EKSKURS. „NIEPOTRZEBNE, ZBĘDNE, BEZSENSOWNE”. POSTSCRIPTUM



W zeszły czwartek dostałam piękny prezent graficzny od StocadoGraphic. Umieściłam go na kilku podstronach jako swoisty header, a poza tym uznałam, że to będzie świetny baner. Jeśli więc ktoś ma ochotę „podbanerować” u siebie „Musivum”, to proponuję w ten sposób (pozwoliłam sobie trochę zmniejszyć szerokość obrazka):




Stocado Graphic, dziękuję!
A poniżej tekst. I niech żyją rzeczy trzecie.



EKSKURS
„NIEPOTRZEBNE, ZBĘDNE, BEZSENSOWNE”. POSTSCRIPTUM



Rzeczy trzecie to te, które nie są ani ważne, ani potrzebne [...]. 
Mimo to – i jednocześnie właśnie dlatego – 
te rzeczy się robi. Zrobienie czasem czegoś, 
co jest niepotrzebne, zbędne, bezsensowne – 
to luksus, gest wolności, higiena umysłowa. [...]
Stałam się kolekcjonerką rzeczy trzecich, 
własnych i cudzych. [...] zaczęłam zapisywać rzeczy trzecie – 
na początku tylko te, które sama robię, 
potem także te, które robi moja rodzina, 
moje przyjaciółki i przyjaciele, znajome i znajomi, 
ostatnio również ludzie zupełnie obcy, 
z którymi gdzieś przypadkiem pogadam w autobusie, 
w kolejce w sklepie albo na ulicy. 
Rzeczy trzecie mnie otaczają – to wspaniałe uczucie.
Agnieszka Wisłok-Karecka, „Kobiece rzeczy trzecie, 
czyli obowiązkowa powtórka z Virginii Woolf”

Po jednej stronie, na kołdrze, stała duża żółta miska z chipsami i mniejsza, zielona, wypełniona połamaną na kawałki czekoladą Wedla z orzechami. Po drugiej stronie, na nocnej szafce, znajdował się duży, pękaty, biało-czerwony „Kubek szefowej” ze świeżo zaparzoną herbatą z kardamonu i maliny. Pomiędzy tymi smakołykami, na środku łóżka, wylegiwała się Agnieszka, w ciepłej, jasnoniebieskiej piżamie, z laptopem – Spockiem Drugim – na kolanach. Był późny piątkowy wieczór, Finka, umyta już po dobranocnym spacerze, spała na swojej poduszce koło drzwi pokoju, Agnieszka miała za sobą przyjemną, odprężającą gorącą kąpiel, z YouTube’a płynęły jedna za drugą kolejne piosenki Cher – najnowsza faza muzyczna, jaka człowieka dopadła – a LiveJournal z fikami do „Star Treka” właśnie kusił nowymi tekstami.
Agnieszka od lat była wielką wielbicielką „Star Treka”, szczególnie jego pierwszej, najstarszej serii, a fiki startrekowe, szczególnie slashujące, szczególnie ukochanego od zawsze Spocka z Kirkiem lub McCoyem, od pewnego czasu stały się jej wielką internetowo-czytelniczą słabością. Najlepsze teksty pisały zwykle autorki anglojęzyczne, więc owszem, można by się tłumaczyć stwierdzeniem, że pogłębia się znajomość języka. Ale, w sumie, po diabła tłumaczyć? Agnieszka uwielbiała slashujące fiki do „Stark Treka”, i tyle. Za angielski tylko je dodatkowo ceniła, bo w tym języku sceny erotyczne z reguły wyglądały – brzmiały – lepiej. Tak jakoś.
Na jednej z ulubionych stron, żurnalowej społeczności o mało odkrywczej nazwie „Slash Trek”, pojawiło się kilka świeżych tekstów, w tym dwa wyjątkowo dobrej autorki. Spock z Kirkiem, cudnie. Długaśne posty, cudnie. Pierwszy – kolejny rozdział już trwającego opowiadania, drugi – zupełnie nowa rzecz, one-shot. No jeszcze cudniej.
Agnieszka wepchnęła do ust dużą garść solonych chipsów, sięgnęła po herbatę i zaczęła czytać. Reszta wieczoru zapowiadała się ogromnie przyjemnie. Może nawet potem napisze komentarz.

***

Wśród ostatnich zwiezionych od rodziców do własnego mieszkania rzeczy Sebastian znalazł gitarę. Swoją gitarę. Tę gitarę, którą dostał w siódmej klasie podstawówki na urodziny, tak jak wtedy marzył, i na której przez parę lat uczył się grać w kole muzycznym. I której od początku studiów nie miał w ręku.
Ciekawe, czy jeszcze pamiętam – pomyślał z melancholijnym uśmiechem. – Tyle rzeczy kiedyś się chciało robić albo robiło, a potem to przepada jak kamień w wodę, ciekawe, czy jeszcze pamiętam.
Pamiętał. Śmieszne, naprawdę pamiętał – no, może nie wszystko, ale sporo. Przesiedział dobre dwie czy trzy godziny, pogrywając sobie z pamięci jakieś fragmenty, a potem wygrzebał z któregoś kartonu całe sterty nut i kolejne dwie godziny zeszły na ćwiczeniu konkretnych utworów. Trochę się mylił, zdecydowanie stracił wprawę i chwilami zastanawiał się, co to za przeklęta nuta i jak się te palce układało – ale grał. Pewnie kiepsko, tylko jakie to miało znaczenie? Cała przyjemność, którą kiedyś sprawiała gitara, powróciła z niesamowitą siłą.
Od tamtej pory co jakiś czas po nią sięgał i grał – z pamięci, z nut, czasem coś sobie wariacko improwizował. Tylko dla siebie, tak dla zabawy. Ogromnie przyjemna sprawa. Szczególnie gdy nachodził go smętno-deszczowy nastrój w smętno-deszczowe dni.

***

Olek rozejrzał się wokół i z lekkim zakłopotaniem stwierdził, że dziewięćdziesiąt procent osób szalejących po skateparku na Pogodnie to dzieciaki. No, może nie dzieciaki, ale tak na oko licząc, licealiści i studenci. Poczuł się jak stary koń, któremu się zachciało skakać przez przeszkody wraz kucami.
Na szczęście w tym momencie zauważył Michała, który z deską pod pachą zbliżał się szybkim krokiem. Podali sobie ręce i Olek przyznał, że trochę go krępuje ta gromada małolatów.
– Olej to – poradził Michał. – Serio. Akurat teraz jest dużo dzieciarni, ale ja tu już takich staruszków na deskach widziałem, i to z takimi akrobacjami, że aż mnie z zazdrości skręcało.
To dodawało nieco otuchy. Zresztą po chwili zjawiła się Eliza ze swoim chłopakiem, oboje profesjonalnie opakowani w kaski i różne ochraniacze na ręce i nogi. Pod ich, starych deskorolkowych wyjadaczy, okiem Olek przypomniał sobie kilka rzeczy, które umiał robić, gdy w podstawówce przez krótki czas jeździł na desce. Trochę dalej, żeby nie przeszkadzać początkującemu, Michał robił niezbyt płynne slalomy pomiędzy wyimaginowanymi przeszkodami. Potem Eliza miała im pokazać jakąś sztuczkę z obracaniem się dookoła.
Śmieszne to w sumie było, dorosły facet uczący się jak dzieciak jazdy na deskorolce. I to jeszcze pod okiem własnych byłych studentów. Ale Olek świetnie się tamtego popołudnia bawił. Gdy się żegnali, na pytanie Elizy, czy ma ochotę na powtórkę, bo ona z Robertem regularnie raz w tygodniu robią takie spotkania dla początkujących desek i uczą podstaw, za nic, tak dla siebie – Olek zdecydowanie odpowiedział, że jasne, przyjdą w czwartek o osiemnastej, on i deskorolka.
I przyszli. Nie tylko w tamten czwartek.

***

Agata wpadła do sali bez tchu, wydyszała „Przepraszam, jestem!” i szybko zajęła swoje miejsce z prawej strony pierwszego rzędu, na przodzie.
– Spokojnie, dziewczyno, dziś Księżyc jest w układzie dynamicznym do Saturna, mało przyjazny czas dla pośpiechu – odpowiedziała wesoło Dominika. – Wdech i prawa dłoń do lewej stopy, dziewczyny.
No, jeszcze trwała rozgrzewka, to dobrze. Agata poprawiła zawiązany w pośpiechu na biodrach czerwony pas, wzięła kilka głębokich oddechów, a potem przyłączyła się do ćwiczeń. W wielkim lustrze, przed którym się uczyły, widziała odbicie siebie i innych dziewczyn z grupy – jednej studentki, paru trzydziesto-, czterdziesto- i pięćdziesięciolatek, wysokich, średnich i niskich, chudych, szczupłych i grubych, blond, rudych, brązowych, czarnych, z kolorowymi pasami, na których pobrzękiwały złote albo srebrne monety.
– Shimmy dołem i wężowa! – krzyknęła Dominika, tym samym kończąc rozgrzewkę i zaczynając właściwą część lekcji, więc wszystkie zgodnie zaczęły trząść biodrami oraz odpowiednio unosić raz prawą, raz lewą rękę. W drugim rzędzie, między Dominiką a Agatą, stała Wioletta, strasznie wysoka, strasznie szeroka i w bezruchu nieco nieforemna – ale kiedy tańczyła, jak ta kobieta się ruszała, jak wyglądała! Trudno było oderwać oczy. A Martyna z drugiego końca sali, ta z dredami? Jakby się urodziła do shimmy. A pozostałe? Poszczególne ruchy wychodziły im lepiej albo gorzej, jednej tak, innej tak, kolejnej jeszcze jakoś tam, ale to nie błędy zwracały uwagę, tylko ten żywioł radosnej, roztańczonej kobiecości. To był jeden z powodów, dla których Agata zakochała się w tych zajęciach: to niesamowite coś, co taniec brzucha robił z kobietami. Odzyskiwał je dla siebie; dawał im poczucie seksowności i zmysłowości, oparte nie na zewnętrznych wymogach estetycznych, tylko na tej zabawie z ciałem; pozwalał poczuć się pewnie z własnymi udami, biodrami, brzuchami, piersiami, ramionami. Agata, jak większość normalnych kobiet niemieszcząca się pod jakimś względem w „modelowych wymiarach z Cosmo” – na tańcu brzucha czuła się w swoim ciele fenomenalnie. Co najlepsze – po zajęciach przez długi czas też.
– Twist i idziemy w lewo! – padło polecenie prowadzącej. – I podkreślenie lewą ręką!
Ze śmiechami, bo chwilami wchodziły sobie w drogę albo gubiły twist przez machanie dłońmi, ćwiczyły w najlepsze.
– W sumie to po co ci ten taniec? – zapytał kiedyś Maciek, w samych początkach ich związku.
– Po nic – odpowiedziała Agata ze zdziwieniem. – Żeby mi było fajnie. A po co tobie sklejanie samolotów z papieru?
– No... chyba też po nic – przyznał z uśmiechem.
– No właśnie.
– Dobra, to już rozumiem.
Ale nie, tego się nie dało tak naprawdę zrozumieć, jeśli się w tym bezpośrednio nie uczestniczyło – tego żywiołu, jakim kobieta się stawała w tańcu brzucha, szczególnie podczas tańczenia całego układu. Niczym Niagara, idąc tropem jeden z ulubionych piosenek Agaty, miażdżyło się wszystkie wątpliwości, odgórne kanony i rozmaite „wypada – nie wypada”. I pozostawała radość, czysta, absolutna radość z trzech rzeczy: że jest się kobietą – że się tańczy – i że jest się kobietą, która tańczy.
– Ósemka pozioma w lewo klatką i shimmy dołem! – krzyknęła Dominika, a jej kolczyki, futrzaste pawie pióra, podskoczyły jakby na potwierdzenie polecenia.

***

Julek otworzył sobie piwo i ułożył wysypane z nowej paczki papierosy w okrąg. Właśnie tak, butelka Dębowego, otoczona kilkunastoma Marlboro, popcorn w paczce obok i ustawiony już do włączenia film na laptopie. Lidka odprężała się u siebie. Mieli z siostrą kilka zasad dotyczących wspólnego mieszkania, a jedna z nich brzmiała: wieczorami nie nachodzimy się w swoich pokojach, chyba że na wyraźne zaproszenie. Julek wolał nie wnikać, co Lidka robi sam na sam i tak samo wolał, żeby ona nie wnikała, co on robi. Może czyta. Może gapi się sufit. Może ogląda jakiś babski serial. A może pornosy, jak on.
No właśnie, pornosy. Najlepszy sposób, żeby się odprężyć, bo po całym tygodniu użerania się z głupimi nastolatkami, które nie odróżniają „ils ont” od „ils sont”, oraz z ich głupimi rodzicami, którzy nie odróżniają ocen za wiedzę – a raczej za jej brak – od ocen za zachowanie – a raczej też za jego brak – swoich bachorów, oraz z głupim dyrektorem, który już w ogóle niczego nie odróżnia, człowiekowi naprawdę należało się coś od życia. Taki pornos na przykład. Trochę ładnych męskich dup, trochę filmowego seksu, gdzie nigdy nie pęka prezerwatywa i nie ma żadnych kłopotliwych momentów, trochę możliwości powyśmiewania się z głupoty tych filmów i badziewnego wyglądu części aktorów – czegóż chcieć od życia więcej, na te półtorej godziny?
Potem coś napisze. Po solidnej dawce takich pornosowych bzdur, czasem jeszcze wspomaganych bardzo stereotypowymi yaoicowymi opowiadaniami z netu, Julka aż roznosiła potrzeba dobrej literatury. A najlepszą literaturę mógł znaleźć u siebie. No, dla ścisłości, u Prousta, u Balzaca, u Colette i u siebie.
Pierwsze minuty pornosa już mu poprawiły humor, nawet perspektywa sobotniego posiedzenia ze sprawdzianami trzech klas przestała tak ciążyć. Ładnego faceta wzięli na głównego bohatera.
– Tylko czemu oni im tak wszystko golą? – mruknął Julek z papierosem w ustach. – Jak jakieś pierdzielone lalki albo nielaty. Jakbym chciał faceta gładkiego jak lalka – poinformował ekran laptopa nieżyczliwym tonem – to bym sobie kupił właśnie taką gumową lalkę, kurwa. No tak, tak – syknął po chwili wściekle pod adresem kolejnych postaci – jeszcze go sobie poobracaj tak w kółko parę razy, to go sobie razem z własnym fiutem odkręcisz!
Bawił się coraz lepiej. Piwo było dobre, papierosy gryzące w podniebienie, a pornol głupawy jak diabli. Fenomenalny wieczór.

