niedziela, 3 marca 2013, 23:50
(Data
pierwotnej publikacji: 29 grudnia 2011).
Ten rozdział
powstał ponad rok temu — to chyba najdłuższe „odleżenie tekstu”, jakie mi się
zdarzyło (i mam nadzieję, że więcej się nie zdarzy). Ogromnie się cieszę, że
zrzucam go z siebie całkowicie przed końcem tego roku.
Droga Magda2em, wielkie dzięki za szczegółowe i bardzo pomocne informacje na temat
pracy tłumacza.
(Właściwie
chciałam dopisać jeszcze sporo rzeczy, ale teraz wszystko mi pouciekało, więc
dodam tylko jedno: Vil, kolejny raz dziękuję Ci za wszystkie PM-ki, które
naprawdę niesamowicie motywują!)
„Przyjęcie
inności jest przyjęciem wypartej prawdy o sobie, lekcją historii osobowości. W
tym zatarciu granic jest lekcja psychoanalizy, ale też lekcja języka. Przy jego
pomocy stwarzamy swoje światy, a słowa potrzebują kolein, w które mogą wpadać
bez zbędnych kolizji”.
Inga Iwasiów,
„Gender dla średnio zaawansowanych”
Było gorąco,
nawet tu, gdzie usiadł, przy otwartym oknie, było gorąco i dość duszno; inni
ludzie — spora grupa wykładowców, rodzice Olgi, kilka bliskich jej osób oraz ze
dwie albo trzy studentki — zajęli niemal wszystkie miejsca, więc Wiktor w duchu
pogratulował sobie przyjścia dość wcześnie i wybrania tak dobrego punktu; położone
na parapecie kwiaty też pewnie lepiej zniosą najbliższe dwie godziny. Co prawda
w tej sali na drugim piętrze, dużej, białej, należącej do romanistyki czy
anglistyki, stały zwykłe, dwuosobowe, drewniane ławki i niezbyt wygodne
krzesła, ale dawało się wytrzymać. Uroczysty nastrój nadrabiało zielone sukno
rozciągnięte na dwóch złączonych węższymi bokami stołach przy tablicy,
rozłożone na nich papiery, wielki wazon z kwiatami i gruba, zbindowana praca,
leżąca na samym środku przed przewodniczącym komisji. Po lewej stronie siedział
promotor, po prawej dwoje recenzentów, z boku zaś, między nimi a publicznością,
przy osobnej ławce — Olga. W szarej spódnicy i marynarce z delikatnym wzorkiem
wyglądała bardzo elegancko; była spokojna, ale wyraźnie spięta i zestresowana,
co zdradzał nerwowy uśmiech, jakim obdarzyła Wiktora, gdy się spotkali na
korytarzu, wisielczy humor, z jakim się przywitała, a teraz rolowanie w palcach
rogu jednej z kartek. Brakowało kilku minut do dziewiątej; ktoś otworzył
szerzej okno, sekretarka polonistyki ustawiła dyktafon, jeszcze dwie kobiety
weszły do sali, przewodniczący wstał — i się zaczęło.
Mimo
niewzruszonego przekonania, że Olga sobie poradzi, Wiktor też się czuł nieco
podenerwowany — koniec końców obrona doktoratu nie była byle czym. Słuchając
słów przewodniczącego i promotora, przyglądał się ukradkiem paru osobom, jakie
znał: spostrzegł Andrzeja, który patrzył na Olgę z mieszaniną spokoju i nieco
złośliwego zainteresowania; zauważył, że Aneta mocno zaciska kciuki — być może
po części za samą siebie, ją w niedługim czasie też pewnie czeka obrona —
Krystyna właśnie szepnęła coś siedzącej obok Agnieszce, dwóch profesorów
rozglądało się dyskretnie, jeden z młodszych pracowników miał taką minę, jakby
żałował, że wyszedł ze swojego zakładu, a Michał, który prawdopodobnie wybrał
sobie miejsce tak, by nie widzieć Weredeckiego, najwyraźniej postanowił się
poświęcić dla przyjaciółki i zarazem nie odstawać za bardzo od pracowników
uniwersytetu, bo założył marynarkę. Do bojówek. Olga, zobaczywszy go na
korytarzu, zasłoniła sobie twarz rękami i jęknęła: „Spadaj do sali, bo się
popłaczę ze śmiechu i przez ciebie tusz mi popłynie”.
Wiktor kątem
oka zerknął na siedzącego obok Seweryna; nawet go lubił, bo Seweryn był bardzo
cichy, bardzo spokojny, bardzo milczący i bardzo nieabsorbujący sobą. I bardzo
wysoki, dlatego, jak wyjaśnił, gdy podszedł do ostatniej ławki pod oknem,
chciałby usiąść na wolnym krześle, jeśli oczywiście Wiktor nie ma nic
przeciwko, bo jeśli usiądzie gdzieś bliżej, to będzie niechcący komuś
zasłaniał, oczywiście jeżeli nie będzie to problem...
To jego „Nie
chcę nikomu przeszkadzać i robić kłopotu” bywało męczące, ale zdecydowanie
budziło więcej sympatii, niż „Będę przeszkadzał i robił kłopot każdemu, i
jeszcze nie tylko będę się z tego cieszył, ale i chwalił wszystkim dookoła”
Andrzeja, więc Wiktor odsunął zapraszająco puste krzesło i mruknął, że nie ma
sprawy, a przy oknie jest o wiele chłodniej niż gdzie indziej. Liczący dwa
metry Bikończyk zasiadł obok i w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał; umiał
sprawiać wrażenie, że go nie ma, pewnie dlatego na sympozjum został umieszczony
w boksie razem z Kostkiem, potrafiącym z kolei doskonale mieć na oku tego typu
ludzi; inaczej, jak stwierdziła Olga, która wcześniej doradziła Michałowi to
posunięcie przy kwaterunku, ktoś by przez przypadek na Sewerynie usiadł albo
nie dał mu posiłku, bo ten człowiek nie potrafił zaznaczyć: „Jestem tu, trzeba
się ze mną liczyć”.
Seweryn
przenosił wzrok na kolejne mówiące osoby; przypominał trochę studenta
wysłuchującego ważnego wykładu i Wiktor lekko się uśmiechnął, bo w tym poważnym
słuchaniu i patrzeniu też było coś sympatycznego.
Przedstawiono
treść pracy, odczytano recenzje — dobre, merytoryczne, zdecydowanie łechcące
próżność młodego naukowca — i przez cały ten czas Wiktor, patrząc to na
przyjaciółkę, to na komisję, to na obecnych na sali ludzi, uparcie omijał jedną
konkretną ławkę, jedno konkretne krzesło i jednego konkretnego słuchacza; gdy
jednak Olga przystąpiła do odpowiedzi na uwagi i pytania recenzentów, wbrew
sobie wreszcie zatrzymał spojrzenie na Olku, którego tak starał się ignorować.
Olek siedział
za rodzicami Oli, patrzył głównie na nią — być może chwilami próbował sobie
wyobrazić samego siebie na jej miejscu, chyba wszyscy znajdujący się tu
magistrzy postrzegali Olgę po trosze jako tę, która przed nimi usiadła na
fotelu dentystycznym i po której zachowaniu można poznać, czy przeprowadzane
wyrywanie zęba bardzo boli. Wiktor za nic nie chciałby się znaleźć na jej
miejscu — nie zdołałby wytrzymać tego naporu spojrzeń, tej konieczności
spokojnego, rzeczowego i sprawnego dyskutowania przy tylu ludziach, tego
zachowywania się tak, jakby duża grupa zapełniających ławki osób była zupełnie
naturalnym elementem codzienności. W takich momentach szczerze podziwiał i Olę,
i Olka, i całą resztę, za zdolność radzenia sobie z tym wszystkim — zdolność,
którą musiał posiadać nawet Seweryn, choć podobno studentom łatwo przychodziło
go speszyć.
Olek przed
wejściem do sali był zajęty głównie przyjaciółką, ale w sposobie, w jaki
uścisnął Wiktorowi rękę na przywitanie, wyczuwało się coś... a może to się
Wiktorowi tylko wydawało, bo w ogóle ręce Olka budziły w nim mieszaninę dość
męczących uczuć i chętnie by się wymówił od powitania w ten sposób — ale nie
mógł, skoro teoretycznie wtedy, u niego w domu, doszło do tego „pojednawczego”
podania rąk, mniejsza z tym, do czego doszło zaraz potem i nie tylko potem,
jednym słowem, nie było sposobu, by uciec przed rękami Olka, rękami, od których
znowu wcale się nie chciało tak uciekać...
Wiktor
przygryzł dolną wargę i spojrzał na Olgę — po czym znów, jakoś odruchowo,
przeniósł wzrok na Olka, który też miał na sobie szarą marynarkę. Z ostatniej
ławki pod oknem widać było tylko marynarkę i ciemną czuprynę, ale wcześniej, na
korytarzu, Wiktor zdołał zauważyć, że Olkowi jest do twarzy w tym kolorze, w
ogóle wyglądał potwornie przystojnie i pociągająco na tle swojej uczelni,
widziany jako wykładowca i naukowiec miał w sobie coś pobudzającego jeszcze
mocniej niż dotąd. Między innymi dlatego ławka pod oknem była taka dobra —
stała daleko od tamtej, uniemożliwiała Olkowi patrzenie na Wiktora, Wiktorowi
natomiast pozwalała zerkać na Olka.
Chociaż miał
nie zerkać na niego, tylko patrzeć na Olę, pomyślał z nagłą irytacją i spojrzał
przed siebie; ta zasiadająca przy obleczonym zielonym suknem stole komisja
przypomniała mu własny egzamin licencjacki oraz obronę magisterki — i naraz
poczuł dość intensywną tęsknotę za swoimi studiami, za swoim uniwersytetem, za
swoją studencką przeszłością. Siedzenie w murach uczelni wywołało cały natłok
wspomnień; do nich akurat powracał z dużo większą przyjemnością i ochotą niż do
tego, co było wcześniej. Uwielbiał swoje studia; to był drugi po związku z
Magdą, a pierwszy zupełnie samodzielny okres, który dawał szczęście,
satysfakcję, pozwalał się odnaleźć, i to odnaleźć na zasadzie całkowitej
samowystarczalności, a przynajmniej przy coraz wyraźniejszym i skuteczniejszym
ukierunkowywaniu się ku tej samowystarczalności.
Od
października dwa tysiące drugiego roku dojrzał, zrozumiał, uchwycił jakąś
istotną część samego siebie; już pierwsze zajęcia, pierwsze lektury, pierwsze
wejściówki dały to poczucie otrząsania się z obciążających, niepotrzebnych
elementów i rozeznawania się w swoich podstawowych potrzebach. Podobały mu się
w zasadzie wszystkie zajęcia, choć niektóre były dość kiepsko prowadzone, jak
wstęp do literaturoznawstwa, który bez przeczytania paru odpowiednich pozycji
byłby zupełną czarną magią, i jak pisemne tłumaczenia z niemieckiego, na
których panowała rozleniwiona atmosfera, a doktor nie potrafił wziąć grupy w
garść. Wiktor niekiedy umierał na tych ćwiczeniach z nudów, bo narzucone przez
prowadzącego tempo było godne ślimaka.
Ale za to
historia i literatura obu języków! Nie mógł zrozumieć niektórych kolegów czy
koleżanek, marudzących, że przychodzą nauczyć się tłumaczenia, a nie po to, by
jak w liceum czytać lektury — nie mógł też zrozumieć uwag w rodzaju „historia
języka gówno się przyda do tłumaczenia”. Rozkoszował się tymi przedmiotami,
czytaniem tekstów w oryginale, i nawet jeśli na ćwiczeniach mało się odzywał —
bo nie lubił zabierać głosu w tak dużych grupach — to porywały go i uwodziły
głosy wykładowczyń, ich akcenty, ich zabawy zdaniami, ich malowanie obcymi
słowami literackich obrazów. Lubił też wykłady z historii krajów niemiecko- i
anglojęzycznych, ale najlepiej się bawił na zajęciach z tłumaczeń, od teorii
przekładu poczynając. Co prawda ta zabawa obejmowała jedynie tłumaczenia
pisemne — ustne były już mniej sympatyczne i męczyły. Zdecydowanie wolałby
tłumaczyć pięć razy więcej pisemnie, a skasować zupełnie tłumaczenia ustne.
Kolejną
atrakcją był lektorat z dodatkowego języka — Wiktor skusił się na francuski, bo
przypomniał sobie licealny zachwyt „Madame” oraz ochotę poznania tego języka,
ochotę, którą właśnie wówczas, na studiach, mógł wreszcie zrealizować. Jedynymi
przedmiotami, które wzbudzały prawdziwą niechęć, była informatyka — chociaż
fakt, nauczył się tam paru przydatnych rzeczy — oraz wychowanie fizyczne. To go
na pierwszym roku wprawiło we wściekłość, nie wystarczyło, że w liceum musiał
się użerać z tym durnym przedmiotem, to jeszcze na studiach? Na jaką cholerę WF
tłumaczowi, czy on będzie podczas tłumaczenia grał w koszykówkę albo fikał
koziołki? Sześćdziesiąt godzin w roku na WF, a łaciny czy historii filozofii
było raptem trzydzieści godzin, nie miał pojęcia, co za idioci układali te
plany. Udało mu się na szczęście zapisać do jednej z sekcji gier zespołowych,
których prowadząca, jak się dowiedział, kładła nacisk głównie na biegi — ale i
tak raz w tygodniu zgrzytał zębami na myśl, że znów musi zmarnować półtorej
godziny, choć mógłby w tym czasie poczytać lektury albo coś przetłumaczyć. Albo
zwyczajnie odpocząć i przeczytać coś zupełnie spoza tematyki studiów.
Przez
pierwszy rok skupiał się na nauce — to, co stanowiło tak zwane „typowe życie
studenckie”, nie interesowało go, nie za bardzo też miał ochotę na nawiązywanie
znajomości na uczelni; na początku drugiego semestru zorientował się, że nie
zna z imienia większości osób ze swojej grupy — i nawet mu to nie
przeszkadzało. Lubił zatopienie się w gramatykach, w słownikach, w literaturze,
nie potrzebował do tego ludzi; lubił ciszę i spokój biblioteki wydziałowej —
dlatego szczególnie chętnie chodził tam rano i późnym popołudniem, gdy było
niemal pusto, a jedyny ruch poza krzątaniem się bibliotekarek stanowiło
otwieranie i zamykanie książek oraz odwracanie kartek.
Wgryzał się
więc w angielski i niemiecki, poznawał francuski, a na własną rękę kontynuował
naukę rosyjskiego — to był podstawowy element niedziel, gdy mógł oderwać się od
studiów i poświecić więcej czasu czemuś innemu. W tym wspaniałym obrazie były,
rzecz jasna, pewne rysy — poza nielubianymi przedmiotami istniało jeszcze kilka
koszmarnie męczących godzin, gdy udzielał korepetycji. Nie cierpiał tego, już
od pierwszej chwili poczuł odrazę — ale na te kilka godzin w tygodniu zaciskał
zęby i wtłaczał w licealne głowy angielski oraz niemiecki, patrząc na swoich
uczniów z tym większym wstrętem, im więcej pracy musiał włożyć w wyjaśnienie im
czegoś. Tych, którzy w miarę szybko pojmowali materiał, traktował z pełną ulgi
obojętnością. Ogólnie rzecz biorąc, chyba nie był dobrym nauczycielem — nie,
zdecydowanie nie był i zdecydowanie nie chciałby tego robić nigdy więcej, tym
bardziej na poważnie; nie znajdował w uczeniu niczego pociągającego ani
satysfakcjonującego, a czyjeś wolniejsze tempo przyswajania wiadomości po
prostu go złościło. Pracował zawsze we własnym rytmie, raczej dość szybkim,
uczył się języków zdecydowanie łatwo, nie napotykał kłopotów przy pojęciu
jakichś reguł czy wyjątków — więc może dlatego rytm odmienny i cudze problemy
tak go drażniły. To, co tłumaczył, było przecież proste, jasne i zrozumiałe — a
te nierozgarnięte dzieciaki upierały się, że jest odwrotnie.
Zresztą, może
po prostu nie umiał tłumaczyć innym. Chyba na pewno nie umiał, bo często miał
problemy ze znalezieniem odpowiedniego sposobu wyjaśnienia jakiejś reguły,
która jemu wydawała się oczywista i którą sobie objaśnić umiał — ale na
zasadzie powiązań, analogii i przeciwieństw, które tylko dla niego okazywały
się przejrzyste. Przemęczył się jednak przez pierwszy rok, bo chciał mieć
jakieś pieniądze, by kupować książki, płyty, kserować do woli potrzebne
materiały i zbierać na kolejny certyfikat. Co prawda rodzice byli gotowi,
przynajmniej w części, go finansować — ale jakoś nie chciał. Rozmowy w domu
ograniczały się do podstawowej wymiany informacji, co wystarczało i jednej, i
najwidoczniej drugiej stronie.
Z upływem
czasu coraz trudniej znajdował z rodzicami wspólny język, coraz rzadziej w
ogóle chciał tego języka szukać czy używać; miał wrażenie, że powoli, ale
bardziej i bardziej się od siebie oddalają; było to wrażenie nie tyle
wyrastania muru, ile rozwidlania się dróg. Mówiąc szczerze, odpowiadało mu to:
ojciec miał swoich kolegów od piwa i swoje filmy, które oglądał, leżąc na
kanapie; matka miała swoją pracę, kolejne dodatkowe kursy oraz koleżanki, z
którymi chodziła do kina, teatru i kawiarni; a on miał swoje studia, książki i
te nieszczęsne korepetycje. Ostatni punkt wynagradzał sobie w księgarniach, w
sklepach muzycznych i w szperaniu w Internecie, który rodzice założyli po jego
naleganiach i który sam opłacał.
To wówczas
zaczął odkrywać zalety sieci: anonimowość, uczestnictwo w ukryciu i całkowitą
swobodę, z której nie musiał się tłumaczyć. Co prawda wtedy, w dwa tysiące
trzecim, nie było jeszcze tylu zjawisk, tylu stron i tylu forów, co obecnie,
dało się jednak całkiem przyjemnie bawić.
Wtedy też
zaczął palić. Pogłoski o wielkim odsiewie robionym podczas sesji zimowej na
pierwszym roku przyprawiały go o dreszcze, bo już uwielbiał swoje studia i za
nic nie chciał się dać z nich wyrzucić. Uczył się więc z zacięciem, ale nawet
najlepiej wykorzystany na naukę dzień nie uwalniał od niepokoju: a co, jeśli
obleję i wylecę? Próbował te nerwy uciszyć jakimś jedzeniem, ale nie działało —
gdy był zestresowany, w ogóle tracił apetyt; muzyka też nie do końca się
sprawdzała; Internet, choć odprężał, nie mógł być wykorzystywany jednocześnie z
podręcznikiem.
