WŁÓCZYKIJ POLSKI. ROZDZIAŁ II: NA LĄDZIE, W WODZIE I W POWIETRZU


(Data pierwotnej publikacji: 13 kwietnia 2012).

Trzeba odpowiednio uczcić piątek trzynastego!



WŁÓCZYKIJ POLSKI
ROZDZIAŁ II: NA LĄDZIE, W WODZIE I W POWIETRZU



Drzwi zamknęły się i Włóczykij wszedł w las. Miał przed sobą sto mil ciszy.
Tove Jansson, „Dolina Muminków w listopadzie”

To zawsze był impuls. Michał przyglądał się stacjom, na które wjeżdżał pociąg – im mniejsze, bardziej zapuszczone i bezludne, im zabawniejsza i nieznana ich nazwa, im skromniejsza liczba wysiadających i wsiadających osób, tym lepiej. Przy którymś postoju zjawiało się uczucie, że tak, tu, teraz – chwytał więc swoją kurtkę i plecak, rzucał krótkie „do widzenia” współpasażerom i szybko opuszczał pociąg. Żegnał go zaraz gwizd lokomotywy oraz stukot kół – im bardziej nieważna stacja, tym przecież krótszy postój.
I Michał zostawał sam, twarzą w twarz ze swoją wolnością.
Wyłączał empetrójkę, chował słuchawki do kieszeni i ruszał w tym kierunku, który wydawał się najmniej uczęszczany: w stronę lasu, pól, wzdłuż torów, aż po dłuższym marszu pozostawiał za sobą wszelkie budynki, chodniki, pojazdy. Szedł powoli, wpatrując się w niebo, w drzewa, w ścieżkę pod stopami, nasłuchując dźwięków wolnych od ludzi, wdychając zapach traw – aż wreszcie, na jakimś polu czy w lesie, czuł, że jest już sam, oddalony naprawdę, oderwany.
To zawsze był impuls. Naraz – gdy już odetchnął pełną piersią – zaczynał biec, zupełnie znienacka, sam w pierwszej chwili zaskoczony faktem, że to właśnie ten moment. Biegł bez rozeznania, byle przed siebie, niemal nieświadomy ciężaru plecaka na plecach ani uderzeń chłodnego wiatru w twarz; słyszał tylko trzask łamanych butami gałązek, szelest tratowanych liści, szmer roztrącanych kamieni i chlupanie rozpryskiwanych kałuży błota, czuł smak chwytanego gwałtownie zimnego powietrza i zapach drzew lub traw, widział jedynie wolną, nieskrępowaną przestrzeń przed sobą – i biegł ku niej, szczęśliwy dzięki świadomości, że nigdy nie dobiegnie do krańca, że żadnego krańca nie znajdzie, że wreszcie kraniec nie istnieje – jest tylko ten bieg.
Nie było już Michała Skalnickiego, nie było już licencjatu z kulturoznawstwa, nie było już tworzenia tekstów, nie było już pisania do gazet, nie było już ciasnego miasta, nie było już tłumu ludzi, nie było już instytucji dookoła, nie było już nic, już nic, już nic – tylko ten szaleńczy pęd w nieznane, pęd niczym nieograniczany, przez nikogo niepowstrzymywany, w żaden sposób nieprzerywany.
Jakby się wyrywał z własnego ciała, z własnych myśli, z własnych więzów.
Chwilami zamykał oczy i pędził zupełnie na oślep, radośnie gubiąc wszelki kontakt z otoczeniem; jedynie uderzenia podeszew o podłoże były dobre, im szybsze, tym lepsze. Potem otwierał oczy i znów widział tylko jasnoniebieski odcień nieba, zlewający się gdzieś daleko, daleko – jeszcze dalej, jak najdalej – z różnymi kolorami budzącej się na wiosnę ziemi. Biegł jakby w nieskończoność – póki miał wrażenie, że coś samo go niesie, że w tej gonitwie zyskuje radość, że nie zdoła stanąć.
To zawsze był impuls. W jakiejś chwili nogi same się zatrzymywały – gwałtowne, nieprzewidziane wyhamowanie, aż ścieżka wydawała z siebie żałosny pisk; Michał ciskał plecak na ziemię, po czym też na nią padał, na wznak, z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, z głową zanurzoną w trawach. Za każdym razem – sam nie wiedział, na czym polegała ta regularność – kończył swój wyzwoleńczy pęd na jakiejś polanie albo łące, pachnącej w dziwny, oszałamiający sposób, którego nigdy nie potrafił określić. Słyszał jedynie własny oddech: szybkie, głośne, łapczywe chwytanie powietrza, które mroziło krtań; czuł coraz wyraźniejszy ból w nogach, ból, który był wyjątkowo przyjemny i ożywczy; widział przesuwające się powoli różnokształtne chmury.
Wpatrywał się w nie – nie wiedział, jak długo, już w czasie biegu tracił poczucie czasu – i ogarniało go narastające uczucie spokoju. Wówczas właśnie, gdy leżał bez ruchu, zapatrzony w niebo, zasłuchany w szum wiatru, oddychając powoli, głęboko – wówczas właśnie odnajdywał z powrotem utracone w ostatnich miesiącach zadowolenie. Żył, był, robił – jak najmniej miał. W końcu świadomość tej sytuacji odzyskiwała swój smak.
Niekiedy przymykał oczy, wdychał głębiej zapach traw, na których leżał – surowy, nieco ostry, pozbawiony letniej miękkości, właśnie taki, jaki powinien być – potem znów spoglądał uważnie w górę i uśmiechał się leniwie. To wtedy – podczas tego odpoczynku na ziemi – czuł, że dobiegał końca pierwszy etap Wielkiej Ucieczki. Wyjazd oderwał go od miasta; wybrane miejsce oderwało go od ludzi; bieg oderwał go od samego siebie. Tutaj, na tym polu, zostawiał za sobą definitywnie pewien rozdział swej wędrówki. Od tej chwili mógł rozpocząć spokojną włóczęgę.
Wreszcie przeciągał się mocno, wyłamując palce w stawach, przekręcał głowę kilka razy na boki, aż trawy łaskotały go w twarz, po czym leniwie wstawał. Po niezbyt dokładnym otrzepaniu się zarzucał plecak, zakładał słuchawki, włączał muzykę – i ruszał powoli przed siebie.
To zawsze był impuls. Tylko on miał sens w Czasie Wielkiej Ucieczki.

