, że nie brzmi zbyt wyczekująco. Poldek przyszedł sam, co było rzadkością, z reguły przychodzili z Polą razem. I wydawał się trochę zdenerwowany. Albo przynajmniej jakiś taki… poruszony. Coś było chyba nie tak.
Tak, zdecydowanie coś było nie tak, stwierdziła po paru minutach, gdy paplanina Poldka o szkole, lekcjach, modelach rolek i piątkowym meczu na WF-ie stawała się coraz bardziej chaotyczna.
– Dobra, młody, co jest? – przerwała wreszcie. – Nadajesz jak Teleexpress, szybko i bez sensu. Co się stało?
Poldek umilkł, popatrzył na nią z wyraźną konsternacją, zerknął na swoje ledwo napoczęte ciasto, znów na nią, przygryzł na moment dolną wargę, a potem uśmiechnął się niepewnie.
– Tak widać?
– Tak, tak widać – powiedziała z westchnieniem. – No już, wyrzuć z siebie, co nabroiłeś, prezentu ci przecież nie zabiorę.
Parsknął krótkim, w sumie mało wesołym śmiechem. Znów umilkł, znów spojrzał na nią niepewnie, wzruszył lekko ramionami.
– Bo chciałem ci coś powiedzieć – wyjaśnił w końcu.
A to niespodzianka, pomyślała zgryźliwie. W życiu bym się nie domyśliła. No już, dzieciaku, wyrzuć to z siebie, nienawidzę takiego czekania.
– No? – rzuciła zachęcająco. Cholera, Poldek, mów, za stara już jestem, żeby czekać, aż się zdecydujesz. Mam nadzieję, że nie widać po mnie, jak bardzo mam ochotę chwycić cię za szyję, potrząsnąć jak nieopierzonym kurczakiem i wydusić to twoje „coś”.
– Mama mówiła, że mogę ci spokojnie powiedzieć – podjął chłopak po kolejnej irytującej chwili milczenia. To chyba się będzie ciągnęło do wieczora… Z drugiej strony, skoro Pola o tym najwyraźniej wie i daje zielone światło do mówienia o tym, to chyba nie chodzi o nic złego? Szlag może trafić z tymi nastolatkami, robią dramaty z każdej pierdoły…
– No to mów – upomniała go. No mów, no ile można czekać, niektórym w moim wieku od takich numerów serce potrafi siąść.
Patrzył na nią przez dłuższy moment tak, jakby sądował, czy można zaryzykować.
– Bo ja jestem gejem – wyrzucił wreszcie na jednym wydechu.
– Aha – odpowiedziała Julia z wyczekiwaniem. – No i?
Wpatrywali się w siebie w milczeniu przez kilka, może nawet kilkanaście sekund, i dopiero wtedy do niej dotarło.
– Czekaj, to to jest to twoje „coś”? – upewniła się, a gdy pokiwał głową, dalej z taką miną, jakby spodziewał się wybuchu, Julia się skrzywiła. – Cholera, młody, spodziewałam się jakiejś katastrofy czy awantury, a nie… Dobra, jesteś. Fajnie, że mi powiedziałeś. Mama, rozumiem, wie?
– Ta… – mruknął Poldek. Wydawał się oszołomiony. – I… i to już?
– Co już?
– No… – zawahał się – że ja ci mówię, ty mi „dobra, fajnie” i już po wszystkim?
– A czego się spodziewałeś? – zdziwiła się Julia. – W sensie, po mnie? Spokojnie, zaliczysz w najbliższych latach sporo naprawdę niefajnych reakcji, co ci się tak spieszy?
Wreszcie się uśmiechnął naprawdę, choć nieco blado.
– A ja się tak cholernie stresowałem, jak do ciebie szedłem – przyznał, chyba trochę zakłopotany. – Że… no, że… – Wzruszył bezradnie ramionami.
– Że pogonię cię miotłą, poszczuję kotem, zaciągnę do najbliższego kościoła na egzorcyzmy? – zakpiła Julia.
– Coś w tym stylu – roześmiał się, ale zaraz spoważniał. – Serio, to nie jest… w sensie, to nic nie zmienia? Dalej jesteśmy rodziną?
– Pewnie – powiedziała łagodnie. – Zawsze będziesz dla mnie rodziną, tak jak twoja mama.
O wiele bliższą, o wiele bardziej akceptującą mnie taką, jaką jestem i o wiele bardziej dającą mi to, co dla mnie ważne, niż moja własna siostra i matka, dodała w myślach.
– Fajnie – mruknął Poldek i zaczął grzebać widelczykiem w szarlotce. – Bo serio się bałem. A jak mamie mówiłem, to aż mi było niedobrze ze strachu – dodał ciszej. – Ale mama była super. Ty też – dodał, podnosząc wzrok. – Ale serio jestem w szoku… no, że tak łatwo i bez problemów wszystko.
– Masz mądrą mamę – odpowiedziała Julia.
– I ciocię też.
– Nie – stwierdziła spokojnie. – Ja po prostu od zbyt dawna nie pasuję do schematów, żeby mi czyjeś niepasowanie do schematów miało przeszkadzać. No, Poldek – dodała, widząc jego zdziwioną minę – spójrz na mnie: jestem po czterdziestce, nigdy nie wyszłam za mąż, nigdy nie chciałam wyjść za mąż, jak mi się raz mój ówczesny chłopak oświadczył, to powiedziałam, że ja nie chcę ślubu. Afera była w domu, bo się poskarżył mojej matce, że jaka to ja jestem niepoważna i nieodpowiedzialna. Od połowy liceum wiem, że nie chcę mieć dzieci. Najpierw mi każdy mówił, że co taka gówniara może wiedzieć i że mi się odmieni, że dorosnę, dojrzeję, spotkam odpowiedniego faceta i będę strzelać tymi dzieciakami jak armata. Dorosłam, dojrzałam, spotkałam różnych facetów, cały czas nie chciałam mieć dzieci, a jak któryś z nich chciał, to się żegnałam. Jestem starą panną z kotami zamiast mężatką z dziećmi i jest mi z tym dobrze. Nie chcę się opiekować w kółko dziećmi mojej siostry ani nie chcę jej pożyczać kasy na wieczne nieoddanie, bo przecież jakie ja mogę mieć wydatki, jak nie mam dzieci. Zabroniłam kiedyś mojej matce przestawiać mi przedmioty w mieszkaniu podczas odwiedzin, bo to moje mieszkanie i ja decyduję, co gdzie stoi, obraziła się na mnie na miesiąc, a ja się nie dałam wmanipulować w przepraszanie jej za stawianie granic. Jeżdżę sama na wakacje, i to za granicę zamiast gdzieś w pobliżu. Spędzam wieczory z książką albo filmem, albo coś sobie innego robię, na co mam ochotę. Wydaję kupę kasy na żarcie dla kotów, zabawki dla kotów i lekarza dla kotów. I z roku na rok mam coraz bardziej w dupie, co ludzie o mnie myślą – wyliczyła. Poldek patrzył na nią z namysłem.