***

Postmodernista od dupy strony
z/w, herbata

Delila-H
spoko, ja poszukam tego obzka do Twojego komenta
*obrazka
tego z facepalmem Picarda

Metodyczna Zołza
To to moja propozycja do kolejnego kawałka:
(kawałek) „Wsadziłem w Naruto jeden palec. Wsadziłem w Naruto drugi palec. Wsadziłem w Naruto trzeci palec”.
(moje) I w ten sposób dowiedzieliśmy się, ile palców ma Sasuke: trzy!

Delila-H
wsadziłem czwarty palec, wsadziłem piąty palec, wsadziłem szósty palec. i się zdziwiłem, jaki to ja zdolny jestem

Metodyczna Zołza
*ómiera*

Postmodernista od dupy strony
*też ómiera*
ale wy jesteście pewne, że ta aŁtorka jest po dwudziestce?
bo mnie to wygląda na dwunastkę

Metodyczna Zoła
Jest po dwudziestce. Sprawdzałam na jej bogu. A jeśli udaje, to tym gorzej dla niej.

Delila-H
nie no, jeśli NIE udaje, to tym gorzej dla niej

Metodyczna Zoła
*blogu

Postmodernista od dupy strony
btw, co do tekstu
nie chcę być niesmaczny, ale jako praktykujący gej po tylu palcach w tyłku chyba bym uprzejmie zapytał faceta, czy zgubił tam gdzieś klucze, że tak intensywnie gmera

Delila-H
*ómiera*

Metodyczna Zołza
*ómiera*
Michał, ja cię kocham.
Jak kiedyś zmienisz orientację, to jestem do ciebie pierwsza w kolejce!
I nie będę gubić kluczy, słowo honoru.

Postmodernista od dupy strony
*ómiera*
OK, zapamiętam
moje pierwsze oświadczyny
warto było się przyłączyć do analziatorni :D

Delila-H
aaa, Zocha, Ty wrzucisz tę poprzednią, gotową analizę, dobra? bo ja w sobotę mam malowanie mieszkania i pewnie będzie masakra ze wszystkim. a

Metodyczna Zołza
Jasne, wrzucę, spoko.

Delila-H
Michał się nie lubi z szablonem

Postmodernista od dupy strony
szablon jest do dupy
ZMIEŃMY!!!

Delila-H
no zmienimy, zmienimy. jak pomaluję mieszkanie, to zrobię parę nowych layów
i wybierzemy
i zrobię taki Michałoprzyjazny
żebyś się z czcionką i cutem wiecznie nie bił :*

Postmodernista od dupy strony
dzięki :*

Delila-H
bo potem robisz syf w całych postach ;/

Postmodernista od dupy strony
w ramach strajku!

Delila-H
xD

Metodyczna Zołza
Tu też jest fajny kawałek, patrzcie:
„Wszedłem w niego jednym gwałtownym słodkobrutalnym ruchem cały od razu i poczułem jak swoimi sokami zalewa mnie potężna i nieziemska rozkosz...”
Ałć. Takie zdanie boli przez całe życie.

Delila-H
zalała go rozkosz w postaci krwi i porozrywanych kawałków jelita cienkiego
czy grubego
w każdym razie bleee -_-

Postmodernista od dupy strony
po takiej dawce erotyki człowiek zaczyna dostrzegać piekni celibatu ,_,
*piękno

Metodyczna Zołza
xDDD
I wewnętrznej chirurgii plastycznej!

Postmodernista od dupy strony
xD
z/w, herbata

Metodyczna Zołza
Ile Ty tej herbaty żłopiesz? O.o

Postmodernista od dupy strony
ile się zmieści
z/w
nie zaczynajcie beze mnie analizy megaorgazmu z porozrywanych jelit!

Metodyczna Zołza
*ómiera*

Delila-H
ja się zaczynam bać tego blogaska...

***

W środowy wieczór Wiktor był zmęczony – w nieprzyjemny, irytujący sposób – przetłumaczeniem piątego rozdziału kolejnego thrillera, który mu wcisnęli. Jednak wolał spokojniejsze książki, bez tego całego naładowania dramatów, sensacji, krwi i reszty. Przy pierwszym czytaniu, w oryginale, ta powieść wydawała się nawet znośna, ale teraz, podczas tłumaczenia, każda strona męczyła. Ale za to szło szybko. Banalna książka, banalny tekst, banalna praca nad przekładem.
Na szczęście zaraz po tym miał się wziąć za „Life’s Little Ironies” Hardy’ego. Nie dla Przekątnej, tylko dla pewnego małego, niszowego wydawnictwa, które gdzieś niedawno namierzył i utrafił akurat w dobry moment. Hardy jest jego. Skoro Przekątna zaczyna schodzić na nudnawe thrillery, on może bez wyrzutów sumienia robić translatorskie skoki w bok.
A teraz, po całym dniu pracy, należała mu się nagroda. Wszedł na stronę „Spectrum Nexus”, wybrał kategorię „yaoi” i w osobnych zakładkach otworzył kilka ciekawych graficznie tytułów. Herbata już stała na biurku, górne światło było zgaszone. I tylko ELO z płyty w tle.
Do czytania mang yaoi – ani tekstów yaoi – Wiktor nikomu by się nie przyznał. Do czytania mang nie przyznałby się w ogóle. No, yaoi też. Ale mang szczególnie. W sumie to była taka dziecinada, trochę głupawe marnowanie czasu. Ale przecież pracował zawzięcie cały dzień i należało mu się jakieś odprężenie przed snem. Zresztą, nikt nie widzi, nikt nie wie, nikt się nie może wtrącać.
Pierwsze dwie mangi szybko wyłączył – w jednej kreska okazała się dobra tylko na okładce, na kolejne rysunki nie dało się patrzeć bez zgrzytania zębami; druga miała raptem dwa rozdziały i nawet się jeszcze nie rozkręciła. Trzecia była banalna, ale miła. Za to czwarta – no, ta wciągała. I zachwycała kreską. I miała naprawdę ładne sceny erotyczne, ani za bardzo, ani za mało rozrysowane.
Piątą mangę Wiktor włączył już trochę na siłę, wbrew własnemu zmęczeniu. Chciał na czymś skupić oczy i myśli. Bo jeśli wyłączy komputer, zanim będzie naprawdę padał na twarz z senności, to pewnie znów sięgnie po komórkę. I po raz – pięćdziesiąty, osiemdziesiąty, setny? – w każdym razie kolejny przeczyta SMS, który dostał koło południa. I który znał już na pamięć, a mimo to miał ochotę znów go zobaczyć. No naprawdę, ile można czytać jeden SMS, jak jakaś napalona nastolatka?
Więc zamiast tego czytał nową mangę. Odprężała, coraz bardziej przybliżała do snu i pozwalała oderwać się na chwilę od tego niepokojąco czułego tonu otrzymanej wiadomości.
„To będę u Ciebie jutro o 18. Piątek mam jednak wolny, grupa mi przełożyła grekę. Zrobię Ci fajne śniadanie :) Jak Ci czegoś brakuje w lodówce, to napisz, kupię po drodze. Tęsknię. I myślę o Tobie.
PS Olka Cię pozdrawia. Umieramy z nudów na konsultacjach, a studenci opowiadają nam bzdury o dinozaurach w średniowieczu :(”
To będzie czwarta wspólna noc. Wiktor nadal czuł się niekomfortowo z tak intensywną i długą obecnością innego człowieka we własnym mieszkaniu – a jednocześnie w tej obecności było coś przyjemnego, choć z tym także się jeszcze dziwnie czuł.
W każdym razie nie musiał robić zakupów, tyle dobrego. Mang sobie jutro wieczorem też nie poczyta, więc dziś może się skusić na jeszcze jeden albo dwa tytuły. Jutro będzie miał co innego do roboty.
A w piątek rano druga osoba znowu mu rozwali rytm dnia swoim spaniem do dziewiątej czy dziesiątej i marudzeniem, żeby on, Wiktor, jeszcze nie wstawał, tylko się przytulił.
Ale ta druga osoba zrobi też śniadanie. Zawsze jakiś plus.
Włączył kolejną mangę. Ostatnia na dziś, bo już ledwo patrzy na oczy. Ale jeszcze ta jedna, przed snem. Tak dla odprężenia.

***

Ina po ostatnich tygodniach miała tak serdecznie dosyć wszelkich poważnych spraw, szczególnie wszelkich poważnych spraw komputerowych, że nawet wysłanie służbowego maila działało na nią odpychająco. Zrobienie nowej strony dla firmy cateringowej, zadanie wydające się z początku takie lekkie, łatwe i banalne, szybko okazało się wampirem energetycznym, który pożerał ją bez litości. Zleceniodawcy chyba uparli się, żeby uprzykrzyć człowiekowi życie ciągłym niezdecydowaniem, wiecznym marudzeniem i czepianiem się każdej pierdoły. Ale wreszcie dobrnęli do końca i – naprawdę, naprawdę! – miała to z głowy.
– Chcę mieć dziś absolutny święty spokój – zapowiedziała Staśkowi stanowczo już w drzwiach mieszkania. – To się dzisiaj naprawdę skończyło, chcę mieć spokój, nie rozmawiam o tym, nie myślę o tym, chcę obiad, wino i żadnej polityki z telewizora w tle. I chcę lody. I marzy mi się cisza, gdy nikt mi nie kłapie dziobem nad uchem.
– Nie będę kłapał dziobem – obiecał Stasiek, obejmując ją mocno. – Obieram fasolę, cieszysz się?
Cieszyła się. Cieszyła się z podanego obiadu, z uśmiechu męża, z pysznej Kadarki i kojącej atmosfery domu. Cieszyła się z zakończenia cateringowego koszmaru. Cieszyła się, że mogą ze Staśkiem część wieczoru spędzić razem, a część osobno, bez pretensji czy podejrzliwo-protekcjonalnych „a co ty się tak w ekran bezsensownie gapisz?”.
Stasiek poszedł później oglądać – chyba po raz tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty – „Szklaną pułapkę”. Ina, w drugim pokoju, rozsiadła się wygodnie przed komputerem, z kolejnym kieliszkiem wina, zalogowała się na Blogspocie i przeciągnęła się z zadowoleniem. Sporo zamówień. No to zaraz strzeli sobie szablonik albo dwa, będzie fajnie.
Robienie szablonów na blogi to była taka dziecinada, na pewno, ale ogromnie tę dziecinadę lubiła. Robiła je już na studiach, dla siebie albo zainteresowanych znajomych z sieci. Własny blog z szablonami – ten obecny, w ogóle trzeci, ale pierwszy w naprawdę udany – prowadziła od ponad dwóch lat.
Zamówienie z nowej ocenialni. Z blogu z fikami do „Harry’ego Pottera”. Z dwóch blogów-pamiętników. Z blogu koniarskiego. Z blogu z opowiadaniami fantasy. Z kolejnej ocenialni, która chce zmienić wystrój. Z czterech blogów książkowych.
Zdecydowała się na blog o koniach i jeden z czytelniczych. Akurat na nie miała dziś nastrój.
Robiła szablony za darmo. Nie tylko dlatego, że tak to się najczęściej odbywało – na palcach jednej ręki mogłaby policzyć znane sobie szabloniarnie, którym trzeba było płacić – lecz również dlatego, że traktowała to po prostu jako rozrywkę. Co więcej, dzięki temu robienie szablonów naprawdę miało charakter zabawy i relaksu, a nie jakiejś formy pracy. Podziękowanie od zamawiających i umieszczenie jej linku bądź buttonu na blogach wystarczało zupełnie.
Zaczęła od koni. Ogromnie lubiła konie. Miała już w głowie wstępny zarys całego laya, w kilku wersjach kolorystycznych. Najpierw zrobi szkielet całości, zabawa z nagłówkiem potem.
Dobrze, że na jutro wzięła urlop. Może posiedzieć w nocy i pobawić się z szablonem.