Pomiędzy drzewami można odnaleźć głęboki spokój; można się wyciszyć wewnętrznie, odetchnąć wyjątkowo głęboko, z uczuciem wolności, niezależności, wyswobodzenia od wszystkiego; wędrowanie po lesie, przedzieranie się przez splątane gałęzie, omijanie co większych krzewów wywołuje wrażenie całkowitego odcięcia od świata. Jest tylko tu i teraz: pnie, liście, mech, wiewiórka przebiegająca gdzieś między konarami, jej wielka, ruda kita migająca wśród zieleni i brązu; szaroniebieskie kawałki nieba przebijające pomiędzy drzewami, słabe promienie słońca; intensywny zapach żywicy, ściółki i kory, chrzęst kamieni, szelest liści i trzaski drobnych patyków deptanych glanami, twardość ścieżki, otoczenie troskliwymi konarami, które ukrywają wędrującego przed wszystkim, co nie należy do lasu. Chłodniejszy i mocniejszy powiew wiatru odświeża myśli, dźwięki dookoła zachęcają do wyłączenia empetrójki lub przynajmniej do wyjęcia jednej słuchawki z ucha, mieszanina różnorodnych odcieni zieleni, brązu i bieli koi oczy – i trwa to przez wiele, wiele kroków, przez długi czas, przez liczne refleksje, które pojawiają się w głowie. Później następuje wewnętrzne wyciszenie: zupełne odepchnięcie od siebie jakiejkolwiek myśli, wręcz bolesne uspokojenie, odetchnięcie leśnym zapachem – wdech aż do granic możliwości, aż do kłucia w płucach – wydech aż do ściśnięcia w klatce piersiowej, jakby się pozbywało pozostałości tego, co męczy – przeciągnięcie się, z rękami na boki, aż do strzelenia w którymś stawie i bólu w barkach – i napad szaleńczej radości, szeroki uśmiech ku sięgającym hen, wysoko, wierzchołkom drzew, wariacki slalom między pniami, wspinaczka na jeden z nich, krótka i zakończona w momencie, gdy napotyka się wielką pajęczynę z dumnie usadzonym na jej środku równie wielkim pająkiem albo gdy okazuje się, że z dziecięcej smykałki do wspinaczek nie pozostało już nic poza wspomnieniem – i można podjąć wędrówkę dalej, chłonąc las wszystkimi zmysłami, odpoczywając psychicznie i fizycznie w czasie długiego spaceru.
Nigdzie nie ma tak łagodnej i czułej atmosfery spokoju jak w lesie. Pomiędzy drzewami można odnaleźć tę zagubioną wśród miejskich labiryntów świadomość samego siebie.

Michał lubił krążyć po lesie z zamkniętymi oczami; odnajdywał drzewa na oślep, z wyciągniętą dłonią, wsłuchując się w dźwięki dobiegające z różnych stron – cisza lasu, niepowtarzalna cisza pełna różnorodnej muzyki, brzmiała najwspanialej wówczas, gdy skupiało się jedynie na słuchaniu, z ograniczeniem innych zmysłów. Lubił też stawać przy pniu i wdychać jego specyficzny zapach, przesuwać dłońmi po korze i drapać skórę jej zadziorami. Czasami trafiała się drzazga, którą wyrywał z palca zębami, po czym znów dotykał gałęzi i wzdrygał się odruchowo, gdy trącił jakąś mrówkę lub żuczka. Niekiedy przykładał czoło do drzewa – brzozy były wyjątkowo przyjemne przy takim dotyku, dość gładkie i śliskie; ich biało-czarne pnie, smukłe i zgrabne niczym sylwetki młodych chłopaków, przywodziły na myśl elitarną, elegancką grupę zebraną pomiędzy wielkimi, grubymi, mocnymi dębami, bukami czy olchami.
W czasie dalszej wędrówki schylał się, zrywał jakieś większe źdźbło trawy i przygryzał jego koniec; smak, który wyczuwał, był mdławy i lekko kwaśny, rozgryziony pęd zabawnie wsuwał się między zęby. Inne źdźbła skręcał w dłoniach, aż czubki palców barwiły się na zielono; niekiedy łamał na drobne kawałki znalezioną na ziemi gałązkę, kiedy indziej zbierał co ładniejsze kamyki, by potem ułożyć je wokół jakiegoś krzaka czy mchu – jedyna forma „pamiątki”, na którą sobie pozwalał.
Lubił spać na polanach, po uprzednim sprawdzeniu, czy nie kładzie koca na mrowisku, z unoszącym się dookoła zapachem drzew, z szumem gałęzi zmieszanym z muzyką z empetrójki, z trawami łaskoczącymi w twarz, ze smakiem rosy na ustach z samego rana, z widokiem na pobliskie pnie, sięgające ku rozjaśniającemu się niebu na powitanie nowego dnia.
Lubił spokojną egzystencję lasu. Poddawał się jej chętnie i ufnie, pewny, że zdoła go ona wyciszyć.

W chłodnych falach strumienia, jeziora czy rzeki kryje się wrażenie oczyszczenia z tego, co męczy. Zanurzenie głowy pozwala na opanowanie gonitwy myśli – zanurzenie rąk opłukuje z niepewności – zanurzenie całego ciała ofiarowuje nawrót wewnętrznej ciszy gdzieś w samym środku psychiki. Pod wpływem zimna mięśnie w pierwszej chwili się napinają – a potem, gdy już się człowiek przyzwyczai, następuje odprężenie; łagodne, ciche chlupnięcia, jedyny w swoim rodzaju zapach wody, trzciny przy brzegu, uginające się lekko przy podmuchu wiatru – to wszystko tworzy nierozerwalną całość, która odświeża, odnawia, odradza. Otoczenie i otulenie przez mniej lub bardziej przezroczystą taflę przynosi wypoczynek oraz odciążenie fizyczne i psychiczne.
Nigdzie nie znajdzie się takiej lekkości i wolności jak w wodzie. W chłodnych falach strumienia, jeziora czy rzeki kryje się spełniona obietnica wyzwolenia od tego, co zaciemnia obraz, oraz dotarcia do spraw rzeczywiście istotnych.

Michał lubił zanurzyć się w wodzie całkowicie, zupełnie nagi, z zamkniętymi oczami; to było pełne odcięcie od rzeczywistości, schowanie się pod spokojną taflą, ukrycie się wśród chłodnych prądów – oczyszczenie ciała i psychiki – wstrzymanie na moment powietrza, istnienie tylko w tej udawanej nieważkości. Lubił gwałtownie wynurzać głowę, brać głęboki wdech, nadal z zaciśniętymi powiekami – a potem otwierać oczy, odgarniać z czoła mokre włosy, spoglądać na świat dookoła jakby zupełnie na nowo, inaczej, od początku. Po twarzy spływały zimne krople, łaskotały szyję i stykały się ponownie z kołyszącymi się falami.
Lubił pływać w napotkanych strumieniach, jeziorach czy rzekach – spokojnymi, leniwymi ruchami rąk rozgarniać lub rozcinać wodę, odpychać ją głową, wzbijać stopami, nurkować i wynurzać się z jej amorficznych objęć, kłaść się na plecach i pozwalać się kołysać, unosić, łaskotać, odchylać głowę do tyłu i czuć łaskoczące zatapianie uszu, czoła, twarzy. Lubił też próbować tej wody – pić kilka łyków zebranych dłońmi, upijać trochę podczas zanurzenia, chwytać ją wraz z powietrzem, gdy pływał. Lodowate krople mroziły zęby, szczypały język, drażniły gardło, przynosząc jednocześnie rześkość, ochłodę i smak czegoś zupełnie wyjątkowego.
Nie pływał zbyt często – w ciągu tych paru lat wędrówek udało mu się to zaledwie kilka razy, w końcu z reguły nie było zbyt ciepło, poza tym nie zawsze dany zbiornik wyglądał zachęcająco ani bezpiecznie. Jeśli jednak nie pływał, to chociaż zdejmował buty, podwijał nogawki spodni i część wędrówki odbywał w ten sposób; niekiedy biegł, wsłuchany w chlupnięcia rozcinanej nogami i stawiającej bierny opór masy; niekiedy pochylał się, zanurzał ręce, nabierał w złączone dłonie wody i ochlapywał nią sobie twarz. Wreszcie wychodził na brzeg, wycierał stopy chusteczkami, zakładał skarpetki oraz buty – po czym szedł dalej, odprężony i rozbawiony.
Lubił takie wodne spotkania, uczucie zewnętrznego i wewnętrznego oczyszczenia się, otrzeźwienia. Wchodził do jeziora, strumienia lub rzeki ze świadomością, że wyjdzie z tej dzikiej kąpieli z zupełnie innym spojrzeniem na świat.