– Ja zawsze myślałem, że jesteś szczęśliwa – powiedział wreszcie.
– Bo jestem – zgodziła się z zadowoleniem. – Właśnie w tym rzecz, Poldek, że jestem szczęśliwa, chociaż tak bardzo nie pasuję do schematów. Albo raczej dlatego, że się nie staram wpasować. Robię po swojemu. To naprawdę fajne. I sama sobie dobrałam ludzi, których uważam za rodzinę. To też jest fajne, polecam na przyszłość.
Tym razem Poldek uśmiechnął się tak naprawdę porządnie.
– Mną się jakoś opiekowałaś – wytknął z rozbawieniem.
– Bo ciebie lubiłam i lubię. Byłeś fajnym dzieckiem. Nadal jesteś fajny.
– Ale już nie jestem dzieckiem – zastrzegł, po czym nabrał duży kawałek ciasta i wepchnął je sobie do ust. Julia darowała mu uwagę, że tego typu stwierdzenia wygłaszają wszystkie dzieciaki.
Gdy zjedli, zrobiła świeżą herbatę. Pu-Erh, z grejpfrutem, niedawno odkrytą. Pyszna, mogłaby ją pić na okrągło.
– Mam chłopaka – pochwalił się nagle Poldek, gdy dolewała mu drugą filiżankę.
– O. – To nie była zbyt inteligentna reakcja, ale po prostu tym razem naprawdę ją zaskoczył. – A to miło. Mama wie?
– Wie. I – Poldek zrobił znękaną minę – pyta, „a jak on się uczy”, czaisz to?
– A jak się uczy?
Jeżeli przed chwilą znękana, to teraz mina Poldka była już pełna niesmaku.
– Czyli kiepsko – podsumowała Julia złośliwie. – I daruj mi uwagi z serii, że oceny się nie liczą, nie ze mną te numery.
Pokręcił głową, mrucząc, że matki i ciotki są niereformowalne.
– Nie zrzędź – rzuciła z rozbawieniem. – Zawsze możesz pogadać z Bogusiem, on uwielbia klimaty wielkich romantycznych miłości, które mają w nosie wszystko, łącznie z niezapłaconymi rachunkami za telefon, które zostawiają jemu. W sumie to może powinieneś porozmawiać z Bogusiem – dodała po chwili namysłu. – Wiesz, w sprawach… takich męskich sprawach.
Poldek uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Już z nim rozmawiałem, we wtorek – przyznał. – Mama też mi to zasugerowała, więc jak wrócił z tej wystawy w Gorzowie i do nas wpadł, to pogadaliśmy.
Może to głupie, ale przez moment Julia poczuła ukłucie zazdrości, że Boguś dowiedział się przed nią. A, do diabła z tym, nie będzie się przecież licytować na takie rzeczy.
– I co, przydało się?
– Taaak… – odpowiedział Poldek niezbyt pewnie. – Znaczy, wiesz, najpierw mi powiedział „Witaj po tęczowej stronie mocy!” i to było całkiem zabawne, ale potem się zrobiło trochę jak w pierwszej klasie na tych zajęciach z pedagog, jak nam mówiła o antykoncepcji i reszcie. Tylko wujek jest gorszy – dodał z rozbrajającą szczerością. – Jak mi walnął „Pamiętaj, że z gumą jest lepszy poślizg!”, to mało nie padłem.
Julia zakrztusiła się herbatą. Też by padła. Boguś miał w sobie tyle subtelności i taktu, co walec drogowy na polu maków.
Poldek wyszedł po jakiejś godzinie. Julia wypuściła koty, po czym ignorowała Henriettę tak długo, aż ta przestała się boczyć i sama przyszła dać się miziać, najwyraźniej zazdrosna o pieszczoty, którymi obdarzano Gryzeldę i Giselle. Wreszcie czarne, rudo-białe i czarno-brązowe futra, wygłaskane porządnie i czule, rozeszły się – Giselle wskoczyła na kojec na trzypiętrowym drapaku, Gryzelda usadowiła się na parapecie, a Henrietta usiadła w nogach koca, którym Julia się okryła, i udawała posąg.
– No i co się tak we mnie wpatrujesz, Heniu? – mruknęła Julia znad najnowszego kryminału z biblioteki. – Tak, wasza karma zamówiona, będzie za dwa albo trzy dni. Tak, nasz Poldek woli facetów i to mi nie przeszkadza. Tak, jestem starą panną z kotami, a ty jesteś kotem ze starą panną. I tak, resztę niedzieli spędzę na kanapie z książką, a po drodze jeszcze zeżrę resztę tej szarlotki od Poli. Możesz osądzać albo możesz się przyłączyć i cieszyć się życiem.
Henrietta polizała kilkukrotnie prawą przednią łapę, znów na moment zastygła bez ruchu, po czym wreszcie najwyraźniej podjęła decyzję, bo zwinęła się w kłębek i zamruczała.

***

11 lipca 2006, Szczecin
– Zaraz otworzę – sapnął Boguś po kolejnym ponaglającym upomnieniu Julii. Ale oczywiście nie otworzył. Może i dobrze, gdy ostatnio otwierał szampana, na którymś sylwestrze, stłukł gospodarzom żyrandol.
Pomiędzy „No otwieraj”, „Daj mi tę butelkę”, „Boguś, z życiem!” wmieszał się w końcu Andrzej z krótkim „Mogę?”, które nie miało w sobie ani pytania, ani prośby, tylko wyraźny sygnał, że sprawa nie podlega dyskusji. I dobrze – Andrzej zabrał butelkę, szybkim, konkretnym ruchem wreszcie zdjął do końca drucik i wyjął korek, na tyle ostrożnie, że poza głośnym „Blik!” nic więcej się nie stało, korek nie przeleciał przez pół pokoju i w nic nie trafił, szampan się nie rozlał, butelka się nie przeturlała pod stół. Tak, tamtego sylwestra z pewnością szybko się nie zapomni…
Boguś się boczył, oczywiście, Boguś się zawsze boczył, gdy nie był w centrum uwagi, gdy się go nie oklaskiwało, gdy nie pełnił honorów gospodarza nawet tam, gdzie nie powinien. Boguś był miłym człowiekiem i Julia w gruncie rzeczy szczerze go lubiła, ale czasem równie szczerze ją wkurzał i nie widziała żadnego powodu, dla którego miałaby ten fakt ukrywać, zwłaszcza przed głównym zainteresowanym.
Po chwili jednak usiadł i siedział bez fochów, bez jakichś żenujących przepychanek o władzę, do jakich niestety bywał zdolny. I dobrze, przynajmniej nie psuł Poldkowi imprezy.
– Zdrowie magistra! – krzyknęła Pola radośnie i pierwsza uniosła pełny kieliszek. – Poluś, gratulacje!