W dniu
pierwszego zaliczenia stał z kilkoma osobami ze swojej grupy przed budynkiem;
wymieniali wiadomości, przeglądali notatki, opowiadali sobie zasłyszane od
starszych roczników „straszne prawdy o profesor Grynieckiej, która podrzuca
naręcze indeksów i ten, co spadnie nazwiskiem na wierzchu, jest zaliczony, a
ten, co nazwiskiem do podłogi, jest oblewany”. Wiktor odsunął na bok swoją
niechęć do przebywania w większym gronie, bo za bardzo go przerażała
perspektywa zaliczenia, przypominającego ponoć raczej egzamin, którego nie
zdawała ponad połowa studentów i które przeprowadzała taka koszmarna baba; stał
więc między jakąś koleżanką i jakimś kolegą, z rękami w kieszeniach zimowej
kurtki i mocno owinięty szalikiem, stał mimo szczypiącego w nos i policzki
mrozu, stał i słuchał tych wszystkich mało pocieszających uwag. Jedna z
dziewczyn wyjęła paczkę papierosów, większość gromady się poczęstowała — i
Wiktor, częściowo wiedziony swoistym impulsem, częściowo potrzebą zajęcia czymś
rąk oraz myśli, a częściowo skuszony zapewnieniem częstującej: „To serio
uspokaja”, też wyjął jednego. Stojący obok chłopak pstryknął mu przed nosem
zapalniczką — dookoła rozniósł się intensywny zapach — w język, gardło i nos
wdarło się coś gryzącego, drapiącego, drażniącego — Wiktor zakaszlał
gwałtownie, wprawiając tym całą grupę w wielkie rozbawienie — a po trzecim czy
czwartym zaciągnięciu się pozostało już tylko wrażenie zduszania wszystkiego
poza papierosem, skupiania całego ciała na wciąganym i wydychanym dymie,
ograniczenia zmysłów wyłącznie do ściskanego wargami papierka wypełnionego
tytoniem.
Naprawdę się
uspokoił, jak stwierdził, gdy kilkanaście minut później siedział w sali i
obserwował — bez tak wyraźnego nerwowego dreszczu, bez tak silnego ścisku w
żołądku, bez tak gwałtownej ochoty rzucenia się do ucieczki — rozdającą kartki
papieru podaniowego profesor.
Z zaliczenia
dostał cztery i pół. Profesor Gryniecka okazała się całkiem w porządku — albo
jego indeks spadł nazwiskiem na wierzchu.
Od tej pory
powracał do papierosów, gdy czuł, że wytrzymałość nerwów staje pod znakiem
zapytania. Powracał jednak już w zupełnej samotności — nie, nie dlatego, że
tamtego dnia ludzie z grupy tak się śmiali z tych pierwszych zaciągnięć,
Wiktora też to przecież rozbawiło; jednakże jego palenie było aktem poddania
się, przyznania, że nie ma już sił, że potrzebuje wsparcia, że musi czymś zająć
ręce, usta, myśli — jego palenie było swoistą formą proszenia o pomoc i
przyjmowania tej pomocy — jego palenie było całkowitym obnażeniem własnej
słabości. Takich rzeczy nie robi się przy ludziach. Do takich rzeczy nie
przyznaje się wszystkim wokoło. Z takimi rzeczami nie paraduje się publicznie.
Takie rzeczy
powinny się odbywać w ciszy, w ukryciu, w samotności. I tak się odbywały.
Rodzice nie
palili — ojciec w ogóle, matka popalała w liceum, ale od ciąży rzuciła. W sesji
zimowej Wiktor zdołał im wmówić, że czuć od niego papierosy, bo koledzy z grupy
palą przed każdym zaliczeniem, jednak któregoś dnia na początku czerwca matka
go wreszcie przyłapała. Siedział wtedy w domu sam, w swoim pokoju, przy biurku,
i uczył się do egzaminu z filozofii; to, co należało do filozofii
dziewiętnastego wieku, mieszało mu się w głowie, mieszali mu się też
filozofowie przyrody, poza Talesem ich nie rozpoznawał, niektórych nawet nie
umiał wymówić bez potknięcia — więc dla uspokojenia umysłu wyciągnął z plecaka
kupioną dzień wcześniej paczkę Marlboro i zapalił. Po kilkukrotnym zaciągnięciu
się uznał, że ten Anaksagoras z Anaksymenesem nie są jednak takim kretyństwem,
jak mu się przed chwilą wydawało. A nie, Anaksymander, nie Anaksagoras. Też
ładnie.
Pukanie,
które się naraz rozległo, dotarło do niego dopiero wtedy, gdy matka już
otworzyła drzwi.
— Wiktor, ty
palisz? — zapytała ze zdumieniem i wzburzeniem. Poczuł się jak kilka lat
wcześniej, gdy weszła w nocy do pokoju. Miał cholernego pecha, albo do późna
szukała drugiego kalkulatora, albo w połowie drogi do pracy wracała do domu, bo
zapomniała ważnego dokumentu.
— Jak się
uczę do sesji — odmruknął, zgniatając ledwo napoczętego papierosa w
popielniczce. Matka miała wyraźnie niezadowoloną minę, trochę się starli, ale w
końcu ona spasowała — zażądała tylko, żeby otwierał okno, gdy kopci. I żeby nie
chodził z petami po domu. I lepiej, żeby się nie ładował ojcu przed oczy z tym
świństwem, bo ojciec nie cierpi papierosów.
Palił więc
odtąd, stojąc przy otwartym oknem, często z książką lub notatkami rozłożonymi
na parapecie. Palił w czasie sesji — i w niektórych momentach, gdy jakieś
wydarzenie naprawdę wyprowadziło go z równowagi. W wakacje po pierwszym roku w
ogóle nie potrzebował papierosów, przez trzy miesiące miał spokój: uczył się,
dużo czytał, sporo czasu szperał w Internecie.
Na drugim
roku poznał Anitę — spotkali się najpierw chyba przy którymś z kser, pożyczył
jej brakującą kwotę do opłacenia kopii jakiegoś podręcznika; szybko o tym
zapomniał, suma była nieduża, ale Anita dopadła go na korytarzu następnego
dnia, oddała pieniądze, podziękowała — i tak jakoś wyszło, że przez dłuższy
czas rozmawiali, a kolejnego dnia spotkał ją w bufecie i nim się obejrzał, został
usadzony wśród niedużej grupy slawistów, pił herbatę, słuchał rozmów, nawet
parę razy się włączył.
Anita była na
drugim roku slawistyki; wysoka, szczupła, z sięgającymi połowy pleców,
farbowanymi na pomarańczowo włosami oraz z jasnobrązowymi oczami, w długich
spódnicach i z wielkimi kolczykami w uszach oraz z licznymi bransoletkami na
rękach zdawała się bardzo wyrazista, bardzo zdecydowana oraz bardzo silna. I
taka właśnie była, musiał jej to dość szybko przyznać — a do tego miała do
powiedzenia wiele ciekawych rzeczy, dużo czytała i świetnie mówiła po rosyjsku.
Lubił spędzać z nią okienka, o ile wypadały im w tym samym czasie, nie
przeszkadzało mu też większe towarzystwo slawistów, poza tym Anita była dobrą
towarzyszką w bibliotece: zajmowała się swoimi książkami, nie zaczepiała co
chwila, by pogadać, i potrafiła zatopić się w swojej pracy. Mieszkała w
akademiku — przyjechała z Cedr, tylko już nie pamiętał, czy Małych, czy
Wielkich — i czasami Wiktor tam przychodził, gdy większa grupka z wydziału
filologicznego urządzała imprezy „rozmowno-pijące”. Imprezy okazały się nawet
dość sympatyczne, choć ludzi było zdecydowanie za dużo; siadywali jednak często
z Anitą gdzieś na boku, ona piła piwo, on wino, bo za piwem nie przepadał, i
rozmawiali, niekiedy też milczeli, słuchając lub obserwując innych.
Anita różniła
się od Magdy mocno: pewnością siebie, charyzmą, silnym charakterem i pewną
upartością, zaciętością w dążeniu do celu — ale te dwie dziewczyny łączyła
inteligencja i coś takiego w osobowości, co sprawiało, że Wiktor szybko polubił
przebywanie w ich towarzystwie. Niestety, okazało się, że łączy je jeszcze
jedna rzecz — pragnienie czegoś więcej.
Zrozumiał to,
gdy na sylwestrowej imprezie w akademiku, po wystrzeleniu korków szampanów,
składali sobie życzenia, przekazywali butelki z rąk do rąk, patrzyli na
fajerwerki, a Anita uśmiechnęła się dziwnie — usta miała wąskie, ale ładne —
wsunęła mu ręce we włosy i powiedziała zdecydowanym tonem: „Uwielbiam cię, ty
mrukliwy dziwaku, więc wszystkiego najlepszego” — po czym pocałowała, równie
zdecydowanie.
Jak w
przypadku Magdy — to nie było nieprzyjemne, po prostu... mdłe. Nijakie. Nie
poruszało. Ale nie odsunął się, przeciwnie — objął ją, spróbował na ten
pocałunek odpowiedzieć; czuł się przy tym trochę chroniony faktem, że
posunięcie Anity stanowiło zaskoczenie — a potem pozwolił, by pocałowała go
jeszcze raz, krótko, by przytuliła się do niego i by potem, gdy wrócili do
akademika, była tak blisko, że miała prawo uważać to za obustronną deklarację.
Wtedy, tej
sylwestrowej nocy, pomyślał znów, że to wieczorami, we własnym łóżku i na
własną rękę, się nie liczy — to tylko takie... takie nieważne — a z Anitą uda
mu się to, co się nie udało z Magdą, teraz się bardziej postara.
Nie udało
się, rzecz jasna — to pewnie było do przewidzenia, tylko że on wtedy nie chciał
przewidywać; nie udało się i tyle. Przez styczeń spotykali się głównie na
uczelni, przesiadywali trochę w akademiku, zwłaszcza pod koniec semestru, gdy
uczyli się do sesji, ta nauka we dwójkę była bardzo przyjemna, potem też
odprowadzali się wzajemnie na egzaminy — ale po egzaminach, w jeden z ostatnich
dni przed feriami, współlokatorka z pokoju Anity już wyjechała i trzeba było
zrobić krok dalej w tym związku.
Obejmował
siedzącą na jego kolanach dziewczynę, rozpinał jej powoli bluzkę, zaproponował,
żeby zdjęła kolczyki, bo są bardzo duże i mogą się niechcący zahaczyć, na co
Anita roześmiała się, ściągnęła swoje kolczyki oraz jego okulary i pchnęła go
na łóżko z czułym „Już nie gadaj” — a potem leżał obok niej, zaciskając dłoń na
kołdrze i wpatrując się w ścianę, Anita gładziła go palcami po szyi, i czuł się
jeszcze bardziej paskudnie niż wtedy z Magdą — i nadal jeszcze pełen wyobrażeń,
na których musiał się opierać, by cokolwiek z tego kroku wyszło, wyobrażeń,
których nie uspokoiła bliskość kobiecego ciała.
I coraz
wyraźniej zdawał sobie sprawę z tego, że to nie są „takie nieważne” wyobrażenia
i że nic nie da ograniczanie ich tylko do samotnych wieczorów i własnych dłoni,
i że nie uda się ich wyciszyć, odepchnąć i unieważnić w taki sposób, w jaki
próbował. Przez krótką chwilę poczuł tak mocne przerażenie, że zrobiło mu się
niedobrze — a potem była już tylko niechęć, do siebie, że potrzebował tamtego
wieczornego, do Anity, że nie była w stanie tego w nim zdusić, i do wszystkiego
dookoła, po prostu za to, że było nie tak.
Musiała coś
wyczuć, bo wreszcie odsunęła się, potem wstała, ubrała się — i zadała to
pytanie, na które on już zdążył sobie wyraźnie odpowiedzieć: „Wiktor, co się
dzieje?”. Odparł, że nic — po czym też wstał, narzucił szybko ubranie i po
niczego niewyjaśniającym „Przepraszam” wyszedł, z ponurą myślą, że znów
rozwalił dobrą znajomość — oraz z dręczącą świadomością tego, z kim tak
naprawdę chciałby się znaleźć w łóżku. I to drugie było o wiele gorsze.
Od końcowego
przystanku dwunastki szedł Kartuską do domu na pamięć, zupełnie nie zwracając
uwagi na otoczenie; zastanawiał się, jakim cudem przez tyle czasu był w stanie
nie dopuszczać do siebie wprost tego faktu, który wcale mu się nie podobał, ale
którego nie dało się już zanegować — i tęsknił za czasem sprzed paru godzin,
gdy ta świadomość spoczywała w ukryciu, gdzieś na boku, nie istniała tak
wyraźnie i wprost.
Następnego
dnia pojechał do akademika, niechętnie, ale wiedział, że musi. Rozmowa z Anitą
była krótka, ani przyjemna, ani łatwa; jakoś przeprosił, choć wytłumaczyć się w
pełni nie umiał — bo nie potrafił ani nie chciał wypowiedzieć tego, co
stanowiło wyjaśnienie sytuacji, nie przeszłoby mu to przez usta — i choć tak
naprawdę te przeprosiny niczego nie dały, ani jemu, ani jej. Gdy wychodził,
czuł ogromny żal, bo po tym wszystkim zdecydowanie nie było szans na
kontynuowanie znajomości, tak samo jak z Magdą — i ulgę, bo nie czekały go
kolejne takie „próby” — i potworne zmęczenie, zmęczenie samym sobą i zniechęcenie
do siebie. Dobrze, że było już po sesji, że miał ferie, bo przez kilka dni
głównie leżał w łóżku, czytając coś lub słuchając muzyki, aby tylko odsunąć od
siebie męczące myśli.
Widywał potem
Anitę na uczelni, ale unikał jej — chyba oboje czuliby się zbyt zakłopotani i
źli na jedną konkretną osobę, czyli Wiktora, by czerpać jakąkolwiek przyjemność
z rozmów. Siłą rzeczy stracił też kontakt z resztą slawistów, może zresztą nie
tyle siłą rzeczy, ile swoim unikaniem również ich; przez jakiś czas znów ograniczył
kontakty z ludźmi do wspólnego przebywania na zajęciach z własną grupą. Ten
czas trwał dość długo, bo niemal rok — rok wycofania się w siebie, rok spokoju,
przynajmniej takiego powierzchownego spokoju. O tym, co stanowiło powód do
niepokoju, starał się nie myśleć — ale to powracało w pewne wieczory, w pewne
noce, powracało wraz z pewnymi obrazami i z pewnymi pragnieniami, aż zsuwał
ręce niżej i niżej i wreszcie pozbywał się tego napięcia, tych wyobrażeń, tych
myśli. Niestety, tylko na jakiś czas, i to na dość krótki.
Jednak drugi
rok studiów zawierał też plusy: Wiktor skończył z korepetycjami, gdy tylko
dostał stypendium, a stypendium okazało się nawet spore; odebrał z British
Council certyfikat CAE, który zdawał w czerwcu; seminarium dyplomowe z angielskiego,
na jakie się zapisał, prowadziła doktor, którą ogromnie lubił; w połowie
drugiego roku udało mu się odbyć praktyki w biurze tłumaczeń i choć dostawał
mało ciekawe materiały do pracy, czuł, że zbliża się do robienia tego, czego
potrzebował; wreszcie zgodnie z zamierzeniami zrobił certyfikat z niemieckiego.
Koniec końców drugi rok studiów był całkiem dobry, mimo wszystko; to, co nie
było w nim dobre, Wiktor starał się zepchnąć jak najbardziej w niepamięć.
Trzeci rok
okazał się jeszcze lepszy: zajęć było niedużo, więc dało się i spokojnie
przygotowywać do egzaminu licencjackiego, i pisać licencjat, i uczyć się dalej
francuskiego oraz rosyjskiego, i robić dorywczo tłumaczenia z angielskiego oraz
niemieckiego dla paru biur. Pisanie pracy przyniosło dużo przyjemności, bo
zagadnienie, które Wiktor sobie wymyślił, podobało się i jemu, i promotorce. Co
prawda gdy na pytanie rodziców o temat wypalił jednym tchem: „Wybrane problemy
tłumaczeniowe w polskich przekładach powieści »Tessa d’Urberville« i »Juda Nieznany«
Thomasa Hardy’ego”, matka tylko powiedziała, że ciekawe, a ojciec mruknął coś,
co brzmiało jak „Taaa”, ale oni się nie liczyli — liczyła się promotorka, z
którą mógł przez pół seminarium dyskutować o stylu Hardy’ego.
Na trzecim
roku grupa seminaryjna jakoś mocniej się ze sobą związała — to dlatego
sylwestra dwa tysiące pięć Wiktor spędził tym razem u jednej z koleżanek, to
dlatego siedział przed północą na kanapie w słabo oświetlonym pokoju, w którym
reszta tańczyła, piła lub rozmawiała — i zastanawiał się, po jaką cholerę dał
się na to namówić. Chyba po prostu nie chciał spędzać sylwestra z rodzicami,
ale już po pierwszej godzinie miał ochotę wrócić do domu. Było za głośno, za
tłoczno, za męcząco, poza tym przypomniała mu się zeszłoroczna impreza oraz jej
konsekwencje i zatęsknił za niedokończoną powieścią Trifonowa, która leżała
teraz na biurku, z zakładką w postaci bibliotecznej ulotki informacyjnej między
kartkami; w pewnym momencie nawet zamierzał już wstać, po cichu wziąć swoje
buty oraz kurtkę i wyjść z tego domu — gdy napotkał wzrok jakiegoś chłopaka,
chłopaka przyglądającego mu się chyba od dłuższej chwili, chłopaka, który
właśnie się uśmiechnął i przeniósł spojrzenie na tańczące pary. Chłopaka, który
spoglądał w jego kierunku jeszcze parę razy w ciągu nocy i który wreszcie,
około trzeciej, gdy już część gości zasnęła przez zmęczenie lub alkohol, usiadł
obok Wiktora na kanapie.
Miał na imię
Krzysiek, był kuzynem Martyny, organizatorki sylwestra, studentem czwartego
roku historii i mieszkał chwilowo w tym domu, bo coś mu nawaliło z dotychczas
wynajmowaną stancją. Na pytanie, dlaczego po prostu nie skorzysta z gościnności
wujostwa na stałe, odpowiedział z trochę dziwnym uśmiechem, że zależy mu na
swobodzie.
Sens tej
swobody Wiktor zrozumiał dopiero po pewnym czasie — dopiero wtedy, gdy Krzysiek
położył mu rękę na karku, przyciągnął i pocałował, w taki sposób, że nie sposób
było odepchnąć — i gdy kilka minut później znaleźli się w pokoju, zamkniętym
teraz na klucz, osłoniętym muzyką z radia, ograniczonym do światła lampki przy
łóżku.
Z tamtej nocy
Wiktor pamiętał przede wszystkim wyraźne i niemożliwe już do przegonienia
uświadomienie — że to jest właśnie to, czego pragnął, że to jest właśnie to, co
powracało wieczorami i nocami pod kołdrą, że to jest właśnie to, czego nie musi
wspomagać żadnymi wyobrażeniami, bo to wszystkie te wyobrażenia spełnia — że to
jest właśnie to, co tkwiło w nim od dawna, od bardzo dawna, i czekało na
uwolnienie. Ból w trakcie i pewien dyskomfort podczas poruszania się nie miały znaczenia,
ani wtedy, ani później.
Gdy leżeli
potem obok siebie, wiedział, że już nigdy nie zdoła spróbować tego z dziewczyną
— nie zdoła się już ani przez chwilę oszukać, ani przez moment wmówić sobie, że
w kobiecym ciele odnajdzie cokolwiek z tego, co odnalazł w męskim. Nie wiedział
jeszcze, co powinien zrobić z tą wiedzą, ale oswajał się z nią, gdy obaj
uspokajali oddechy, gdy Krzysiek przesunął dłonią po jego ramieniu, gdy lekko
uderzył wskazującym palcem w nos i powiedział, żeby Wiktor tak za dużo w łóżku
nie myślał, bo to szkodzi na potencję.
Wiktor
uśmiechnął się lekko — smakował jeszcze w tym „po”, które po raz pierwszy nie
budziło niesmaku do siebie i chęci ucieczki — ale uśmiech zszedł mu z ust, gdy
Krzysiek naraz zapytał, jak on to ujął... „Dlaczego mi nie powiedziałeś, że to
pierwszy raz?”, z czymś na kształt wymówki, a na pytanie, skąd wie, odparł
krótko, że się domyślił.