Powietrze uderzające wędrującego prosto w twarz jest niczym policzek od najbliższego przyjaciela – szczery, życzliwy i przywracający do pionu cios. To uderzenie, to ciśnięcie przez przyrodę wiatru w oczy, nos, usta, czoło, włosy, to gwałtowne wdarcie się pod szalik i wychłodzenie szyi zmusza do zebrania sił, do zastanowienia, do podjęcia decyzji. Powiew świeżego, szybkiego, swobodnego powietrza to wyrwanie z myśli wszelkich duszących, dręczących i dławiących elementów – niczym wywietrzenie pomieszczenia, wywianie z niego kurzu, drobin i śmieci. Prąd unoszący nad ziemią liście, piach i małe kamyki, uginający gałęzie, trawy i trzciny przy brzegach wód, szarpiący nogawki spodni, końcówki szalika i kaptur kurtki – ten prąd to coś równie wolnego, niezależnego i samostanowiącego o sobie, jak wędrujący mimo wiatru i pod wiatr człowiek.
Nigdzie nie doświadczy się równie intensywnego uczucia zrywania wszelkich więzi, ograniczeń i hamulców, jak w wyścigu z wiatrem. Powietrze uderzające wędrującego prosto w twarz to wyzwanie do walki oraz zwyciężenia tego, co stanowi zniewolenie – i zewnętrzne, i wewnętrzne.

Michał lubił biec pod wiatr – trochę szaleńca, trochę Don Kichota, trochę wiecznego buntownika, trzy cechy, trzy charaktery, trzy typy, których się potrzebowało, by wytrwale pędzić po lasach, polanach i łąkach z powietrzem potężnie napierającym z przeciwka, spychającym z drogi przed siebie, pchającym z całych sił do tyłu.
Lubił iść, gdy wiatr zrywał się gwałtownie i opanowywał okolicę, gdy szarpane jego podmuchami mniejsze rośliny pochylały się pokornie do ziemi, drzewa wyginały posłusznie swoje gałęzie, kamyki i piach poddawały się bezwolnie i przesuwały tam, gdzie im nakazał żywioł.
Iść przed siebie, na przekór upartemu wiatrowi – to wprawiało w szampański humor. Przecinać sobą powietrze, ignorować unoszony silnym prądem piasek, który uderzał w oczy, wytrzymywać zimno wdzierające się pod ubranie – i iść, iść dalej, iść wytrwale, iść zawzięcie, jakby na złość wszystkiemu, jakby pokazując, że i tak się postawi na swoim, jakby forsując tym własną wolę wbrew jakimkolwiek trudnościom – to dodawało sił i niszczyło dotychczasowe wątpliwości. Wytrzymać w tej wędrówce dłużej niż wiatr – to wreszcie przynosiło zatraconą gdzieś w ostatnich tygodniach świadomość własnych możliwości.
Lubił tę walkę z wiatrem, odnoszenie zwycięstwa nad nieświadomym toczącej się wojny żywiołem. Podejmował ją z zaciśniętymi zębami, z zaciętym wyrazem twarzy, z napiętymi mięśniami, wyładowując w tym starciu negatywne, gniewne i agresywne elementy, jakie się przez miniony rok w nim nagromadziły.

Był jakiś dzień. Jedną ze wspaniałych cech Wielkiej Ucieczki stanowiła możliwość zgubienia chronologii, uwolnienia się od czasu mierzonego inaczej niż położeniem słońca na niebie, zatracenia świadomości godziny, dnia i tygodnia.
Był zatem jakiś dzień: ciepły, więc Michał mógł schować szalik do plecaka i zdjąć kurtkę, cichy, więc wyłączył na razie empetrójkę i wsłuchiwał się w dźwięki dookoła, jasny i spokojny, więc wędrował przed siebie opuszczoną przez cywilizację ścieżką – po lewej polana przechodząca w las, po prawej mały strumyk, dalej krzewy i drzewa, pod stopami piasek i kamyki, przed oczami dalsza droga, stapiająca się gdzieś na horyzoncie z gałęziami i skrawkami jasnoniebieskiego nieba.
Był więc jakiś dzień; Michał szedł od dłuższego czasu, od dość dawna, już długo – bolały go nogi, plecak ciążył, lekki skurcz w żołądku przypominał o ochocie na zjedzenie czegoś. Niekiedy przesuwał językiem po suchych ustach i od razu wyrywał mu się cichy syk, gdy podrażniał pękniętą dolną wargę. Chwilami przysłaniał oczy ręką, gdy promienie ostrego, marcowego słońca, przebijające się przez czubki oraz gałęzie drzew, raziły wyjątkowo mocno. Poza tym zdecydowanie chciał się napić, najlepiej czegoś zimnego, a własnych zapasów już nie miał.
To był typowy jakiś kolejny dzień Wielkiej Ucieczki – gdy zmęczenie zaczynało wreszcie brać górę nad wszystkim, a człowiek nie miał możliwości dręczyć się żadnymi myślami, skupiony całkowicie na wykończonym ciele. To było dobre, szalenie dobre – lepsze niż praktykowane dawniej wyczerpanie pracą w sklepach – i tego właśnie potrzebował: umordowania się, wycieńczenia, pozbycia wszelkich sił. Zużycie energii fizycznej oczyszczało psychikę w sposób, którego nic nie mogłoby zastąpić.
Zagubiony w czasie i przestrzeni, wyłączony z ram rzeczywistości, zwolniony od konieczności precyzyjnego dookreślania wszystkiego wokół – szedł przed siebie, za przewodnika mając jedynie własny kaprys.

Wiele kroków, wiele ścieżek, wiele zakrętów później znajdował jakieś jedzenie, jakieś picie – nieważne w tym momencie, jak i gdzie, ważne jedynie, że czuł w ustach ten oszałamiający, jedyny i niepowtarzalny smak suchego chleba oraz zimnej lub gorącej wody, że następowało wewnętrzne odprężenie ciała, które wreszcie mogło odpocząć, bez głodu, bez pragnienia, bez wysiłku, że powieki same się zamykały, a na sen nie trzeba było czekać, bo ogarniał człowieka, zanim zdążyło się okryć kocem.
Wspaniały sen bez snów, sen długi, głęboki i przywracający siły, sen, z którego budziło się nagle, całkowicie, w gotowości i z chęcią do dalszej wędrówki. Michał opuszczał swoje chwilowe miejsce pobytu możliwie szybko i cicho, ruszał przed siebie spiesznym krokiem, zwykle nad ranem, zwykle bez słuchawek w uszach, zwykle wpatrzony w rozjaśniające się niebo, wsłuchany w mieszaninę dźwięków; narastający świergot ptaków, świst wiatru, szelest liści i gałęzi, chrzęst kamieni na drodze, wszystko to zlewało się z rześkim i nieco chłodnym powietrzem, które wdychał z lubością, pozwalając, by kłuło go ono w płucach.