Stuknęli się całą szóstką, Pola, Poldek, Julia, Kazio, Andrzej i Boguś. Kazio wprawdzie tylko umoczył usta, ale zaraz potem się zerwał i oświadczył:
– A teraz na cześć pana magistra Drzewieckiego „Sto lat”!
Wstali, zaśpiewali, otworzyli kolejną butelkę szampana – tym razem Julia przyniosła ją z lodówki i od razu wręczyła Andrzejowi, wystarczy tych Bogusiowych cyrków – a potem Poldkowi kazano jeszcze raz dokładnie opowiedzieć cały przebieg obrony, od przyjścia rano na uczelnię aż do składania podziękowań promotorom, recenzentom i komisji.
Poldek opowiadał, śmiał się, podsuwał swój kieliszek, żeby jeszcze mu dolać, i talerzyk, żeby dostać jeszcze trochę ciasta. Ciasto załatwiała Julia – spędziła ładny kawał czasu w piekarni, upewniając się, że przyjmująca zamówienie dziewczyna zapisała i zrozumiała wszystkie zakazy z serii „ta mąka nie, takie mleko nie, taki lukier nie”. Co prawda ekspedientka co jakiś czas wtrącała „Tak, my wiemy, mu tu właśnie robimy takie wypieki dla alergików i wege…”, ale Julia jej przerywała i powtarzała swoją litanię od początku. Miała w nosie, co oni wiedzą i robią. Chciała mieć pewność, że tort Poldkowi nie zaszkodzi.
Trochę dziwnie się patrzyło na Poldka – prawie dwadzieścia pięć lat, świeżo obroniona magisterka z filozofii, dorosły, samodzielny, tak jakby chwilę wcześniej, no, może kilka chwil wcześniej, nie siedział u niej na dywanie, jeszcze w starym mieszkaniu, z kolorowanką lub blokiem rysunkowym, nie obgryzał paznokci, nie prosił „Przeczytaj jeszce raz ten wiersz o kocie”. Jak ten czas mija…
– Chcesz dojeść? – zapytał Poldek, podsuwając Andrzejowi swój talerzyk z niedojedzonym trzecim kawałkiem tortu. – Ja już nie mam miejsca.
Andrzej bez słowa dojadł. Gdzie on to mieścił, to było dobre pytanie. Mieć taką przemianę materii – i człowiek nie musiałby się martwić, że ciuchy w rozmiarze czterdzieści cztery niebawem zrobią się za ciasne…
Julia na początku nie lubiła Andrzeja. Nie, nie przez to, co jej naopowiadał o tym chłopaku Boguś – doprawdy, znalazł się nauczyciel moralności i trzymania pewnej części ciała w gaciach, mógłby sobie przypomnieć, jak sam się zachowywał, gdy miał ze dwadzieścia lat i ze czterdzieści kilogramów mniej. A jeśli sam sobie tego nie przypomni, to ona mu przypomni. Najpierw casanowa od siedmiu boleści, a teraz pies ogrodnika, bo sam już niewiele może…
Nie, na początku po prostu Andrzej wydawał się taki nadęty i nieprzyjemny. Ale zaufała Poli, która twierdziła, że to poza. Nie, nawet nie poza, Pola to ujęła inaczej: pozycja obronna. „On się tak najpierw okopuje i pilnuje”, tak to powiedziała. Tak na pozycji obronnej. A potem dopiero, jak uzna, że teren jest w porządku, zaczyna powoli wychodzić ze skorupy. Trochę jak żółw. A wiesz, jak Poldek lubi żółwie.
No to Julia postanowiła poczekać, aż żółw się z tej skorupy wychyli. I jednak było warto, bo Andrzej okazał się sensownym rozmówcą i można było z nim pożartować, choć przypominało to chwilami takie badanie wzajemnych granic. Z Kaziem zdecydowanie lepiej się dogadywał, może dlatego, że Kazio o wiele więcej mówił, a Andrzej głównie słuchał. Z Bogusiem mieli na pieńku od samego początku, teraz już się głównie obchodzili z uprzejmym „ignoruję, ale mam na oku”, kiedyś atmosfera była gorsza. Z Polą sobie dokuczali jak dzieciaki, ale Andrzej wyraźnie ją lubił, zresztą jak można nie lubić Poli? Natomiast z Poldkiem…
On się z Poldkiem odpręża – to kiedyś przeszło Julii przez myśl. Tak się w sobie odpręża. I rzeczywiście wyłazi z tej swojej skorupy czy z tych okopów, czy w czym tam siedzi. Czasem dało się przyuważyć, jak na Poldka patrzy – to chyba były te momenty, kiedy nie panował nad własnym wyrazem twarzy, bo nawet jak się z Bogusiem ścierał, miał minę pokerzysty, ale gdy patrzył na Poldka i może myślał, że nikt nie patrzy na niego, to mu się ten cały poker rozpadał na drobne.
Teraz też. Nawet go nie obejmował, nawet nie siedział jakoś szczególnie blisko – gdyby się nie wiedziało, że są parą, raczej by się nie zgadło. Dopiero coś w wyrazie twarzy, we wzroku, w głosie – dopiero to Andrzeja zdradzało. Jeżeli ktoś się przyglądał. A Julia coraz bardziej lubiła przyglądać się ludziom, zwłaszcza tym w najbliższym otoczeniu.
„To jest trochę dziwny chłopak”, tak to dwa lata temu powiedziała Pola. „Bardzo specyficzny. Taki trochę… jakby sobie dawkował ludzi i pilnował, żeby nie przedawkować. Ale serio, Julka, mam wrażenie, że Poldka jest gotów przedawkowywać non stop. I chyba sam sobie nie zdaje z tego do końca sprawy. Bo na bank nie ma pojęcia, jak wygląda i jak go łatwo rozczytać, kiedy na Polka patrzy i przestaje się pilnować”.
W tym momencie Andrzej, wciąż z talerzykiem po torcie w ręku, podchwycił jej wzrok – i w jednej chwili na jego twarzy pojawił się wyraz uprzejmej obojętności.
Julia uśmiechnęła się do niego złośliwie. Tak, dobry z ciebie pokerzysta, ale refleks jeszcze wymaga pracy, pomyślała. Dwie baby cię przejrzały. Na twoje szczęście.

***

10 czerwca 2017, Szczecin
Julia wlała zagotowaną wodę do termoforu. To był już trzeci termofor od momentu, gdy Karolina zażyła tabletki.
Karolina leżała na kanapie w jej salonie, z kotami na brzuchu i w stopach. Na brzuchu ułożyła się Tina, mała, czarna i na co dzień raczej wycofana młodziutka, bo zaledwie ośmiomiesięczna, kotka. W nogach ulokowała się pozostała trójka: biało-brązowy O’Reilly, trzyletni koci kpiarz, którzy zawsze wywracał miskę z wodą, bury Neville, który potrafił drapnąć do krwi, gdy miał gorszy dzień, i przytulaśna Rhoda, której rude futro i uroczy pyszczek zawsze zachęcały do głaskania. Neville i Rhoda mieli odpowiednio pięć i sześć lat, a cała czwórka wylądowała u Julii w przeciągu ostatniego roku, ale zachowywali się tak, jakby przeżyli ze sobą całe życie.