— Jakie to ma
znaczenie — mruknął Wiktor po chwili milczenia, wzruszył ramionami, po czym
założył okulary, wstał i się ubrał; zignorował przy tym stwierdzenie Krzyśka:
„Jakieś ma”. Podchodził już do drzwi, gdy zatrzymało go kolejne pytanie:
— To kiedy
się widzimy?
Obejrzał się,
zaskoczony. Jakoś dotąd nie myślał o tym wydarzeniu w dalszej perspektywie —
gwoli ścisłości, od pocałunku w salonie w ogóle za bardzo nie myślał, poddawał
się tylko kolejnym pocałunkom, dotykowi dłoni i bliskości ciała, odpowiadając
na oślep i z pewną zawziętością, jakby w obawie, że zaraz zostanie mu to
wydarte — ale teraz uznał, że pomysł powtórzenia tego wszystkiego jest
wyjątkowo dobry. Zastanawianie się nad całą sytuacją wolał odsunąć na później.
— Nie wiem —
mruknął, oparł się o drzwi i spojrzał na dłonie chłopaka. — Masz pomysł?
Wolał jemu
zostawić wymyślanie czasu i miejsca, sam jedynie zgadzał się lub odmawiał, tak
to działało i na początku, i później; wtedy, w ten wczesny poranek Nowego Roku,
wysłuchał propozycji, pokiwał głową i wyszedł z myślą, że za trzy dni wszystko
się powtórzy, dopiero za trzy dni, które już zaczynały się niemiłosiernie dłużyć.
Gdy wrócił do domu, rodzice spali — na jego szczęście, jak się zorientował, gdy
w łazienkowym lustrze zobaczył swoją szyję.
Trzy dni
później, ledwo zamknęli się w pokoju Krzyśka na klucz — na wszelki wypadek, bo
choć ani Martyna, ani jej rodzice nie zamierzali wrócić do wieczora, lepiej
było się zabezpieczyć — Wiktor zsunął trochę golf z szyi i powiedział z
irytacją:
— Nie rób mi
więcej śladów, nie mam ochoty chodzić w swetrach po nos.
— Wypadek
przy pracy — odparł Krzysiek takim tonem i z takim uśmiechem, że Wiktorowi
zrobiło się gorąco, bynajmniej nie od golfu. — Kolejne będą niżej.
I były.
Następne trzy
miesiące upłynęły w dziwnej atmosferze — Wiktor czuł się jakoś wewnętrznie
rozleniwiony, a może tylko odprężony, bo przecież dalej się uczył, pisał pracę,
robił tłumaczenia, czytał — i chodził z Krzyśkiem do łóżka, co od końca
stycznia stało się znacznie prostsze, ponieważ Krzysiek znalazł nową stancję:
zamieszkał wraz z jakimś chłopakiem, chyba z medycyny, a że współlokator
większość czasu spędzał poza domem, spotkania były łatwiejsze i częstsze.
Czasami po wszystkim leżeli nago pod kołdrą i czytali, chociaż Wiktor zwykle
wolał się ubrać i z książką w ręku usiąść gdzieś dalej, na krześle lub na
podłodze. Poza samym momentem, gdy to się działo, bliskość Krzyśka peszyła i
drażniła, przywoływała pewne niepokojące wrażenia, przypominała, że całą tę
sytuację trzeba będzie jeszcze przemyśleć, że czas tego przemyślenia jest coraz
bliżej i że wnioski, jakie się pojawią, mogą nie być przyjemne. Aby tego
uniknąć, gdy kończyli, Wiktor sięgał po ubranie i przenosił się gdzie indziej,
byle znaleźć się poza obszarem łóżka. Krzysiek niekiedy dawał mu spokój i
zajmował się swoimi książkami — ale częściej kręcił głową, klepał ręką
opuszczone miejsce na łóżku i mówił z wyraźnym rozbawieniem:
— Chodź tu,
ty jeżu.
Czasami
Wiktor odmrukiwał, że nie teraz albo że woli siedzieć tam, gdzie siedzi — ale
czasami w głosie, spojrzeniu czy geście Krzyśka podchwytywał coś, przez co znów
robiło mu się gorąco, więc przychodził, siadał na łóżku i spinał się lekko, gdy
czuł dłoń gładzącą jego szyję lub plecy.
— Schowałeś
już kolce? — mruczał mu naraz Krzysiek w kark i, nie czekając na odpowiedź,
wsuwał ręce pod koszulę albo gryzł lekko w ucho. Kiedy indziej sam wyskakiwał z
łóżka, przechodził nago przez pokój, stawał za Wiktorem i pochylał się nad nim,
obejmując ramionami lub wsuwając mu ręce we włosy. — Baza do jeża — mówił wtedy
wesoło. — Zrzucaj kolce, szczególnie te z tyłka, i do łóżka.
— Czytam —
odburkiwał Wiktor, przymykając oczy, bo dłonie przesuwające się po skórze
rozpraszały.
— Chodź, seks
dobrze robi na wzrok — padała odpowiedź, ręce stawały się coraz bardziej
natarczywe i wreszcie trzeba było, chciało się poddać, wrócić w tę bliskość i
przyjemność.
Z Krzyśkiem
też się dobrze rozmawiało, chociaż Wiktor z początku nie miał na rozmowy
zbytniej ochoty — a może po prostu nie umiał się w nich odnaleźć, może peszyła
go ta zwyczajność i normalność rozmów zaraz po niezwyczajności i nienormalności
stosunku. Podczas pierwszych spotkań mówił zatem głównie Krzysiek, prowadził
długie monologi, w które niekiedy próbował wciągnąć słuchacza; w końcu zaczęło
się to udawać, Wiktor odzywał się trochę częściej, mówił więcej, choć nadal
wolał milczeć i słuchać.
— Jesteś
takim kolczastym mrukiem — stwierdził kiedyś Krzysiek; leżał wtedy na nim i
przesuwał palcami po plecach, a Wiktor, z poduszką pod policzkiem, pozwalał się
tym delikatnym dotykiem pobudzać od nowa. — Powiesz jedno słowo i zaraz
wystawiasz na mnie pięć kolców. Rozgadasz się kiedyś?
— Może jak
przestaniesz z tym jeżem — wymruczał Wiktor w poduszkę.
— Ale to
idealne określenie dla ciebie — roześmiał się Krzysiek. — Widziałeś kiedyś jeża
na żywo?
— Nie.
— A ja tak,
widziałem kiedyś takiego małego w lesie. — Oparł podbródek na ramieniu leżącego
i podjął: — Był mały i siedział na ziemi, ja do niego mówię: „Ale śliczny
jesteś”, a to bydlę stawia kolce na sztorc, wypisz, wymaluj ty, może nie?
Wiktor
prychnął.
— Poważnie. —
Po głosie Krzyśka można się było domyślić, że chłopak się świetnie bawi. — Założę
się, że jakbym zawołał za nim „Wiktor!”, drań by się obejrzał.
Ponowne
prychnięcie zmieszało się ze śmiechem.
Krzysiek był
przystojnym, dobrze zbudowanym szatynem, z nieco kwadratową, interesującą
twarzą, z wyrazistymi rysami, z niebieskimi oczami, w których Wiktor widział
wyraźnie pożądanie, gdy znajdowali się w łóżku. Czasami, gdy przez parę dni nie
mogli się spotkać, wyobrażenie sylwetki chłopaka, jego nagiego ciała, jego
dłoni — dużych, silnych, męskich — łączyło się z przesuwaniem palców pod piżamę
i zastępowało na moment rzeczywistość. To wyobrażenie wyparło wcześniejsze
fantazmaty, zastąpiło wszelkie dotychczas pobudzające wizje, pozwoliło odbierać
ten nocny dotyk własnych dłoni jako coś mniej żałosnego, bo przecież tylko
chwilowego, zastępczego, prowizorycznego. Jeżeli spotykali się niemal
codziennie, noce były spokojne i bez fantazji, te bowiem zrealizowały się już
innymi dłońmi i w innym łóżku.
Głównie w
łóżku, bo Wiktor nie lubił wychodzić z tymi rzeczami poza jego teren — Krzysiek
natomiast wychodzić chciał co i rusz; to oraz kwestia rozmów stanowiło dwa
powody ich sporów. Dla Krzyśka ściana, krzesło, biurko, przedpokój czy łazienka
były tak samo dobrymi miejscami, Wiktor natomiast odsuwał się od pocałunków,
wysuwał z objęć czy odpychał od siebie drugie ciało, jeśli nie doszli jeszcze
do łóżka.
— Jeż, mruk i
konserwatysta — oświadczył raz Krzysiek ponuro. — W ogóle nie masz wyobraźni,
za to masz obsesję na punkcie łóżka. Jesteś jak fanatyczny mormon, tylko jedno
miejsce na seks, może jeszcze tylko jedna pozycja i tylko jeden dzień w roku na
to?
— Jak ci tak
przeszkadza, mogę wyjść — odparł Wiktor ze złością, bo ta rozmowa wprawiła go w
zakłopotanie, a jednocześnie poczuł się urażony. Wstał, ale Krzysiek chwycił go
za rękę i pociągnął — na łóżko, na siebie.
— Nie obrażaj
się — powiedział łagodnie; to się musiało zacząć już wtedy, ale Wiktor nie
umiał się zorientować w sytuacji. — Tak tylko mówię, jak chcesz, to możemy do
końca życia robić to jedynie w łóżku.
Choćby to „do
końca życia” powinno było go ostrzec. Z drugiej strony, co by zrobił wówczas z
tą wiedzą?
W każdym
razie ten łagodny ton, połączony z tym podniecającym dotykiem, uspokoiły go i
ułagodziły. Zostali w łóżku.
Preferował
łóżko, bo tu nie odczuwał aż tak intensywnie i kłopotliwie braku ubrania. Ten
brak był krępujący — czasami wręcz uderzał; drugie ciało, takie samo jak
własne, stawało się zbyt bliskie, zbyt wyraźne, zbyt dominujące nad wszystkim,
co poza nim. W łóżku, z prześcieradłem i poduszkami jako swoistym parawanem,
jeszcze czasem z kołdrą, choć tę zwykle szybko skopywali gdzieś na bok lub na
podłogę — w łóżku nie był aż tak nagi jak poza łóżkiem. W łóżku ta nagość
stawała się — no właśnie, półprzezroczysta. Łatwiejsza. Przyjemniejsza.
Lubił jednak
te momenty, gdy Krzysiek rozpinał mu koszulę, spodnie, zsuwał slipy — lubił,
mimo że pojawiał się wówczas także pewien dyskomfort: wrażenie zatracenia
bariery dzielącej od tego, co zewnętrzne, uczucie utraty kontroli nad sobą,
świadomość zupełnego wystawienia się, zdania, podporządkowania cudzym dłoniom,
cudzemu ciału, cudzej kontroli. Lubił, bo przyjemność z tym związana okazywała
się silniejsza niż dyskomfort.
Od lutego do
marca parę razy przenocował na stancji; wrażenie było trochę dziwne, bo
zasypiał przy Krzyśku i budził się przy nim, jedli razem kolację i śniadanie,
kąpali się jeden po drugim — przy czym Wiktor przezornie zamykał drzwi łazienki
na zasuwkę, żeby mieć spokój, a Krzysiek stukał i marudził, żeby go wpuścić.
— Nieużytek —
powtarzał. — Otwórz, zobaczysz, jak ci namydlę... wszystko.
Wiktor za
którymś razem zakręcił na moment kran i podszedł do drzwi.
—
Konserwatywny mormon bez wyobraźni, tak? — powiedział ze złośliwym uśmiechem. —
To teraz przynajmniej będziesz miał potwierdzenie swojej opinii.
Zignorował
pełne pasji: „Cofam mormona! Cofam wszystko!” i wrócił do wanny.
Krzysiek
jednak umiał być też delikatny — dał tego dowód podczas któregoś z pierwszych
spotkań, gdy leżeli w łóżku, na boku, okryci kołdrą tylko do pasa; Wiktor czuł
ramię obejmujące go w pasie i klatkę piersiową mocno przyciśniętą do pleców — a
potem poczuł palce przesuwające się po lewej ręce, przy łokciu, i usłyszał
łagodne pytanie:
— Chcesz mi o
tym opowiedzieć?
— Nie —
odmruknął, nie otwierając oczu; doskonale wiedział, do czego odnoszą się te
słowa.
— Przepraszam.
— Ton głosu dawał do zrozumienia, że mówiącemu naprawdę jest przykro za
poruszenie tego tematu — i Krzysiek nigdy więcej nie powrócił do kwestii owych
dwóch blizn; w łóżku nie omijał ich ustami ani palcami, nie poświęcał im też
jednak szczególnie dużo uwagi, tak że Wiktor nie miał wrażenia, jakby
niewerbalnie dopytywano go dalej.
Lubił jego
dotyk — lubił zapach jego skóry i ciężar jego ciała na sobie — lubił te
początkowe chwile, gdy jeszcze rozdzielało ich ubranie, lubił własne
zapomnienie o wszystkim w trakcie narastającej bliskości, lubił te kulminacyjne
momenty, gdy mieszanina pomruków, pocałunków oraz westchnień zagłuszała
wszelkie niepokojące myśli. I lubił to „po”, gdy dłoń Krzyśka przesuwała się po
ramieniu, plecach, karku lub nodze, a oddech powoli się uspokajał.
W gruncie
rzeczy lubił też jego towarzystwo — bo Krzysiek był inteligentny, sympatyczny,
zabawny, chociaż nieco namolny. Największy problem polegał na tym, że nie
potrafił dłużej milczeć, a zarazem nie wystarczał mu własny monolog.
— Rozgadaj
się trochę — marudził za którymś razem. — Nie mogę wiecznie ja mówić, ty już
znasz cały mój życiorys, a ja nawet nie wiem, kiedy masz urodziny.
— Po co ci
to? — mruknął Wiktor, okrywając się porządniej kołdrą.
— Dam ci
prezent — oświadczył Krzysiek takim tonem, jakby wpadł na genialną myśl. —
Oczywiście cała noc dobrego seksu swoją drogą, ale dam ci coś poza tym. Może
jakiś słownik, to by ci pasowało.
— Nie
obchodzę urodzin — powiedział, żeby uciąć temat; nie obchodził ich, wraz z
imieninami, od początku studiów, a raczej sam sobie robił prezenty i unikał
świętowania z kimkolwiek innym. Rodzice przyjęli tę decyzję zdziwionymi minami,
wzruszeniem ramion oraz stwierdzeniem, że skoro tak chce, to niech będzie —
chociaż zauważył, że matka starała się to jakoś obejść, zawsze w dzień urodzin
oraz imienin kupowała sernik, taki, jaki Wiktor najbardziej lubił, za każdym
razem wynajdywała też niewinny pretekst zakupu. Nie komentował tego — mimo
wszystko gest był dość przyjemny.
Przedstawienie
swojego stanowiska okazało się jednak błędem, bo Krzysiek zaczął jeszcze
bardziej męczyć: pytaniem, dlaczego, naleganiem, że trzeba obchodzić i
zapewnieniem, że od jego prezentu Wiktor się nie wymiga.
A jednak się
wymigał, uniknął tego obchodzenia urodzin. Chociaż chwilami żałował.
Zaczęło się z
pozoru niewinnie: od propozycji wspólnego pójścia do kina, na spacer, na jakąś
imprezę, do muzeum — akurat była wystawa dotycząca pierwszej wojny światowej, a
tym okresem Krzysiek się pasjonował i z niego pisał magisterkę. Wiktor za
każdym razem odmawiał — nie widział sensu takich wspólnych wyjść, nie rozumiał
ich celu, nie miał na nie ochoty. Przy muzeum stwierdził, że Krzysiek może iść
sam.
— To nie to
samo — oświadczył chłopak stanowczo. — Chcę iść z tobą.
— Po co? —
Nie zadawał dotąd tego pytania, nie wydawało mu się potrzebne — ale w tamtym
momencie nagle stało się konieczne. Krzysiek wyraźnie się zawahał, po czym,
jakimś nadmiernie wesołym tonem, odparł, że ma ochotę poobmacywać Wiktora
między armatami. Wiktor wzruszył ramionami i mruknął, że obejdzie się bez
armat. Krzysiek wyglądał na mocno zawiedzionego; na wystawę w końcu poszedł z
jakimiś kolegami z roku, ale przez parę dni miał nieco urażoną minę.
Wreszcie
doszło do starcia. Któregoś późnego popołudnia, gdy już skończyli, Wiktor się
ubrał i rozglądał za swoim plecakiem, a Krzysiek, który w samych slipach
siedział na łóżku, zaczął mówić. Jego kuzynka miała za parę dni przyjechać na
weekend, przenocować u niego na stancji — i chciał, by Wiktor ją poznał.
— Po co? —
Wiktor zapomniał o plecaku, bo ta propozycja wydała mu się niesamowicie
absurdalna. Krzysiek uśmiechnął się lekko.
— Bo to moja
ulubiona kuzynka — odpowiedział i sięgnął po swoje spodnie, leżące przy łóżku.
— Zawsze się świetnie dogadywaliśmy i wiesz... jej powiedziałem.
— Co? —
Obserwowanie ubierającego się Krzyśka było prawie tak przyjemne, jak
obserwowanie go, gdy się rozbierał, więc Wiktor darował sobie szukanie plecaka,
wsadził ręce w kieszenie dżinsów i patrzył na dłonie tamtego, wciągające
spodnie i zapinające rozporek.
— No... o
sobie. — Krzysiek rozejrzał się po podłodze i podniósł szarą koszulę. — Że
jestem gejem, jeszcze jak byliśmy w liceum, a ostatnio, że kogoś mam. — Zapinał
guziki, spoglądając na Wiktora, i mówił dalej, uśmiechając się, jakby to wszystko
było doskonałą i zupełnie naturalną wiadomością. — Dla niej to nigdy nie był
problem, zawsze miała sensownie ułożone w głowie i nigdy nie wyskakiwała z
jakimiś homofobicznymi głupotami. Ucieszyła się, chętnie cię pozna.
— Po co ma
mnie poznawać? — Pamiętał, że wtedy właśnie poczuł pierwsze ukłucie paniki. Coś
było nie tak. Działo się coś niepokojącego.
Krzysiek
zapiął koszulę do końca, przesunął dłonią po głowie, wyraźnie się zawahał, po
czym podszedł — z poważną miną, gdzieś zniknęła całkowicie jego zwykła,
żartobliwa postawa. Objął Wiktora w pasie i pocałował lekko; był tylko trochę
niższy, więc gdy się odsunął, Wiktor widział przed sobą jego niebieskie oczy,
krótkie, proste rzęsy i brązowe brwi; w oczach tych było coś czułego, coś zbyt
czułego, by nie pojawiła się obawa.
— Bo mi na
tobie zależy — odpowiedział Krzysiek spokojnie, może trochę ciszej, niż mówił
zazwyczaj. — Bo ona jest dla mnie ważna jako rodzina, a ty... ty jesteś dla
mnie ważny jako mój chłopak. Ja wiem — dodał głośniej, jakby chciał uprzedzić
zarzuty — wylądowaliśmy na początku w łóżku tak dla sportu, ale w końcu
nadziałeś mnie na te swoje kolce jak jeż jabłko. — Roześmiał się krótko z
własnego porównania. — Zakochałem się w tobie, najeżony mruku — podjął, znów
trochę ściszając głos; miał przy tym taki wyraz twarzy, że Wiktorowi na moment
przeszła wszelka ochota na odsunięcie się, gdy Krzysiek przyciągnął go mocniej
do siebie. — Cholera, odzywasz się z częstotliwością dziesięciu słów na
godzinę, jak dobrze pójdzie, trzeba cię ciągnąć za język, żebyś powiedział, jak
się nazywasz, a zaraz po seksie zwiewasz na drugi koniec pokoju, jakbyś się
bał, że cię zjem jak modliszka, ale cię kocham i jak przychodzisz, to mam
doskonały humor, a jak wychodzisz, od razu mi się wszystkiego odechciewa. — W jego
tonie pobrzmiewało coś ciepłego i czułego, niepokojąco wręcz czułego. — I
dlatego tak cię ostatnio próbowałem wyciągać z domu, bo chciałem spędzić z tobą
więcej czasu i nie tylko w łóżku, żebyś wiedział, że nie traktuję cię jedynie
jako sportu. Naprawdę mi na tobie zależy — powtórzył dobitnie. — Zobaczysz,
polubisz moją kuzynkę, gada mniej ode mnie i w przeciwieństwie do mnie nie
będzie ci co chwila wpychała łap w spodnie.