Jego wędrówki były kapryśne, nieprzewidywalne, zależne od impulsu, od humoru, od zachcianki. Unikał zazwyczaj dróg bardziej uczęszczanych; gdy widział z daleka ludzi, skręcał w jakąś dzikszą stronę; czasami szedł jedynie nad ranem i późnym wieczorem, w ciągu dnia zaś skrywał się w lesie, między drzewami albo na jakiejś zapomnianej polanie.

Wędrówki te nie miały celu – lub raczej ich celem był brak celu – lub jeszcze inaczej: celem było samo wędrowanie, nie zawędrowanie. Iść, nie zaś dojść, mijać, nie zaś docierać, przebywać, nie zaś przebyć drogę – w ten sposób odczuwał swoje wędrowanie.
Wędrówki, widoki, dźwięki, zapachy, smaki, wrażenia dotykowe, myśli, których się pozbywał i myśli, które odnajdywał, ból, który w tym czasie pozostawał gdzieś za nim, spokój, który w tym czasie powracał, niepewność, którą wdeptywał głęboko w ziemię wraz z każdym kolejnym korkiem, pewność, którą chwytał wraz z twardością gleby, chłodem wody i porywistością wiatru – to wszystko, wolne od wszelkich celów, od wszelkich rozważań, od wszelkich wątpliwości, uruchamiała sama wędrówka, samo przemierzanie kilometra za kilometrem, samo mijanie nowych i nowych miejsc.
Nie wędrował po coś, dla czegoś albo przez coś – wędrował, bo tym trudnym okresie, jakim był dla niego marzec, wędrować musiał. Iść przed siebie to było jak oddychać – niezbędne do życia, nieodzowne, naturalne. Szedł zatem przed siebie i oddychał – a pierwsze zlewało się z drugim w jedną wspólną, podstawową funkcję życiową.

Bywały dni, gdy szedł z książką w dłoni, czytając w trakcie wędrówki.
Właściwie towarzyszyły mu nie tylko dwa zabrane tomy, ale wszystkie książki, które kojarzyły się z wędrówką, w uwolnieniem, z odcięciem. Z ucieczką. Książek tych nie było znów tak wiele – głównie wszystkie części „Muminków” oraz utwory Vonneguta, szczególnie „Kocia kołyska”, czasem też jakieś inne powieści, opowiadania, wiersze, które w całości lub we fragmentach utkwiły w głowie – jak „Moby Dick” Melville’a trzy lata temu, jak „Cudzoziemka” Kuncewiczowej i różne kawałki wierszy Herberta, szczególnie tych o Panu Cogito, dwa lata temu, jak „Mały pan Friedemann” Manna i „Grzebanie umarłych” Eliota – który nie miał racji, bo nie kwiecień, lecz marzec był najokrutniejszym miesiącem – oraz fragmenty „Beniowskiego” Słowackiego rok temu.
Nie musiały to być rzeczy, które Michał świeżo albo pierwszy raz przeczytał – czasami rozbrzmiewały w głowie fragmenty utworów znanych już od dawna, czytanych ileś tygodni, miesięcy, lat temu, utwory, które z jakiegoś powodu powracały akurat teraz, akurat w marcu, akurat podczas wędrówki, włączały się w Czas Wielkiej Ucieczki, uzupełniały go, dopełniały.
Niezależnie jednak od tekstów „towarzyszących” – stałą „bibliotekę wędrówki” stanowiły „Muminki” i „Kocia kołyska”.
Do Vonneguta Michał żywił od połowy liceum wielką czytelniczą namiętność; cenił poczucie humoru, przewrotne, czasem złośliwe, niekiedy wisielcze, ale stale złączone z życzliwością oraz sympatią do ludzi – może i często zrezygnowaną, może i niekiedy gorzką, może i chwilami pełną niewiary w coś lepszego, jednak ciągle obecną; cenił wariackie fabuły, które były tylko powierzchnią, powłoką głębokiego wglądu w ludzką moralność; cenił wreszcie postać Kilgore’a Trouta – zgryźliwe, ponure i sceptyczne alter ego autora – oraz streszczanie fabuł książek, książek, których Vonnegut sam pisać nie miał zamiaru, ochoty lub siły, ale z których chciał ocalić jakiś pomysł, bohatera czy przesłanie, więc przypisywał ich autorstwo Troutowi.
I cenił tę mieszaninę rozbawienia, smutku, obawy i nadziei, które pozostawały w nim po każdej lekturze Vonneguta.
„Kocia kołyska” była pierwszą poznaną „vonnegutczyzną” – pierwszą i ciągle najbliższą, najważniejszą, najulubieńszą. Pamiętał z niej sporo fragmentów, krótszych i dłuższych – w tym przedśmiertną modlitwę bokononistów – ale najmocniej utkwiła mu w głowie, już za pierwszym razem, kończąca powieść wypowiedź Bokonona: „Gdybym był młodszy, napisałbym historię ludzkiej głupoty; potem wszedłbym na szczyt Góry McCabe’a i położył się na wznak z moją historią pod głową [...] i zmieniłbym się w posąg człowieka, który leży na plecach i z upiornym uśmiechem gra na nosie sami wiecie komu”1.
Michał nigdy nie był pewien, czy przy tym fragmencie ma bardziej ochotę się uśmiechnąć, czy zagryźć usta. Pół na pół, mieszanka, pomiędzy – jak zawsze u Vonneguta. W sam raz w czasie marcowej Ucieczki.
„Muminki” były osobną historią. W dzieciństwie Michał uwielbiał oglądać serial – pamiętał nadal, jak siadał, siedmio-, dziewięcio- czy jedenastoletni, przed telewizorem podczas „Dobranocki”, wyczekując niecierpliwie znanej melodii openingu – ale po książki nie sięgał, a raczej sięgnął raz, chyba właśnie po „Tatusia Muminka i morze”, po czym szybko oddał ten tom do biblioteki, znudzony niezrozumiałą dorosłością historii. Odkrycie „Muminków”, tych oryginalnych, powieściowych, nastąpiło dopiero pod koniec liceum – dopiero wtedy zobaczył, zrozumiał i zaczął cenić ich klimat, powagę treści ukrytą pod postacią bajkowej, smakującej dzieciństwem krainy i stworzeń niemal z opowieści na dobranoc. Polubił atmosferę grozy i poszukiwania w „Małych trollach i dużej powodzi” oraz w „Komecie nad Doliną Muminków”, odprężający nastrój „W Dolinie Muminków”, historię tracenia i odzyskiwania swoich miejsc w „Lecie Muminków” i wypełnioną śnieżną, zimną innością „Zimę Muminków”; zachwycił się niepokojącą atmosferą „Opowiadań z Doliny Muminków” i melancholią wywołaną przez mijający czas w „Pamiętnikach Tatusia Muminka”; pokochał wreszcie pełnię rozczarowań i zaczynania od nowa w „Tatusiu Muminka i morzu” oraz beckettowski charakter „Doliny Muminków w listopadzie”. Co jakiś czas powracał – do całości, do poszczególnych tomów, do wybranych fragmentów; te ostatnie wbijały mu się w pamięć niczym drzazgi, drażniące, ale potrzebne, sprawiające niekiedy ból, kiedy indziej zaś przyjemność, może czasem trochę przewrotną, przemieszaną. Nie było jednolitości, wyłączności i jasnego, sztywnego, niepodważalnego podziału u Jansson – podobnie jak u Vonneguta. Pewnie dlatego tych dwoje autorów tak się wspaniale splatało ze sobą w czytelniczym życiu, w codziennych wrażeniach, w marcowej ucieczce Michała.
I bohaterowie, w których odnajdywało się coś z siebie, w których podziwiało się pewne cechy, z których chciało się przejąć coś na własny użytek. Przewrotna, złośliwa, ale w pewien sposób uczciwa Mi, zdeterminowana i posiadająca więcej silnego charakteru niż większość znanych Michałowi ludzi razem wzięta. Skupiona na własnych przyjemnościach i doskonale czerpiąca je z życia Mimbla. Neurotyczna, pedantyczna, chowająca się za posiadanymi sprzętami i upajająca się niszczącą neurozę katastrofą Filifionka. Czytający, opowiadający i stwarzający świat, który wymykał się ze stwórczych rąk, Homek. Tatuś Muminka, niespełniony fantasta i niegroźny mitoman. Mamusia Muminka, kojarząca się tak ciepło, kojąco, wspierająco. Pragmatyczna, przenikliwa i niepokojąco logiczna Too-tiki, podobna do zimy – znana, bliska ziemia ukryta pod mroźnym, obcym śniegiem. Muminek, pełen tęsknoty, cierpliwości i oczekiwania.
I Włóczykij. Włóczykij stanowił dla Michała sedno „Muminków”, postać wręcz kluczową, a w każdym razie najbliższą, najbardziej zrozumiałą, najintensywniej rozgryzaną czytelniczo. Fragmenty związane z Włóczykijem były tymi drzazgami, które wbijały się w pamięć najmocniej, najczęściej i w największych rozmiarach.
W czasie wędrówki Michał szedł zatem z którymś z zabranych tomów w dłoni – albo z oboma – albo bez żadnego – i czytał dłuższe passusy, przerzucał kartki i zatrzymywał się przy podkreślonych fragmentach, odtwarzał w głowie cytaty znane już na pamięć, i z tych części zabranych ze sobą, i z tych pozostawionych za sobą.
Najbardziej osobiste i poruszające w „Muminkach” były dwie kwestie – samotnej wędrówki oraz ucieczki od posiadania rzeczy. Samotna wędrówka, wywołująca ten niewypowiedziany zachwyt, że można wędrować, że można być samemu i że może być w ten sposób dobrze2. I Włóczykij, którego nie obchodziło, dokąd idzie, bo tylko chciał iść, dalej, dalej i dalej3. Rzeczy, te „ciężkie i kłopotliwe przedmioty”4, od których Michał z całych sił starał się uciekać. Jak to było?... Włóczykij, który „nigdy nie mógł zrozumieć, czemu ludzie cieszą się z posiadania różnych rzeczy. Jedyną jego własnością, do której był przywiązany, były organki”4. Włóczykij, do którego należało wszystko, co widział wokół siebie5, ale należało poprzez dostrzeganie, oglądanie, podziwianie, zapamiętywanie i wspominanie – nie poprzez zabieranie ze sobą, zatrzymywanie, zbieranie. Bo „nie trzeba zbytnio przywiązywać się do przedmiotów, które się posiada”5, bo „niebezpieczne jest posiadać zbyt dużo rzeczy”5, bo „wszystko staje się trudne, kiedy się chce posiadać różne rzeczy, nosić je ze sobą i mieć je na własność, a noszenie walizek wcale nie należy do przyjemności”5. Włóczykij, mówiący Homkowi, by ten nie pozwalał rzeczom za bardzo rosnąć3. I Too-tiki, wytykająca Muminkowi: „Masz o wiele za dużo rzeczy wokół siebie. Takich, które wspominasz, i takich, o których marzysz”6.