***

Kadłub został przyklejony już tydzień temu, kolejny element przed trzema dniami. Klej wysechł, wszystko się dobrze trzymało, nadszedł czas na dalsze prace. Seweryn powoli wsunął do szyjki butelki szczypce i delikatnie dotknął pierwszy z trzech masztów, czyli ostatni, tylny, by sprawdzić, czy dobrze się trzyma w otworze kadłuba, po czym zaczął ostrożnie doklejać żagiel i wanty. Nie miał pojęcia, ile to trwało, zawsze tracił poczucie czasu przy swoich statkach. Gdy w pewnej chwili się wyprostował, poczuł – mimo lekkiego bólu w karku i plecach – prawdziwe odprężenie. Bezanmaszt wyglądał pięknie.
Robił galeon – gwoli ścisłości, „San Martin”, szesnastowieczny portugalski okręt, który należał do dowódcy Wielkiej Armady, księcia Medina-Sidonia. Historyczne statki stanowiły ulubiony temat Seweryna, a z tym galeonem zmagał się po raz trzeci – tym razem powinno mu wyjść prawdziwe dzieło sztuki. Pięciolitrowa przezroczysta butelka po winie, którą dostał niedawno od jednej z sąsiadek z bloku, umożliwiała stworzenie naprawdę dużego modelu, o wiele bardziej efektownego niż wersja pierwsza, sprzed parunastu lat – kompletna porażka – i wersja druga, sprzed lat bodajże sześciu, którą podarował swojemu ówczesnemu chłopakowi. Tamtej też sporo brakowało do doskonałości, niestety. Teraz jednak – teraz powinno być właśnie tak, jak sobie wymarzył.
Była niedziela. Rano sprzątnął klatkę Lory, która w tym czasie polatała po pokoju, później odwiedził tatę, zjedli razem obiad, a teraz miał trochę czasu tylko dla siebie. Tak mu od paru dni chodziła po głowie miła myśl: w niedzielę po południu wezmę się dalej za maszty „San Martin”.
Budować statki w butelkach zaczął pod koniec podstawówki, jeszcze pod okiem dziadka, i zaraził się tą pasją na dobre. Taka drobiazgowa, wymagająca pełnego skupienia i pewnej ręki praca niesamowicie odprężała. Można było wtedy myśleć o wszystkim albo nie myśleć o niczym, a to niesamowite uczucie, że buduje się statek – co z tego, że w miniaturze – było cudowne. Co więcej, budowę należało wykonywać etapami, z uwagą i przerwami: wycięcie i złożenie poszczególnych elementów, sklejenie kolejnych części, odczekanie, aż klej wyschnie, nie mówiąc już o samym zaprojektowaniu, dobraniu proporcji, wyszukaniu informacji w źródłach, wymyśleniu całej „scenografii butli” – to wszystko zajmowało czas. Zajmowało też myśli, w wyjątkowo przyjemny sposób. Rozmyślania nad tworzonym modelem wypełniały wolne chwile, nudne momenty codzienności albo ostatnie minuty tuż przed zaśnięciem.
Najśmieszniejsze, że już złożony statek, tkwiący dumnie w butelce i wypieszczony do ostatniego szczegółu – jakoś mniej rajcował. Oczywiście, nie każdy. Seweryn miał kilkanaście swoich ukochanych modeli, wielkich i mikroskopijnych, które trzymał w mieszkaniu i mógł oglądać w nieskończoność. Ale większość po ukończeniu przestawała tak zajmować, zresztą dlaczego miał wszystko chować dla siebie, niech innym też to sprawi przyjemność. Więc rozdawał swoje statki – osobom, które szczególnie lubił i z którymi znał się na tyle dobrze, by mieć odwagę zaproponować podobny prezent.
Z reguły trochę się wstydził, głównie tego, że może się wydać namolny. W końcu nie każdy musi lubić statki. A wciskać coś komuś na siłę byłoby paskudnie. Z zasady więc najpierw pytał, parę razy, żeby się upewnić. O dziwo, ludzie niemal zawsze reagowali bardzo pozytywnie.
Ta nowa rehabilitantka taty, na przykład. Miła, śliczna dziewczyna. Seweryn chętnie zaprosiłby ją na kawę, ale trochę się krępował. Przepadał za zdecydowanymi, pewnymi siebie, pełnymi charakteru dziewczynami i chłopakami; problem w tym, że dopadała go przy nich silniejsza nieśmiałość niż zwykle i raczej nie udawało się zebrać na zrobienie pierwszego kroku. W każdym razie nie tak wprost.
Statki bywały wtedy pomocne. Emilię brytyjski kliper herbaciany „Ariel”, ze smukłym kadłubem, ostrym dziobem i zawadiacko pochyloną dziobnicą, wąską rufą oraz wysokimi kolumnami nieco odchylonych do tyłu masztów, najwyraźniej zachwycił. Seweryn zdecydował się zachować trochę bardziej stanowczo, więc darował sobie wyprzedzające pytanie i po prostu przyniósł butelkę z żaglowcem od razu. Gdy po skończonej „sesji”, jak Emilia to nazywała, odprowadził ją do drzwi, powiedział – no, może trochę nieśmiało, ale jednak – że to tak w podziękowaniu za całą jej ciężką pracę, szczególnie że przychodzi do taty także w weekendy...
Bardzo miło zareagowała. Nawet rzuciła coś takiego, że będzie mu winna kawę albo ciasto... Po pożegnaniu stał jeszcze chwilę w przedpokoju, bo czuł, że się zaczerwienił. Nad tym nigdy nie nauczył się panować. Potem wrócił do pokoju.
– Sewek, ty stary donżuanie! – zawołał na jego widok tata cienkim, słabym głosem i zachichotał. – Pielęgniarkę mi będziesz podrywał? Byłem pierwszy w kolejce!
Tata czuł się lepiej i to Seweryna ogromnie ucieszyło. Pomógł mu się przebrać, zrobił obiad, zjedli razem i obejrzeli na Animal Planet film o kangurach, bo tata od pewnego czasu uznawał w telewizji tylko prognozę pogody i programy przyrodnicze. Wszystko inne kłamie, powtarzał uparcie. Prognoza też czasem kłamie. Tylko zwierzęta nie kłamią.
No, nie do końca, pomyślał Seweryn. Lora to kłamczucha. Niby taka niewinna, grzeczna, biało-żółta nimfa, ale gdy skończy jeść to, co ma w karmniku albo oskubywać kolbę, od razu robi minę „ach, jaka jestem zagłodzona”. Nie miał pojęcia, jak papuga może robić miny, ale ta potrafiła. O, tak jak teraz.
– Nie jesteś zagłodzona – powiedział znad butelki. – Jesteś obżarta jak niedzielny indyk.
Najwyraźniej urażona podobnym porównaniem, Lora poruszyła wyniośle swoim jasnym czubkiem i ostentacyjnie zaczęła czyścić dziobem pióra pod prawym skrzydłem.
Seweryn uśmiechnął się, umieścił trochę kleju w następnym otworze kadłuba, rozmasował sobie kark, po czym bardzo delikatnie chwycił szczypcami grotmaszt i wsunął go przez szyjkę do środka butelki. Dobrze szło. To była naprawdę miła niedziela.

***

Czwarta piłeczka znów spadła. Tym razem potoczyła się pod łóżko.
Eliza z głęboki westchnieniem odłożyła pozostałe trzy piłeczki na zagracone biurko, wzięła z szafy duży parasol, ten nierozkładany, i ruszyła na poszukiwanie zguby. Nurkowanie pod łóżkiem i namierzanie rączką parasola małej, mieszczącej się w dłoni piłki było dość niewdzięcznym zadaniem, ale wreszcie udało się je wykonać. Otrzepawszy się z kurzu – trzeba by jednak kiedyś odsunąć łóżko i odkurzyć także tamtą część podłogi – Eliza stanęła na środku pokoju i znów zaczęła żonglować.
Sport był pasjonujący pod każdą postacią. Rolki, łyżwy, deskorolka, rower, bieganie, skakanka, wspinaczka na ściance... A niedawno postanowiła się nauczyć żonglować.
Gdy była mała, uwielbiała tego typu cyrkowe pokazy. Nie jakieś tam sztuczki iluzjonistów, nie clowni, nie zwierzęta – zwierzętom w cyrku była w ogóle z całego serca przeciwna; więc nie to wszystko, tylko różnego rodzaju popisy sprawności fizycznej. Spacer po linie, akrobacje na trapezach, żonglowanie – nie mogła oderwać od tego wzroku. Nawet kiedyś próbowała żonglować, ale nic z tego nie wychodziło. Nic dziwnego, skoro od razu chciała podrzucać dziesięć piłek czy pomarańczy.
Teraz zaczęła krok po kroku. Jedna piłka – to wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Dwie piłki – więcej skupienia, ale da się ogarnąć. Trzy piłki – no, poprzeczka podniesiona, jedna ręka na jedną piłkę, druga ręka na drugą piłkę, a na tę trzecią ciągle trzeba zezować, gdzie cholera zamierza spaść. Sporo wysiłku i koncentracji, ale po pewnym czasie do zrobienia.
Cztery piłki... hardkor. Tak właśnie mówiła do tej czwartej, ilekroć paskuda gdzieś jej poleciała. „Chodź tu, ty hardkorze. Ja cię w końcu opanuję, zobaczysz”.
O żonglowaniu nikt nie wiedział – nawet Robert, z którym zwykle robiła różne rzeczy, jeździła na rolkach i desce, pływała i się wspinała. Ani Kamila, najbliższa przyjaciółka, której się mówiło niemal o wszystkim. Ani rodzice, kochani, pełni zrozumienia i zawsze do pogadania.
Czasami jednak człowiek potrzebuje czegoś tak tylko dla siebie, pomyślała Eliza, gdy znów zbierała piłeczki z podłogi. Żeby mieć coś, czym nie musi się dzielić. Jakiś banał nawet, ale tylko i wyłącznie własny.
Żonglowanie nie było jej do niczego potrzebne – po prostu cieszyło i odprężało. Poza tym lubiła to zabawne uczucie – jakby znów stawała się małą dziewczynką, która w coś się ze sobą bawi. Tak po prostu, bo ma ochotę.
Teraz idzie super – stwierdziła z zadowoleniem, nie odrywając wzroku od piłek. – Teraz już naprawdę dobrze idzie z czterema, muszę tylko patrzeć na nie i na ręce na zmianę, i żadna mi się nie wy... No szlag.
No trudno. Pozbiera je z podłogi i zacznie jeszcze raz. Nieważne, który to raz z kolei. Na szczęście do niczego jej to żonglowanie niepotrzebne, więc nie ma żadnej presji czasu – jest tylko czysta rozrywka.

***

Marta została na dwa dni słomianą wdową, bo Marysia pojechała odwiedzić rodziców w Świnoujściu.
– A ty jesteś słomianą sierotą – wyjaśniła Marta Kitce, ale kotka zignorowała te słowa i dalej próbowała wejść do nierozpakowanej jeszcze siatki z zakupami. Szalony futrzak.
Marta naprawdę kochała Maryśkę, dobrze się czuła w jej towarzystwie i tak dalej. Mimo to perspektywa dwóch dni samotności smakowała bardzo miło; to nie było uczucie wymierzone w Marysię albo w kogokolwiek innego, to w ogóle nie było uczucie przeciwko ludziom, konkretnym czy ogólnym – to była po prostu jakaś taka wewnętrzna potrzeba, by czasami pobyć samej. Wyjść na spacer w pojedynkę, posiedzieć w Columbus Coffee w Galaxy, gdy fotel naprzeciwko zajmuje tylko własna torba czy kurtka, porobić coś bez niczyjego udziału i niczyjej obecności. Jej dziewczyna, na szczęście, miała takie same „solonapady”, więc rozumiała.
– Co będziesz robiła, jak mnie nie będzie? – zainteresowała się Marysia w czasie pakowania. Nie przez jakąś chęć kontroli czy podejrzliwość, ale przez zwykłą ciekawość. Obie były ciekawskie. Nie, wszystkie trzy były ciekawskie, Kitkę też należy wliczyć.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziała wtedy Marta. Chociaż wiedziała – a w każdym razie miała w głowie kilka pomysłów.
W sobotę wyczesała Kitkę – to odprężało obie strony – potem posiedziała trochę nad artykułem na konferencję i posprzątała mieszkanie. W niedzielę planowała cudowny leniwy poranek: śniadanie z „Dziećmi z Bullerbyn”, najlepiej na balkonie, jeśli tylko będzie ładna pogoda. Potem znów praca, trzeba zrobić też pranie, potem znów książki. A teraz...
– Teraz będzie wieczór z Żakietową – wyjaśniła Kitce radośnie i wyciągnęła ją z torby. Kotka prychnęła, urażona, i z powrotem wsadziła łepek do reklamówki.
O tak, wieczór z dawno nieoglądaną Żakietową. Serialem „Co ludzie powiedzą” zaraziła Martę jeszcze w podstawówce mama – mogły to oglądać nałogowo. Wszystkie odcinki miały nagrane na kasety, a gdy DVD wyparło VHS-y, zakupiły sobie całą serię na płytach. Marta zabrała ten zestaw, gdy wprowadzała się z Marysią do ich wspólnie wynajmowanego mieszkania. Chciała mieć Żakietową pod ręką.
Właściwie sama nie umiała powiedzieć, co ją tak ciągnęło do tego serialu – był śmieszny, ale i denerwujący, główna bohaterka to istna socjopatka z kompleksem wyższości i niższości zarazem, a poza tym nie pojawiały się tam prawdziwe problemy, takie, które naprawdę zżerają energię i chęć do życia. Mimo to uwielbiała Żakietową.
A może nie mimo, tylko właśnie dlatego? Odprężała się przy każdym odcinku niesamowicie, świetnie się bawiła, mogła nie myśleć. Nie chciałaby żyć w ciągłym stanie niemyślenia, jednak od czasu do czasu to naprawdę było potrzebne.
– To teraz nie myślimy – zapowiedziała Kitce późnym popołudniem, gdy już ułożyła się wygodnie przed telewizorem. Na stole stała herbata z owoców leśnych, mleczna Milka i sernik; kocica właśnie się skłębuszkowała w jednym rogu kanapy, Marta rozsiadła w drugim. – Teraz sobie obejrzymy, jak Hiacynta pojechała na licytację do arystokratycznego domu i kupiła ohydne wino.
Kitka udawała, że jej to nie interesuje. Musiała jednak też lubić Żakietową, bo w czasie oglądania nigdy nie uciekała do kuchni czy przedpokoju, jak to często robiła przy wiadomościach albo horrorach. Może to kwestia innych dźwięków. A może nie.
Marta włączyła wybrany odcinek i okryła się porządniej wielkim, niebieskim kocem z białymi i czarnymi kociakami, który za komiczne pieniądze kupiły niedawno na rynku na placu Kilińskiego. Jutro praca, obowiązki i tak dalej. Dziś wieczorem jednak – Żakietowa, słodycze i pochrapująca obok Kitka. To smakuje naprawdę dobrze tylko w samotności.