Karolina przyjechała do Julii wczoraj, z walizką z ciuchami i książkami, z kilkunastoma płytami DVD, z tabletkami i z nowym testem ciążowym.
– Chcę go zrobić jeszcze raz – wyjaśniła po wypakowaniu się. – Tak na wszelki wypadek, że może wiesz, jednak tamte siedemnaście było błędnych i jednak nie jestem w ciąży.
Jednak była w ciąży. Dziesiąty tydzień. Wyszła z łazienki zapłakana, cisnęła test wściekle do śmietnika i wyjęła tabletki z torebki.
– Tyle, kurwa, antykoncepcji i jednak wpadka – powiedziała wściekle, rozkładając ulotkę z pierwszego opakowania. – Jak pierwszy raz zobaczyłam te dwie kreski, to myślałam, że się zabiję.
Przeczytała ulotki – choć na podstawie tego, co wcześniej czytała na Facebooku, zasady znała już na pamięć, jak przyznała, ale przecież nie zaszkodzi przeczytać ponownie i upewnić się, co i jak – a potem wzięła mifepriston. Misoprostol leżał obok. Wcześniej wzięła prysznic, założyła długą koszulę nocną i uściskała Julię.
– Dziękuję, że będziesz ze mną – powiedziała. – Strasznie się boję. Że się nie uda.
– Jeśli się nie uda, to pojadę z tobą do Czech czy Niemiec na aborcję medyczną – uspokoiła ją Julia. – Ale na pewno się uda, mówiłaś, że to pewne tabletki.
– Pewne – potwierdziła. – Mam je z Women Help, a namiar na nie mam z Aborcyjnego Dream Teamu. Kojarzysz, z tej strony na fejsie, którą niedawno udostępniałam, a mama zrobiła mi o to awanturę w komentarzach pod postem i w domu – przypomniała z kwaśnym uśmiechem. A potem wzięła tabletki.
Tak, Julia pamiętała. Na Facebooku w ostatnich latach nawet sporo bywała, to wcale nie była taka bzdura, jak jej się na początku wydawało. Posty udostępniane przez Karolinę widywała, nieraz lajkowała. Tamten post, dotyczący aborcji farmakologicznej, też widziała i polubiła. A Wanda się wściekła i obraziła na nie obie – na córkę za udostępnianie takich „chorych treści”, na siostrę za „zachęcanie do czegoś takiego”.
– O co ci chodzi, do cholery? – spytała Julia, gdy rozmawiały wtedy przez telefon. – O to, że kobiety chcą mieć wybór i o to walczą? Ciąża to nie obowiązek ani nie kara.
– A aborcja to morderstwo – warknęła Wanda tak głośno, że Julia na moment odsunęła komórkę od ucha. – Wy obie jesteście nienormalne czy co?
– A spadaj – burknęła Julia, rozłączyła się i po raz kolejny doszła do wniosku, że jej siostra nie jest w stanie funkcjonować, jeśli przynajmniej raz dziennie nie spróbuje narzucić innym swojego systemu wartości i swojej wizji życia.
Tymczasem córka Wandy właśnie robiła aborcję farmakologiczną w mieszkaniu swojej ciotki. Niezła ironia losu.
Julia zaniosła Karolinie świeży termofor, poprawiła koc, którym dziewczyna się okryła, i zaproponowała: ciasto, czekolada albo zamówi pizzę. Karolina chciała ciasto i czekoladę. I herbatę, tę dobrą czerwoną, z cytryną.
Karolina zadzwoniła dwa tygodnie wcześniej, późnym popołudniem, z domu, zanim jej chłopak wrócił, i powiedziała nerwowo: „Ciociu, mam dwie kreski. Kurwa, nie wiem, jak, jak biorę tabletki, ale ginekolog mi ostatnio zmieniał, może to dlatego, ale jestem, kurwa, ja to muszę usunąć. Jezu, ja nie chcę mieć dziecka. Pomożesz mi?”.
Jasne, że była gotowa pomóc. Wyobrażała sobie, jak sama by się czuła, gdyby podczas któregokolwiek swojego związku zorientowała się, że zaszła w niechcianą ciążę.
– Co mam zrobić? – zapytała spokojnie. – Gdzie musisz jechać?
– Nigdzie, zamówiłam tabletki – odpowiedziała Karolina i pociągnęła nosem. – Boże, żeby tylko przyszły na czas. Po dwunastym tygodniu to się w dupę mogę pocałować, zostanie mi tylko skrobanka.
Tabletki jednak przyszły na czas i w ten wtorek Karolina zadzwoniła. „Są!” – krzyknęła do telefonu tak głośno, że Julię aż ucho zabolało. „Są, są, są, doszły na czas, boże, jak ja kocham te aborcyjne aktywistki, doszły!”.
Prawda była taka, że Julia miała dotąd bardzo mgliste pojęcie o aborcji farmakologicznej, bo nawet tych postów udostępnianych przez Karolinę nie czytała zbyt dokładnie. Ot, wiedziała, że aborcja farmakologiczna jest, że są na to tabletki, że nawet przy tym popieprzonym, antykobiecym prawie w Polsce można je zamówić, że działają i że bierze się jakieś dwie różne rzeczy. Teraz, przyciśnięta koniecznością, doczytała dokładnie: co, ile, kiedy, jak i gdzie. I jaka jest jej rola w tej całej sprawie.
– Zalecają, żeby nie robić w samotności, tylko mieć kogoś obok – wyjaśniła w tej pierwszej rozmowie Karolina. – No wiesz, jak się źle poczuję, jak będzie trzeba coś podać albo w ogóle pocieszyć. Strasznie się boję, nie chcę być sama. A mamy przecież nie poproszę – dodała kwaśno. – Mama to by mnie przywiązała do łóżka i trzymała tak dziewięć miesięcy, choćbym miała przez poród zdechnąć.
To były dość ostre słowa, ale Julia nie potrafiła z czystym sumieniem stwierdzić „Przesadzasz”.
– No więc chciałam zapytać, czy mogę to zrobić u ciebie i czy ze mną posiedzisz – zakończyła Karolina błagalnym tonem. – Tobie mogę zaufać.
– Jasne, mała – odpowiedziała Julia łagodnie. – Powiedz, kiedy i co mam przygotować, pomogę ci przez to przejść.
Umówiły się na weekend. Julia zakupiła zapas największych Alwaysów, tych niebieskich, trzy opakowania tabletek przeciwbólowych, dwa duże ciasta, kilka pączków, dodatkowe podkłady higieniczne – te, które stosowała dla kotów – i parę kartonów soków owocowych. Termofor miała. Karolina przywiozła filmy, ptysie, trzy czekolady, kilka książek i tabletki aborcyjne.