Do tego
momentu Wiktor nie zastanawiał się nad tą znajomością, nad tym, co robili w
łóżku i nad tym, jak mu się to podobało — dotąd przyjmował wszystkie spotkania
i ich efekty tak po prostu; po części przez zachłyśnięcie się przyjemnością, po
części przez oszołomienie całkowitą odmiennością... wszystkiego, po części zaś
przez niechęć i mniej lub bardziej uświadomioną obawę odsuwał od siebie
wszelkie myśli na ten temat, wszystko, co mogłoby zmusić do namysłu,
wyciągnięcia wniosków, stanięcia twarzą twarz z problematycznymi faktami. Do
tego momentu mógł zamykać oczy i udawać, że problemu nie ma. Do tego momentu —
i ani chwili dłużej, bo machina ukazująca świat we właściwych barwach,
proporcjach i kształtach ruszyła właśnie wtedy.
Właśnie wtedy
do niego dotarły, a raczej zaczęły docierać, pierwsze przebłyski sytuacji,
pierwsze momenty zrozumienia, pierwsze domysły konsekwencji. Od trzech miesięcy
te nowe okoliczności oczekiwały na przemyślenie — i oto w jednej chwili to
przemyślenie dokonało się samo, a przynajmniej zaczęło się dokonywać, pewne
kwestie stały się jasne, oczywiste — i przerażające.
Właśnie
wtedy, gdy Krzysiek go obejmował, mówił, próbował wciągnąć w swój sposób życia
— Wiktor zrozumiał. „Jestem gejem”, „powiedziałem jej o sobie”, „zakochałem się
w tobie”, „poznasz moją kuzynkę”. Ty też jesteś gejem. Ty też będziesz musiał
komuś o sobie powiedzieć. Ty też się zakochasz. Ty też z kimś go poznasz. Ty
też w tym siedzisz, w tych obcych słowach, które tu, przed twoimi oczami,
tworzą ci zupełnie nową, zupełnie niespodziewaną i zupełnie niechcianą
rzeczywistość.
Właśnie
wtedy, gdy na moment zapanowała cisza — wiedział, że nie chce w to wchodzić.
Odsunął się
od Krzyśka, najwyraźniej zdziwionego brakiem odpowiedzi, reakcji, deklaracji.
Odsunął się od jego rąk i ust, od jego ciała, od jego bliskości. Odsunął się od
tego niebezpiecznego terenu, na który próbowano go wciągnąć.
— Zwariowałeś
— powiedział zimno, nerwowo, patrząc na chłopaka ponuro. — Nie chcę poznawać
twojej kuzynki. — To była pierwsza myśl, jaką zdołał wyartykułować, może
dlatego, że ta propozycja tak mocno utkwiła mu w głowie.
— Dlaczego? —
Krzysiek wydawał się szczerze zaskoczony, za bardzo jeszcze zdumiony, by być
obrażonym czy zdenerwowanym.
— Bo nie —
odparł Wiktor ze złością. — Bo nie chcę poznawać twojej rodziny, bo nie chcę
chodzić z tobą na wystawy czy do kina, nie będę ci o sobie opowiadał, nie będę
z tobą więcej rozmawiać. — Wsadził ręce w kieszenie spodni i dodał, bo poczuł,
jak gniew w nim narasta: — Bo mnie na tobie nie zależy, rozumiesz? — Te słowa
jakoś trudniej było wypowiedzieć, coś przeszkadzało, ale jednak je z siebie
wyrzucił; irytacja spotęgowana tym trudem sprowokowała go do uzupełnienia
myśli, tak by wszystko było jasne, by cała sytuacja została pokazana we
właściwym świetle. By zagłuszyć wahanie, niepokój, niepewność, wywołane
poprzednim zdaniem. — Dla mnie to jest tylko... łóżko. — W ostatniej chwili
zastąpił tym określeniem słowo „sport”, w ten sposób relacja powinna zostać
wyraźniej doprecyzowana. — I nic więcej — dopowiedział po kilku pełnych
napięcia sekundach — ale czuł, że jego głos zabrzmiał słabo, jakby się
wycofywał.
Wymiana zdań,
która nastąpiła w ciągu następnych kilkunastu minut, była ogromnie nieprzyjemna
i Wiktor wspomniał ją z niechęcią, tym bardziej że wraz z każdym kolejnym
słowem Krzyśka czuł się coraz paskudniej i marzył tylko o tym, by wyjść z tego
pokoju, z tego mieszkania, wyjść, zanim powie coś, co podważy poprzednie
oświadczenie — a taką możliwość przeczuwał i potwornie się jej bał. W końcu
jednak wyszedł — z bladym odczuciem ulgi i silnym żalem, który starał się w
sobie z całych sił zdusić. Więcej już się na tej stancji nie pokazał.
W następnych
tygodniach napadało go coś, co wydawało się połączeniem tęsknoty, wyrzutów i
niechęci do siebie — szczególnie wieczorami, gdy nakrywał się całkowicie kołdrą
i pozwalał powrócić wyjątkowo poruszającym wspomnieniom, a także przy jakichś
okazjach, wydarzeniach, elementach kojarzących się z tamtymi trzema miesiącami.
Siedzenie z książką na łóżku. Odruchowa próba wsiadania do tramwaju, którym się
jechało na stancję Krzyśka. To imię, widniejące na jakiejś książce lub
wypowiedziane przez kogoś — imię zupełnie innego człowieka, ale przecież
uderzające w uszy dźwiękiem tych samych sylab. Sernik, który w dzień imienin
Wiktor odsunął od siebie ze wstrętem — mimo że była połowa maja, zbyt mocno
przypominała się inna porcja sernika, którą Krzysiek któregoś dnia kupił — po
wyciągnięciu wcześniej siłą z Wiktora informacji, jakie ten lubi ciasto — i
której nie jedli z talerza. I po której pościel nadawała się z miejsca do
prania.
Czasami — ale
tylko czasami, bardzo rzadko i niemal w sekrecie przed samym sobą — czasami,
gdy nie mógł w nocy zasnąć, puszczał wodze fantazji — i gdzieś na granicy jawy
i snu wyobrażał sobie, jak idzie do Krzyśka, staje znów w drzwiach tej stancji,
wchodzi do pokoju — i przeprasza, no, może nie przeprasza, ale tłumaczy swoje
stanowisko, a Krzysiek kiwa głową, że rozumie, to nawet on przeprasza, a potem
pcha na łóżko i wszystko wraca do normy; niekiedy w tych wyobrażeniach
pojawiała się też ta nieszczęsna kuzynka, patrząca ponuro i zastępowana szybko
przez twarz Krzyśka, to od razu rozradowaną, to z początku ponurą, a potem
rozjaśniającą się w uśmiechu; w niektóre noce z kolei to Krzysiek przychodził,
czekał przed wydziałem, przed biblioteką, przed salą, w której były zajęcia...
Wspominając
rano te fantazmaty, Wiktor wzruszał ramionami — głupoty, głupoty, które
nachodzą go, gdy nie może zasnąć — ale zdarzało się, na samym początku, że
wychodził z sali, z biblioteki, z budynku wydziałowego trochę wolniej,
rozglądając się nieznacznie dookoła — bo gdzieś na dnie umysłu znajdowało się
echo wyobrażeń. Irytował się za to na siebie, irytacja pojawiała się w tej
samej chwili, gdy widział, że nikt nie czeka i nie ma się za kim rozglądać.
Do egzaminu
przeszło. Zadbał o to — do nauki, pisania pracy i dotychczasowych tłumaczeń
dorzucił jeszcze parę zleceń, nieważne, że wszystkie były strasznie banalne i
jakoś nie sprawiały najmniejszej przyjemności — chodziło przecież o zajęcie
czymś myśli. Przyjemność zresztą dawały zarobione pieniądze, bo można było kupować
więcej książek i odkładać na prawo jazdy, wtedy bowiem Wiktorowi przyszło do
głowy, że powinien je zrobić. Uczył się też intensywniej rosyjskiego i
francuskiego, a także więcej czytał — fakt, że zdarzały się momenty, gdy niemal
nie rozumiał treści i musiał powtarzać parę razy każde zdanie, ale w końcu
udawało się odeprzeć jakąś męczącą myśl i skupić uwagę na książce. Poza tym
zmienił swój rytm; zawsze wolał wcześniej iść spać i wcześniej wstawać, ale
wtedy właśnie rozpoczął system, którego trzymał się do dziś: dziewiąta
wieczorem jako koniec dnia, piąta rano jako początek, rozpędzany śniadaniem i
fragmentem książki, szósta rano jako start pracy. Matka, przychodząca czasem
podczas malowania się czy robienia śniadania przed wyjściem do banku, nie mogła
tego pojąć.
— Jesteś
szalony — mówiła, uśmiechając się, czasem z zalotką czy tuszem w ręku, czasem
trzymając talerz z kanapką. — Jakbym ja miała na dziesiątą do pracy, to do
dziewiątej bym spała, a nie siedziała od szóstej nad książkami.
— Ja mam w
czerwcu egzamin licencjacki — odmrukiwał Wiktor, rzucając jej niechętne
spojrzenie. Nie rozumiała, że to najlepszy sposób na odcięcie się od
nieprzyjemnych myśli? Sama przecież w czasie studiów zamykała się po kłótniach
z ojcem w kuchni, z podręcznikiem lub notatkami.
— No wiem, że
masz egzamin — powiedziała za którymś razem i podeszła do biurka. — Tylko... —
Zawahała się, po czym nagle położyła Wiktorowi dłoń na głowie; zaskoczony,
spojrzał na matkę, na jej zakłopotaną twarz, na niepewny uśmiech. — Ty masz
chyba jakiś problem — powiedziała z nietypową dla siebie łagodnością w głosie.
— Masz problem, prawda? — Drugą ręką poprawiła klips na uchu. — Widzę, że coś
cię gryzie, chodzisz z taką gradową miną... może mi powiesz?
W jej tonie
pobrzmiewało coś współczującego — i Wiktor nagle odczuł pokusę, by rzeczywiście
powiedzieć, wyrzucić to z siebie, wyżalić się, bo to, co tak musiał dusić,
nieźle już go zmęczyło; ale ta pokusa trwała tylko chwilę i zaraz ją odepchnął,
na poły przerażony, na poły zniesmaczony tym, że w ogóle pomyślał o takim
rozwiązaniu.
— Nie mam
żadnego problemu — powiedział ostrzej, niż zamierzał, i zniecierpliwionym
gestem odsunął dłoń matki. — Uczę się, nie przeszkadzajcie mi.
Matka postała
jeszcze chwilę, wyraźnie urażona i zasmucona, ale w końcu wyszła, w końcu dała
mu spokój, w końcu już tylko zaglądała do pokoju, bez słowa, na krótko i w
milczeniu.
Gdy wyszła po
tej rozmowie, Wiktorowi zrobiło się trochę głupio — ale w końcu to nie jego wina, po prostu nie
był przyzwyczajony do takich czułych gestów i ciepłego tonu matki. A poza tym
wcale się o te gesty i tony nie prosił, nie teraz, teraz już doskonale radził
sobie ze swoimi problemami sam. I nie potrzebował — ani matczynej ręki na
głowie, ani matczynego łagodnego „Masz problem?”. Ani Krzyśka i jego
„Zakochałem się w tobie”, tak dla jasności.
Do egzaminu
zatem przeszło, do egzaminu otrząsnął się z tego wszystkiego i czuł już tylko
ulgę. Udało się uciec przed zagrożeniem, jakie niosły tamte słowa, tamta
sytuacja — przed koniecznością stawania twarzą w twarz z niechcianymi faktami,
które wcale nie były faktami, jeśli się na nie nie zgadzało. Bo taka była
prawda: on się na nie nie zgadzał, a skoro ich nie przyjmował jako swoich, one
nie miały racji bytu. Powiedział to wtedy Krzyśkowi wyraźnie, w którymś
momencie powiedział mu to ostro w twarz — pamiętał, jaka na moment zapadła
cisza po jego pełnym wściekłości: „A ja nie jestem gejem!”.
Krótka cisza,
a potem głośny, nieprzyjemny śmiech Krzyśka.
— No nie,
Wiktor — powiedział wtedy ten ostatni z jakąś mieszaniną niedowierzania i
kpiny. — Rozmawiajmy jak dorośli, ile ty masz niby lat? „Nie jesteś gejem”, ale
sypiasz ze mną, więc niby czym jesteś?
— Wcześniej
miałem dziewczyny — wycedził; czuł przy tym, że się czerwieni na to
wspomnienie, na wspomnienie siebie i tamtych sytuacji.
— Nawet jeśli
to było coś więcej niż tylko „sprawdzanie się” — odparł Krzysiek ze sceptycznym
uśmiechem — to co najwyżej możesz powiedzieć, że jesteś bi.
— Nie jestem
— warknął, bo to określenie też niosło ze sobą niebezpieczeństwo.
— To niby
czym jesteś? — Tym razem w głosie Krzyśka słychać było zniecierpliwienie.
Wiktor się zawahał.
— Ja jestem
normalny — powiedział po chwili cicho, bardzo cicho, i natychmiast pożałował,
że nie powiedział tego jeszcze ciszej, bo w tym momencie w spojrzeniu rozmówcy
zobaczył pogardę, potwornie zawstydzającą pogardę. Krzysiek zrobił dwa czy trzy
kroki w tył, wsadził ręce w kieszenie spodni i uśmiechnął się w sposób
doskonale pasujący do spojrzenia.
— Normalny —
powtórzył takim tonem, że Wiktor w ogóle pożałował odzywania się. — Normalny,
powiadasz. Kurwa, Wiktor, pierwszy raz w życiu widzę tak żałosnego tchórza.
Nie pamiętał
już, co wtedy odpowiedział — chyba coś o popisywaniu się swoją pseudoodwagą,
ale to nieważne, ta odpowiedź była głupia, rzucona na ślepo i pozbawiona
jakiegokolwiek sensu; nie umiał powiedzieć niczego lepszego, bo nie potrafił
uwolnić się od tych ostatnich słów, od tego „żałosnego tchórza” i od tego tonu,
spojrzenia, uśmiechu, wprawiającego w nieprzyjemne zakłopotanie. A przecież, powtarzał
sobie od wyjścia ze stancji, to była bzdura.
Bzdura, ta
„odwaga bycia sobą” czy „odwaga życia po swojemu”, Krzysiek jakoś tak to ujął;
bzdura, bo nie był tchórzem, tylko umiał myśleć i miał własne zdanie na temat
całej tej sytuacji; bzdura, bo nikt nie miał prawa mówić mu, jak ma żyć,
Krzysiek nie miał prawa mówić mu, jak ma żyć.
Bzdura, bo on
nie był gejem, nie musiał się definiować za pomocą tego określenia, nie
potrzebował się włączać do jakiejś grupy społecznej oznaczonej tą etykietką,
nie zamierzał wiązać kilku(dziesięciu) swoich łóżkowych przeżyć z czymkolwiek,
tym bardziej z czymś takim. To się nie liczyło, dopóki nie zostało nazwane,
określone, wypowiedziane — dopóty nie istniało.
— To chyba
taka radziecka zasada, nie? — Krzysiek wytknął mu to wyjątkowo perfidnie, jakby przewidując i złośliwie
antycypując linię obrony. — Że dopóki się nie powie, że jest problem, to
problem nie istnieje. To już wiem, jakie masz życiowe motto.
Wiktor tylko
wzruszył wtedy ramionami, by okazać, że nic sobie z tych słów nie robi — ale
cios był dość celny i niekiedy powracał, powodując wewnętrzną panikę i
poczucie, że traci się kontrolę nad sytuacją.
Mimo wszystko
jednak — do egzaminu przeszło, do egzaminu zapanował nad sobą, nad swoim życiem
i nad wątpliwościami co do sposobu, w jaki rozwiązał kwestię... tych spraw. Bo
nie było miejsca na wątpliwości.
Bo nie chciał
stosować do siebie tych słów, tych określeń, tych definicji, nie chciał włączać
się w jakąś szerszą grupę pasującą do tej etykietki, nie chciał tworzyć swojego
wizerunku, samego siebie, swego „ja” w oparciu o słowo „gej” jako dominanty.
Nie chciał być umieszczony w jakimś porządku — społecznym, życiowym, mentalnym
— na podstawie tego, z kim sypiał. Nie chciał się zgodzić na narzucenie sobie
jakiejś odgórnej formy siebie.
I nie chciał,
to prawda, nie chciał ponosić konsekwencji tego słowa, tej przynależności, tej
charakterystyki. Konsekwencji po części się domyślał, po części je poznał — ze
słów na podwórku, w domu, w telewizji — po części je sobie wyobrażał i, jak się
później zorientował, gdzieniegdzie nieco demonizował; zresztą chyba nawet wtedy
myślał chwilami, że może jego obawy są trochę przesadzone — ale jednak tylko
trochę i jednak są, istnieją, mają rację bytu. Nie chciał, nie zamierzał, nie
był gotowy na te konsekwencje i z całych sił odmawiał ich ponoszenia.
Uznał, że
znalazł dobrą drogę: trzeba było się odciąć od tamtych wydarzeń, od tego
chodzenia z chłopakiem do łóżka, od tych potrzeb swojego ciała. Nie dało się
ich zlikwidować całkowicie — wyobrażenia wieczorne lub nocne i rozładowywanie
napięcia własnymi rękami pozostało, ale to było bezpieczne, z tego nikt go nie
rozliczał i nikt nie kazał tego nazywać, wystawiać na światło dzienne,
traktować jako oficjalnego sposobu na życie. Na co dzień natomiast pozostała
normalność, bo on był normalny i nie dawał żadnych powodów, by temu nie
wierzono. Wybrał więc najlepsze rozwiązanie i mógł żyć jak dawniej. Musiał po
prostu unikać sytuacji, w której powtórzyłaby się historia z Krzyśkiem. Nie
było to trudne — wystarczyło jeszcze bardziej zająć się pracą.
Gdy po
poznaniu wyników egzaminu Wiktor wyszedł na korytarzu, wiedział, że po tych
trzech latach wynosił z uniwersytetu nie tylko piątkowy licencjat z lingwistyki
stosowanej ze specjalizacją translatoryczną z języka prawa, ale też wyraźnie
zarysowany i sprawdzony już sposób na życie. Taki właśnie, jakiego potrzebował.