***

Dominik nalał sobie piwo do szklanki, z żalem przy tym wspominając piękny kufel, który dostał kiedyś od któregoś ze swoich byłych facetów i którym z wściekłości cisnął potem w innego ze swoich byłych facetów. Szkoda marnować taki piękny kufel, naprawdę. Musi sobie poszukać podobnego, dopiero wtedy piwo rzeczywiście smakuje jak piwo.
Był na zwolnieniu lekarskim. Nic poważnego, trochę się podziębił. W sumie już przeszło, więc piwo nie zaszkodzi. A że zostały mu jeszcze dwa dni L4? Nie zamierzał się skarżyć. Przynajmniej może coś porobić dla przyjemności, a jednocześnie ma wymówkę – „jestem chory” – by nie czuć się winnym, że nie pisze. Bo nie chciało mu się pisać, nie w tej chwili. W każdym razie nie dalsze rozdziały nowej książki.
Naszła go za to znów ochota na wystukanie sobie „realfików”, jak je nazywał. Wkurzyło go ostatnio parę rzeczy, parę spraw – parę osób! – a poza tym był rozleniwiony, miał czas do wykorzystania, no i był chory. Strzeli sobie takiego realfika, jednego, maleńkiego. Na poprawę humoru.
Mógłby wprawdzie na poprawę humoru zadzwonić też do któregoś ze znajomych i spotkać się na szybki numerek – ale jednak naprawdę czuł się jeszcze trochę chory. Gdy miał katar i lekką gorączkę, seks wydawał się mniej atrakcyjny niż leżenie w łóżku z laptopem, piwem i chrupkami. Więc sobie daruje dzwonienie, zamiast tego podłączy laptopa do ładowarki, żeby mu w samym środku najlepszej akcji bateria nie padła.
Realfiki były swoistą zemstą nad wredną codziennością. Ich bohaterami zostawali ludzie z otoczenia Dominika – ci, którzy w danym momencie akurat wyjątkowo mu podpadli, szczególnie zdenerwowali lub od zawsze należeli do nielubianej grupy znajomych. Treść realfików była z reguły prosta, wręcz banalna i powtarzalna – ale nie to się liczyło. Liczyła się możliwość wzięcia odwetu, odpłacenia pięknym za nadobne i bezkarnego wyżycia się na durniach, których musiało się wokół siebie znosić. Potem, gdy potrzebował znów odprężenia albo lekkiej rozrywki, czytał z przyjemnością swoje twory. Nigdy mu się nie nudziły, za to zawsze poprawiały nastrój.
O, na przykład ten cudny realfik o szefie, który opieprzył raz Dominika za niedopatrzenie terminu, w jakim trzeba było wysłać komuś tam dokumenty. Dominik, ogólnie nieznoszący swojej głupiej pracy w głupiej firmie wysyłkowej, przy głupim programie i z głupimi ludźmi, głupiego szefa nie znosił szczególnie. Zwłaszcza wtedy. W domu więc napisał pięknego, trzyczęściowego realfika o swoim szefie, który cierpiał katusze namiętno-miłosne, bo się w Dominiku zakochał i męczył się potrójnie: bo zakochał się w mężczyźnie, bo w pracowniku i – bo tego pracownika opieprzył. Oczywiście niesłusznie, po prostu żeby wyładować własną frustrację i żądzę. Męczył się tak przez trzy części, w trzeciej spadł ze schodów i połamał sobie ręce i nogi, a przechodzący tam potem Dominik bez słowa go obszedł i poszedł dalej.
Ach, cudowna zemsta. W pracy od razu miało się inny humor.
Albo realfik o głupiej sąsiadce, która wiecznie się skarży na jego głośną muzykę i głośne towarzystwo. W tekście sąsiadka żyła tylko zazdrosnym podglądaniem atrakcyjnego, pełnego zabawy, sławy, seksu, pieniędzy i przystojnych facetów życia Dominika – życia, jakiego sama, paskudna stara raszpla, nigdy nie mogła prowadzić – i zawiść tak ją pochłaniała, że w końcu wstrętna wiedźma zatłukła się w kuchni brudną patelnią.
Może to niezbyt intelektualne opowiadanie, ale za to jaką sprawiało frajdę! Przypominał je sobie zawsze, gdy głupie babsko napadało go z pretensjami na korytarzu.
Oczywiście, nikomu o realfikach nie mówił. To była prywatna, intymna wręcz zabawa; poza tym wydawała się trochę niestosowna dla tak dobrego i poważnego pisarza jak on – ot, lekki kaprys, trwonienie talentu, czasu i pomysłów na drobną fanaberię. Nie zamierzał się nikomu tłumaczyć. Nie zamierzał też z tej zabawy rezygnować. Najlepszy wentylator dla nerwów, jaki znał, przebijający palenie, alkohol i nieraz nawet niezobowiązujący seks. Tego po prostu nie można było sobie odmówić.
To teraz, pomyślał z zadowoleniem, popijając piwem garść bekonowych chrupek – teraz napisze sobie realfika o paru kretynach, którzy nie doceniają jego twórczości. O autorach kilku złych recenzji jego niedawno wydanego tomu opowiadań. Wśród bohaterów będzie też ten durny Julian – o tak, znał Julkowy blog i czytywał, od czasu do czasu, żeby się ponabijać z przerośniętego autorskiego ego tego kurduplastego grafomana, bo Julek na swoim blogu oczywiście przeżywał jak głupi każde napisane – kiepskie – zdanie. I czasem zamieszczał recenzje przeczytanych książek. Recenzję jego, Dominika, książki też zamieścił. Po przeczytaniu tego steku bzdur Dominik miał ochotę zamordować Juliana przez sieć, bo numer jego telefonu wykasował z komórki wieki temu.
Teraz więc, gdy ma chwilę czasu, zemści się – i to jak, wyjątkowo artystycznie i bez skrupułów. Ci anonimowi, nieznani kretyni od kiepskich recenzji będą żałosnym tłem, na którym rozegra się cała akcja; Julian natomiast, podjudzacz tych kompletnie nieznających się na literaturze palantów, będzie głównym bohaterem – żałosnym, zawistnym grafomanem, którego skręca z wściekłości, że pisarsko (i wzrostem też) nie dorasta jemu, Dominikowi, do pięt. I który wciąż jest w Dominiku zakochany (nieważne, że rozstali się tak dawno temu i z takim hukiem, i to dosłownym, Dominik nadal nie mógł darować ani Julkowi, ani sobie tego rozwalonego kufla od piwa), a frustracja grafomańsko-seksualna tak pisarską ofermę zżera, że aż prowadzi do impotencji seksualnej, twórczej i osobowościowej. Julek stalkuje Dominika jako autora, jako mężczyznę i jako oryginalnego człowieka, stalkuje tak długo, prymitywnie i pretensjonalnie, że wszyscy wokół już wiedzą, widzą i się z niego śmieją. Potem Julek wydaje badziewną powieść, w której próbuje opisać swoje rozterki uczuciowe, Dominik jednocześnie wydaje genialną powieść, w której aluzyjnie, subtelnie i wyjątkowo dowcipnie przerabia Juliana Szafrańskiego (pod zmienionym, ale bardzo bliskim oryginału imieniem i nazwiskiem) na wióry, na co Julian – ośmieszony jako pisarz, jako facet i jako w ogóle człowiek – ląduje w psychiatryku w kaftanie bezpieczeństwa, na oddziale zamkniętym i pod stałą obserwacją
Dominik roześmiał się głośno w połowie pisanego właśnie zdania. Był naprawdę fenomenalny, skoro potrafił z wielkiej twórczości przeskoczyć w coś tak rozrywkowo-efemerycznego, a potem wykonać skok powrotny, bez żadnej szkody dla siebie, dla stylu, dla talentu.
Zaczął opisywać, jak Julian skręca się przez seksualną frustrację i twórczą zawiść. Od razu chciało się żyć.
Jutro, postanowił Dominik, usiądzie do nowej książki i skończy rozdział, który ostatnio rozgrzebał. Ale dziś, jeszcze dziś, przez te parę chwil – nacieszy się swoją pisarską zemstą. Jest zbyt dobry, by miał sobie odmawiać obniżenia czasami lotów, dla własnej zabawy i przyjemności. Zdecydowanie zbyt dobry.

***

Stasiek ułożył szyny tak, aby trasa miała wiele zakrętów i objęła jak największą powierzchnię pokoju. Tu stacja, tu stacja i tam stacja. Tutaj wiadukt. A w tamtym miejscu krowy, które wlazły na tory, żeby swojsko było.
Piękna, wieloelementowa „Kolejka Twoich Marzeń” była rzeczywiście jak z marzeń – jak z dziecięcych marzeń jego i Sebastiana. Ale wtedy takich nie sprzedawano. Za to teraz, stwierdzał czasem Stasiek z melancholijnym i zazdrosnym westchnieniem w sklepach z zabawkami, za to teraz robią takie rzeczy, że dorosły skręca się w sobie i żałuje, że znów nie jest dzieckiem.
Na szczęście gdy samemu ma się dziecko, udaje się to nadrobić. I gdy ma się rozsądnego brata oraz genderowego szwagra. Stasiek kiedyś, tuż po narodzinach Zuzy, zażartował w rozmowie z Sebastianem: „Jedyny minus, że to córka, jest taki, że nie będę jej mógł podprowadzać zabawek dla chłopców”. Dopiero jakiś czas później uświadomił sobie, że wpadł w typowy schemat „zabawki dla dziewczynek – zabawki dla chłopców”. Uświadomił to sobie w chwili, gdy Zuza odpakowała prezent na czwarte urodziny.
– Ale to jest kolejka – powiedział wtedy ze zdziwieniem. – Przecież to dla chłopców.
Sebastian pokręcił tylko głową i wskazał ręką na Michała.
– Stasiek, co z ciebie za ojciec – odparował ten ostatni z mieszaniną rozbawienia i zdziwienia. – Własną córkę wpychasz w płciowe stereotypy? To kolejka. Zabawka. Dla dzieci, nie dla płci.
– Już w sklepie się kłóciliśmy – dorzucił Sebastian. – Ja chciałem lalkę. Michał się upierał, że lalek Zuza ma już od groma, więc teraz potrzebuje czegoś dla wyrównania i poznania innych zabaw. W końcu mnie zagadał, zamęczył wielką teorią wszystkiego i byłem gotów zgodzić się na cokolwiek, byle tylko dał mi już spokój.
– Tak cię łatwo zagadać? – roześmiała się Ina. – Nie spodziewałabym się.
– Uwierz mi – odparł zapytany – czasem najrozsądniejszym wyjściem jest się poddać, bo Michała nie przegadasz.
Michał tymczasem już pomagał Zuzie wyciągać z pudła kolejne części zabawki. Stasiek usiadł obok, zaczął oglądać wagony – i jakoś, nim się zorientował, układali z Michałem w najlepsze tory, ustawiali pociągi, sprawdzali w instrukcji obsługi jakieś rzeczy, a Zuza w tę i z powrotem przejeżdżała jedną z krów wolną lokomotywą. Gdy wszystko było gotowe i uruchomili kolejkę, Stasiek poczuł się jak dziecko. Jego własne dziecko ciągnęło go co chwila za rękaw i prosiło: „Tata, daj mi, daj mi też”.
– Już, już – odpowiadał Stasiek niezbyt uważnie. – Tylko z wujkiem musimy wszystko sprawdzić, czy działa.
Dopiero gdy usłyszał „To chyba Zuzy prezent, nie twój”, Stasiek się opamiętał. W drzwiach stała jego żona i jego brat – zaśmiewający się w najlepsze. Między nimi Zuza, z obrażoną miną. A on wraz z Michałem właśnie robili czołowe zderzenie dwóch ekspresów pod wiaduktem...
– Mogłeś w sklepie od razu powiedzieć, o co ci naprawdę chodzi – odezwał się Sebastian, patrząc na swojego rozciągniętego na dywanie chłopaka. – Kupię ci taką na urodziny, jeśli chcesz.
– Zuza się skarży, że jej zabraliście prezent – wyjaśniła niemal jednocześnie Ina. – Potem się pobawisz, oddaj pociąg.
No i, niestety, musiał oddać. Na szczęście później Zuza chętnie się z nim bawiła. Jednak cichcem, w ukryciu przed córką i nawet przed żoną, Stasiek zakradał się czasem do dziecięcego pokoju – gdy akurat Zuzka była na podwórku, u dziadków albo gdzieś z Iną – wyciągał „Kolejkę Twoich Marzeń” i w samotności zaspokajał swoje, wreszcie możliwe do zrealizowania, marzenie z dzieciństwa. Cudowne uczucie, jakby znów był małym chłopcem. Mógł wyłączyć myślenie, dorosłość i resztę, i po prostu bawić się jak kiedyś.
– Jesteś moim ulubionym szwagrem – powiedział później Michałowi, gdy podczas jakiegoś spotkania rodzinnego akurat stali pod oknem i nikt ich nie słyszał. – Ta kolejka, którą sprezentowałeś Zuzce, jest genialna, uwielbiam ją.
– W sumie to wybrałem ją, żeby dziecko nie tkwiło w zabawkowych stereotypach płciowych i żeby zdobywało genderową świadomość – mruknął zagadnięty z uśmiechem. – Ale jeśli przy okazji i ty masz z niej radochę... – Obejrzał się szybko za siebie, przysunął się i dorzucił ściszonym głosem: – To kiedy mogę do was wpaść, żebyśmy jeszcze raz zrobili wielkie zderzenie ekspresów pod wiaduktem?