Michał po raz ostatni przewertował „Pamiętniki Tatusia Muminka” i zatrzymał się na fragmencie rozmowy Fredriksona z Tatusiem Muminka: „ty chcesz być, ja chcę coś robić, mój bratanek chce mieć. A Jok tylko żyje”7. Był pomiędzy byciem, robieniem i życiem, z przewagą któregoś z tych elementów danym momencie; jedyne, do czego było mu daleko i od czego odżegnywał się z całych sił, to „mieć” Wiercipiętka.
Chciał być humanistą, kulturoznawcą, literaturoznawcą. Chciał pisać, tworzyć słowem, przelewać na papier i zamykać w poszczególnych wyrazach nowe światy, nowe istnienia, nowe sprawy.
W Czasie Wielkiej Ucieczki chciał tylko żyć.
Zatrzymał się, schował „Pamiętniki” do plecaka, wyciągnął „Dolinę Muminków w listopadzie” i znów ruszył przed siebie; kolejne kroki łączyły się z przerzucaniem kolejnych kartek niewielkiego tomu w twardej, białej okładce. Szukał pewnego fragmentu z Wujem Trujem – który nie chciał rozmawiać o tym, jaka jest każda rzecz, chciał za to wierzyć w rzeczy przyjemne3.
O właśnie, o ten kawałek chodziło: „Ja jestem na wakacjach – odparł Wuj Truj ponuro. – Mogę zapominać, ile tylko chcę. To wspaniałe uczucie. Zamierzam o wszystkim zapomnieć poza kilkoma drobnymi, przyjemnymi rzeczami, które są ważne”3. Właśnie to, zapomnieć o wszystkim, o czym się nie chce pamiętać i pamiętać tylko o tym, czego się nie chce zapomnieć. O przestrzeni i ciszy, których potrzeba, by „coś kształtować z odpowiednią pieczołowitością”3. O zapachach, smakach i dźwiękach tego, co dookoła. O oglądanych podczas wędrówki widokach. O chropowatej korze pod palcami, pod dłońmi, przy czole.
O tym, by spędzić bardzo przyjemny dzień, swój całkiem własny dzień3. Jakiś, kolejny, następny, jeszcze jeden dzień.
Dzień, który, sądząc po nadciągających ciemnych chmurach, miał się zakończyć deszczem zmywającym resztki tego, czego się nie chciało pamiętać3.