Rodzice nie
przyszli wtedy na uczelnię — zdołał wyperswadować im tę obecność, choć matka
była wyraźnie niezadowolona. Nie chciał jednak, by się zjawili — to był jego
dzień, jego zwycięstwo, jego sukces, zamierzał uczcić wyniki swojego egzaminu
sam. Przeszedł się po Długim Targu — przed południem nie napotykał tam zbyt
wielu ludzi — posiedział przy fontannie, patrzył na Neptuna unoszącego trójząb
groźnym gestem, który nie robił najmniejszego wrażenia na obsiadających
ogrodzenie wokół fontanny gołębiach, kupił sobie zapiekankę, którą zjadł, gdy
siedział na schodkach Domu Schlütera i przyglądał się jego ozdobionemu rzeźbami
portalowi, a potem poszedł do Muzeum Morskiego i Żurawia. Wpatrywał się w
intensywnie niebieską taflę Motławy i smakował świadomość obronionego
licencjatu, zamknięcia pewnego etapu życia, spełnienia części marzeń,
wkraczania w coś nowego. Własnej siły i możliwości, szeregu perspektyw, ogromu
szans. I wielkiej odpowiedzialności, jaką było dokonanie decyzji, bo przecież
decydował o przyszłości, o samym sobie, o kształcie tego, co za jakiś czas miał
nazwać swoim zawodem, pracą, życiem. Oparł się mocno przedramionami o barierkę
i nie odrywał wzroku od rzeki, od rozchodzących się po jej powierzchni kręgów,
coraz większych i coraz wolniejszych, od tego uspokajającego ruchu wody, który
pozwalał zebrać myśli.
Plan miał już
od początku trzeciego roku, ale rodzicom zdradził go dopiero po egzaminie — bo
to był jego plan, jego sprawa i jego decyzja, najchętniej w ogóle by im nic nie
mówił. Plan był prosty: zrobienie dwuletnich magisterskich studiów
uzupełniających na filologii rosyjskiej, ze specjalizacją translatoryczną. Co
prawda jeszcze do lutego wahał się między filologią rosyjską i francuską, w
końcu jednak uznał, że to właśnie rusycystyki najbardziej potrzebuje do
szczęścia, tak samo jak tej konkretnej specjalizacji.
Ojciec nie
zareagował zbyt entuzjastycznie — stwierdził, że Wiktor nie ma w zasadzie
żadnego konkretnego zawodu, bo tłumaczyć to sobie każdy z certyfikatem albo i
bez może; żeby chociaż zrobił specjalizację nauczycielską, to miałby zawód, co
prawda gówniany i uczenia w szkole należy życzyć jedynie najgorszemu wrogowi,
wie to z własnego doświadczenia, ale nauczyciel to zawsze nauczyciel, coś
konkretnego, a nauczyciele języków obcych łatwiej znajdują pracę. Poza tym te
ciągłe certyfikaty to wyrzucanie pieniędzy. Poza tym co mu po tym kuciu
języków, jak i tak nie ma żadnego zawodu. Poza tym na cholerę mu ten ruski.
Wiktor
słuchał wywodu ojca — dość długiego jak na jego zwyczaje — z niesmakiem. Ojciec
psuł całą przyjemność, i z obronionego licencjatu, i z planowanej rusycystyki.
Na szczęście matka przerwała tę paplaninę stwierdzeniem, że ojciec nie ma
pojęcia, o czym mówi, nauczycieli jest wiecznie za dużo, tłumaczeń nie daje się
byle komu, certyfikaty są potrzebne, a rosyjski jest teraz coraz bardziej
poszukiwany.
— Nie zwracaj
uwagi na wymysły ojca — dodała i uśmiechnęła się do Wiktora, tak jakby chciała
zaznaczyć, że ona go rozumie, że jest po jego stronie. — Niech sobie ogląda
swoje westerny, a ty rób swoje.
Cała ta jej
wypowiedź miała posmak bronienia syna, podkreślenia, że całkowicie go popiera —
i to wprawiło Wiktora w pewne zakłopotanie, bo nie za bardzo wiedział, co
odpowiedzieć. Uśmiechnął się słabo, ale matce to nie wystarczyło, bo kazała mu
opowiedzieć dokładnie o rusycystyce, a potem znów powtórzyć przebieg egzaminu,
a potem znów pokazać pracę licencjacką, a Wiktor poddawał się temu cierpliwie,
mając nadzieję, że zaraz się skończy ta rodzinna uroczystość przy serniku —
który już potrafił zjeść bez głupich wspomnień — i będzie mógł pójść do swojego
pokoju, zabierając elegancką teczkę, prezent, z którym matka, to musiał jej
przyznać, świetnie utrafiła.
Nie
przejmował się gadaniem ojca — co ten człowiek wiedział o tłumaczeniach i
związanych z tym sprawach? Specjalizacja nauczycielska, też coś — Wiktorowi
robiło się niedobrze na samo wyobrażenie siebie na praktykach, a tym bardziej
uczącego na co dzień. Chybaby zamknął te bachory w sali na klucz, klucz
wyrzucił do śmieci, a sam wyszedł ze szkoły i nigdy tam nie wrócił. Wykonywane
na zlecenie tłumaczenia, choć mało atrakcyjne, dawały jednak jakieś pieniądze,
a przede wszystkim dawały doświadczenie oraz znajomości. Wiktor co prawda sam z
siebie ze znajomości korzystać nie potrafił, ale inni potrafili za niego i parę
biur przekazywało go sobie niczym użyteczne urządzenie, które pracuje
rzetelnie, szybko, bez marudzenia i za nieduże wynagrodzenie. Opłacało się,
niekiedy nawet dostawał teksty, które sprawiały przyjemność.
Co do
certyfikatów, tu Wiktor jedynie uśmiechał się z politowaniem. Ojciec nie znał
porządnie nawet rosyjskiego, który wbijano mu do głowy przez tyle lat w szkole;
a robienie co roku jakiegoś certyfikatu trzymało człowieka w ryzach i
dyscyplinowało. Matka jakoś to rozumiała — co więcej, ostatnio podbierała
Wiktorowi niektóre próbne zestawy egzaminacyjne z Zertifikat Deutsch i
dopytywała o przebieg całości; najwyraźniej sama zamierzała do niego
przystąpić.
Po egzaminie
na filologię rosyjską wakacje minęły Wiktorowi na bardzo wygodnej, dość
przyjemnej i pozwalającej uspokoić myśli rutynie: wstawał o piątej, do szóstej
czytał jakąś książkę, potem do trzeciej-czwartej tłumaczył zlecenia, a resztę
dnia spędzał na czytaniu dla przyjemności i na nauce języka. Z czytaniem dla
przyjemności musiał się dość często wynosić z domu — pod tym względem matka nie
dawała mu spokoju i uparcie powtarzała, że powinien wychodzić na powietrze.
Szedł więc do kawiarni, do cukierni, na Starówkę, niekiedy do parku, ale tłumy
ludzi go drażniły, więc wracał do domu i zamykał się w pokoju przed matczynym
narzekaniem, że za dużo siedzi w czterech ścianach. Lubił to siedzenie w
czterech ścianach, dlaczego tak jej to przeszkadzało?
Kwestie
związane z Krzyśkiem nie powracały — niektóre wieczory lub noce się nie liczyły
— i Wiktor był zadowolony. Dał sobie radę z niechcianym elementem
rzeczywistości.
Potem
nadeszły dwa świetne lata na rusycystyce, pogłębianie znajomości rosyjskiego,
poznawanie ukraińskiego jako drugiego języka słowiańskiego, dalsze tłumaczenia,
certyfikat z rosyjskiego i francuskiego, pisanie magisterki — to dopiero była
przyjemność, dwa lata pracy nad zagadnieniem, które porywało jeszcze bardziej niż
licencjat. Co prawda sam temat brzmiał dość podobnie: „Wybrane problemy
tłumaczeniowe w rosyjskich przekładach powieści Stanisława Lema: »Kongres
futurologiczny«— »Bajki robotów« — »Cyberiada«” — Wiktor pod tym względem nie
miał zbyt wielkiej pomysłowości i lubił tematy sformułowane prosto, wyraziście
oraz konkretnie — liczyła się jednak możliwość pisania o Lemie, a konieczność
przeczytania jeszcze raz niektórych powieści w oryginale i ich rosyjskich
tłumaczeń zachwycała.
Matka,
korzystając z tego, że Wiktor skupiał się teraz na innym języku, przejęła sporą
część podręczników do niemieckiego. Musiał jeszcze przepytywać ją w niedzielne
popołudnia.
Od jakiegoś
czasu — nie potrafił stwierdzić wyraźnie, odkąd, ale to musiało trwać już
trochę i przybierać coraz wyraźniejsze formy — od jakiegoś czasu matka starała
się stworzyć między nimi żywszą relację, zbudować pewną formę kontaktu,
nawiązać nić porozumienia; Wiktor po części to czuł, po części zaś się domyślał
— ale nie odpowiadał na te próby, z czymś na kształt mściwej satysfakcji nie
reagował, udawał, że nie dostrzega sygnałów, nie zauważa kładek, nie rozumie
atmosfery „my, matka i syn”. Nie potrzebował tego — miał dwadzieścia dwa lata,
miał swoje życie, swoje prace, swoje zainteresowania, swój sposób spędzania
czasu, swoich znajomych, z roku, z grupy seminaryjnej i z biur, nie potrzebował
tego „my, matka i syn”.
W końcu
zaczęła to rozumieć; miał takie wrażenie, bo powoli zamierały te pytania, te
monologi imitujące rozmowy matki z synem, te żarciki, na które odpowiadał co
najwyżej uprzejmym uśmiechem; wreszcie i te niedzielne przepytywania się
skończyły, bo uznała, że dalej da sobie radę sama. Przez jakiś moment czuł
trochę żalu, niedzielne niemieckie popołudnia, jak je nazywała matka, były
nawet dość... sympatyczne — ale w gruncie rzeczy dzięki ich ucięciu miał więcej
czasu na czytanie i pisanie.
W czasie
zimowej sesji na pierwszym roku rusycystyki znów spotkał Anitę. Czekał na jakiś
ustny egzamin, mocno spięty, bo ustnych nie lubił, źle się na nich czuł, zdecydowanie
wolał spokój, ciszę i odosobnienie egzaminów pisemnych; czekał więc,
zdenerwowany, bo gdy siadał naprzeciwko egzaminatora, ogarniało go krótkie, ale
deprymujące wrażenie kompletnej pustki w głowie, nawet przy ulubionych
przedmiotach tak się działo. Miał pecha przy wpisywaniu na listę i znalazł się
na którymś z ostatnich miejsc, czekał zatem, przeklinając swoje niedopatrzenie,
tę dużą grupę przed sobą i to, że przyszedł tak wcześnie, bo liczył, że uda mu
się z kimś zamienić albo wejść zamiast jakiegoś spóźnialskiego. Okazało się, że
nie było szans na przyspieszenie swojej kolejki, więc w końcu zrezygnował z
wysiadywania na korytarzu z resztą zdających i poszedł do bufetu, żeby coś
zjeść, przejrzeć notatki, może też poczytać zabranego profilaktycznie Lema.
Właśnie w
bufecie spotkał Anitę — jadła drożdżówkę, rozradowana, świeżo po zdaniu
jakiegoś wyjątkowo paskudnego egzaminu, jak wyjaśniła, czym przełamała pełną
zakłopotania ciszę, która zapadła po obustronnym „cześć” przy ladzie.
Pogratulował,
wspomniał, że też teraz czeka na egzamin — po czym, jakoś od słowa do słowa,
wyszli razem z bufetu, usiedli na jednej z ławek na parterze i rozmawiali
dalej. Anita robiła magisterkę ze slawistyki i planowała pójść po obronie na
studia doktoranckie; była w doskonałym humorze, dużo mówiła o temacie obecnie
pisanej pracy, o slawistyce, wypytała trochę o rusycystykę, bo niektóre zajęcia
mieli z tymi samymi wykładowcami — ale w jej tonie nie było już tej bliskości i
porozumienia, jakie Wiktor pamiętał z drugiego roku. W pewnym momencie zaczęło
mu tego brakować — i wtedy, gdy Anita akurat urwała, powiedział, że chciałby ją
przeprosić... za tamto.
Milczała
przez dłuższą chwilę; po jej minie widać było, że wiedziała, o co chodziło i
zastanawiała się, co chce z tymi przeprosinami zrobić. Wytarła usta chusteczką
i zgniotła ją wraz z serwetką po drożdżówce w kulkę, po czym odgarnęła za ucho
kosmyk włosów, sięgających przed ramiona i pofarbowanych na ciemny brąz, przez
co Wiktor w pierwszej chwili nie poznał Anity w bufecie.
— A możesz mi
powiedzieć, o co ci wtedy właściwie chodziło? — zapytała wreszcie i popatrzyła
na niego uważnie.
Mógł,
teoretycznie mógł — ale nie chciał. Tak jej właśnie odpowiedział, złożył
opakowanie po batonie w czworo i dodał, że nie chce, bo to dla niego samego
zbyt skomplikowane i zbyt nieprzyjemne, to jego problem, z którym sam musi
sobie poradzić.
— Więc po co
mnie przepraszasz, skoro nie chcesz mi całej sprawy wyjaśnić i tylko
prowokujesz jeszcze głupszą sytuację? — Zmrużyła nieco oczy, tak jak robiła to
wtedy, gdy była rozdrażniona; ton jej głosu zdradzał zniecierpliwienie.
Wiktor
spuścił wzrok — pamiętał, że wpatrywał się wtedy w posadzkę i uderzyła go naraz
bezsensowna myśl, że ta posadzka jest potwornie brudna, on sam też kiepsko
wytarł buty, gdy wchodził na wydział, więc również naniósł tej paskudnej
mieszaniny błota i rozmiękłego śniegu.
— Bo nadal
jest mi cholernie głupio za tamto — odpowiedział po krótkim milczeniu; nie
poruszył się, jedynie zgniótł złożone opakowanie. — I brakuje mi tych rozmów z
tobą, o książkach, o językach, o studiach. Brakuje mi tej przyjaźni, którą
zepsułem — dodał ciszej i naraz naszło go jakieś wspomnienie Krzyśka, które
szybko od siebie odsunął. Chwilę później poczuł dłoń Anity na swoim ramieniu.
— Wiktor —
jej głos brzmiał znacznie życzliwiej i jakby... wyrozumiale — pogadać zawsze
możemy, mnie też się z tobą dobrze rozmawiało.
Wymienili
jeszcze kilka uwag, zgodnie obchodząc poruszony wcześniej temat, dopili herbatę
z plastikowych kubeczków i Wiktor w końcu stwierdził, że musi wracać pod salę
egzaminacyjną, pilnować swojej kolejki. Anita przyglądała mu się przez chwilę z
namysłem, po czym oświadczyła spokojnie, wyciągając szczotkę z teczki:
— Pójdę z
tobą.
— Poważnie? —
zapytał z zaskoczeniem, a zarazem z nadzieją, że nie zmieni zdania. Jej
obecność jakoś by wyciszyła te nerwy. Dziewczyna przeczesała swoją
nową fryzurę, do której już się zaczynał przyzwyczajać, schowała szczotkę i
posmarowała usta pomadką.
— Znam cię —
odpowiedziała, zapinając torbę. — Nienawidzisz ustnych i źle znosisz czekanie
na nie, pamiętam przecież z tamtej sesji i z tego, co mi mówiłeś. Pójdę z tobą,
trochę się rozluźnisz.
— Dzięki —
mruknął, jednocześnie wdzięczny i zakłopotany jej uprzejmością. Anita spojrzała
na niego i naraz uśmiechnęła się tak jak kiedyś, z sympatią.
— Ty czekałeś
ze mną na egzamin ze staro-cerkiewno-słowiańskiego, przed którym umierałam ze
strachu, to ja mogę poczekać z tobą na twój egzamin — powiedziała i podeszła do
niego. — Mam czas i nie chce mi się wracać do akademika. No chodź, zanim
wejdziesz, możemy jeszcze pogadać o twoich rosyjskich wersjach Lema.
Z tamtego
czekania na egzamin pamiętał jej obecność, uspokajającą i podtrzymującą na
duchu; świadomość, że ona jest obok, że jest za drzwiami, pozwalała łatwiej
zebrać myśli. Po egzaminie, zdanym i wcale nie tak bolesnym, jak się
spodziewał, zaprosił Anitę do kawiarni. Siedzieli tam dość długo, jedząc ciasto
i rozmawiając — jak kiedyś, to była taka przyjemna myśl, że znów mogą rozmawiać
o tylu rzeczach i tak interesująco.
Tę przyjaźń
udało mu się uratować — uświadomił to sobie w ciągu kolejnych paru tygodni, gdy
spotkania, rozmowy i żarty zupełnie straciły smak jakiegoś skrępowania czy
wspomnień o poprzednim, niefortunnym okresie znajomości. Tę przyjaźń uratował i
cieszył się z tego, bo to było coś wartościowego.
Może Anita
się czegoś domyślała — taka możliwość przyszła Wiktorowi parę razy do głowy,
ale nieśmiało i została natychmiast odsunięta; lepiej było nie podejrzewać, że
ktoś inny podejrzewa, za dużo by to kosztowało nerwów. Jeżeli nawet się
domyślała — bo przyglądała mu się niekiedy uważnie, jakby go przewiercała
spojrzeniem — to on nie chciał się domyślać jej domysłów.
Nie pamiętał
już, jak dokładnie brzmiał temat magisterki Anity, ale to dotyczyło Dubravki
Ugrešić; czytał tę pracę zaraz po obronach, z zaciekawieniem oraz żalem, że tak
słabo zna literaturę serbską i chorwacką. Zamierzał się nawet wziąć za coś z
Ugrešić, ale w ciągu następnych paru miesięcy zupełnie wypadło mu to z głowy.
W każdym
razie reszta studiów upłynęła w jeszcze milszej atmosferze, właśnie dzięki
obecności Anity, która nawet zaczęła go trochę wyciągać z domu — do kina, do
teatru, do muzeum, na spacer większą grupą — i z którą znów chodził, w sesji
letniej, na egzaminy. We dwoje było raźniej.
W wakacje
zrobił prawo jazdy — w poprzednim roku zaniedbał tę sprawę, a kiedyś przecież
musiał to załatwić. Wkuwanie części teoretycznej było znośne, choć nudnawe,
jazdy na placu ćwiczeniowym okazały się całkiem miłe, ale po wyjechaniu na
normalną ulicę już za pierwszym razem Wiktorowi skoczyło ciśnienie, gdy jakiś
idiota, na oko młodszy, władował się na jego pas bez jakiegokolwiek sygnału,
prawa i miejsca.
— Niech pan
tak nie dusi tego klaksonu — powiedziała instruktorka znudzonym tonem. — Tamten
głupek i tak nie zwróci uwagi.
Pomijając
jednak takie niemiłe niespodzianki, samo prowadzenie samochodu bardzo się
Wiktorowi spodobało, zmuszało bowiem do całkowitego skupienia się i odsunięcia
od siebie niechcianych myśli. Co prawda przy pierwszym podejściu oblał egzamin,
bo źle mu poszło parkowanie tyłem — to był jedyny egzamin, jaki kiedykolwiek
oblał i dziwnie się czuł, gdy wracał do domu, jakoś nierealnie, cała sytuacja
zdawała się nieco śmieszna — ale za drugim razem, po ćwiczeniach z samochodem
rodziców, manewr wyszedł poprawnie i zdobył prawo jazdy. Prawo, z którego nie
korzystał przez kolejne parę lat, jeśli nie liczyć pożyczania na drugim roku
rusycystyki samochodu od rodziców, by podjechać po Anitę, albo prowadzenia, gdy
matka wyciągała go ze sobą na zakupy i podawała kluczyki z uprzejmym:
„Prowadzisz, musisz się wprawiać”. Z matką jeździło się dobrze, nigdy nie
panikowała i udzielała tylko sensownych porad — nie to, co ojciec, który co
chwila marudził: „Nie za szybko, przed tobą ciężarówka... nie wjedź w nią...
widzisz tych ludzi na chodniku? Nie, nie przed pasami, tylko na tamtym
chodniku, nie zjedź z krawężnika, naprawdę chcesz tu parkować? Nie zmieścisz
się... nie zmieścisz... zahaczysz mu o bagażnik, zobaczysz! Nie zahaczyłeś? To
dobrze, ale nie dasz rady stąd wyjechać, wjedziesz tamtemu w maskę. Prowadzisz
zupełnie jak twoja matka”.