Teraz leżała na kanapie, zwinięta w kłębek, a tabletki robiły swoje. Trochę bolało, jak przyznała w pewnej chwili, trochę bardziej niż w czasie okresu. Ale to dobrze, bo to sygnał, że tabletki działają. A koty fajnie grzeją.
Obejrzały dwa filmy – obie części „Szczęk”, bo Karolinę odprężały filmy o rekinach zjadających ludzi. Po ciężkim dniu w pracy lubiła sobie taki puścić. Poczytały – Karolina wprawdzie przywiozła swoje thrillery, ale skusiła się na jedną z Christie proponowanych przez Julię. Pogadały – najpierw o niczym, o codziennych sprawach, potem o tej ciąży.
– Kamil wie, że ja nie chcę mieć dzieci – powiedziała Karolina. – Kurde, jak się wprowadzaliśmy razem do nowego mieszkania, to mu powiedziałam: „Jak kiedyś jednak uznasz, że chcesz dzieci, to mów, ja się po prostu spakuję i zrobię ci miejsce na szukanie dziewczyny, która chciałaby mieć dzieci”. A matka mi potem, że to był szantaż – dodała ze złością.
Julia tylko pokręciła głową. Wanda miała naprawdę sztywne, schematyczne myślenie i widzenie świata. W tę wizję wpasowywał się starszy syn – bo wprawdzie Tadek zrobił po pijaku na imprezie dzieciaka jakiejś ledwo sobie znanej dziewczynie, a teraz dziewczynę i dziecko olewał, próbował też olewać alimenty, no ale „przynajmniej miał dziecko, jak normalny, dorosły człowiek!”, mówiła Wanda twardo. Starsza córka, „jak należało”, wyszła za mąż i miała dziecko, też była „porządna i dojrzała” – nieważne, że Aśka przy każdym spotkaniu narzekała, że mogła z dzieckiem jeszcze parę lat poczekać i najpierw sobie ustabilizować życie zawodowe, a nie, że teraz tak się musi szarpać; albo pocieszała się, że gdy tylko syn pójdzie do szkoły, ona wreszcie się zajmie sobą. Młodsza córka, która na trzeźwo, dojrzale i świadomie podjęła decyzję o bezdzietności, była tylko „niepoważną, niedojrzałą i egoistyczną smarkulą”.
Po takich rewelacjach Julia jeszcze bardziej nie miała ochoty utrzymywać kontaktu z siostrą. Ani z dwójką siostrzeńców. Kontakt z Karoliną, słaby, gdy ta była mała, powoli się rozwijał i umacniał od czasów licealnych siostrzenicy. Właściwie od tamtej awantury o bójkę w szkole. Pewnego dnia po powrocie do domu Julia zastała siostrzenicę na swojej wycieraczce. Karolina przyszła z prośbą, by ciotka poszła do dyrektora, na spotkanie, zamiast matki. Bo „była chryja”.
„Chryja”, jak się okazało, była bardzo prosta. Karolina, pierwszoklasistka, pobiła się z chłopakiem z trzeciej klasy, który na przerwie obiadowej stanął w stołówce za nią, złapał ją za pierś i krzyknął „Ale cycki!”. Karolina wbiła mu łokieć w brzuch, odwróciła się, kopnęła w krocze i dała pięścią w twarz. Wylądowała u dyrektora i pani pedagog z awanturą z powodu agresywnego zachowania, przesadzania – „przecież on tylko okazywał ci zainteresowanie!” – i niestosownego dla dziewczynki zachowania. Matka ma przyjść do szkoły natychmiast. Będzie nagana z zachowania. I może rodzice tego biednego chłopaka będą chcieli wytoczyć sprawę sądową.
Julia wysłuchała całej historii, gdy Karolina siedziała u niej w kuchni, na zmianę płacząc i przeklinając.
– A najgorsze jest to – powiedziała wreszcie zabeczana nastolatka – że mama przyzna im rację. Raz mi taki w ósmej klasie wsadził rękę pod spódnicę, to powiedziała, że to są „końskie zaloty” i powinnam się cieszyć, że się podobam chłopakom, i że to moja wina, bo noszę za krótkie spódnice.
Julia wysłuchała. Opinię o słowach siostry zachowała dla siebie. Poszła na spotkanie do dyrektora. To, co miała do powiedzenia, powiedziała dyrektorowi, pani pedagog i obecnym tam również rodzicom chłopaka w taki sposób i tak wyraźnie, że gdy wychodziła z gabinetu, sekretarka dyrektora siedziała blada i ze wstrzymanym oddechem.
Nagany z zachowania nie było, sprawy sądowej też nie. Chłopak, jak później relacjonowała zachwycona Karolina, uciekał na jej widok na drugi koniec korytarza. Dyrektor i pedagogica patrzyli na nią jak na jakąś nienormalną psychopatkę, ale miała to w dupie. I miała najcudowniejszą ciotkę na świecie.
Od tego czasu Karolina przychodziła często. Rozmawiały, pożyczały sobie książki. To Julię Karolina poprosiła o pomoc w wyborze przedmiotów do zdawania na maturze, to Julii opowiedziała o swoim pierwszym razie z chłopakiem, na pierwszym roku studiów, to Julię wcześniej poprosiła o towarzyszenie podczas wizyty u ginekologa, gdy chciała dobrać tabletki antykoncepcyjne.
– Chciałabym, żeby mama była bardziej taka jak ty – powiedziała kiedyś z żalem. – Kocham mamę, ale ona ciągle ma do mnie pretensje, że nie pasuję do jej ramek. A przy tobie mogę mieć takie ramki, jakie chcę, i ty mi ich nie próbujesz zmieniać.
Julia ją lubiła. Karolina była miłą, mądrą, zabawną i sensowną dziewczyną. Potem wyrosła na miłą, mądrą, zabawną i sensowną kobietę. Gdy zrobiła, jeszcze na studiach, prawo jazdy i kupiła sobie używany samochód, uparła się, że będzie ciotkę podwozić, gdy tylko się da.
– Bo my, bezdzietne baby, musimy trzymać się razem! – zawołała radośnie, gdy pierwszy raz jechały na wycieczkę do lasu.
O tym, że nie chce mieć dzieci, Karolina mówiła już w liceum.