***

Poldek zapalił papierosa najpierw mamie, a potem sobie.
– Mieliśmy rzucić – przypomniał.
– No mieliśmy – przyznała. – To rzucamy od jutra.
– Od miesiąca rzucamy od jutra.
– Bo wszystkie nierealne postanowienia należy wprowadzać w życie od jutra – wyjaśniła wesoło. – A jeszcze lepiej od poniedziałku. Następnego poniedziałku. Polek, sztale ci się gibią.
Poprawił źle ustawione sztalugi. Mama w tym czasie zaczęła pracę nad swoim obrazem. Niebawem wspólnie, choć każde z osobna, przy własnym płótnie, zatonęli w ruchach pędzli, nakładaniu farb i kopceniu papierosów.
Te malarskie posiedzenia, które robili sobie razem w wolne dni, popołudnia, czasem nawet późnymi wieczorami – nieważne, że światło było wtedy kiepskie albo w ogóle do kitu, zawsze mogli poszkicować – te wspólne malarskie posiedzenia były dla Poldka ważne; im był starszy, tym bardziej je cenił.
To mama była malarką, nie on – on był co najwyżej półmalarzem. Ale i dla niego, i dla niej wspólne sesje przy sztalugach stanowiły formę odpoczynku, odprężenia i odcięcia się od wszystkiego wokół, nieważne, czy oboje malowali coś na poważnie, czy tylko jedno z nich, a drugie ćwiczyło czy bazgrało bez celu, czy wreszcie i on, i mama wygłupiali się przy swoich płótnach jak dzieci. Nieważne. Ważne, że od lat sprawiało im to ogromną przyjemność.
Ramię w ramię, sztalugi w sztalugi, papieros w papieros (chociaż, cholera, naprawdę mieli rzucić), stali tak, w specjalnie wydzielonym kącie dużej kuchni, przy wielkim oknie, i malowali. To były jedne z ich najpiękniejszych rodzinnych chwil.
Wieczorem Poldek siedział w swoim pokoju ze szklanką piwa i resztką tabliczki Wedla z orzechami. Przy dźwiękach jednej z ulubionych płyt Bee Geesów i świetle ograniczonym tylko do lampki na biurku szkicował sobie na kartce jakieś abstrakcyjne, bezsensowne kształty. To była rozgrzewka – bo po głowie chodziły mu już pewne słowa, i czekał tylko, aż się ułożą w coś bardziej konkretnego.
Wreszcie odwrócił kartkę i na czystej stronie zaczął notować.

ta krzywa kreska
którą rozmyślnie dziś stawiasz na płótnie
znów przypomina mi niesforne linie
bazgrane przez nas, kiedy byłem mały

te plamy farby
którymi zdobisz podłogę w pracowni
jak bańki z mydła, które tu dmuchałaś
aby mi humor wrócił po zastrzykach

te smugi węgla
– nasze kolana po wspólnym grzebaniu
w piasku na dworze lub na działce dziadków
gdy robiliśmy śmieszne formy z błota

ten twój ruch ręką
którym odgarniasz mi włosy sprzed czoła
kiedy zbyt mocno się schylam nad płótnem
jakbym miał znowu pięć lat albo siedem

ten twój papieros
który podajesz, bym ci go zapalił
to mnie znów wraca do dorosłej chwili
lecz to dorosłość dwójki rozrabiaków

ten dzień przy płótnach
nie chciałbym nigdy „wyrosnąć” ze wspólnej
z tobą przestrzeni, sztaluga w sztalugę
i banalnego „maluję dziś z mamą”

Uśmiechnął się lekko i dopił piwo. No to sobie pografomanił. I dał upust temu gwałtownemu rozczuleniu, które dopadło go w pewnym momencie podczas dzisiejszej „sesji malarskiej” – rozczuleniu wywołanemu przez proste pytanie mamy: „Polek, a pamiętasz, jak po każdym twoim szczepieniu dmuchaliśmy tu przy oknie bańki mydlane?”. Pamiętał. Wszystko pamiętał, każdy drobiazg.
Dobrze było tak we dwoje postać przy sztalugach, bez żadnego odgórnego celu ani przymusu. Dobrze też było sobie pografomanić – w samotności, jedynie dla siebie i bez konieczności zdawania z tego przed kimkolwiek rachunku.
Poldek lubił swoje codzienne drobiazgi.

***

Hanka wyprowadziła rower przed dom, zamknęła bramę i zatrzasnęła kłódkę na łańcuchu – wprawdzie rodzice byli u siebie, na górze, ale jej część, na parterze, została otwarta, a poza tym zawsze lepiej trochę za dużo ostrożności niż za mało – schowała klucz do kieszeni kurtki i z zadowoleniem rozejrzała się wokół. Ładna, letnia pogoda. Słońce, trochę lekkiego wiatru. I długa, wspaniała ścieżka rowerowa, od jej ulicy aż po jezioro Dąbskie niemal na końcu osiedla.
Jazda na rowerze stanowiła swoisty odpowiednik medytacji, której kiedyś próbowała – bez skutku. Hanka nie umiała myśleć w bezruchu, w kompletnym wyciszeniu i uspokojeniu fizycznym. Jej myślenie było ściśle powiązane z ruchem, jej obmyślanie obrazu, rysunku, jakiegokolwiek projektu graficzno-wizualnego – z poruszaniem się własnego ciała, w przód czy w tył, w górę czy dół, prosto czy na skos. Przedzieranie się przez powietrze, przez wodę, przez jakąś materię, byleby tylko iść, biec, jechać, płynąć, cokolwiek, cokolwiek – byleby się ruszać. Wtedy można było myśleć, można było szukać, można było znajdować – można było tworzyć. Ruch był podstawowym działaniem dla umysłu.
Kiedyś, jeszcze na studiach, Hanka przeżywała okres fascynacji Nietzschem; w jednym z przeczytanych tekstów – najprawdopodobniej w „Ecce homo” albo w „Zaratustrze”, sama już dobrze nie pamiętała – znalazła zdanie, które mogłoby być jej wyznaniem wiary. Gdyby kiedykolwiek planowała mieć typowy grób z typowym nagrobkiem, kazałaby sobie wyryć właśnie to stwierdzenie, które w pełnym, książkowym brzmieniu już dawno jej uciekło, ale powracało co i rusz sensem: umysł nie zdoła niczego pomyśleć ani wymyślić, jeśli nie myśli tego w ruchu. Otóż to. Potrzebowała ruchu, aby myśleć, aby malować – aby w pełni funkcjonować.
Jednak nie każda forma ruchu służyła pobudzeniu, rozważaniu i tworzeniu. Pewne aktywności miały zupełnie inny cel – uspokoić, odprężyć, zawiesić myślenie, analizowanie, projektowanie. Taki kompletny reset intelektualno-psychiczny – przy pełnym uaktywnieniu ciała.
Może potrzebowała takiego aktywnego odpoczynku, bo w czasie pracy – malowania, rysowania i całej reszty – musiała się skupić, stać, siedzieć czy klęczeć dość statycznie, mniej więcej w jednym miejscu? Chociaż, jak powiedziała niedawno Olce, miała zwyczaj w czasie najbardziej zaangażowanej i wymagającej roboty ciskać się po pracowni jak wściekła wiewiórka po drzewach. Olce z jakiegoś powodu bardzo się to porównanie spodobało.
– Ty w ogóle jesteś jak taka szalona wiewiórka – powiedziała wtedy, nad Dąbskim, podczas wspólnego spaceru. – Nawet z tymi różnokolorowymi pasmami. Nie dodałabyś do tej tęczy paru zielonych?
– Specjalnie dla ciebie? – spytała podstępnie. Dłoń, bawiąca się wcześniej jej włosami, przesunęła się wtedy na szyję.
– Yhym – mruknęła Olga, pochylając się lekko; wysokie dziewczynisko, jeszcze na tych horrendalnych obcasach. – Specjalnie dla mnie.
A potem się całowały w tak banalno-romansidłowych klimatach: jezioro, piasek, zachodzące słońce i szumiące drzewa. Kiczowata sceneria. Tandetny lelouch. Cudowne popołudnie.
Hanka uśmiechnęła się do siebie. Wiatr uderzał w twarz; nie bez powodu zawsze jeździła w okularach przeciwsłonecznych, żeby oczy nie łzawiły albo nie oberwały jakimiś pyłkami. W udach zaczynała już czuć przyjemny, napinający mięśnie ból wywołany zawziętym pedałowaniem. Starała się oddychać przez nos, ale chwilami łapczywie chwytała powietrze ustami. Pędziła przed siebie – zwykle na początku to był pęd, dopiero potem, po pierwszej fali zmęczenia, zwalniała do tempa przypominającego spokojny bieg albo spacer.
Jazda na rowerze należała do tych czynności, które służyły odprężeniu, odpoczynkowi, odcięciu się od wszelkich poważnych myśli i wymagających zagadnień. Z każdym kolejnym obrotem kół Hanka zostawiała za sobą wszystkie ważne, odpowiedzialne, problematyczne i wymagające artystycznej, feministycznej, genderowej, elgiebetowej, queerowej, postmodernistycznej świadomości sprawy. W jakimś momencie ogarniało ją to cudowne uczucie, na które czekała od samego początku, jeszcze zanim się dobrze usadowiła na siodełku – uczucie wyrywania się z własnego ciała, przebijania przez nie, wyprzedzania samej siebie, jakby leciała parę metrów przed rowerem. Uwalniające, orzeźwiające, upajające wrażenie, które pozwalało później spojrzeć na wszystko z dystansem, z humorem, z nieco innej perspektywy. Hanka uwielbiała jazdę na rowerze, leczyła nią złe humory, doły i depresyjne napady, ataki wątpliwości twórczych i prywatnych, szarpaniny emocjonalne, zmęczenie pracą, codzienne irytacje i najzwyklejsze „niechcemisie”. „Niechcemisia” były szczególnie podstępne, osłabiały wszelką wolę działania, więc zgubienie ich w czasie jazdy okazywało się nieraz bardzo pomocne.
Poza tym, bez względu na wszystko inne – jazda na rowerze była po prostu szalenie przyjemna. Hanka opowiadała się całym sercem za codziennymi przyjemnościami. Za codzienną jazdą na rowerze – szczególnie.

***

To był podręcznik z tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku, choć nowe wydanie, z dwa tysiące dziewiątego, poprawione, rzeczywiście w doskonałym stanie, informacja na Allegro nie kłamała. Olga jeszcze raz przewertowała całą książkę, powąchała – wąchanie książek było odruchem, którego nie umiała opanować – znów przerzuciła parę kartek i wreszcie była gotowa, by zabrać się do pracy. Tylko najpierw musi wpisać i podpisać nabytek.
„Podręcznik sanskrytu. Gramatyka – wypisy – objaśnienia – słownik – Andrzej Gawroński”, zapisała w pliku „Książki zdobyte w 2011”. Następnie piórem – bo do tego używała wyłącznie pióra – podpisała się na stronie tytułowej swojej zdobyczy, w dolnym prawym rogu, a w lewym górnym dodała: „5 II 2011, Allegro”. Od pewnego czasu odpowiadał jej taki bardziej szczegółowy sposób oznaczania własnych zbiorów.
To teraz można wziąć się do roboty – czyli do wstępnego zapoznania się z alfabetem, zapisem i wymową.
Sanskryt był jej... szczerze mówiąc, kompletnie na nic. Nie było sensu zaprzeczać: do niczego jej się ten język nie przyda. Nie będzie z nim pracować, nie będzie go uczyć, nie będzie go nigdzie na swojej drodze spotykać.
A jednak podręcznik Gawrońskiego już wiele razy mrugał zachęcająco z jednej z półek w Książnicy Pomorskiej. Kusił samym tytułem „Podręcznik sanskrytu”. Kokietował piaskowo-pomarańczową okładką i czarnymi, kompletnie enigmatycznymi literami nad polskim tytułem. Nie dawał spokoju, co jakiś czas powracał wraz z myślą „Fajnie byłoby się nauczyć sanskrytu”.
Odsuwała od siebie tę ochotę, ripostując, też w myślach: „Na co mi to, to mi się nie przyda, to mi niepotrzebne”. Przez jakiś czas rozsądek brał górę. A potem bezzasadne pożądanie zwyciężyło.
Właściwie to była wina studentek. Dwie dziewczyny z dziennikarstwa przyszły pewnego dnia i zapytały, czy mogą się w letnim semestrze dołączyć do grupy, która na filologii polskiej ma semestr greki klasycznej.
– Ja nie mam nic przeciwko – odpowiedziała Olga. – Ale jeśli chcą mieć to panie w indeksach, to trzeba by napisać jakieś pismo do dziekana z prośbą o zgodę, żeby było oficjalnie zatwierdzone. – Zastanowiła się chwilę, po czym nie wytrzymała i zadała pytanie, które nurtowało ją od samego początku: – A w sumie to po co paniom na dziennikarstwie ta greka?
– Po nic – odpowiedziała ta pierwsza, z jasnymi włosami, wzruszając ramionami i uśmiechając się rozbrajająco.
– Tak sobie – dorzuciła niemal jednocześnie ta druga, z rudawymi kitkami niczym Fizia Pończoszanka. – Ja bym się po prostu chciała nauczyć starożytnej greki, choćby alfabetu i paru zdań, tak dla siebie.
– Bo widzi pani doktor – dodała blondynka – my się wszystkiego uczymy po coś. I to jest fajne, tylko chciałybyśmy się też raz nauczyć czegoś po nic. Tak żeby po prostu poznać coś nowego i mieć frajdę.
– Już panie uwielbiam – oświadczyła Olga stanowczo. – Niech panie przychodzą, będzie niesamowita frajda.
Gdy opowiedziała później tę historię Olkowi, popatrzył na nią z wyrzutem.
– I ja ci oddałem tę grupę... – wymruczał. – Może jednak wrócimy do starego rozkładu zajęć i się z powrotem zamienimy?
– Spadaj – poradziła życzliwie. – Tobie dobrze zrobi ponowny żywszy kontakt z łaciną, a mnie z greką. Grekę masz na śródziemnomorskich, całe trzy semestry, więc jednego z polonistami nie powinieneś skąpić.
Przez kolejne parę dni wspomnienie „tak sobie, po nic, dla siebie, dla frajdy” nie dawało spokoju.
Skoro one mogą, to ja tym bardziej – stwierdziła wreszcie niemal ze złością. – Mam w dupie, że mi to po nic, chcę się nauczyć sanskrytu i koniec.
Namierzyła więc książkę Gawrońskiego na Allegro – skoro ma się uczyć, to chce mieć własny podręcznik, a nie pożyczony z biblioteki – i z niecierpliwością czekała, aż nadejdzie. Na uczelni i spotkaniach z przyjaciółmi gryzła się w język, gdy czasem dopadała ją chęć powiedzenia: „A wiesz, zaczynam się uczyć sanskrytu”. Miała dziwne wrażenie, że jakikolwiek sygnał niezrozumienia, banalnego „a po co?”, popsuje przyjemność. Nie, nie chciała nic mówić – ten sanskryt był jej ukrytym, bezsensownym i całkowicie osobistym marzeniem, niech zostanie tylko dla niej i tylko z nią. Bez konieczności tłumaczenia się albo wysłuchiwania nawet niewinnych i przyjaznych, lecz jednak zdradzających niezrozumienie słów.
To jest tylko moje – pomyślała z zachwytem teraz, gdy czytała pierwsze strony podręcznika. – Moje, moje i tylko moje, zupełnie po nic i nikomu nie muszę się z tego tłumaczyć. Moje, bogowie, jakie to jest piękne, dziwaczne i nie do ogarnięcia, będę to sobie ogarniać po kawałku, na spokojnie, bez żadnego napięcia i wtedy, gdy będę miała ochotę się trochę bardziej intelektualnie odprężyć.
Znów przewertowała książkę. Nie mogła się doczekać, gdy dojdzie do strony trzydziestej, sto piętnastej, dwieście szesnastej... Ale spokojnie, spokojnie, po kolei – każda strona będzie cudowną zabawą.