Bywały dni, gdy szedł ze słuchawkami empetrójki w uszach, słuchając zgranej przed wyruszeniem muzyki.
Czasami ustawiał głośność tak, by odcinała go od otoczenia. Czasami ściszał bardzo mocno, by poprzez muzykę płynącą ze słuchawek dało się uchwycić jakieś dźwięki z zewnątrz. Czasami nastawiał głośność maksymalną, zawieszał słuchawki na szyi i pozwalał, by wybrana piosenka, bardzo dobrze słyszalna, mieszała się z ptasim ćwierkaniem, szumem mijanych drzew, szelestem potrącanych gałęzi czy krzaków, wyciem wiatru.
Słuchał wtedy tych rzeczy, które w ciągu roku odsuwał na bok – słuchał więc Comy, na co dzień zbyt przygnębiającej i depresyjnej, słuchał tych wolniejszych i spokojniejszych utworów Nightwisha, Dark Moor, Pink i Epiki, katował kilkanaście kawałków Queen i ELO, przerabiał niemal całych Pink Floydów, ze trzy piosenki Edyty Geppert, trochę Poets of the Fall, Billie Holiday, Abby i A Perfect Circle, dużo Erica Claptona i Dire Straits, jedno jedyne „Nas nie dogoniat” Tatu oraz większość Mylene Farmer. Oldfielda. Three Days Grace. Within Temptation. Beatlesów. Bee Geesów. Oasis. Nieco Phila Collinsa, Eltona Johna i Roda Stewarta. Odrobinę Rammsteina i Die Ärzte, nieco więcej E Nomine, choć sporadycznie, bo niemiecki nigdy do niego nie przemawiał. Co nieco Trzetrzelewskiej, znanej i pamiętanej, wraz z Geppert, z dzieciństwa. Minimalnie, ale pojawiał się Lennon, równie minimalnie Sinatra oraz Anastacia. Wyraźniej – Florence and the Machine oraz Depeche Mode. Jeszcze trochę starych zespołów, jeszcze trochę nowych, jeszcze trochę mieszanki gatunkowej, jeszcze trochę eklektyzmu, który był tak dobrym zjawiskiem – przecież nie chodziło o nazwę, o styl, o popularność, chodziło o dźwięki, słowa i atmosferę, które poszczególne piosenki oferowały, a ofiarować mogły przecież różne. Chodziło o nastrój, w który wprawiały. Chodziło o utrafienie w to, co stanowiło charakter marcowych wędrówek, o dopasowanie do ich klimatu, o dopełnienie, zapełnienie, wypełnienie pewnych luk, które pojawiały się między człowiekiem a otoczeniem – luk, które istniały chyba właśnie po to, by załatała je muzyka. A może muzyka powstawała dla tych luk – a może oba elementy pojawiały się jednocześnie, jeden musiał być, by był drugi?
Co w gruncie rzeczy wcale nie było ważne. Ważne było tylko to, by mieć przy sobie potrzebną muzykę, gdy czuło się nieodpartą potrzebę, by mieć ją w sobie.
„Trzy gwiazdki przy harmonijce!”5 Empetrójka ze zgraną muzyką była dla Michała taką harmonijką. Nie wyobrażał sobie wędrówki bez niej.

Bywały dni, gdy szedł bez książki, bez muzyki, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem, mijając świat bez dostrzegania go i bez słyszenia, odbierając bodźce zewnętrzne machinalnie i niemal nieświadomie.
To były chwile, gdy potrzebował całkowitego wyciszenia, zupełnego odcięcia, zagłębienia się w samym sobie – gdy potrzebował zebrać słowa, przemyśleć je, poczuć, przetrawić – gdy potrzebował przesiania wszystkiego, odsiania elementów zbędnych i pozostawienia tego, co istotne.
To były momenty, gdy szukał – słów, obrazów, emocji, każdego drobiazgu, który przydałby się do pisania, czegokolwiek, co pozwoliłoby wreszcie ruszyć – wreszcie ruszyć tak naprawdę, swoją drogą, w swoim stylu, zgodnie ze swoją potrzebą.
Brak swojego punktu zaczepienia, zakotwiczenia, swojej niszy – brak, który odczuwał z kolejnymi miesiącami, z kolejnymi latami coraz dotkliwiej i z większą obawą – ten brak stopował pisanie. Michał nie mógł uznać za „pisanie”, za to pisanie, jakiego pragnął – nie mógł uznać za nie tych kilkunastu opublikowanych w gazetach i kilkudziesięciu wrzuconych na różne strony, blogi i fora tekstów. Swój „kierunek dziennikarski”, jak go czasami określał, odnalazł bardzo szybko i w miarę bezboleśnie; „kierunek pisarski” jednak odnaleźć się nie chciał, nie chciał się dać odnaleźć, uciekał w jakimś momencie pisania każdego opowiadania, uciekał zupełnie nagle, niezapowiedzianie i nie wiadomo gdzie; uciekał i pozostawiał człowieka z historią, którą należało doopowiedzieć, ale zupełnie samotnie.
Czasami Michał miał ochotę rzucić to wszystko, całe to swoje pisanie-grafomanienie-porywanie się na tworzenie, w diabły; rzucić, podrzeć, spalić, pokazać środkowy palec, powiedzieć kilka dosadnych słów w kierunku ginących kartek i pójść przed siebie, z przekreślonym marzeniem o pisaniu i uczuciem porażającej pustki w sobie.
Nie spodziewał się, by po rzuceniu pisania pozostało w nim cokolwiek nieposzarpanego.
Czas Wielkiej Ucieczki łagodził również ten ból – tę gorycz nieznalezionych, niedopasowanych, nieudanych słów, które się zapisało nie tak, jak się chciało. Marcowa wędrówka wyciszała złość na siebie, na wszystko, co się w ciągu ostatniego roku napisało, a przede wszystkim na wszystko, czego się nie napisało lub co się napisało nie tak, jak miało się napisać. W marcu można było wędrować bez pisania, bez tęsknoty za pisaniem i bez złości na pisanie – można było wędrować ze słowami, które krążyły dookoła, życzliwe, spokojne, łagodne, wolne od dotkliwego przymusu natychmiastowego bycia zapisanymi, swobodne i elastyczne.
Michał krążył wraz z nimi; nie pisał, nie chciał w marcu pisać, za to chętnie układał z tych słów obrazy – opisy przemierzanych lasów, mijanych drzew, wydeptywanych ścieżek; opisy przepływających rzek, przeskakiwanych strumieni, rozdeptywanych kałuż; opisy uderzających w ciało wiatrów, przewracających plecak podmuchów, łaskoczących w twarz i chłodzących szyję powiewów. Pozwalał sobie wtedy na pewien patos, odrobinę sentymentalizmu, trochę przesady w emocjach, dawał się ponieść chwili, wrażeniom, nastrojowi. Układał te słowne obrazy w głowie – kawałek po kawałku, wyraz po wyrazie, barwa po barwie – a gdy już skonstruował całość, burzył ją niczym domek z patyków, jednym ruchem, jedną myślą, jednym potrząśnięciem głowy; i z porozsypywanych niczym puzzle słów układał od nowa inny obraz, i tak bez końca, aż miał dość tej zabawy w opowieści pisane myślą na lądzie, na wodzie, na powietrzu, aż miał dość wszelkich słów i znów szedł przed siebie, niemal nie widząc, niemal nie słysząc, niemal nie czując – ponownie odcięty nawet sam od siebie.
Świadomość powracała po jakimś czasie – gdy już się na powrót wyciszył, uspokoił, oczyścił. Świadomość powracała i wtedy po raz kolejny bawił się w obrazy-opowieści albo nagle stawał i zastanawiał się, gdzie właściwie jest i jak mu się udało dojść w takie miejsce.
Tak to wyglądało zawsze, tak to wyglądało co marzec, tak to wyglądało dotąd – ale w tym roku Michał miał wrażenie, że coś się zmieniło. Obrazy układały się jakoś inaczej – łatwiej, szybciej, pewniej – i pozostawały na dłużej – i nie chciały się tak łatwo dać zburzyć – i nawet zburzone coś po sobie pozostawiały, jakiś posmak, nastrój, zestawienie wyrazów – i powracały po kawałku, uczepiały się myśli, kręciły się gdzieś wokół – i przynosiły wrażenie jakiegoś poruszającego upojenia, upajającego poczucia siły, silnego pobudzenia, pobudzającej niecierpliwości, niecierpliwego wyczekiwania i wyczekującego poruszenia.
Coś się zmieniło. Coś było za tymi znanymi, spodziewanymi i oczekiwanymi obrazami. Coś czekało na wygrzebanie spod marcowych słów.
Coś się zmieniło. Michał nie wiedział, co dokładnie, dlaczego i do jakiego stopnia, ale dostrzegał tę zmianę. Nie zamierzał niczego robić – w czasie Wielkiej Ucieczki należało przyjmować wszystko tak, jak było. Skoro nadeszła zmiana, to widocznie istniał ku temu powód. Powód kiedyś się wyjaśni. Teraz nie musiał – teraz nic nie musiało niczego. Teraz trwała wędrówka. To wystarczało.
A jednak przy niektórych słowach, obrazach, wrażeniach nachodziło Michała uczucie, że staje na progu czegoś nowego, doniosłego, wartościowego. Uczucie było miłe, obiecujące, momentami wręcz zachwycające.
Michał jednak nie dawał się temu uczuciu ponieść całkowicie. Był nadal poza światem, nadal trwał Czas Wielkiej Ucieczki – i wszystko inne mogło, musiało, miało zaczekać.
Niemniej dostrzegał, a może raczej na razie się domyślał – więc domyślał się obecności czegoś, co niosło jakieś pomarcowe rozwiązanie.
I nawet nieważne, jakie rozwiązanie, czego rozwiązanie i po co rozwiązanie. Jeszcze nieważne. Jeszcze – póki trwał marzec. A marzec jeszcze trwał.