– Mama powtarza, że jestem głupia, młoda, niedojrzała i jeszcze im się zmieni – powiedziała raz ze złością. Była wtedy w trzeciej czy czwartej klasie. – I że dzieci to dowód dojrzałości, coś takiego. A jak jej powiedziałam, że w takim razie najbardziej dojrzałe według niej są te gówniary, które sobie robią bachora z obcym facetem po pijaku na dyskotece albo jakieś patusiary, które każdego dzieciaka mają z innym patusem, to mi zrobiła awanturę, że jestem bezczelna smarkula i nic nie wiem o życiu. A, i że „każda normalna kobieta chce mieć dziecko”. A jak nie ma, to wyrośnie z niej taka Julka. Czyli ty – uzupełniła, spojrzała na rozmówczynię i dodała: – Ciociu, tak szczerze, to wolę być jak ty niż jak mama. Ty wyglądasz na zadowoloną z życia. A mama ciągle narzeka, na mnie, na Tadka, na Aśkę, na tatę, na pracę, na wszystkich i wszystko wokół. Zwłaszcza na to, ile dla nas poświęciła, a my jesteśmy tacy niewdzięczni. Zwłaszcza ja.
Te ostatnie słowa były przepełnione żalem, może i goryczą. I padały jeszcze wiele razy. Sukcesy najmłodszej córki w szkole, później na studiach – a na politechnice Karolinie szło naprawdę dobrze – najwyraźniej nie były dla Wandy powodem do wielkiego zachwytu. Może przez „zbyt męski kierunek”, może przez brak chłopaka (w każdym razie takiego, o którym matka by wiedziała), może przez „za mało kobiecy styl” (Karolina lubiła spodnie, krótkie włosy i bardzo delikatny makijaż) – może z jeszcze innego powodu, w każdym razie Wanda nie wydawała się zachwycona swoim młodszym dzieckiem. Z upływem lat sytuacja nie zmieniła się na lepsze, raczej na gorsze. Teraz, gdy Karolina miała stałego chłopaka, Wanda nie mogła zrozumieć, dlaczego oni jeszcze nie wzięli ślubu i dlaczego dotąd nie starają się o dziecko.
A może tak to wyglądało przez to, że Karolina była w gruncie rzeczy wpadką, taką „spóźnioną niespodzianką”, jak to Wanda zgryźliwie stwierdziła, gdy pod koniec dziewięćdziesiątego pierwszego dowiedziała się, że jest w trzeciej ciąży. Tak, Karolina stanowiła nieplanowany „dodatek” do gotowej już i odchowanej dwójki dzieci, i chyba zawsze była Wandzie trochę nie na rękę.
W każdym razie Julia wcale się nie dziwiła, że z problemem niechcianej ciąży Karolina kryła się przed matką i nie szukała u niej wsparcia. Dziwiła się natomiast, że z tego szukania został wykluczony Kamil.
– Nie miałam odwagi mu powiedzieć – przyznała Karolina, gdy zjadły drugą czekoladę, a ból trochę zelżał. – Bałam się, że nagle mu coś odbije, jakieś takie patriarchalno-schematyczne „zapłodniłem, więc moja własność” i albo będzie mi próbował przeszkodzić, albo poleci do mojej matki. – Poprawiła koc, pogłaskała leżącą przy jej szyi Tinę i westchnęła. – A to jest moje ciało. I to ja będę miała spierdolone życie, jeśli nie będę mogła usunąć. Powiem mu, jak się wszystko skończy. Jak będzie miał pretensje, że mu nie powiedziałam od razu i że nie mógł być przy mnie w czasie usuwania, to przeproszę i będę wiedziała, że to ma dalej sens. A jak mi zrobi awanturę, że „usunęłam jego dziecko” i że „on się przecież by na to nie godził”, to niech spieprza. Serio. – Uniosła głowę i spojrzała na Julkę. – Wolę stracić faceta, którego kocham, niż urodzić dziecko, którego nie chcę. Po stracie faceta ułożę sobie na nowo życie tak, by być szczęśliwą, ale z niechcianym dzieckiem w życiu. Rozumiesz mnie? – zapytała z nadzieją.
Pewnie, że Julia rozumiała. Karolina, najwyraźniej uspokojona, chyba też osłabiona działaniem tabletek, po chwili przysnęła.
Julia popatrzyła na nią znad tomiku Herberta. Krótka, rozczochrana czupryna w kolorze platynowego blondu, szczupła, owalna twarz i małe, nieco kwadratowe dłonie – tyle w tym momencie było Karoliny widać spod koca. Tina, wtulona w śpiącego gościa, zamruczała. Pozostałe trzy koty zamieniły się w kłębki umieszczone pomiędzy młodszą i starszą kobietą. Julia pogłaskała Neville’a po grzbiecie.
Pół godziny później Karolina się obudziła, usiadła, przeciągnęła, położyła dłoń na brzuchu, a potem ostrożnie wstała i podpreptała do łazienki. Julia zerknęła na zegar - dochodziła pierwsza nad ranem.
– Nieźle krwawię – powiedziała Karolina po powrocie. – Ale już w zasadzie nie boli.
– Chcesz nowy termofor?
– Nie, dzięki. Chcę herbatę. Nie, siedź – dodała szybko, gdy Julia się uniosła. – Na fejsie dziewczyny pisały, że powinno się trochę pochodzić, żeby skrzepy się szybciej usuwały. Zrobię herbatę i chcę ten sernik, który kupiłaś.
Gdy zjadły i wypiły, Karolina znów się owinęła kocem i otworzyła książkę. W niebiesko-żółtej koszuli nocnej z długim rękawem i kokardkami – pierwszej lepszej, jaką znalazła w Pepco, zależało jej właśnie na długim rękawie, żeby nie marznąć, poza tym potrzebowała czegoś, co w razie pobrudzenia bez żalu wyrzuci – rozczochrana, bez tych wielkich kolczyków, które na co dzień nosiła, i bez maskary, której w ostatnich latach lubiła używać – zupełnie nie wyglądała na dwadzieścia sześć lat. Chwilami przypominała raczej tamtą piętnastolatkę, którą pewnego dnia Julia zastała na swojej wycieraczce.
– Dziękuję, że ze mną jesteś – powiedziała Karolina czule. – Dobrze mieć przy sobie kogoś takiego jak ty.
Julia uśmiechnęła się do niej i okryła porządniej stopy siostrzenicy.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniła. – Damy radę.

***

23 marca 2021, Szczecin
Ze szpitala do domu przywieźli ją oboje, Karolina i Poldek. Julia weszła do mieszkania z ulgą, taką olbrzymią ulgą, że wreszcie jest znów u siebie, na swoich śmieciach, wśród własnych sprzętów, kotów i książek. Poldek wniósł walizkę, Karolina torbę z zakupami, które wcześniej zrobiła. Carrie Louise i Panna Lemon siedziały na swoich posłaniach przed kuchnią, zaniepokojone i chyba trochę obrażone. Dwa czarne wyrzuty sumienia.
– Jadły, jakby co – rzuciła Karolina przez ramię, zdejmując buty. – Z rana je karmiłam, więc nie wierz w te spojrzenia „Od tygodnia umieramy z głodu”.