***

Ten tekst chodził za Marysią od kilkunastu dni – lecz ciągle coś było ważniejsze, pilniejsze i w ogóle „bardziej”. Straszne, że zapłacenie rachunków, wizyta u ginekolożki czy wypełnianie zeznania podatkowego ma być ważniejsze niż pisanie, niż napisanie nowego opowiadania – ale życie bywało okrutne i miewało koszmarnie głupie priorytety, nauczyła się już z tym godzić. Jednak w dogodnych chwilach brała odwet – i wtedy nie żałowała sobie przewrócenia „życiowych priorytetów” do góry nogami.
Tak jak teraz. Majówka, nareszcie majówka, długi majowy weekend – pięć dni kompletnej laby! No, może nie kompletnej i nie wszystkie pięć dni, wiedziała, że nie zawiesi na kołku różnych obowiązków, szczerzących zęby deadline’ów i całej reszty. Ale jeden, jedyny, maleńki dzień wypięcia się na dorosły świat zdecydowanie się jej należał.
– Jutro piszę – powiedziała Marcie ostatniego dnia kwietnia, wieczorem, gdy wylegiwały się w łóżku z książkami, jabłkami i Kitką na kolanach. – Cały dzień. Jestem nieosiągalna. W ogóle jakby mnie nie było.
– Dobra – przystała chętnie Marta. – A ja jutro non stop czytam, też jestem poza zasięgiem. Jeśli zrobisz śniadanie, ja zrobię kolację, a na obiad możemy zamówić pizzę.
– Oki – zgodziła się. – To teraz jeszcze tylko uprośmy Kitkę, żeby w ten jeden na sto lat wolny dzień, gdy się odcinamy od całego świata, ona akurat nie zeżarła czegoś, co weterynarz będzie musiał w tempie ekspresowym z niej wyciągać...
Na szczęście jak dotąd Kita nie zjadła niczego poza swoją śniadaniową porcją, paroma kocimi ciastkami i ćwiercią nowej zabawkowej myszy, ale zabawkowych myszy pochłaniała mniej więcej trzy na miesiąc, więc wszystko było w normie. Marta rozwaliła się w mniejszym pokoju, czyli w sypialni, ze stertą książek, w tym chyba z całą Astrid Lindgren – „robię powtórkę z książek z dzieciństwa, w których są udane bohaterki” – i żłopała jedną z tych swoich obrzydliwych herbat owocowych. A Marysia – no, Marysia była w samym środku zmagań twórczych! Nareszcie.
O tak, nareszcie. Nareszcie mogła z siebie wyrzucić ten tekst, tę historię, która chodziła za nią od tylu dni, niekiedy wręcz rozsadzała głowę, chwilami niemal przyduszała inne myśli. Nareszcie znajdzie się to wszystko w pliku Worda, nawet jeśli nie całość, to chociaż część, będzie lżej i spokojniej. I będzie radośniej.
Każdy napisany tekst ogromnie Marysię cieszył – zupełnie jakby kolejny i kolejny raz potwierdzała, sama przed sobą, że potrafi historię stworzyć, ułożyć i przeprowadzić od pierwszego do ostatniego zdania. Poza tym – po prawie trzech miesiącach zawieszki – znów coś wrzuci na blog. I będą komentarze! No, przynajmniej jeden, od Marty. I pewnie jeszcze od Elizy, ostatnio zaczęły stosować strategię „komciowego wspomagania”: „ja czytam i komentuję ciebie, ty czytasz i komentujesz mnie”. Na szczęście Eliza naprawdę dobrze pisała, więc czytało się ją i komentowało z przyjemnością. Marysia nie przepadała za komentarzową wymianą na siłę, choć chwilami była gotowa uciec się i do tego, by mieć jakikolwiek dowód, że jej blog czytają więcej niż dwie-trzy osoby.
Kiedyś, gdy pochwaliła się jakiejś bliższej koleżance, że ma blog i publikuje na nim swoje opowiadania, usłyszała kłopotliwe pytanie: „Po co?”. No tak, po co. No po nic, w sumie „po nic” – a jednocześnie „po wszystko”. Uwielbiała pisać, uwielbiała siedzieć w tekście, przyglądać się z różnych stron swoim postaciom, wymyślać własne światy, wydarzenia, charaktery; uwielbiała zmagać się ze słowami i przymuszać je, aby w pełni oddały to, co miała w głowie; uwielbiała samo to cudowne uczucie, że pisze, że jest w trybie ciągłego pisania lub myślenia o pisaniu, że po prostu tworzy coś zupełnie własnego.
Blog był idealnym miejscem na pokazywanie tego, co napisała. Blog był jej, całkowicie i absolutnie jej, nikt z zewnątrz nie mógł tu niczego narzucać, blokować, zmieniać. Blog był też – co wytknęła tamta znajoma – „niepoważny”, w tym sensie, w jakim „poważne” są wydawnictwa, książki wydane drukiem i tomy reklamowane w Empiku. Niepoważne, bo niezatwierdzone odgórnie, przez mniej lub bardziej umowne autorytety, bo niepłatne, bo niewłączone w drukarsko-publikacyjny obieg. No i co z tego? Marysia widziała setki wydanych książek, które bliższe były stereotypowym badziewnym blogaskom niż temu, co rozumiała przez „dobrą literaturę” – i odwrotnie, widziała całkiem sporo blogów, które nie ustępowały wielu dobrym tekstom różnych wydawnictw. Na ten argument szybko więc machnęła ręką.
A że „marnuje się, marnuje swój talent, rozdrabniając się po blogach, zamiast coś normalnie i dorośle wydać?”. Ależ ona chciała się „rozdrabniać” na blogu, właśnie dlatego, że to było tak bardzo, tylko i wyłącznie jej miejsce, wolne od cudzych oczekiwań, wymagań, wytycznych. Wspaniała sprawa, wiedzieć, że gdzieś w sieci ma się tak absolutnie swój zakątek, w którym jest się sterem, żeglarzem i okrętem. Coś cudownego. Poza tym blogowanie było czymś na pograniczu „poważnego” pisania i nieustającej zabawy – jedną nogą stało się tu, drugą tam, w ciągłej chwiejnej równowadze, która ani nie pozwalała spaść w wielkie, dorosłe nadęcie, ani popaść w dziecinadę i brak autokontroli.
Marysia usłyszała kiedyś od Olgi określenie „otium”; jak wyjaśniła nawiedzona wielbicielka łaciny i wszystkiego, co antyczne, „otium” to był taki intelektualny wypoczynek, podczas którego człowiek – Rzymianin, oczywiście – robił coś dla odprężenia i zabawy, ale jednocześnie to, co robił, wymagało użycia intelektu, nie było byle gapieniem się w niebo. Filozoficzna dyskusja z paroma przyjaciółmi na mniej i bardziej poważne lub niepoważne tematy, na przykład.
Marysi ogromnie się owo otium spodobało. To właśnie robiła – takie blogowe otium. Gdy znów usłyszy pytanie „po co ci to?”, odparuje, cytując Olgę, ile się da, żeby oszołomić przeciwnika: „Uprawiam otium na wzór starożytnych Rzymian!”. Po takiej ripoście co najmniej połowa pytających z pewnością zmyje się bez słowa.
Obecne otium było jednoczęściowym opowiadaniem fantasy, w klimatach zbliżonych do średniowiecznych francuskich chansons de geste, oczywiście z wątkami f/f, w matriarchalnej rzeczywistości, w krainie, którą Marysia tworzyła sobie od prawie dwóch lat krok po kroku – krainie, którą z matki na córkę rządzą kobiety, w której relacje damsko-damskie są na porządku dziennym, jako wyższa forma relacji emocjonalno-duchowo-fizycznych, a najwyższy panteon bóstw to gromada starych bogiń, które lubią się tłuc między sobą. Tak w prostackim skrócie, jak opowiadała kiedyś Marcie.
Dobrze się o tej krainie pisało; zestaw wielu mniej lub bardziej powiązanych ze sobą historii pozwalał na skakanie po epokach, bohaterkach i wydarzeniach, zależnie od tego, na co się miało akurat ochotę. Teraz Marysia miała ochotę na trochę walk na miecze i magię, trochę zawirowań politycznych i niestosowny romans głównej bohaterki, dowódczyni królewskich wojsk, z pochodzącą z barbarzyńskiego kraju kapłanką równie barbarzyńskich bogów.
Wyjątkowo dobrze się pisało. Czasem wolne dni okazywały się złudną nadzieją twórczą, bo jakoś nic nie chciało wtedy iść; bywało jednak, jak teraz właśnie, że palce nie nadążały za klawiaturą, a słowa w pliku za myślami w głowie. Coś po prostu zaskakiwało, ruszało od jednego zdania i pędziło naprzód niczym lawina. Marysia uwielbiała takie chwile.
Uwielbiała też w takich chwilach Martę za zrozumienie i umiejętność zajęcia się sobą bez pretensji do drugiej strony „nie poświęcasz mi czasu”. Oraz, oczywiście, za gotowość przeczytania tego, co zostanie napisane. I poprawienia literówek.
Najbardziej jednak tego dnia Marysia kochała samo pisanie nowego opowiadania na blog – pisanie tak jej niepotrzebne, bezsensowne i dziecinne. Miała nadzieję, że nigdy nie wyrośnie z możliwości cieszenia się tą czynnością.