Znów był jakiś dzień – nieco chłodniejszy, więc Michał owinął się szalikiem i zapiął kurtkę, po kilku minutach zaś przypomniał sobie o rękawiczkach i przez chwilę rozważał ich założenie – po czym zrezygnował, nie chciało mu się ponownie wyjmować rąk z kieszeni i grzebać w plecaku; miła jednak była sama świadomość, że w razie potrzeby rękawiczki gdzieś tam były, między kocem a spodniami. Te konkretne rękawiczki.
Ten dzień zaczął się dość późno – Michał spał długo, obudził się, gdy słońce znajdowało się już wysoko, bladawe i niesympatyczne. Zjadł cztery z dziesięciu kanapek z serem, które otrzymał poprzedniego dnia, popił wodą z dwulitrowej butelki, spakował plecak – koc musiał otrzepywać kilkakrotnie, by był w miarę czysty – po czym ruszył w drogę, zostawiając za sobą niedużą łąkę. Minął później kawałek lasu, dotarł do dość marnie wyglądającej szosy, szybko się wycofał i zmienił kierunek wędrówki – teraz z powrotem tą samą trasą i w głąb lasu, jak najbardziej w głąb – potem jakaś polana, potem jeszcze kawałek drogi i wreszcie spokojna, raczej mało uczęszczana ścieżka, po jej lewej stronie, w pewnym oddaleniu, pola – gdzieś tam zamajaczyło kilku ludzi, ale daleko, więc nie przeszkadzali, zresztą szybko się ich zgubiło i szło się dalej – a później najpierw zarośla, następnie zaś spore jezioro, u którego brzegu kołysała się leniwie duża ułamana gałąź, zaplątana cieńszym końcem w trzciny. Michał, zapatrzony w to miarowe, niemalże hipnotyzujące kołysanie się kawałka drzewa, omal nie nadepnął na żabę – ropuchę, jak się kilka sekund później zorientował, gdy wielki, brązowy płaz uskoczył spod jego nóg z pełnym oburzenia i groźby kumknięciem, odbił się od kamienia tuż przy brzegu i gwałtownie zanurkował w wodzie.
– Niechcący – mruknął Michał z rozbawieniem w stronę kręgów rozchodzących się szybko na powierzchni jeziora. – Biedne paskudztwo.
Chwilę później ropucha wdrapała się na gałąź i kilka razy zarechotała, zezując podejrzliwie na swego niedoszłego zabójcę.
– Nie wyglądasz na zaklętą księżniczkę – uświadomił jej ten ostatni uprzejmie. – Zresztą wolałbym księcia, jeśli już miałbym całować twoją ropuchowatą twarz.
Ropucha najwyraźniej się obraziła – i najwyraźniej nie była zbyt bystra, bo nieuprzejmość zawartą w tych słowach zrozumiała po dłuższym czasie, dopiero wówczas bowiem wskoczyła z powrotem do wody. Michał roześmiał się, odgarnął włosy sprzed oczu i ruszył w dalszą drogę.
Dalej trwał jakiś dzień – mijał na wędrówce przed siebie, dość wyczerpującej, bo plecak był ciężki, dwa kilogramy dźwiganych jabłek ważyły swoje; pociechą jednak był ich smak, gdy wieczorem Michał zatrzymał się pod lasem, usiadł na kocu i zaczął jeść jedno jabłko za drugim, przyglądając się granatowo-czarnemu niebu.

I ponownie był jakiś dzień – tym razem Michał obudził się, gdy wokół panowała jeszcze ciemność, gdzieś w oddali pohukiwała ponuro sowa, a wiatr świstał złowrogo; polana, na której spał, sprawiała upiorne wrażenie i gdyby w czasie swych wędrówek nie był tak zupełnie pozbawiony obaw, jakie zwykle rodzi w podobnych chwilach wyobraźnia, pewnie zerwałby się gwałtownie, chwycił koc w garść i rzucił się do ucieczki, nie mając odwagi obejrzeć się za siebie.
Ale w czasie marcowych wędrówek jedyne obawy, jakie potrafił odczuwać, wiązały się z tym, co było wewnątrz niego, a nie dookoła; wyciągnął się zatem wygodnie na kocu, podłożył ręce pod głowę i zapadł w krótką drzemkę, z której wybudził się, gdy poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu.
Spoglądał przez chwilę w niebo szeroko otwartymi oczami, nie dowierzając swemu pechowi, po czym syknął i skrzywił się, gdy jedna z kropel trafiła prosto w prawe oko. Usiadł, otarł twarz obiema rękami, zaklął cicho – rosnący kilka kroków dalej maleńki krzaczek chyba go rozumiał, w każdym razie też nie wyglądał na zachwyconego tym niespodziewanym prysznicem – po czym wstał, wepchnął szybko koc do plecaka, zapiął kurtkę, założył kaptur, obwiązał się mocno szalikiem – i w tym momencie deszcz ustał. Michał znów zaklął, zdjął szalik, kaptur i rozpiął kurtkę, wyciągnął koc, by go przetrzepać i porządnie spakować – i gdy był w połowie składania, poczuł na karku kolejne krople.
Ponowne przekleństwo, szybkie ubranie się, przyspieszone pakowanie koca – i był gotów do drogi.
Padało przez dłuższy czas, więc Michał, jedząc biszkopty – deszcz w paczce gratis, jak ponuro skonstatował po kilku minutach od jej rozerwania – przeciął polanę na skos, rezygnując z pierwotnego planu wędrówki lasem, a następnie ruszył środkiem szerokiej drogi, z rozmysłem rozchlapując co większe kałuże glanami.
W gruncie rzeczy lubił deszcz w czasie wędrówki, więc szybko wrócił mu dobry humor; poczuł się nawet nieco zawiedziony, gdy przestało padać, ale dzięki temu przynajmniej mógł zdjąć z głowy kaptur, za którym nie przepadał. Szedł dalej; uwielbiał oglądać świat odbijający się do góry nogami w kałużach – świat, który można było zniszczyć jednym rzuconym w środek wody kamykiem, trąceniem czubkiem buta, zasypaniem kilkoma garściami ziemi. Taki był w czasie wędrówki jego świat – tylko we fragmentach, składający się z ograniczonych części, łatwy do zburzenia i zbudowania od nowa. Taki był w czasie wędrówki on sam – odbicie do góry nogami, chwiejne i kołyszące się przy lekkim podmuchu wiatru, pozbawione stałości, trwałości, konkretności.
Może właśnie dlatego lubił deszcz i kałuże w czasie wędrówki.