Nie wierzyła, znała przecież swoje koty. Ostrożnie zsunęła pantofle i pozwoliła Poldkowi zdjąć z siebie płaszcz. Potem pozwoliła się zaprowadzić do dużego pokoju, usadzić na kanapie, zrobić sobie herbatę i podać ciasto marchewkowe. Czuła się zmęczona szpitalem, ludźmi, zabiegami, ale wreszcie była z powrotem w domu.
Głupie skręcenie nogi. Człowiek schodzi normalnie po schodach, jak zawsze, i nagle ląduje pół schodów niżej, poobijany, zszokowany, obolały. Nawet nie była w stanie przypomnieć sobie, co się dokładnie stało – ot, nagle straciła równowagę, a po chwili leżała na posadzce, jęcząc z bólu. Musiała nieźle huknąć, bo sąsiadka z parteru przybiegła po chwili z przerażonym „Jezu, co to było, pani Julko, co pani, zawał?”. Tyle dobrego, że przynajmniej od razu miał kto wezwać karetkę.
SKS, mruknął lekarz, który ją badał w szpitalu. Musiał być mniej więcej jej rówieśnikiem, bo mruknął to „SKS” i zaraz dodał z porozumiewawczym uśmiechem: „W naszym wieku to już nawet schody bywają groźne”.
Trochę ją to uraziło, miała raptem sześćdziesiąt dziewięć lat, co to za SKS niby… Niech facet lepiej patrzy na siebie, ona przynajmniej nie ma takiego brzucha, jakby zaliczyła trzy ciąże spożywcze…
– No trudno, stało się – powiedziała dzieciakom, gdy te przyjechały po raz pierwszy w odwiedziny, Karolina z jej piżamami, Poldek z wymienionymi w bibliotece książkami. Wprawdzie te „dzieciaki” miały już trzydziestkę na karku – Poldek, tak właściwie, zbliżał się do czterdziestki – ale jakoś nie umiała inaczej o nich myśleć. – Naprawdę nie wiem, jak mi się to udało, kompletnie straciłam równowagę. Może to jednak rzeczywiście ten SKS…
– Co to? – zapytała wtedy zdziwiona Karolina.
– Starość, kurwa, starość – odparła Julia takim tonem, jakby cytowała jakiś wiersz. Dzieciaki się roześmiały, ona też, ale chyba właśnie wtedy dotarło do niej, że musi się zacząć godzić z faktami: starzeje się. Nie poczuła tego nawet parę lat temu, gdy odchodziła na emeryturę; dopiero teraz, po tej wywrotce na klatce schodowej, gdy tak zawiodło własne ciało, uderzyła ją ta przykra prawda: młodsza nie będzie. Takie rzeczy mogą się zdarzać częściej.
Chociaż, oczywiście, nie była zgrzybiałą staruszką, pocieszyła się dwa dni później, gdy już poczuła się lepiej. A poczuła się lepiej pewnie trochę przez swoją lekarkę prowadzącą, taką miłą kobietę w wieku Karoliny, wesołą i uprzejmą. „Jaki SKS”, powiedziała ta doktor Klewska ze zgorszeniem, gdy Julia powtórzyła jej uwagę usłyszaną podczas przyjęcia na oddział, „źle pani stanęła i tyle. Kobiety w pani wieku w dzisiejszych czasach potrafią założyć firmę, znaleźć sobie nowego chłopa albo zapisać się na jakiś dziki taniec. Proszę mi nie wyskakiwać tu z żadnym SKS-em, proszę ładnie leżeć, potem ładnie robić ćwiczenia od rehabilitanta i potem ładnie wrócić do domu i się cieszyć życiem, a nie eskaesować mi tutaj”.
Zastosowała się do zaleceń. Przeleżała, ile kazali, wykonywała ćwiczenia, które pokazywał rehabilitant – ładny chłopak, pomyślała przy pierwszym spotkaniu, jak to miło, gdy człowieka rehabilituje taki ładny chłopak i jest na czym oko zawiesić, tak po prostu, nacieszyć się czyjąś urodą, w końcu nie jest jeszcze taka stara, by nie umiała docenić piękna męskiego ciała, nawet pod szpitalnym uniformem – jadła, co dostała, i odpoczywała, ile się dało. Odpoczywanie okazało się najgorsze, to przeklęte leżenie jak kłoda na łóżku z kilkoma innymi kobietami, z których część narzekała, część gadała przez telefon, a część irytowała po prostu tym, że była. Julia tęskniła za swoim mieszkaniem, cichą sypialnią, brakiem obcych, narzuconych odgórnie ludzi. Zdecydowanie lepiej chorowałoby się w domu, ale co robić.
Na szczęście miała książki oraz te swoje dwa dzieciaki. Karolina i Poldek przychodzili codziennie, czasem razem, czasem jedno przed południem, drugie pod wieczór. Przynosili książki, słodycze, raportowali, co u kotów. Poldek, któremu w ostatnich latach alergia na zwierzęta znacznie zmalała, był w stanie spędzić godzinę lub dwie z Panną Lemon i Carrie Louise i się nie udusić, co najwyżej trochę pokichał.
Karolina i Poldek poznali się ze trzy lata temu, bo Julia uznała, że w sumie to bez sensu, by funkcjonowali przy niej tak osobno. Polubili się, znaleźli szybko wspólny język – to ją cieszyło. Fajnie, że miała ich, a oni mieli ją. Jeszcze fajniej, że mieli też siebie, chociaż trochę. Karolina bowiem coraz bardziej ograniczała kontakt z matką – Wanda najwyraźniej z upływem czasu wcale nie zmieniła podejścia do córki i jej niepasowania do „właściwego” stylu życia. A im bardziej dziewczyna ograniczała kontakt z matką, tym bardziej zacieśniała z ciotką. Poldek natomiast od śmierci Poli wydawał się potrzebować kogoś, kto pamiętał jego mamę. A może to Julia potrzebowała kogoś, kto pamiętał jej najlepszą przyjaciółkę? Sama nie wiedziała; ale myśl, że przeżyła Polę, młodszą przecież o jedenaście lat, tak pełną energii i zapału do życia – ta myśl była dziwna i smutna. I czasem, gdy się widziało Poldka, wywoływała też wrażenie, że to nie do końca w porządku.
W każdym razie przychodzili codziennie do szpitala, choć Julia powtarzała, że nie muszą – powtarzała trochę wbrew sobie, bo cieszyła się z tych wizyt ogromnie. Karolina ją zresztą rozgryzła. „Nie udawaj, że nie czekasz na nas z niecierpliwością”, skwitowała raz ze śmiechem kolejne „Ale naprawdę nie musicie jutro przychodzić, przecież wiem, że macie swoje życie”.
– Ma pani miłe dzieci – powiedziała jej trzeciego czy czwartego dnia kobieta z łóżka obok.
– Są bardzo mili. Ale to nie są moje dzieci – poprawiła Julia. – To córka mojej siostry i syn mojej zmarłej przyjaciółki.
Kobieta spojrzała na nią dziwnie.