***

Sesja zawsze obniżała tolerancję Andrzeja dla ludzkiej głupoty. Fakt, ogólnie miał tę tolerancję bardzo niską, jednak w okresie kolokwiów, zaliczeń, egzaminów i poprawek wyjątkowo ciężko znosił studencką bezmyślność, niewiedzę i intelektualną miałkość. Niestety, sesja obnażała wszystkie braki, które studentom udawało się jakoś ukryć w ciągu roku akademickiego.
Nie miał litości. Nigdy nie miał litości dla głupoty, na uczelni szczególnie – nie mógł przecież przepuścić kogoś, kto nie umie myśleć. Literatura, zwłaszcza teoria literatury, wymagała bardzo intensywnego, subtelnego i wielostronnego myślenia; kto tego nie potrafił, nie powinien w ogóle podejmować studiów filologicznych.
Poza tym głupi ludzie zwyczajnie go denerwowali i obrażali, po prostu samą swoją obecnością i wchodzeniem w drogę. Zdecydowanie głupota powinna być karana. Bezlitośnie.
Oczywiście, ta głupota dopadała człowieka nie tylko na uczelni; dopadała wszędzie, na każdym kroku i w każdej przestrzeni. Czasami machał już ręką i ignorował to, szkoda było energii. Z reguły jednak nie odpuszczał – na uczelni z pewnością nie.
Teraz, po ostatnim dniu sesji, czuł się zmęczony, zirytowany i zniesmaczony. Nasłuchał się i naczytał bzdur, bezsensownych wymysłów i popisów niedouczenia. Powtórka z rozrywki czeka go w czasie sesji poprawkowej. Co za bandy kretynów przychodzą na tę filologię?
Zresztą bandy kretynów oblegały nie tylko Wydział Filologiczny. Wypociny skończonych grafomanów wydawały, zdawałoby się, porządne wydawnictwa. Pozytywne recenzje tych książek pisali ludzie, którzy nie umieli czytać ze zrozumieniem. A w sieci, na której cześć peany piała na przykład Ola, grafomaństwo mnożyło się z już prędkością turbokrólików. Potem takie internetowe antytalencia wchodziły w obieg drukowany. Koszmar.
W dniach, w których tracił wszelką wiarę w przyszłość literatury, Andrzej zazwyczaj sięgał po prawdziwą, dawną literaturę, najczęściej po któregoś z ulubionych pisarzy iberoamerykańskich albo po „Moby Dicka” Melville’a. Potrzebował psychicznego i intelektualnego wytchnienia.
Jednak niekiedy w takie dni dopadała go chęć ostrego sprzeciwu i zablokowania głupoty, choćby tej sieciowej głupoty, zablokowania przynajmniej trochę. Było to, oczywiście, zupełnie bez sensu i oznaczało tylko marnowanie czasu i energii, nie mówiąc już o tym, że nie dawało też żadnych wymiernych efektów. Mimo tych logicznych argumentów – czasem ponosiła go swoista „internetowa donkiszoteria”, jak to zgryźliwie określał; nawet on nie zawsze mógł uniknąć pokusy walki z wiatrakami.
W takich momentach robił coś, do czego nikomu by się nie przyznał, do czego nawet niechętnie przyznawał się sam przed sobą: przeglądał strony czy blogi z opowiadaniami, wybierał te, których autorzy zdradzali jakieś nieuzasadnione przekonanie, jakoby ich teksty miały jakąkolwiek wartość, czytał wybrane wypociny uważnie – po czym drobiazgowo, nie oszczędzając najmniejszego szczegółu i błędu, komentował tekst. Obnażał wszystkie słabe strony takich grafomańskich poczynań, wskazywał autorce czy autorowi, gdzie jej/jego miejsce, nie pozostawiał suchej nitki na tym, co nie zasługiwało na ani jedno dobre słowo – i przez kilka chwil czuł satysfakcję. Kolejny grafoman otrzymał sygnał: jesteś tylko grafomanem, dla dobra literatury trzymaj się od pisania z daleka.
Nie wracał na skomentowane już raz strony. Nie interesowała go reakcja skrytykowanych autorów ani, tym bardziej, ich czytelników. On dał sygnał, podważył dobre samopoczucie internetowych beztalenci; reszta była mu obojętna.
Oczywiście, czułby się cokolwiek niekomfortowo, gdyby ktoś z jego znajomych dowiedział się o tej drobnej słabości, której czasami nie mógł powstrzymać. To byłoby wręcz kłopotliwe, w końcu takie działania klasyfikowały się zdecydowanie poniżej jego godności naukowej. Ale jedną z zalet – choć zarazem i wad – sieci była anonimowość. W takich akurat momentach ją cenił.
Siedział zatem teraz z kieliszkiem wina w ręce, z zapalonym papierosem w ustach i z włączonym laptopem na biurku. Przeglądał leniwie różne strony; w zasadzie był coraz bardziej przekonany, że dzisiaj sobie tę całą akcję daruje, naprawdę już czuł się zmęczony i zniechęcony ludzką głupotą... ale w chwili, gdy już, już chciał wyłączyć przeglądarkę, nagle to dostrzegł. Blog takiego typu, jakiego szukał.
Krytykowanie tekstów wyraźnie lub wręcz wybitnie złych było poniżej jego godności. Krytykowania tekstów dobrych oczywiście by się nie podjął – tyle że jeszcze nigdy w życiu nie znalazł w sieci żadnego dobrego tekstu. Natomiast uwagę przyciągały blogi takie jak ten, który właśnie namierzył – teksty silące się na jakiś poziom, do którego w rzeczywistości wcale nie dorastały, oraz autorzy mający pretensje do poziomu, jakiego w życiu nie osiągną.
Ta blogerka tutaj nie była wyjątkiem. Opis pretensjonalny i pełen takiego „chciałabym, ale nie mogę”. Absolwentka polonistyki, doprawdy? Autorka jakichś artykułów „naukowych”, proszę, proszę. Po doktoracie, dobre sobie. Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać: jeżeli to wszystko kłamstwa, to próba dopisania się do środowiska akademickiego jest po prostu żałosna. Jeśli to wszystko prawda, to obecność kogoś takiego w środowisku akademickim jest chyba jeszcze bardziej żałosna. Tak czy inaczej, przykro w ogóle na to patrzeć.
A same teksty... No cóż, stylistycznie – poziom poprawnego wypracowania gimnazjalnego. Miejscami. Miejscami zaś nawet to jest zbyt dużym komplementem. Bohaterowie w większości papierowi, wydumani i mało wiarygodni, tam natomiast, gdzie był jakiś potencjał na ciekawą postać – wszystko zmarnowane, przerysowane lub niedorysowane, pogubione w kiepskich pseudograch słownych i nadętym, górnolotnym paplaniu o rzeczach, o których autorka najwyraźniej sama nie ma zielonego pojęcia. Próby „eksperymentów z formą” – doprawdy, co za określenie, eksperymenty z formą, to ani obok eksperymentów, ani obok formy nie leżało. Żadnego panowania nad tymi formami też nie ma. Jest chaos, brak kontrolowania choćby jasnego prowadzenia wątków, masa jakichś pozlepianych scenek o niczym i pasujących jak kwiatek do kożucha cytatów. Nawet teksty, które w założeniu miały być śmieszne, wcale nie bawią – co najwyżej wywołują pełen zażenowania grymas na twarzy.
Wszystko to, szczegółowo rozpisane, opatrzone przykładami z tekstów i dogłębną analizą, zamieścił w swoich komentarzach – bo z racji ograniczenia liczby znaków musiał przygotowaną recenzję podzielić na kilka części i wrzucać po kawałku. No cóż, gdy już się brał za badanie tekstu, nie stosował półśrodków.
Naturalnie, zwrócił też uwagę na pozytywne strony. Autorka nie robiła błędów ortograficznych. I raczej pamiętała o przecinkach. Oraz nie używała emotikonów. Niestety, to były wszystkie zalety, jakie się dało w tym wypełnionym tasiemcowozdaniowym i wieloorzeczeniowym słowotokiem tworku odnaleźć.
Po wysłaniu ostatniego komentarza pokręcił głową, dopił wino, przeciągnął się i wyłączył laptopa. Nie ma co dłużej marnować czasu i sił, musi się w końcu położyć i odespać. A blogerka? No cóż, będzie miała interesujący, stymulujący intelektualnie – i może wreszcie zniechęcający do dalszego grafomanienia w sieci – wtorkowy poranek. Ciekawe, jaką zrobi minę. Chociaż to w gruncie rzeczy bez znaczenia, zwłaszcza gdy i tak wiadomo, że mało inteligentną.
Andrzej poczuł się odprężony i nawet zadowolony. No dobrze, to teraz – gdy już rozprawił się z kolejnym literackim badziewiem – może sięgnąć po prawdziwą literaturę. Naleje sobie jeszcze kieliszek wina, zapali kolejnego papierosa i poczyta z godzinę Bolaño albo Borgesa, nim się położy i zaśnie. Ta grafomańska blogerka, której teksty zrecenzował, pewnie nigdy nie miała w ręku ani nawet nie słyszała o takich pisarzach jak Bolaño czy Borges. Zresztą, już po samym opisie widać było, że filolog i polonistka – podobnie jak pisarka – z niej żadna. Przykre. Ale cóż robić – pozostawało tylko mieć nadzieję, że przemyśli sobie porządnie otrzymane uwagi i skorzysta z życzliwej rady: „Nie pisz więcej, bo zwyczajnie nie potrafisz; z każdym kolejnym tekstem robisz tylko krzywdę sobie oraz – wręcz przede wszystkim – czytelnikom. Byłoby mi nawet szkoda odbiorców tak kiepskiej twórczości, gdyby nie fakt, że ci odbiorcy sami się tu pchają. Najwyraźniej niczego więcej nie oczekują – i na nic więcej nie zasługują”.
Uśmiechnął się. Zabawne, jak takie w zasadzie błahe i pozbawione sensu oraz szans na zmianę sytuacji działanie potrafiło poprawić nastrój. No cóż, najwyraźniej miał w sobie jednak coś z idealisty.

fot. Pexels

CONVERSATION

29 comments:

  1. Ome, Ome, Ome – jak obiecałam, tak też czynie. Właśnie przebrnęłam przez „PS” i muszę przyznać, że mnie nie zawiodłaś. Ten styl, te postaci (była mi potrzebna taka wycieczka po osobowościach), cała otoczka i obecność małych, dość błahych, ale za to pysznie smakujących, okruszków sprawiły, że Musivum jak cieszyło, cieszy nadal. Bardzo cieszę się, że wróciłaś – tutaj musiałam aż uszczypnąć się kilkakrotnie, by uświadomić sobie, że to nie sen i naprawdę mam okazję czytać twój post, ale hola, hola – po kolei! (Musiałam z tego wszystkiego odpalić Worda, by nie tworzyć ze środka początku, miotać się i przypominać sobie w różnych momentach o akapicie, który pominęłam). Sprawa pierwsza – pozjadałaś kilka liter, głównie spójników, trochę końcówek, ale znając ciebie, pewnie przeczytasz jeszcze raz ten tekst i wychwycisz wszystkie niedoskonałości, które ci umknęły wcześniej, czemu się zresztą nie dziwię. Czytając po pięćset razy to samo już nie widzisz co jest dobrze, a co jest źle. Wiesz, że uwielbiam twój styl pisania, więc oczywistym jest, że się do niego nie przyczepię nawet w najmniejszym stopniu. Tylko te literki nieszczęsne! Chyba za bardzo na ciebie wpłynęły te przewijające się w tekście przekąski, hm? Co do postaci – zdecydowanie opłaciło się oglądanie tych wszystkich instruktażowych filmików na YT, bo Seweryn wyszedł ci wprost uroczy i na tyle smaczny, że można go chrupać bez końca. To chyba przez tę jego nieśmiałość i miłość do ptactwa, wiesz? Tak sądzę, tak mi się wydaję, ale mogę się mylić, jeszcze za słabo go znam. Kolejna rzecz, która mnie uradowała niezmiernie, to pojawienie się Olka oraz to, że odważył się w końcu wychylić bardziej ku Wiktorowi (swoją drogą z tego to dopiero nieczuły jeżozwierz, mógłby nie traktować Aleksandra jako potencjalnego gościa od robienia śniadań. Zresztą, nie ma co się tutaj pieklić, Wiktor to taki typ o rybiej osobowości i nic na to nie poradzimy). I nie wiem w ogóle jak już wyobrażać sobie Kamienieckiego na deskorolce, to musi być widok iście niespotykany i... mimo wszystko przyjemny dla oka. Wiesz, że ja go zawsze widziałam jako blondyna? Takiego o skandynawskiej urodzie, a to przecież takie totalne przeciwieństwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogromnie się cieszę, że nie zawiodłam i że Musivum dalej cieszy :) (Chwilami też nie mogę uwierzyć, że wróciłam i że w ciągu niewiele ponad miesiąca udało mi się wypuścić dwa teksty, a kolejne zacząć).
      Taaak, literówki to moja zmora, ciągle z nimi walczę. Rzeczywiście, już zauważyłam kilka wpadek, poprawię je w najbliższych dniach, gdy nie będę miała tekstu tak świeżo w pamięci. W ogóle planuję przez wakacje sczytać wszystkie dotychczasowe teksty i poprawić literówki.
      Jak to dobrze, że Seweryn tak właśnie wyszedł. Przeglądanie stron o składaniu statków i samych statkach było ciekawe, aż pozazdrościłam Sewerynowi takiego hobby.
      Zgadzam się, Wiktor to paskudna jeżostryga, miałam ochotę go kopnąć za to, jak podsumowywał oczekiwane odwiedziny Olka. Wiktor z kolei miał ochotę mnie kopnąć, za to, że mu grzebię bez pozwolenia w komórce. Jesteśmy kwita.
      Naprawdę, Olek w wersji blond? Nawet mogę to sobie wyobrazić, nawet uroczo to wygląda, ale nie, Olek jest cały ciemnobrązowy, nie da się go przekolorować. Na deskorolce wygląda jak... łobuziak. Taki słodki łobuziak.

      Usuń
    2. Więc masz ambitny plan, Ome! Ale w sumie - nie będzie tak źle. W końcu to twoje teksty, znasz je jak własne kieszenie.
      Ach, ten Seweryn. Nie mogłam go wyprzeć z pamięci dzisiejszego ranka, to taka świetnie zapowiadająca się postać. Jest ciekawa jak to będzie dalej z nim w twoich tekstach (bo oczywiście zamierzasz go uwzględniać w kolejnych opowiadaniach, prawda?), to zdecydowanie jedna z takich postaci, którą lubisz od samego początku. Chociażby przez wzgląd na jego hobby.
      Wiktor może jest paskudny, może jest oziębłą rybą, może kłuje kolcami kogo popadnie, zwłaszcza osoby jemu najbliższe, ale nie można zaprzeczyć temu, że chłopak ma osobowość. Jest w nim coś intrygującego. A w komórce powinnaś mu grzebać zdecydowanie częściej!
      Takie było moje pierwsze skojarzenie z nim! Dopiero później dowiedziałam się, że Olek to taka czekoladka opakowana w swoje doktoraty i proste koszule z krótkimi rękawami. Łobuziak... muszę to sobie dziś wyobrazić, doktor Aleksander Kamieniecki i deskorolka. To jest coś.

      Usuń
    3. Już parę razy takie czytanie robiłam (i zawsze czegoś nie dopatrzyłam...), ma to swoje dobre strony - odświeżam sobie różne rzeczy i łatwiej potem pilnować, by nie strzelić byków we własnym uniwersum. Poza tym planuję znów się pozgłąszać do ocen (to fajna zabawa), więc małe porządki też się przydadzą.
      Oczywiście, że Seweryn pojawi się w innych tekstach i dostanie więcej miejsca! Jego statki i papuga również. Sympatyczny z niego człowiek, choć (jak wszyscy specjaliści od gramatyki opisowej) bywa trudny do ogarnięcia (ale literaturoznawcy i językoznawcy z reguły się wzajemnie nie ogarniali. I wspólnie nie ogarniali teoretyków literatury. Poza tym wszyscy nawzajem podejrzewali się o pociąganie ukradkiem z butelki, bo przecież bez alkoholu tej gramatyki/teorii/historii literatury się nie ogarnie. W każdym razie mniej więcej taki mit pokutował, gdy studiowałam).
      Wiktorowi wygrzebię jeszcze niejedną ciekawą informację z komórki, głowy i reszty. Będziemy nad tym pracować z Olkiem. (Porównanie Olka do czekolady bardzo mi się podoba. I nie tylko mnie, ale tylko ja się przyznaję).
      Wyobrażaj sobie, wyobrażaj. Olek na desce, dzika jazda w skateparku i szeroki uśmiech. Ładne to.