Kiedyś, kiedyś – jeszcze za licealnych lat, gdy nie odnalazł swego miejsca, gdy był bardziej bezdomny, niż mógł się wydawać teraz – widział film „Człowiek wózków” Malca; pamiętał z niego niewiele, właściwie tylko główny wątek, klimat – i milczenie bohatera. Milczenie, które trwało przez niemal całą historię, milczenie, za pomocą którego opowiadano wszystkie wydarzenia.
Milczenie, które – co Michał zrozumiał dopiero podczas swego pierwszego Czasu Wielkiej Ucieczki – stawało się immanentną cechą wędrówki, wędrującego, wędrowania. Gdy się szło, patrzyło, słuchało, czuło – nie potrzebowało się słów. Słowa wiązały się z tym, od czego i przed czym się uciekało – z tym, co krzyczało gdzieś w środku uciekającego – z tym, co zagłuszało wewnętrzny spokój. Może właśnie po to się wędrowało – by móc pomilczeć, wyciszyć się i dopuścić do głosu ów spokój?
A może po prostu milczenie, tak jak ucieczka, tak jak spanie pod gołym niebem, tak jak wędrowanie podczas deszczu, tak jak ograniczanie posiadania – było buntem przeciwko formom, uwalnianiem się od narzucanych elementów, oczyszczaniem z różnych głupstw, błahostek, absurdów i banałów, w których na co dzień człowiek pozwalał się zanurzać?
A może po prostu Michał, na co dzień zawsze rozgadany, tam – w mieście, wśród znajomych i przyjaciół, w jakimkolwiek otoczeniu ludzi – mówiący, żartujący, zagadujący – również własny niepokój – wytrwale błaznujący, czujny niczym Stańczyk, który nie wypada ze swej roli, dopóki jest choć jeden widz – może po prostu ten Michał odnajdywał w milczeniu podczas wędrówki wytchnienie? Może to jedyny moment, gdy otrzymywało się szansę zrzucenia maski – gdy było się zupełnie samemu, poza wszelką cywilizacją – a przynajmniej dawało się tak łudzić – gdy nikt nie patrzył – gdy patrzyło się na samego siebie? Może to był urlop od mówienia?
A może po prostu potrzebował tych okresów milczenia, by po powrocie znów odnaleźć smak słów?
Znał tylko jeden podobny temu moment – tylko jedną możliwość milczenia na podobieństwo milczenia w czasie wędrówki. Ale to jeszcze nie był czas na takie wspominanie.

Czasami mówił – sam do siebie albo do mijanych drzew, drogi, kamieni, wody, żab, obłoków przesuwających się po niebie; czasami gubił się w dźwiękach wewnętrznych i zewnętrznych i nie wiedział już, czy myśli, czy mówi, czy miesza jedno z drugim – ale to nie było istotne. Liczyło się jedynie artykułowanie – obojętnie, w jaki sposób – tych ważnych i rozpierających gardło uwag, refleksji, wrażeń.
Rozmowa z samym sobą była przecież czymś równie niezbędnym, jak rozmowa z drugim człowiekiem – może i niezbędniejszym.
W każdym razie w Czasie Wielkiej Ucieczki stawała się jak najbardziej naturalnym elementem wędrówki – rewersem milczenia.

Kończył się właśnie kolejny jakiś dzień; kończył się przy ciemnogranatowym niebie, przy wyraźnie widocznych, błyszczących gwiazdach, przy lekkim wietrze, który poruszał gałęziami drzew i łaskotał co większe krzewy. Wpatrując się w widoczny między czubkami drzew spory fragment rozgwieżdżonego nieba, Michał podłożył prawą rękę między plecak a głowę, lewą zaś poprawił na sobie tę część koca polarowego, którą się okrył; materiał zdążył już przesiąknąć zapachem traw i gleby, gdzieś w górze rozlegały się ciche szmery, a pod leżącym na środku szerokiej łąki kocem czuć było drobne patyczki, które lekko kłuły w plecy.
Michał liczył gwiazdy; stanowiło to jedno z tych bezsensownych, pozbawionych szans na sukces i bezcelowych zajęć, zupełnie bezinteresownych rozrywek, które sprawiały radość w Czasie Wielkiej Ucieczki – podobnie jak układanie dużych kopców z kamieni, od największego do najmniejszego, jak budowanie domków z zebranych na drodze gałązek, jak kopanie podczas wędrówki wybranego kamyka-przewodnika – raz prawa noga, raz lewa, bez oszukiwania i trzymając się kierunku, jaki narzucił kamień – jak przyglądanie się godzinami napotkanemu mrowisku i śledzenie dźwigających ciężary mrówek, jak wrzucanie do wody liści i obserwowanie ich, jak wreszcie leżenie na trawie i wpatrywanie się w niebo. Czynność pozbawiona celu i interesu dawała niezmiernie dużo radości.
Liczył zatem gwiazdy – i gubił się co jakiś czas w rachunkach, niepewny, czy uwzględnił dane światełko; zaczynał więc od nowa i od nowa, i znów od nowa, z rozbawieniem kreśląc palcem niebo na małe kwadraty już policzonych i jeszcze niepoliczonych punktów – po czym wreszcie, zmęczony i znużony, godził się na ostatnią liczbę, do jakiej doszedł, kładł drugą rękę pod głowę i zasypiał.
Zasypiał ze świadomością dźwięków, kolorów, zapachów wokół siebie – zapadał w głęboki, spokojny, odprężający sen.
Na samej granicy jawy i snu majaczyła myśl, że kończył się jakiś kolejny dzień, a po nim zaczynał się kolejny jakiś dzień – tak samo swobodny i niezależny, jak wszystkie te dni.

PRZYPISY:
1 K. Vonnegut, „Kocia kołyska”, przeł. L. Jęczmyk, Warszawa 2004, s. 186.
2 T. Jansson, „Opowiadania z Doliny Muminków”, przeł. I. Szuch-Wyszomirska, Warszawa 2008, s. 6.
3 T. Jansson, „Dolina Muminków w listopadzie”, przeł. T. Chłapowska, Warszawa 2007, kolejno: s. 27, s. 134, s. 92, s. 139, s. 111, s. 78, s. 53.
4 T. Jansson, „W Dolinie Muminków”, przeł. I. Szuch-Wyszomirska, Warszawa 2007, kolejno: s. 103, s. 18.
5 T. Jansson, „Kometa nad Doliną Muminków”, przeł. T. Chłapowska, Warszawa 2010, kolejno: s. 47, s. 85, s. 115, s. 48, 173.
T. Jansson, „Zima Muminków”, przeł. I. Szuch-Wyszomirska, Warszawa 2008, s. 40.
7 T. Jansson, „Pamiętniki Tatusia Muminka”, przeł. T. Chłapowska, Warszawa 2007, s. 104.

fot. Pexels

CONVERSATION

0 comments:

Prześlij komentarz

Back
to top