– I tak przychodzą do pani codziennie, chociaż to nie pani dzieci? – zapytała niedowierzająco, a gdy Julia potwierdziła, rozmówczyni mruknęła z wyczuwalną zazdrością: – Ja mam trójkę dzieci, a żadne do mnie nie przyszło ani razu, żadne nie ma czasu…
Julia nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.
Na szczęście teraz była już w domu, uwolniona nie tylko od niewygodnego szpitalnego łóżka, niezbyt smacznego szpitalnego jedzenia i ciążącego towarzystwa innych pacjentów, lecz również od ponurych spojrzeń i min kobiety z łóżka obok. Naprawdę, pomyślała Julia przy którejś wizycie Karoliny, ta baba gapi się na nas, jakby to była nasza wina, że jej nikt nie odwiedza.
Dzieciaki posiedziały, zjadły z nią ciasto, Karolina wrzuciła pranie do pralki, Poldek sprzątnął kuwety, powiesili jej to pranie, wygonili pod prysznic – ale tu już przeginali, Karolina co minutę pukała do drzwi z pytaniem „Ciociu, wszystko w porządku?”, aż chciało się coś nieuprzejmie odpowiedzieć – a potem zapakowali do łóżka, obłożyli książkami i zapowiedzieli, że jutro z rana przyjedzie Poldek, bo ma lekcje dopiero na jedenastą, a Karolina wpadnie późnym popołudniem, jak tylko skończy zebranie w swojej korpo.
– Masz nigdzie sama z domu nie wyłazić – ostrzegła Karolina groźnym tonem.
– I dzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, choćby w nocy – dodał Poldek.
– I nie właź sama pod prysznic.
– I nie szalej po domu bez kuli, skoro lekarka kazała ci się jeszcze nią asekurować.
– I żeby ci do łba nie strzeliło samej zdejmować Lemonki z szafy, jeżeli znowu na nią wejdzie. Jak wlazła, to zejdzie albo poczeka, to ją czegoś nauczy.
– Idźcie już sobie – przerwała Julia, widząc, że oboje znów otwierają usta. – Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, wykańczacie mnie. Kotka można zagłaskać na śmierć, wiecie? Nie jestem głupim starym babskiem, nie zrobię sobie krzywdy.
– Uważaj na siebie – poprosiła Karolina z uśmiechem i pocałowała ją w policzek.
– Uważaj – powtórzył Poldek, przytulając ją. – Naprawdę, ciociu, zrób to dla nas, uważaj na siebie.
Dzieciaki. Kochane dzieciaki.
– Masz nie włazić na szafę – uświadomiła Julia Lemonce kilka minut później, gdy tamta dwójka już poszła. Kotka zwinęła się właśnie w kłębek na środku łóżka, tuż obok lewej nogi, jakby wiedziała, gdzie znajduje się słabe miejsce u jej człowieka. Carrie Louise siedziała na komodzie naprzeciwko łóżka i myła sobie futro na brzuchu. – Twoja imienniczka zdecydowanie nie robiłaby takich wariactw – dodała, myśląc o pannie Lemon, idealnej sekretarce Poirota. Nadawanie kotom imion postaci z książek, zwłaszcza z powieści Agathy Christie, to była taka jej prywatna, mała słabostka, która zdecydowanie nie robiła krzywdy ani futrzakom, ani bohaterom literackim.
Przez dłuższą chwilę czytała – znów dopadła ją ochota na wcześniejsze wiersze Szymborskiej i na całego Herberta, i na trochę Miłosza, i na odrobinę Słowackiego, więc na stoliku nocnym i na małej szafce przy łóżku leżało sporo grubszych i cieńszych tomików. O, chyba właśnie czegoś takiego potrzebowała:

„niepotrzebne mi są żadne pamiątki
rzeczywistość obraca się wolno w żyłach
przed zamkniętymi oczami”2

Spojrzała na koty. Panna Lemon spała, Carrie Louise leżała na komodzie i obserwowała coś na ścianie. Zgadza się, Julia nie potrzebowała pamiątek. Pamiętała, tyle rzeczy pamiętała – wesołą, sympatyczną Polę podczas rozmowy o pracę te kilka rzeczywistości temu, Poldka pokazującego swój rysunek podczas spędzanego u niej wieczoru, Karolinę wypłakującą w kuchni tę obrzydliwą historię ze stołówki, Kazia palącego fajkę, którą dostał na pierwszą rocznicę ślubu od żony, Bogusia, który z takim zdumieniem mówił „A on mi na to, że między nami koniec, rozumiesz to?”, Polę pytającą z zakłopotaniem „Ale naprawdę nie masz nic przeciwko, że to ja dostanę ten awans na kierownika działu?”, Karolinę pokazującą z dumą swój dyplom magistra inżyniera, pełną niepokoju minę Poldka, gdy mówił „Ciociu, jestem gejem”, Bogusia w szpitalu po drugim zawale, takiego zgaszonego i jakby skurczonego, Kazia opowiadającego jakąś śmieszną historyjkę o ich muzeum. I innych ludzi. Te gromady dzieciaków, które uczyła w podstawówce, a które potem rozpoznawały ją na ulicach, mówiły „Dzień dobry”, pokazywały swoim dzieciom „Ta pani uczyła twojego tatusia, gdy był mały!”. Tych rodziców, tych fajniejszych, którzy przychodzili i mówili „Dziękuję, że mi pani na to zwraca uwagę”. I tych mniej fajnych, którzy na początku byli obrażeni. I tych paskudnych, którzy się awanturowali. I tych najgorszych, którzy nie przychodzili w ogóle. Dyrektora muzeum, który lubił cytować Szekspira, tylko zawsze coś w tych cytatach przekręcał. Doktor Klewską, uśmiechniętą i mrugającą do niej okiem, „Niech mi tu pani nie eskaesuje”. Wandę, ośmioletnią Wandę, podchodzącą na przerwie do jakiejś dziewczynki ze starszej klasy i mówiącą: „A niby czemu moja siostra nie może z wami grać w gumę? Co wy, debilne jesteście?”. Karolinę, leżącą kilka lat temu w jej salonie pod kocem i mówiącą „Dziękuję, że ze mną jesteś, ciociu”. Poldka, przytulającego ją dziś wieczorem z tym „Uważaj na siebie, dla nas na siebie uważaj”.
– Może przesadzam, tak dramatyzuję po szpitalu – powiedziała Julia cicho do Panny Lemon, która właśnie uniosła pyszczek. – Ale w sumie gdybym miała umrzeć, to mogłabym dzisiaj. To był dobry dzień, Lemonko, taki dobry dzień z dobrymi ludźmi wokół. Po prostu dzisiaj bym się nie bała.
Lemonka wpatrywała się w nią z czymś, co chyba było zrozumieniem.

1 Wisława Szymborska, „Kot w pustym mieszkaniu”.
2 Zbigniew Herbert, „Starość”.

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top