      Usuń
  2. Dominik, kolejna postać, którą już darzę sporym szacunkiem. Zwłaszcza, gdy mam do czynienia z typem „nie popuszczę ci, nawet gdybym miał cię gonić przez pół Sahary” – realfik z szefem w roli głównej wygrał. Wygrał totalnie i aż Dominikowi przytaknęła do ekranu laptopa.
    No i Ina, Ina, Ina! Ina, którą tak bardzo rozumiem i którą mam ochotę objąć mocno mówiąc „kobieto, dasz radę, w tym zawodzie inaczej się nie da”. Dość często spotykam się z osobami, które myślą, że sam fakt bycia zleceniodawcą upoważnia ich do traktowania ludzi gorzej niż serwis sprzątający na pysznym bankiecie. Robisz sześćset wersji projektu, zmieniasz wszystko według wskazówek a i tak na koniec powie ci – projekt nie pasuje do mojej identyfikacji firmy, rezygnują z umowy zawartej z państwa agencją. I weź tu człowieku zachowaj spokój. Ome, musisz mi podbudować Inę psychicznie, niech nią się Stasiu wzorowo zajmie, bo jak nie, to nam kobieta psychicznie nie wytrzyma!
    I wiem, że może piszę o tym w nieodpowiednim miejscu, ale Marysia i jej boginie z opowiadania są jak wszystkie potwory w filmach z Godzillą! I tylko patrzeć jak od tych wszystkich bitek któraś się z którąś zaprzyjaźni (tak jak to było między Godzillą i Anguirusem) – tak, wiem, refleksja od czapy, ale ja tak bardzo lubię doszukiwać się podobieństw w tym, co już znam, nawet gdy są to stare, japońskie filmy z Godzillą.
    Rzeczy trzecie są niezbędne i dobrze, że zdecydowałaś się o nich napomknąć. Nie można cały czas robić czegoś w jakimś wyższym celu, relaks również jest potrzebny. Takie rzeczy trzecie nas kształtują, dają coraz większy zapał do robienia rzeczy koniecznych i przede wszystkim – zapewniają nam frajdę. A na nią zasługuje każdy, nawet taki Andrzej, co to niedługo się ugryzie we własny tyłek, jeśli sytuacja przyciśnie.
    Rozpisałam się, trochę namieszałam, kilka razy wybuchnęłam czystą ekscytacją, ale dotrwałam do końca. Dotrwałam do końca tekstu i komentarza, więc czekać mnie będzie smętne wypatrywanie kolejnego tekstu. Mam jedynie nadzieję, że w trakcie tego czekania będę mogła swobodnie z tobą pogawędzić, nie tylko o rzeczach trzecich, ale w ogóle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. (Wygodniej mi tak odpowiadać komentarzem na komentarz).
      Ciekawa jestem Twoich wrażeń, gdy poznasz Dominika bliżej. Paskudny z niego charakter, godny Juliana... Ale realfik z szefem to rzeczywiście niezły tekst.
      Obiecuję podbudowywać Inę psychicznie (via Stasiek). Ina to świetna dziewczyna, i widzę, że macie wspólne doświadczenia zawodowe. Czyli rozumiesz jej ból.
      Filmy z Godzillą, ubawiło mnie to porównanie! I od razu nabrałam ochoty na jakiś stary, japoński film z Godzillą - mam do nich sporą słabość. Do bogiń Marysi i do samej Marysi na pewno jeszcze wrócę, więc zobaczymy, co z tego wyjdzie.
      Zgadzam się, rzeczy trzecie są bardzo potrzebne. Agnieszka napisała o nich artykuł, jego większe kawałki pojawią się w osobnym tekście. Całym sercem popieram rzeczy trzecie, bez nich można by zwariować.
      (Chciałabym zobaczyć, jak Andrzej gryzie się w tyłek. To byłoby interesujące przeżycie).
      Bardzo Ci dziękuję za komentarz(e) :) Czytam je od wczoraj i od wczoraj się nimi cieszę. Postaram się, aby na następny tekst nie trzeba było zbyt długo czekać, a w międzyczasie chętnie pogadam z Tobą na dowolne tematy.

      Usuń
    2. Fakt, Dominik to niezła cholera, a mój szacunek chyba wynika tylko i wyłącznie z tych realfików. Pasują mi, dlatego jeszcze nie jestem uprzedzona do tej postaci.
      A żebyś wiedziała! Poza tym - Stasiek to musi być naprawdę wielki szczęściarz. Ja bym się tak czuła na jego miejscu!
      Och, Ome, gdybyś była gdzieś pod ręką - sama chętnie bym z tobą obejrzała kilka filmów. Jestem pewna, że Michał też by się do nas dołączył. Agnieszka może też, nie wiem, nie znam jej aż tak dobrze.
      Nie ma sprawy, Ome, to czysta przyjemność! Również mam nadzieję, że będziemy do siebie klikać jak najczęściej.

      Usuń
    3. Oj, z Dominika jest straszna cholera. Co do realfików, to kiedyś spróbuję zaprezentować kawałek któregoś z nich.
      Stasiek też się uważa za szczęściarza, prosił przekazać.
      Wspólne oglądanie filmów na pewno byłoby ciekawe! Agnieszka chętnie by się przyłączyła, zwłaszcza gdyby to był "Star Trek" albo "Gwiezdne wojny". Tylko nie Julkowe pornosy... chociaż akcja komentowania w wykonaniu Juliana też mogłaby być niezłą rozrywką.
      Czyli rozmawiamy bez ograniczeń, cieszę się :)

      Usuń
    4. Byłoby świetnie! Jestem ciekawa jak Dominik radzi sobie z tą "formą" twórczości.
      Hah, Julek i jego pornosy... to chyba zna, i docenia, jedynie Michał.
      Oczywiście, przynajmniej ja jestem jak najbardziej za!

      Usuń
    5. Zamierzam napisać kilka "patchworków pisarskich" niektórych postaci, Dominik jest wśród nich przewidziany, więc pewnie pokaże wtedy jakiś kawałek realfika. Boję się tylko, że dopuszczenie jego czy Julka do klawiatury skończy się awanturą z serii "kto tu rządzi".
      :)

      Usuń
    6. Julek to zdecydowania charakterna postać i pewnie nieźle da ci popalić, za czym też idzie sprawa Dominika - nie mógłby być gorszy od swojego ex. Chyba nigdy wcześniej nie publikowałaś na Musivum "próbek" pisarskich swoich bohaterów, hm? Bo nie przypominam sobie! Ciekawa jestem jak teraz będzie się wszystko układało na blogu... czas pokaże!

      Usuń
    7. Tak, obaj są siebie warci. Kiedyś się zajmę tym ich wspólnym okresem, choć pewnie nie obejdzie się wtedy bez awantur w stereo ;)
      W zasadzie pierwszą opublikowaną musivową próbką pisarską jest poezja Poldka; chociaż, jeśli wziąć pod uwagę, że w jakiś sposób moją bohaterką jest i Tovip, to już w "Ku stronom" rzuciłam taką pisarką próbkę, w wersji tłumaczeniowej oczywiście (więc od razu i próbkę częściowo pisarską Wiktora). Teraz, ponieważ rozgrzebuję Agnieszkę, zajmuję się jej pisarskim patchworkiem. Fajna zabawa, nawet slashowy fik do Star Treka wymyśliłyśmy.
      Też jestem ciekawa, jak się będzie teraz układało na blogu. Mam nadzieję, że jak najlepiej i z dużą liczbą postów. Trzymaj kciuki!

      Usuń
    8. Ome, Ome, Ome! Właśnie wracam z Biedronki z książką Kurta. Szczęście kosztowało mnie tylko dziewięć złotych, ha!

      Usuń
    9. To wspaniale, gratuluję! Szczęście za dziewięć złotych to jest coś! :) Co upolowałaś?

      Usuń
    10. "Matka noc" mi się trafiła. Stoi już dumnie na półce i pręży grzbiet :)

      Usuń
    11. Tego nie czytałam, choć czytałam jakieś uwagi na jej temat. Daj znać, jak wrażenia. I jeszcze raz gratulacje z powodu udanych łowów :)

      Usuń
  3. Jestem, przeczytałam, ogromnie się cieszę z tego tekstu. Będzie króciutko, bo jutro przed szóstą pobudka, ale chcę zostawić parę słów już teraz. Czytało się wspaniale - jak zawsze. Twoi chłopcy i dziewczęta są wspaniali - jak zawsze. Ich rzeczy trzecie to takie zwyczajne-niezwyczajne zajęcia, niby drobne i jak pisze Agnieszka niepotrzebne, ale przecież ubogacające rzeczywistość i ich samych. Ja się nie zgodzę, że mogliby się bez tego obejść - gdyby tak było, to w ogóle by nie zaczynali, a jeśli by zaczęli, to szybko porzucili i już nie odgrzebywali na nowo. Czasem tak w życiu jest, że rzeczy dające prawdziwą przyjemność, taką szczerą, osobistą, zrozumiałą jedynie dla nas samych, gdzieś się na jakiś czas tracą, zepchnięte przez wymogi codzienności, cięższy okres w życiu, ale jeśli się do nich wraca - czasem nawet tylko w myślach, świadczy to o tym, że były niezbędne, choćby i w danej chwili i miejscu.

    Rewelacyjnie się czyta o znanych mi już osobach - naprawdę cieszyłam się tym, że cieszą się z własnych rzeczy trzecich, ale chyba jeszcze lepiej o tych, którzy do tej pory byli gdzieś na marginesie, wspomniani, czasem szewsko-przeklinani (Dominik!). Jedynie Andrzejowi przydałby się prztyczek w nos, tak, właśnie! prztyczek w nos, bo to brzmi idealnie niepoważnie (już słyszę to pełne lekceważenia prychnięcie).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za te wszystkie słowa (i to mimo konieczności wczesnej pobudki!)!
      Mnie się też wydaje, że bez rzeczy trzecich w zasadzie nie można się obejść, ale codzienny przekaz od innych ludzi (i nieraz od nas samych) brzmi właśnie tak: to zbędne, bezsensowne etc. Agnieszka się o tym rozpisała, więc nie będę jej powtarzać, tylko skończę "Rzeczy trzecie" jak najszybciej i wrzucę na blog. W każdym razie - drobiazgi są ważne. I musivovwe, więc na "Musivum" ważne podwójnie.
      Taaak, jestem naprawdę ciekawa wrażeń, gdy Dominik da się poznać lepiej. Czasem nie wiem, którego z nich mam bardziej ochotę trzepnąć jakąś grubą książką - Dominika czy Julka. Ale cieszę się, że przybliżenie tych mniej znanych osób dobrze się odbierało.
      Masz odwagę dać Andrzejowi prztyczek w nos? Bo ja nie (ale nie mów mu tego). Ja mu się tylko odgryzam, on mnie też, a ponieważ zajmujemy się tak odległymi dziedzinami i możemy się nawzajem zagiąć w jakimś temacie, udaje się zachować równowagę. W końcu gdy ja rzucę czymś po łacinie, Andrzej nie wie, czy cytuję coś, czy go w najlepsze obrażam ;)

      Usuń
  4. Przyznam, że przeczytanie o "rzeczach trzecich" bardzo dobrze mi zrobiło. Takie rzeczy trzecie wiele mówią o człowieku, jaki jest. Takie osobiste, własne coś... tylko dla siebie. I znów się zakochałam... tym razem z Marcie. Sama się poczułam taką Marysią, tyle że akurat ja mam słomiany zapał, i to co za mną chodzi, chodzi nadal, tyle że po cichu.
    Nie jestem dobra w komentarzach, zatem będzie krótko, wybacz.
    Ale pisz więcej, bo uwielbiam Musivum :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy komentarz jest cenny, więc z całego serca dziękuję :) Już sam sygnał "czytam i mi się podoba" to wspaniała rzecz i dużo dla mnie znaczy, a co dopiero takie konkrety.
      Zgadzam się, rzeczy trzecie dużo mówią o ludziach - i pozwalają poznać ich od takiej bardzo prywatno-intymnej strony. Cieszę się, że czytanie o nich dobrze Ci zrobiło.]
      Zakochanie w Marcie? To świetna wiadomość (chociaż nie dla Marysi). Mam nadzieję, że to, co za Tobą chodzi, w końcu zacznie chodzić głośno. Ciekawie byłoby się dowiedzieć, co to takiego.
      Piszę, piszę, dziś wyprodukowałam trzy strony. Grzebię w Agnieszce, ile się da :)

      Usuń
    2. Grzeb grzeb, do niej też mam sentyment, w końcu moja imienniczka jest :)
      A z Marysią może jakoś się dogadam ;)

      Usuń
    3. O, to miło wiedzieć :) Grzebię w Agnieszce i jej tekstach, dziś się przez parę stron nieźle bawiłyśmy.
      Powodzenia w dogadywaniu się z Marysią ;) Ona się tak chętnie swoją Wierną Czytelniczką Numer Jeden nie podzieli...

      Usuń
  5. A ja tak grzebię po tych zakładkach w menu i grzebię, ale dogrzebać się nie mogę... gdzieś ty zakopała jakiś adres kontaktowy do siebie, co? Ja tu chcę skrobnąć kilka słów poza obiegiem wiadomości publicznych i nie mogę. Poratujesz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie myślałam, że mail będzie potrzebny, ale proszę: litteraliter@gmail.com :)

      Usuń
  6. Dobrze widzieć, że jeden z najlepszych (jeżeli nie najlepszy) polskich blogów literackich znowu jest aktywny, yay!

    Mam nadzieję, że w kolejnych tekstach będzie jeszcze więcej Michała -- jest moim ulubieńcem, zdecydowanie. "Kumpla" czytałam kilka razy, jest dla mnie ogromną inspiracją. :)

    Dominik... Ech, muszę powiedzieć, że strasznie mnie zirytował i skojarzył mi się z osobami pokroju Katarzyny Michalak. :P Najmniej lubiana przeze mnie postać, co nie znaczy, że źle skonstruowana.

    Czekam na więcej!

    Pozdrawiam
    ~RD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za taki wielki komplement :)
      Michała na pewno będzie jeszcze dużo i w różnych tekstach. Cieszę się, że "Kumpel" może być inspiracją, ciekawa jestem, jak dokładnie inspiruje.
      Dominik jako męska wersja Michalak... brrr. Z pewnością wściekłby się za takie porównanie (a Julek z niego ucieszył). Dominika postaram się jeszcze pokazać z paru stron, zobaczymy, czy zdoła zirytować jeszcze bardziej ;)
      Postaram się jak najszybciej skończyć i zamieścić kolejny tekst!

      Usuń
    2. Co tu dużo mówić, inspiruje do pisania własnych tekstów. :) Ale nie ma o czym mówić -- Andrzej by tą moją pisaninę skomentował w odpowiedni sposób. A skoro już mowa o Andrzejku -- nie chciałabym mieć zajęć z takim wykładowcą, brr. Domyślam się, nad jakim blogiem pastwił się w powyższym fragmencie. I see what you did there. ;)

      Nie skojarzyłby mi się w ten sposób, gdyby nie to przeświadczenie o własnym geniuszu pisarskim. No i te fochy na krytyczne recenzje... ;) A jeżeli to porównanie ucieszy Julka, to tym lepiej. Lubię gościa, mimo że jest wredną marudą.

      Usuń
    3. tę pisaninę* oczywiście. :P

      Usuń
    4. O, to świetnie, bardzo się cieszę :) Andrzejem się nie przejmuj, czasem podejrzewam, że najchętniej skrytykowałby wszystko, tylko jeszcze nie na wszystko znalazł odpowiedni sposób. Zajęć z Andrzejem rzeczywiście nikomu bym nie polecała - zresztą w którymś tekście sama zobaczysz...
      Domyśliłaś się? To wspaniale :) Good that you can see it!

      Dominik sobie zasłużył na takie porównanie, zdecydowanie. Obawiam się tylko, że nie on jeden... A Julek rzeczywiście jest marudą, dotąd jeszcze nie pokazał w pełni, jak wielką. Ale nadrobi to, z pewnością nadrobi.

      Usuń

Back
to top