To akurat
Wiktor traktował jako komplement. Przez dziesięć lat jeżdżenia samochodem matka
nawet nie zadrapała lakieru — i ojciec, który dwa razy wjechał w latarnię, trzy
razy otarł się karoserią o murek, a raz podczas parkowania uderzył w samochód
sąsiada, nie mógł jej tego wybaczyć.
Pod koniec
wakacji Wiktor zaczął często wychodzić na rower i biegać — to była konieczność,
z której zdał sobie sprawę, gdy wszystkie dotychczas dobre spodnie stały się
nieco ciasnawe. Zaskoczony, powiedział matce, że chyba ubrania zbiegły się w
praniu; matka uśmiechnęła się z rozbawieniem i stwierdziła spokojnie:
— Nic się nie
zbiegło, tylko trochę przytyłeś. No co tak patrzysz — dorzuciła — taka prawda.
Jakie ty życie prowadzisz, wiecznie siedzisz nad książkami albo przy komputerze
i nie dasz się wygonić z domu. — Podeszła i położyła mu rękę na głowie; odsunął
się, bo nie lubił tych czułości, ale ona musiała zrozumieć to opatrznie. — No
nie obrażaj się na mnie, przecież nie mówię tego złośliwie — powiedziała,
wyraźnie urażona. — W czasie zajęć masz przynajmniej tyle ruchu, że pojedziesz
na uczelnię, pochodzisz po korytarzach, wrócisz, jeszcze od pętli do domu jest
niezły kawałek drogi do przejścia, ale w wakacje tylko siedzisz w domu,
zwłaszcza teraz. Rok temu jakoś więcej chodziłeś na spacery. Więc jak tak
siedzisz, to się zbiera parę kilogramów... i potem nie może się dopiąć — dodała
z lekkim uśmiechem i jednocześnie poklepała go po brzuchu. To była dosyć
żenująca bliskość z serii „my, matka i syn”, więc tylko mruknął, że się
przebierze, i poszedł do piwnicy po rower.
Ta studencka
jazda na rowerze przypomniała dawne, podstawówkowe jeżdżenie — smak wyrywania
się od wszystkiego, prawie wzbijania się nad ziemię, przyjmowania
orzeźwiających uderzeń wiatru prosto w twarz, niesamowitej lekkości i swobody.
Podobne wrażenia towarzyszyły bieganiu — tu w dodatku zmęczenie całego ciała
uwalniało umysł od zbędnych myśli. Żałował, że nie może się też spotkać z Anitą,
ale ona wyjechała na całe wakacje do domu, by tam w spokoju pisać magisterkę.
Spodnie
szybko stały się znów wygodne — nie powiedział tego matce, nie miał ochoty
usłyszeć „A nie mówiłam?” ani być zmuszonym do przyznania jej racji. To był
jednak ważny moment, te z trudem dopinane spodnie, to przybranie na wadze,
nawet jeśli niewielkie i krótkotrwałe — ważny, bo wtedy właśnie Wiktor
zrozumiał, że kontrola nad własnym życiem musi obejmować wszystkie tego życia
elementy i że na różny sposób można tę kontrolę stracić. Nie życzył sobie
nadprogramowych kilogramów ani „wielkiego brzucha podbiurkowego”, który czasem
przepowiadała mu matka, by zachęcić do wyjścia z domu; nie życzył sobie po
prostu utraty kontroli nad własnym ciałem. Póki pogoda dopisywała, rower i
biegi, a później już same biegi stały się regularnym dopełnieniem wolnych dni;
w zimie utrudniający poruszanie śnieg tylko dodawał wszystkiemu smaku. W
gruncie rzeczy to była dobra decyzja — wracał dziwnie odprężony, z dodatkowymi
siłami psychicznymi, ze zwiększonym apetytem na książkę, naukę, tłumaczenie,
pisanie następnego dnia. Poza tym to bieganie w dużej części likwidowało nocne
sprawy, bo po odbyciu porządnego, późnopopołudniowego lub wieczornego dystansu
nie miało się ochoty na nic więcej lub przynajmniej łatwiej i szybciej się
zasypiało.
Ostatni rok
studiów przeszedł zatem w spokoju; magisterka posuwała się szybko do przodu,
pieniądze za tłumaczenia wzrastały na koncie — chyba dopiero wtedy do Wiktora
dotarło, jakie ma dobre warunki: mieszka z rodzicami, do niczego nie musi się
dokładać, wszelkimi pieniędzmi, czy z tłumaczeń, czy z otrzymywanego co roku
stypendium, dysponuje wyłącznie według swojego uznania, a do certyfikatów matka
zawsze mu się dokłada, twierdząc, że to ich — czyli jej i ojca, zawsze starała
się w to wciągnąć i ojca — rodzicielski obowiązek inwestować w wykształcenie
dziecka. Wiktor płacił jedynie za Internet, z którego korzystała też matka,
najpierw na komputerze syna, potem na własnym, służbowym laptopie. Zajęć było
mniej, co umożliwiało częstsze bieganie, więcej czasu na książki niezwiązane z
magisterką, ciągłe pilnowanie sprawności
angielsko-niemiecko-francusko–rosyjskojęzycznej. Tylko ukraińskiemu Wiktor
pozwolił usunąć się w cień i pozostał przy średnio zaawansowanej znajomości,
nie kontynuował nauki na własną rękę. Może było tego wszystkiego po prostu za
dużo, w końcu on też potrzebował wytchnienia — byle nie za wiele.
Z Anitą i
paroma osobami, z jej roku i z jego grupy seminaryjnej, chodził mniej więcej
raz na miesiąc do teatru, niekiedy też do kina. Było przyjemnie, zwłaszcza gdy
następnego dnia mógł usiąść z przyjaciółką w bufecie lub na korytarzu i
wymienić się nowymi refleksjami na temat spektaklu czy filmu. Ten okres
wspominał jako jedyny tak obfitujący w wydarzenia towarzyskie i całkiem
sympatyczny, choć trochę męczący.
W końcu
nadeszła obrona — tu już nie zdołał matki uprosić, oświadczyła, że licencjat
jeszcze mógł ujść, ale na obronę pracy magisterskiej ona i ojciec po prostu
muszą przyjechać, i tak, będą czekać przed salą, będą trzymać kwiaty dla
komisji, będą wyglądać jak rodzice na wywiadówce i będą nawet śpiewać dla
podniesienia ducha, jeśli Wiktor nie przestanie marudzić i nie pogodzi się z
tym, że jadą we trójkę.
Pogodził się,
chociaż czuł się zirytowany — przecież to była jego uroczystość, jego święto,
jego wielkie wydarzenie, chciał je przeżyć sam, nastawiał się jedynie na
obecność Anity, której dwa dni wcześniej towarzyszył podczas obrony na
slawistyce. Anita rzeczywiście przyszła; matka obrzuciła ją pełnym zainteresowania
spojrzeniem, a później spytała szeptem, czy to koleżanka i czy długo się znają;
dziewczyna wyraźnie jej się spodobała. Wiktor odmruknął, że tak, koleżanka, i
byłby wdzięczny, gdyby interesowano się jego egzaminem, na który zaraz ma iść,
a nie jego znajomymi ze studiów.
Ta obrona
wywoływała większy stres niż egzamin licencjacki, ale Wiktor zdołał zapanować
nad pojawiającym się w pierwszych minutach paskudnym uczuciem pustki, tym
bardziej że po odczytaniu recenzji przewodniczący komisji wdał się w dyskusję z
recenzentką o kiepskiej rosyjskiej ekranizacji „Solaris”, dyskusji co prawda
krótkiej, ale pozwalającej złapać oddech i zebrać myśli.
Obronił się.
Tak po prostu, nawet dość bezboleśnie i przyjemnie, w całkiem sympatycznej
atmosferze obronił się, uścisnął rękę profesor Kilimczuk, na której seminaria
chodził zawsze z ogromną chęcią, i naraz stanął twarzą w twarz z faktem
zawierającym się trzykrotnie w dwóch słowach: obronił się. Był magistrem.
Skończył studia.
Ta myśl
trochę zabolała, bo zakończył ogromnie satysfakcjonujący etap — i zarazem
opuszczał właśnie bezpieczny obszar, w obrębie którego panowała pewna
niebezpowrotność, nieostateczność, niezakończoność, cała seria tych
niepoprawnych, niesłownikowych i nieużywanych na co dzień rzeczowników, których
początkowe „nie” gwarantowało możliwość zmiany decyzji, ruchu, wyboru. A on
opuszczał ten obszar i miał przed sobą szereg kroków prowadzących ku jakiejś
ostatecznej formie siebie. I trochę się bał.
Stał na
korytarzu, ściskany przez matkę, Anitę i ojca — siedział z rodzicami w domu, bo
nie chciał iść do restauracji, z kieliszkiem szampana w ręku — rozmawiał z
Anitą w ich ulubionej kawiarni, w której we dwójkę uczcili swoje obrony — i
odczuwał gdzieś w głębi pewną tęsknotę, nie dojmującą i przykrą, ale melancholijną
i zrezygnowaną. Przecież nie ma odwrotu, przecież nie można przeżyć tych pięciu
lat od nowa, i to najchętniej lepiej i rozsądniej, niż się przeżyło. Szkoda. Po
prostu szkoda.
Jednocześnie
jednak czuł ulgę — bo niektórych rzeczy nie chciałby przeżywać jeszcze raz,
niektórych za bardzo by się bał, z innymi chybaby sobie ponownie nie poradził.
Czuł też ulgę, bo pewna myśl, która od dłuższego czasu go dręczyła, miała
szansę zrealizować się właśnie po zakończeniu studiów i zyskaniu podstaw do decydowania
o swoim życiu.
Mimo wszystko
jednak pewna tęsknota została — i powracała, powracała, gdy ktoś mówił o
studiach lub pracy na uczelni, gdy Wiktor natrafiał na jakiś dokument związany
z tamtymi pięcioma latami lub kiedy, jak teraz, znajdował się na uniwersytecie
albo wśród związanych z nim ludzi. Siedział zatem na obronie Olgi, a
jednocześnie siedział na zajęciach na lingwistyce i rusycystyce, w bibliotece
Uniwersytetu Gdańskiego, w tamtejszym bufecie, dziekanacie i na przystanku
tramwajowym, na którym zatrzymywała się właśnie dwunastka, jadąca potem aż do
pętli w Siedlcach; widział Olgę i jej komisję, a zarazem widział swoją komisję
— z licencjatu, z magisterki — i znajome twarze z roku; słuchał dyskusji wokół
dysertacji, a równocześnie słuchał głosów swoich ulubionych wykładowczyń i
wykładowców, szelestu przekładanych kartek w czytelni, szmeru długopisów
sunących po arkuszach papieru w czasie egzaminu. Przy tych wszystkich rysach,
nieprzyjemnych momentach i kłopotliwych sytuacjach pięć lat studiów było jednak
wspaniałymi pięcioma latami studiów.
— Wiktorze,
czy masz długopis? — padło bardzo ciche pytanie.
Drgnął. Szept
Seweryna wyrwał go z zamyślenia — i trochę podrażnił, bo Seweryn był jedną z
niewielu znanych Wiktorowi osób, które używały na co dzień wołacza imienia,
szczególnie w pełnej tego imienia formie i przy zupełnie nieformalnych
sytuacjach. Wiktorowi nie podobał się własny wołacz, poza tym odnosił wrażenie
pewnej sztuczności takiego zwrotu — ale Seweryn miał swoistą obsesję na punkcie
deklinacji i nigdy nie rezygnował z ostatniego przypadka.
— Mam —
odszepnął i podał długopis, starając się odsunąć od siebie wspomnienie
pierwszego wieczoru sympozjum, gdy Seweryn wręczył współlokatorowi klucze,
powiedział: „Zostawię ci klucze od boksu, Konstanty” i gdzieś poszedł, a Kostek
spojrzał na Olgę z taką miną, jakby zobaczył UFO, mruknął: „Chryste, Olka, jak
słyszę swoje pełne imię w wołaczu, to się czuję jak w liceum, gdy lądowałem u
dyra na dywaniku. On zareaguje, jak zwrócę się do niego prostacko: »Seweryn«,
czy mnie wyrzuci z boksu?”, na co Olga o mało nie zakrztusiła się winem ze
śmiechu.
Teraz się nie
śmiała — teraz była poważna, choć uprzejmie uśmiechnięta, odpowiadała właśnie
na pytanie kogoś z publiczności, chyba jednego z profesorów. Wiktor zerknął
dyskretnie na Seweryna, który zapisywał coś w małym notatniku. Seweryn był
chudy, co przy jego wzroście wywoływało niepokojące wrażenie, że zaraz się
złamie wpół; czarne, krótko ścięte włosy podkreślały bladość bardzo pociągłej
twarzy, a oczy miały dziwny odcień, Olga powiedziała kiedyś, że fiołkowy, jak u
Elizabeth Taylor. Wiktor się na tym nie znał, zresztą wolał oczy ciemne...
przynajmniej można było łatwo określić ich kolor.
Seweryn chyba
zapisał swoje uwagi, bo na kartce dało się zauważyć trzy znaki zapytania; miał
tak drobne pismo, że poza tymi znakami, przypominającymi zresztą maleńkie
zygzaki, nie sposób było przeczytać niczego więcej. Zabawna sprawa, przemknęło
Wiktorowi przez głowę, że taki wielki facet pisze takim maczkiem. Może to jakaś
forma reakcji na własny wzrost — a może tendencja do popadania w skrajności?
Tak czy inaczej, trudno przychodziło powstrzymać uśmiech, gdy się patrzyło na
dwumetrowego mężczyznę i jego mikroskopijne pismo.
Padły jeszcze
dwa pytania z sali, Olga trzymała się dzielnie — i obrona wreszcie się
skończyła. Po zamknięciu tej części wszyscy doktorzy habilitowani, jak się
Wiktor domyślił, poszli na obrady. Gdy w sali została już tylko nieduża grupa
najbliższych osób, Olga opadła na krzesło z głębokim westchnieniem i przez chwilę
wpatrywała się w milczeniu przed siebie. Na czyjeś gratulacje odparła, żeby nie
zapeszać, bo jeszcze obradują, a poza tym potwornie ją boli gardło od gadania i
jest głodna.
— Szkoda, że
nie zdążyłeś zadać pytań — powiedział Wiktor, spoglądając na wstającego
Seweryna z pewnym zaskoczeniem; miał przecież parę razy możliwość coś wtrącić,
zanim zakończono obronę.
— Nie... —
odparł Bikończyk z wahaniem, poprawił kołnierzyk szarej koszuli i uśmiechnął
się przepraszająco. — Raczej... zapytam ją o to w cztery oczy, wiesz... i tak
była już zmęczona poprzednimi pytaniami. Dziękuję za długopis.
Nieśmiałe dwa
metry, pomyślał Wiktor z sympatią. Seweryn nigdy nie chciał zrobić komuś
przykrości, zmęczyć, zabrać czasu — a jednocześnie, co dało się doskonale
zauważyć na sympozjum, był potwornie nieśmiały i nie lubił przemawiać wśród
dużej grupy ludzi. Naprawdę trudno wyobrazić go sobie prowadzącego wykład — i
nic dziwnego, że nie zadał pytań w zapełnionej sali.
Część osób
wyszła z sali, w tym Olga — i Olek, na szczęście, więc Wiktor — niemal sam,
jeśli nie liczyć jakiejś młodej kobiety, stojącej tuż przy drzwiach i piszącej
zawzięcie SMS-y, oraz drugiej kobiety, w średnim wieku, która w rzędzie
środkowym czytała książkę — mógł spokojnie posiedzieć przy oknie. Na dziedzińcu
przed budynkiem był spory trawnik, przy nim długa, zielona ławka, tego samego
koloru popielniczka na wysokiej nóżce i kilka pieńków ustawionych dookoła jak
stołki. Olga wspominała, że jeszcze dwa czy trzy lata temu rosło tam parę
wielkich drzew, z których teraz, po ścięciu, pozostały tylko te pieńki-stołki.
Szkoda, pomyślał, to musiało ładnie wyglądać.
Jakieś
dwadzieścia-trzydzieści minut później wszyscy wrócili do sali; w tym zalewie
marynarek, garsonek, krawatów i wysokich obcasów gubiło się rysy poszczególnych
twarzy, spojrzenia poszczególnych oczu, gesty poszczególnych par rąk. Komisja
oficjalnie nadała Oldze tytuł doktora, a świeżo upieczona doktor wyglądała na
jednocześnie radosną, pełną ulgi i całkowicie wykończoną. Potem zaczęły się
pełnoprawne gratulacje, ściskanie, całowanie, wręczanie kwiatów, zrobiło się
głośno i tłoczno, więc Wiktor zdecydował się odczekać dłuższą chwilę, by ta
pierwsza fala ludzi przeszła. Podszedł do Olgi, gdy wokół niej stały już tylko
trzy osoby, reszta wyszła albo właśnie wychodziła.
— Wiktor,
dzięki! — zawołała, przyjmując kwiaty i gratulacje. — Rany boskie, ledwo się
trzymam na nogach i najchętniej poszłabym do domu, założyła piżamę i położyła
się do łóżka z jakąś Christie, ale muszę iść na ten uroczysty obiad — jęknęła,
obejmując go mocno. — Gorzej nawet — dodała po chwili ciszej, odsunęłą się i
odgarnęła parę kosmyków włosów sprzed oczu — jeszcze muszę za niego zapłacić.
Jej rodzice
oraz Olek roześmiali się. Wiktor mimowolnie spojrzał na tego ostatniego; Olek
był wyraźnie pod wpływem nastroju obrony, ale gdy napotkał wzrok Wiktora,
uśmiechnął się do niego lekko, trochę jak wtedy na konferencji.
— Trzeba iść
— oświadczyła po chwili Olga, przeczesała palcami włosy i poprawiła marynarkę.
— Odbębnić ten uroczysty obiad.
Wiktor z
rozbawieniem przypomniał sobie rozmowę z nią sprzed paru dni; Olga, wyraźnie
zakłopotana, z góry przeprosiła za to, że zapraszając go na swoją obronę, nie
może jednocześnie zaprosić na uroczysty obiad po obronie. Musi zaprosić
wszystkich habilitowanych, wyjaśniała, szarpiąc lekko kolczyk w lewym uchu,
trzy długie, srebrne, skręcone rurki; wszystkich, bo nie wypada tylko części,
żeby się reszta poczuła urażona, chociaż z drugiej strony nie wiadomo, ilu z
tych zaproszonych przyjdzie, więc to wszystko przypomina ciuciubabkę;
niektórych osób wcale nie ma ochoty zapraszać, ale siła wyższa, więc zmuszona
jest rezygnować z zapraszania ludzi, których lubi, a którzy nie są z uniwerka.
— I wiesz,
najgorsze jest to, że teoretycznie nie muszę go robić — dodała, gdy usiadła po
turecku na swoim łóżku — ale zrobić wypada. Profesor mi mówił, że gdy ktoś nie
robi, to pozostaje niesmak. Cholera, trzeba się szarpnąć, żeby potem do
habilitacji mieć spokój... — Wiktor pamiętał, że miała wtedy przez chwilę
komicznie znękaną minę, ale wreszcie się rozchmurzyła i dodała: — Co prawda
mama powtarza mi, że lepiej wydawać ten obiad i być doktorem, niż nie wydawać
tego obiadu i nie być doktorem. — Roześmiała się, on się lekko uśmiechnął, po
czym Olga wróciła do głównego wątku: — Tylko jest mi tak cholernie głupio, że
nie mogę zaprosić wszystkich przyjaciół i znajomych. Nie pogniewasz się?
Traktuję to już jako konieczną uczelnianą formalność, po obronie trzeba
nakarmić przeciwników, żeby do habilitacji nie zatruwali ci życia wypominaniem,
że po doktoracie im się nażreć nie dało. Ale za to w weekend robię porządne
oblewanie — przypomniała radośnie. — Wersja optymistyczna: imieniny i doktorat
hurtem, wersja pesymistyczna: imieniny i moje ostatnie chwile przed
zatłuczeniem się z rozpaczy jakąś książką, najlepiej słownikiem poprawnej
polszczyzny, bo najgrubszy, z powodu zawalenia obrony.
Wtedy już nie
zdołał powstrzymać uśmiechu. Wizja Olgi zawalającej obronę była kuriozalna.
Zapewnił ją, że się nie gniewa — w gruncie rzeczy, przyznał, nie przepada za
tak wielkim towarzystwem, ona zresztą dobrze o tym wie; zdecydowanie woli
bardziej kameralne oblewanie w gronie ludzi, których już trochę zna i których
nie będzie tak dużo. I przyjdzie, obiecał, oczywiście, że przyjdzie.
— Niedziela
jest aktualna, o drugiej, pamiętasz? — To pytanie zmusiło go do porzucenia
wspomnień; szybko pokiwał głową, bo z twarzy przyjaciółki zniknęło na moment
zmęczenie i Olga broniąca doktoratu stała się Olgą urządzającą przyjęcie oraz
podejrzewającą, że któryś gość zamierza jej cichcem nawalić.
— Będę —
zapewnił.
— Spróbuj nie
przyjść, to cię z domu wywlokę — ostrzegła i ruszyła za rodzicami do wyjścia.
Jej szara, rozkloszowana spódnica sięgała przed kolano, miała białą lamówkę,
podobnie jak brzegi marynarki, i kołysała się delikatnie na boki, gdy Olga szła
przez długi, wąski hol, stukając dość głośno cienkimi obcasami w posadzkę. Na
tych swoich wysokich szpilkach, takich, jakie z reguły nosiła, była niemal
równa wzrostem Olkowi, który szedł obok, trzymając ją za rękę. Zabawne, jak
czasami przypominali zakochaną parę, pomyślał Wiktor i mimowolnie znów spojrzał
na ich splecione dłonie. Momentami człowiek się zastanawiał, co za złośliwy
chochlik sprawił, że Olek nie wolał dziewczyn albo że Olga nie była chłopakiem
— pasowaliby przecież do siebie wręcz idealnie, pewnie tygodniami nie
wychodziliby z łóżka, na zmianę zajmując się sobą i książkami, rozumieliby się
w pół słowa albo i bez, mieliby liczącą kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt
tysięcy tomów wspólną bibliotekę, którą razem i szaleńczo by uzupełniali, oraz
tabun dzieci.
W tym
momencie Wiktorowi przypomniało się, że Olga za dziećmi nie przepada i nie chce
ich mieć. I ma trochę odmienny od Olka sposób postrzegania związków. I kiedyś,
chyba po jakiejś uwadze Michała, stwierdziła, że ona z Olkiem są doskonałymi
przyjaciółmi, ale parą byliby koszmarną i po tygodniu nie mogliby na siebie
patrzeć. Poza tym, dodała wtedy wesoło, jakby chcąc zatrzeć ślad tej powagi, z
jaką wygłosiła wcześniejsze zdanie, Olek jest dla niej jak brat, a ona dla
niego jak siostra, więc wszelkie próby zrobienia z nich pary to zwykłe
zachęcanie do kazirodztwa.
Przed
budynkiem stała spora grupka ludzi; Olga puściła dłoń Olka, przeczesała palcami
włosy i odwróciła się na moment do Wiktora, który z mieszaniną niedowierzania i
rozbawienia przyglądał się czerwonej cegle starych wojskowych koszar, w których
obecnie mieściła się większa część Wydziału Filologicznego.
— W niedzielę
o czternastej, pamiętaj — przypomniała świeżo obroniona doktor. — Jak nie
przyjdziesz, przerobię cię na trociny. Czy na co się da przerobić filologa,
Olek, na co się da? — zwróciła się do przyjaciela i natychmiast sama sobie
odpowiedziała: — Na strzępki, przecież my żyjemy papierem. Więc na strzępki cię
przerobię, jeśli nie przyjdziesz — uzupełniła swoją myśl, znów spoglądając na
Wiktora. — Do niedzieli i dzięki, że przyszedłeś. — Uśmiechnęła się radośnie,
pożegnała, poprawiła niedużą, czarną torebkę na lewym ramieniu, po czym
podeszła do jednej z grupek.
— Skleroza —
powiedział Olek, odprowadzając ją wzrokiem. — Powiedziała ci, gdzie?
— U ciebie —
odmruknął i zerknął na niego przelotnie. — Coś się zmieniło?
— Nie. — W
głosie Olka słychać było wahanie. — Myślałem, że zapomniała o tym powiedzieć i
połowa gości wyląduje na wycieraczce jej rodziców... Gdzie zaparkowałeś?
— Nigdzie. —
Wiktor z niechęcią przypomniał sobie swoją poranną walkę z samochodem. — Chyba
coś mi nawaliło w silniku, przyjechałem taksówką.
— Podrzucić
cię?
Dopiero teraz
spojrzał na niego uważniej.
— Idziesz na
obiad — przypomniał obronnym tonem. Olek wzruszył lekko ramionami.
— Przecież to
potrwa chwilę, w jedną i drugą stronę wyrobię się w dwadzieścia minut. Zanim
się tam wszyscy zjadą i usiądą, i tak minie z pół godziny. Bez dyrekcji nie
zaczniemy — dorzucił zachęcająco — a nasza dyrektor zapowiedziała, że się
trochę spóźni. To co, podwiozę cię?
— Nie —
odpowiedział Wiktor szybko, zdecydowanie; coś w wyrazie twarzy Olka mówiło, że
zgoda na podwiezienie oznacza zgodę na konfrontację, na wyjaśnianie sytuacji,
na wymagające odpowiedzi pytania, jak choćby takie, co miały znaczyć te trzy
czy cztery zagrania, z tym z zeszłego piątku na czele, gdy byli u Oli, przez
dłuższą chwilę zupełnie sami, bo jej rodzice poszli do znajomych, a samej Oldze
zachciało się lodów i wyskoczyła na chwilę do najbliższego sklepu. Gdy tak
siedzieli obok siebie, Wiktorowi przypomniały się poprzednie sytuacje i dotyk
rąk Olka, Olek chyba też to sobie przypomniał i chyba też poczuł ten dziwny
nastrój, jaki się między nimi wytworzył, bo zerwał się naraz z łóżka, stanął
przed jedną z półek i przyglądał się stojącym na niej tomom. Po krótkim wahaniu
Wiktor podszedł do niego — a reszta stała się już sama, ta niedokończona
bliskość była tak męcząca, że w końcu wszystko musiało się powtórzyć, mimo że
przez poprzednią godzinę siedzieli obok siebie spięci, a może właśnie dlatego,
może dlatego, że Olek, zobaczywszy go w przedpokoju, spochmurniał na moment,
może dlatego, że zakończenie wszystkich poprzednich zdarzeń było tak dla Olka
niezrozumiałe.
On naprawdę
nie rozumiał sytuacji, Wiktor uświadomił to sobie właśnie w pokoju Olgi, gdy
już się skończyło i gdy zobaczył twarz tego człowieka, jego minę, jego
zachowanie, sugerujące... sugerujące gotowość przeczekania, poczekania,
zaczekania, aż Wiktor się wyraźnie opowie, zdecyduje, zadeklaruje.
On mi daje
czas — pomyślał teraz w nagłym przebłysku olśnienia i omal się nie roześmiał.
Tak, Olek mu dawał czas, najwyraźniej zakładał, że Wiktor potrzebuje czasu,
cierpliwości, wyrozumiałości, że tak niepewnie lawiruje czy bada teren, zanim
się wyraźnie opowie. Przez chwilę czuł ochotę, by zapytać, ile Olek ma lat i
skąd mu się biorą podobne głupie pomysły, ale potem doszedł do wniosku, że sam
chyba prowokuje takie odczytywanie. Bo albo tak — albo trzeba by uznać, że jest
skończonym sukinsynem. Olek, rzecz jasna, za nic nie pomyślałby o nim w ten
drugi sposób, więc zostaje tylko pierwsze rozwiązanie, bo na to właściwe nie
wpadnie, po prostu nie będzie umiał. Nie zdoła sam dojść do oczywistego
przecież wniosku, że Wiktor go nie potrzebuje, po prostu lubi jego ręce na
swoim ciele i od czasu do czasu po te ręce sięga. Bo nie chodzi o nic więcej,
bo nigdy nie chodziło o nic więcej.
Gdy wsiadł do
taksówki i podał kierowcy adres, pomyślał, że chyba się trochę pomylił. Skoro
Olek daje mu czas, to znaczy, że nie byłoby żadnych pytań w samochodzie — więc
w sumie szkoda, że nie pozwolił się podwieźć, może dałoby się powtórzyć... Bo
brakowało mu już tych rąk. Tylko rąk, Olek jest potwornie dziecinny, jeśli tego
nie rozumie. Z drugiej strony Olek wpuszczony do mieszkania mógłby się zrobić
gadatliwy i próbować wyjaśniać sytuację, więc może i lepiej się stało.
Jednakże te
ręce — nie tylko ręce, ale Wiktor starał się ograniczyć swoje myśli jedynie do
nich, co zresztą przychodziło o tyle łatwo, że miał chyba pewną słabość do
męskich dłoni — nie pozwalały o sobie zapomnieć wieczorem i siłą rzeczy trzeba
było uciec się do starego, sprawdzonego sposobu zaradzenia takim sytuacjom.
Niekiedy nienawidził się za tę potrzebę drugiego ciała lub przynajmniej jego marnego
substytutu, chwilami czuł do siebie niesmak, w najlepszym wypadku — irytację.
Wrażenia, że jest dość żałosny, też często nie potrafił się pozbyć.
Był tylko
jeden moment, gdy rozpierające ciało pożądanie mu nie przeszkadzało — trzy
miesiące z Krzyśkiem. Wtedy to uczucie było zupełnie na miejscu, chociaż nieraz
je tłumił, uderzany naraz niewyraźną, bo odpychaną, ale jednak niepokojącą
myślą o tym, jak jego ciało doskonale odnajduje się w tej sytuacji i jakie to
jest... dziwne. Inne. Nienormalne. Nienormalne, to słowo prześladowało go przez
kolejne parę lat.
Tak czy
inaczej, przez trzy miesiące z Krzyśkiem te fizyczne potrzeby znalazły dla
siebie doskonałe źródło spełnienia — i Wiktora przez długi czas napadała
olbrzymia tęsknota za tamtym okresem, za tym wrażeniem harmonii umysłu i ciała,
za samym Krzyśkiem. Tak, chyba tęsknił kiedyś za nim — teraz, z perspektywy
paru lat, widział to, widział momenty, w których ta tęsknota stawała się
szczególnie dojmująca, zwłaszcza w czasie ostatnich miesięcy trzeciego roku
licencjatu i jeszcze przez jakiś czas magisterki. Widział je, potrafiłby
wskazać palcem każdą z takich chwil — a przecież tak świetnie wmawiał sobie
wówczas, że wszystko jest w porządku, nie ma żadnych kłopotów, problemów,
wątpliwości, w ogóle żadnych uczuć związanych z Krzyśkiem. Zbudował sobie
wspaniały mur, zza którego nie mógł widzieć Krzyśka — nie mógł widzieć nawet
samego siebie. Mur był wygodny, bezpieczny i wysoki.
I w końcu
pękł. To nie było przyjemne pękanie. Do tego wywoływało chwilami niesmak.
Teraz,
wysuwając dłonie spod piżamy, też czuł niesmak; ale był to przecież niesmak
stary i znany, niesmak, z którym umiał już sobie radzić. Należało go opłukać
wodą, wepchnąć do pralki wraz z materiałem, zagłuszyć ulubioną muzyką, zakryć
po szyję kołdrą.
Szkoda,
przemknęło Wiktorowi przez głowę i wywołało przy tym nieco złośliwy uśmiech —
szkoda, że z Olkiem nie można sobie poradzić równie łatwo, szybko, bezboleśnie.
W to
słoneczne przedpołudnie w połowie czerwca Wały Chrobrego nie były jeszcze
zaludnione; po krótkim spacerze Wiktor usiadł jednej z ławek znajdujących się
za lewym pawilonem przy tarasie widokowym. Żelazna ławka o brązowych deskach i
staroświecko wygiętych poręczach oraz krótkich nóżkach stała między dwoma
dużymi drzewami, których wielkie gałęzie zdawały się uginać pod ciężarem liści.
Wiktor z przyjemnością rozejrzał się w obie strony — żadnych ludzi na
sąsiednich siedziskach; był zupełnie sam: piaszczysty obszar, obsadzony na
zmianę to ławką, to drzewem, należał w zupełności do niego. Tuż przed sobą
widział wąski pas trawy, który naraz gwałtownie opadał pod ostrym kątem, a
dalej, w dole, świetnie widoczną z tej perspektywy i łudząco bliską — Odrę.
Pijąc kupioną
parę minut wcześniej wodę mineralną w półlitrowej butelce, Wiktor przyglądał się
tej pozorującej bliskość niebieskiej Odrze i przycumowanym przy nabrzeżu
statkom: restauracyjnej Ładodze, długiej, białej i eleganckiej, sporemu,
niebiesko-białemu Nawigatorowi XXI, należącemu do Akademii Morskiej oraz kilku
łodziom. Lubił statki — miały w sobie specyficzny spokój, spokój wynikający z
ich rozmiarów, ciężaru, pewnego osadzenia na wodzie; te przy Wałach znał już z
widzenia tak dobrze, że traktował jako stały element pejzażu, bez którego
nabrzeże wydawałoby się niepełne i pozbawione części uroku.
Zakręcił
butelkę i odstawił na bok. Wspomnienia paru momentów poprzedniego dnia dopadły
go znowu i z trudem dawały się odgonić; wiedział, że w końcu będzie musiał ulec
temu atakowi. Kiedyś trzeba przetrawić całą tę historię, a wczoraj zdecydowanie
nie chciał tego robić; wyższość wspomnienia nad przeżywaniem i analizowaniem
bezpośrednim polegała na tym, że wspomnienie łatwiej było przystopować,
odepchnąć, unieruchomić chociaż na moment. Starał się więc w miarę możliwości
rozpatrywać wszelkie niepokojące sprawy w układzie „było”, a nie „jest”. W
pierwszym przypadku wygodniej, sprawniej i łatwiej nakładało się filtr na treść
i zasłaniało pewne elementy, te, które były niepotrzebne, nieistotne,
niekonieczne.
Dopóki jednak
mógł, starał się zająć myśli czymś innym.
Zazwyczaj w
poniedziałek o tej porze siedział nad tłumaczeniem — więc teraz, wyrwany ze
swojego regularnego trybu, czuł się trochę jak na wakacjach czy wagarach. W tym
zupełnie nieplanowanym, dokonanym pod wpływem impulsu i tak bardzo nietypowym, nie
w jego stylu, niezgodnym z normalnym rozkładem dnia wyczynie było coś
odprężającego, coś odświeżającego, coś odnawiającego.
Coś
odcinającego.
Właśnie
dlatego koło dziesiątej rano wyszedł z domu... uciekł w zasadzie, to
odpowiednie słowo. Uciekł niejako przed sobą, przed uczuciem duszenia się w
czterech ścianach, przed koniecznością patrzenia na znane przedmioty i w ich
otoczeniu zmagania się z nieprzyjemnymi myślami.
Uciekł tam,
gdzie lubił przebywać, jeśli już wychodził z domu; Wały Chrobrego trochę kojarzyły
się ze Starówką w Gdańsku, a przy tak ładnej pogodzie i o tej porze, jeszcze
wolne od gromady ludzi, stanowiły sympatyczne miejsce. Do tego były blisko — z
ulicy Robotniczej, na której mieszkał, wystarczyło wsiąść w szóstkę i
przejechać nią siedem przystanków. Tramwaj stawał na dole Wałów, niedaleko
Ładogi; Wiktor przeszedł się chwilę nabrzeżem, popatrzył na Odrę — tego dnia
ciemnoniebieską, odbijającą słońce w jaśniejszych załamaniach na tafli wody —
po czym przeciął ulicę, minął fontannę, szybko wszedł po schodach prowadzących
na taras i na górze Wałów poczuł się swobodniej. Spojrzał z sympatią na
okrągłe, jasne pawilony, na podtrzymujące ich spiczaste, zielonkawe kopuły
dachów kolumny, które stały parami w równej od siebie odległości, jakby udawały
przestronne okna — i mimowolnie się uśmiechnął. Przyjemnie się przebywało na
tarasie widokowym, gdy prawie nie było ludzi; przyjemnie się też siedziało na
ławkach za pawilonem, zwłaszcza w panującym teraz półcieniu. Tutaj Wiktor miał
dobry widok i na usianą gdzieniegdzie statkami oraz barkami Odrę, i na dolną
część Wałów, po której co jakiś czas przejeżdżały tramwaje lub samochody, i na
rybaków łowiących na nabrzeżu. Trochę im zazdrościł tego samotnego, spokojnego,
milczącego stania z wędką, dającego doskonały pretekst do odcięcia się, do
rezygnacji z rozmów, do przebywania tylko we własnym towarzystwie. Gdyby musiał
robić coś innego, niż tłumaczyć, to wybrałby łowienie.
Tak, tu, na
Wałach, dobrze się uciekało, odcinało, odprężało. Poza tym za plecami Wiktora
znajdowało się Muzeum z Teatrem Współczesnym, można więc było pójść na wystawę,
sprawdzić ofertę spektakli, wreszcie — po prostu się przejść. Zwykle ograniczał
się właśnie do spaceru, bo w muzeach i teatrach musiałby znosić obecność zbyt
wielu ludzi, by zdołał się dobrze bawić, gdyby miał tam iść sam. Lubił
natomiast swoją spacerową ścieżkę: mijał najpierw nieco ponury, szarobury
budynek Akademii Morskiej, którego wejściową i boczną ścianę obficie porastał
bluszcz, a potem przechodził obok wielkiego, imponującego gmachu Muzeum i
Teatru, utrzymanego w tym samym stylu co pawilony, lekkiego dzięki
jasnobrązowemu — czy ciemnocielistemu, jak niedawno stwierdziła Olga — kolorowi
murów, a zarazem żywemu przez wyraziście odcinający się zielonkawy dach,
tworzący miły dla oka akcent. Dalej wznosił się potężny gmach Urzędu
Wojewódzkiego, cały z czerwonej cegły, z dwiema wystrzelonymi wysoko wieżami,
których jasnozielone, dekoracyjne hełmy wydawały się chwilami zbyt delikatnym
wykończeniem, jakby przeniesionym w ostatniej chwili z innej, zupełnie
odmiennej budowli.
Kwintesencja
Szczecina, przyszło parę razy Wiktorowi do głowy; kwintesencja Szczecina, trzy
tak różne budynki w jednym szeregu, a szczególnie ten gmach Urzędu: potężne,
mocno osadzone w ziemi, atletyczne wręcz cielsko budowli i niemal ażurowe
hełmy, wyglądające tak, jakby za chwilę miały wzbić się do lotu i jeszcze
pociągnąć za sobą krzepką, czerwoną cegłę. Kwintesencja Szczecina, te odrębne
kawałki, które ostatecznie tworzą całkiem harmonijną całość.
Concors
discordia, przypomniał sobie naraz; concors discordia, zgodna niezgodność, a
może discors concordia, niezgodna zgodność, nie pamiętał już, jaka dokładnie
zachodzi między nimi różnica, pamiętał jedynie oczy Olka, gdy ten podczas
wspólnego wyjścia do Galerii Sztuki Dawnej opowiadał Wiktorowi o konceptyzmie,
Sarbiewskim i poetyce barokowej — czarne, błyszczące oczy Olka, jego wyrazistą,
ale nie nachalną gestykulację, zapał dostrzegalny, wyczuwalny i słyszalny w
całej postawie, w całej opowieści. Concors discordia albo discors concordia,
pełne podsumowanie Szczecina.
Wyrwało mu
się to wtedy, jakoś odruchowo, przy tym człowieku w ogóle wyrywały mu się
niekiedy pewne rzeczy, których nie powiedziałby w innym wypadku, w innej
sytuacji, w innym towarzystwie. Olek poprosił o wyjaśnienie komentarza, więc
Wiktor, chcąc nie chcąc — choć znowu nie z takim wielkim oporem — przedstawił
krótko swój odbiór Szczecina. Olek się wtedy zastanawiał przez chwilę, patrząc
na komplet mebli, francuskich czy stylizowanych na francuską secesję, po czym
przeniósł wzrok na rozmówcę i powiedział, że w ten sposób na swoje miasto dotąd
nie patrzył, ale coś w tym ujęciu jest.
— Idąc tropem
barokowym, ze Szczecina wychodzi wyjątkowo udziwniony koncept — zakończył
wesoło. Wiktor uśmiechnął się, ubawiony tym stwierdzeniem. Potem obejrzeli
jeszcze malarstwo europejskie, a Olek z wyraźną uciechą wypatrywał na płótnach
odcisków palców „kinestetycznych miłośników obrazów”, jak to określił. — Tutaj
to chyba była cała wycieczka — powiedział przy jednym z pejzaży. — Też chcesz
pozostawić odcisk palca dla potomności?
Wiktor
roześmiał się cicho.
—
Nieszczególnie — mruknął.
— Niczym nie
ryzykujemy, jeden palec więcej, jeden mniej, nie będzie różnicy — zapewnił. —
Poważnie, one powinny być albo za szybą, albo tak oddalone od oglądającego,
żeby nie zdołało się dosięgnąć. A tak? — Wyciągnął rękę i zatrzymał ją parę
centymetrów przed płótnem. — W ciągu roku wszyscy macający starliby farbę do
samego gruntu.
Wiktorowi
przeszło wtedy przez głowę, nie po raz pierwszy zresztą, że Olek ma ładne ręce.
Duże. (Kształtne.) Silne. (Męskie.)
Och, do
diabła. Jakby już nie było o czym myśleć.
Na
przegonienie niepotrzebnych skojarzeń dobrze robił spacer, więc Wiktor
przeszedł się wzdłuż budynków w tę i z powrotem, nim wreszcie usiadł na ławce,
przepełniony już specyficzną atmosferą tego miejsca. Polubił Wały Chrobrego od
razu, gdy tylko pierwszy raz je zobaczył — i pamiętał, że kiedy rok temu jechał
na osiedle Żelechowa, by obejrzeć mieszkanie na Robotniczej, pomyślał, jak przyjemnie
byłoby zamieszkać tak blisko Wałów i mieć w każdej chwili możliwość spędzenia
na nich paru chwil.
Rzeczywiście,
to było przyjemne; z reguły dojeżdżał tramwajem, nie tylko dlatego, że nie miał
ochoty szukać dobrego miejsca na zaparkowanie ani w ogóle obciążać się
samochodem, ale też dlatego, że tramwaj dawał poczucie kameralności — to tak
blisko, parę przystanków szóstką — i swoistych wakacji — ktoś za niego
prowadzi, więc on może założyć słuchawki empetrójki, by przy ulubionej muzyce
patrzeć na mijane miejsca — i niewielkie pseudodéjà vu — bo na Starówkę w
Gdańsku też podjeżdżał tramwajem. Ponadto w porach, które z reguły wybierał, w
tramwajach było tak mało ludzi, że czuł się niewidoczny, uwolniony od tłoku,
ukryty. W samochodzie, w ruchu ulicznym, wśród innych kierowców, nie znalazłby
tego wrażenia.
Właściwie to
Wały nie tyle lubił, co lubił ogromnie, przywiązał się do nich; stanowiły jedną
z najładniejszych części Szczecina, jednocześnie przestronne i kameralne, przy
rzece — a Wiktor, gdańszczanin z krwi i kości, musiał mieć blisko siebie wodę.
Mieszkania w mieście, które nie leży nad morzem lub przynajmniej w miarę blisko
morza, w zasadzie sobie nie wyobrażał. Odra to co prawda nie Bałtyk, ale
zdawała się obejmować, mniej lub bardziej bezpośrednio, całe miasto, sama lub
jakimiś odpływami, dopływami, rzeczkami i jeziorkami, tak że przynajmniej
częściowo wynagradzała tym jakościową różnicę między rzeką a morzem. A Szczecin
w końcu nie znajdował się tak daleko od morza, był miastem jeśli nie nadmorskim,
to przymorskim, zdecydowanie kojarzył się i mocno wiązał z wodą.
Odra była,
jak Szczecin — chimeryczna. Czasami przypominała asfaltową drogę, ciemnoszarą,
ponurą, płaskawą; wieczorami lśniła kolorowo wraz ze światłami lamp i neonów,
kołysząc ich załamujące się, tęczowe błyski na swoich granatowych falach; w
takie dni jak ten, gdy słońce mocno świeciło, po niebie przesuwały się małe
chmury popychane lekkim wiatrem, a mewy skrzeczały w oddali, woda błyszczała
niebiesko, chwilami zielono, z białymi śladami po przecięciu płynącej barki.
Wiktor znał
jeszcze jedno oblicze Odry — oblicze, które pokazywała tylko wtedy, gdy do niej
podchodził, gdy stawał na nabrzeżu, gdy czasami przysiadał na jednym z żółtych
polerów, do których mocowano cumy statków. Było to oblicze głębokiej, spokojnej
w swych najniższych partiach, ciężkiej, zbitej i miażdżącej masy, która
doskonale się ułożyła w posiadanym korycie, okryła z wierzchu łudzącą obcych,
nieprzenikliwą taflą, a to, co istotne, wchłonęła we własną toń. Przyglądał się
tej fałszywej powierzchni, kołyszącemu się łagodnie lustru weneckiemu, które
nie pozwalało dojrzeć niczego pod sobą — i czuł, jak to go uspokaja: i ta
zdradliwie równa płaszczyzna morska, i, jeszcze bardziej, ta skrywająca się pod
nią przepaść wodna.
Bałtyk, jak
uświadomił sobie za którymś razem, był łagodniejszy, cieplejszy, bardziej
otwarty, przynajmniej ta część, którą Wiktor znał; Odra była złośliwa,
humorzasta i zazdrośnie chowała swoje sprawy w samej sobie.
Może dlatego
tak ją polubił. Może dlatego tak lubił siedzieć blisko niej, wdychać jej
zapach, oglądać ruchy jej wód. Może dlatego łatwiejsze się okazało polubienie
tego miasta — bo szybko zaczął dostrzegać wokoło cechy związanej z nim rzeki.
A polubienie
Szczecina wcale tak łatwo nie przychodziło.
Gdyby sam
miał sobie wybierać miejsce zamieszkania, z całą pewnością nie wybrałby
Szczecina, wyraźnie to sobie uświadamiał; rzecz jednak w tym, że o żadnym
wybieraniu nie było trzy lata temu mowy.
Uciekał z
Gdańska, tak, już wtedy doskonale zdawał sobie z tego sprawę; uciekał z miasta,
które naprawdę kochał, które znał na wylot i które go zawsze zachwycało — a
jednocześnie od pewnego czasu zaczęło dusić. Za dużo tam było przeszłości —
jego podstawówki, jego liceum, jego studiów, Magdy i Anity, rodziców, Wojtka,
Krzyśka; gdziekolwiek patrzył, widział coś, co się wiązało z którymś z tych
elementów. Wszędzie był jakiś fragment jego samego, uwięziony w miejscu, w
budynku, w przedmiocie. Każdy punkt Gdańska okazywał się przepełniony,
przesączony, wręcz zatruty jakimś „kiedyś”. Na drugim roku magisterki Wiktor
coraz częściej przyłapywał się na myśli, że brakuje mu powietrza, przestrzeni,
wolności od wspomnień.
Uwielbiał
Gdańsk, ale nie potrafił już w nim żyć. To było przykre, ciężkie, nieprzyjemne
— i prawdziwe, do bólu prawdziwe. Ulubione miejsca, jak Starówka, straciły
zupełnie swój smak, blask i magnetyzm. Nadszedł czas zmiany otoczenia, pomyślał
w połowie zimowego semestru; nadszedł czas, by spalić za sobą mosty, odciąć się
całkowicie od przeszłości, poszukać terenu wyłącznie dla siebie, wolnego od
ciężaru tego „było, było, było”.
Nadszedł czas
znalezienia nowych bogów, pomyślał z mieszaniną smutku i czułości, gdy patrzył
na zdobiącą fontannę postać; tego listopadowego popołudnia zdawało się, że Neptun
zamierza cisnąć swój trójząb z brązu w zalewające jego majestatyczną postać
strugi deszczu, a Wiktor, naciągnąwszy porządniej kaptur kurtki na głowę i
wcisnąwszy mocniej ręce w kieszenie, stał przed ogrodzeniem, utwierdzał się
coraz bardziej w podjętej decyzji i wstępnie żegnał ze swoistym patronem
miasta.
To dzięki
Anicie ruszyła cała machina prowadząca ostatecznie do Szczecina; ileż on
zawdzięczał w swoim życiu kobietom, te najważniejsze sprawy wiązały się zawsze
z którąś z nich — i tym bardziej przykra była świadomość, że nie potrafił im
odpłacić, nie tak w pełni. Po sprawie z Krzyśkiem już nie podejmował prób ani o
nich nie myślał — co nie znaczy, by nie odczuwał żalu, takiego zwykłego,
prostego żalu wynikającego z faktu, że nie umie.
Zwierzył się
Anicie ze swojego zamiaru w Nowy Rok, który spędzali z jej przyjaciółmi i
znajomymi. Czasami uderzała Wiktora przewrotność czy złośliwość losu: te
wszystkie powtórki sytuacji, po trzech latach kolejny sylwester z Anitą,
ciekawe, czy ona też w pierwszym momencie odczuła pewne zakłopotanie?
Nad ranem,
gdy siedzieli we dwójkę w kącie kuchni, dojadając pizze, chipsy i jakieś
pokruszone ciastka, powiedział jej o swoim zamiarze, trochę też — ale bardzo
skąpo i ogólnie — o przyczynach. Anita obiecała pomóc, popytać, pogadać z kimś.
Nic dziwnego,
że zdołała mu coś znaleźć — już w czasach licencjatu sprawnie się obracała
wśród biur tłumaczy, szkół językowych i tym podobnych. W sumie lepiej by
zrobiła, gdyby chwyciła się po magisterce właśnie tych punktów, niż szła na studia
doktoranckie, ale w końcu to był jej wybór i Wiktor nie czuł się upoważniony do
pouczania Anity, jak powinna sobie układać życie. W każdy razie dla niego swoje
znajomości wykorzystała sprawnie: jej zaprzyjaźniona kierowniczka szkoły
językowej była w bliskich kontaktach zawodowych z jedną z szefowych pewnego
biura tłumaczeń.
W Szczecinie.
Gdy Wiktor
usłyszał po raz pierwszy „Szczecin”, skrzywił się z niechęcią. Szczecin
postrzegał jako duże zadupie Polski. W Szczecinie jest więcej dziur w ulicach
niż samych ulic, mało prestiżowy uniwersytet i syf — taki miał obraz tego
miasta. Szczecin nie ma porządnej starówki, jest źle zarządzany i nie posiada
żadnych interesujących miejsc.
— To
najlepsze, co mam — odparła Anita, widząc jego minę; była połowa czerwca,
siedzieli w jednej z pizzerii na Starówce i Wiktor z żalem spojrzał za siebie,
na Lwi Zamek, na czerwone ściany i zdobiące portal rzeźby lwów. — Nie masz
doświadczenia, to znaczy masz, ale jeszcze nie aż takie, żeby przebierać w
propozycjach jak w ulęgałkach, no i konkurencja jest niezła. A tu masz na dzień
dobry zapewnioną sporą liczbę tekstów, twój niemiecki jest szczególnie mile
widziany. — Zdjęła z kolejnego kawałka pizzy czarne oliwki, których nie lubiła,
zjadła parę kęsów, po czym podjęła: — Serio, ja myślę, że to jest fajna oferta,
to dobre biuro, ale dość nowe, więc się rozkręca i potrzebuje ludzi.
Nakręciłyśmy z Grażyną tamtą babkę na ciebie, jaki to ty jesteś zdolny,
pracowity, z angielskim, niemieckim i rosyjskim, normalnie maszynka do trzaskania
perfekcyjnych przekładów. — Sięgnęła po swoją szklankę z sokiem pomarańczowym,
upiła i przez moment patrzyła na Wiktora z rozbawioną miną. — Szczecin wcale
nie jest taki zły, byłam tam parę razy u przyjaciółki. Jest po prostu...
zaniedbany, czy raczej niewykorzystany. Ale ja muszę najpóźniej pojutrze
przekazać, czy jesteś zainteresowany — podjęła. — Bo wiesz, oni zainteresowani
są, ale teraz musisz zrobić próbki tłumaczeń, to też trochę zajmie, obejrzeć
cię na żywo pewnie potem też będą chcieli. To co, bierzesz?
— Biorę —
odpowiedział z rezygnacją. — Przepraszam, naszukałaś się dla mnie, a ja
wybrzydzam... po prostu to miasto mnie odrzuca.
— To
najlepsza... — zaczęła Anita.
— Wiem, wiem
— przerwał jej szybko. — Naprawdę jestem ci wdzięczny, ogromnie, przepraszam,
ja to naprawdę doceniam. — Podał jej stojak z serwetkami. — Biorę, niech będzie
Szczecin, ludzie przecież jakoś tam żyją. O ile mnie przyjmą.
— Nie kryguj
się, przyjmą — zapewniła. — A to zawsze może być punkt odbicia się — dodała po
krótkim namyśle. — Wiesz, rok-dwa tam, będziesz już miał więcej doświadczenia,
staniesz na nogi i możesz szukać miejsca w innym mieście.
Wtedy uważał,
że to świetna myśl i z takim nastawieniem jechał do Szczecina. Dziś — nie,
raczej by stąd nie wyjechał, choć już mógł sobie na to pozwolić.
Na rozmowę
kwalifikacyjną pojechał jakiś tydzień po otrzymaniu informacji, że jego próbki
tłumaczeń zostały zaakceptowane. Próbki te kosztowały Wiktora sporo nerwów i
wywoływały mocno ambiwalentne odczucia: z jednej strony chciał zdobyć pracę i
się przeprowadzić, z drugiej żałował Gdańska i... no tak, trochę się bał. To
było coś nowego, coś zupełnie innego i tak bardzo odległego od znanych
elementów życia. Sam nie wiedział, czy się cieszyć, czy nie, gdy się
dowiedział, że oczekują go na rozmowie.
Tamto
spotkanie ze Szczecinem nie wypadło zbyt dobrze. Pierwszym szokiem był czas
dojazdu: bezpośredni z Gdańska do Szczecina potrzebował ponad pięciu godzin. W
Szczecinie padało, Dworzec Główny był ciasnawy, brudny i śmierdzący, a
naprzeciwko wejścia do budynku stał pomnik, który Wiktor wziął za pomnik
marynarza i zastanawiał się, po jaką cholerę stawiać marynarza przed dworcem.
Dopiero później, chyba przy przeglądaniu jakichś stron w Internecie,
zorientował się, że szary posąg pochylonego nad czymś człowieka o
nieproporcjonalnie wielkich rękach i niewyraźnych rysach twarzy to
przekładający zwrotnicę „Kolejarz”, który powstał w pierwszej połowie lat
sześćdziesiątych.
Potem było
tylko gorzej. Gubił się w tramwajach, w autobusach, w rondach, w tym dziwacznym
układzie miasta — ponoć przypominającym układ paryski, jeżeli tak, to stracił
raz na zawsze ochotę zobaczenia Paryża — zniechęcał się coraz bardziej do
całego pomysłu, przytłaczany burością Szczecina, jego brzydotą, jego brakiem
konkretnego charakteru.
Tu nie ma nic
— pomyślał zszokowany, gdy przyglądał się mijanym widokom. — Tu nie ma nic, co
by przykuwało uwagę, tworzyło klimat, tu nie ma żadnej atmosfery.
Rozmowa
trochę go pocieszyła: poszło dobrze, przyszłe szefostwo wydawało się dość
znośnie, obowiązki interesujące, wynagrodzenie też nie było najgorsze. Kiedy
wracał na dworzec, uznał, że jakoś wytrzyma. W końcu to tylko kwestia roku,
może dwóch lat.
Powiedzieć,
że rodzice nie zareagowali zachwytem, to za mało. Matka była bardzo
niezadowolona; nie podobał jej się pomysł wyjazdu, uważała, że Wiktor powinien
mieszkać z nimi, póki może, aż będzie miał pewną pozycję w pracy i odłoży sobie
jakąś konkretną sumę, w ogóle nie rozumiała, jak on mógł nie doceniać korzyści,
które miał. Ojciec na słowo „Szczecin” jęknął tylko: „Boże, gorszego miejsca
nie mogłeś znaleźć?”. Przez kilka dni w domu panowała nieprzyjemna atmosfera,
matka była zwyczajnie obrażona i prawie się do Wiktora nie odzywała. Gratulował
sobie wtedy w duchu, że powiedział im wszystko dopiero po obronie i ostatecznym
ustaleniu spraw w Szczecinie — przecież nie daliby mu się uczyć ani żyć, gdyby
wiedzieli o czymkolwiek wcześniej.
— A gdzie ty
niby będziesz mieszkał, co? — spytała matka bodajże na czwarty dzień, przy
śniadaniu. Na wieść, że załatwił już sobie mieszkanie, obraziła się ponownie.
Załatwił,
choć nie sam, a znów dzięki Anicie: jej przyjaciółka namierzyła dość tani pokój
u pewnego starszego małżeństwa, które właśnie pożegnało się z jakąś absolwentką
Uniwersytetu Szczecińskiego. Kolejnym krokiem po rozmowie w biurze były zatem
odwiedziny u przyszłych gospodarzy. Co prawda zniechęcili go do siebie na
wstępie, bo mieli małego, czarnego, jazgotliwego jamnika i Wiktor przez moment
stał w drzwiach jak wryty, patrząc na psa, który próbował się zerwać ze smyczy,
oraz na trzymającą go właścicielkę, zapewniającą, że Azula szczeka tak tylko na
początku, potem się przyzwyczaja i jest kochana; warunki jednak okazały się
zbyt kuszące, by rezygnować z wynajmu z powodu hałaśliwego kundla.
Będę mieszkał
w mrówkowcu — pomyślał Wiktor z niesmakiem, gdy już wyszedł z budynku. Było mu
trochę niedobrze, bo gościnni gospodarze wmusili w niego cztery kawałki
czekoladowego ciasta, zbyt słodkiego i ciężkiego, bolała go głowa, bo pies co
chwila rzucał się do drzwi z ogłuszającym szczekaniem, gdy tylko ktoś
przechodził korytarzem, i czuł się zmęczony tym wypytywaniem „A co pan robi, a
ma pan rodzeństwo, a czym się zajmuje mamusia?”; do tego świadomość, że za dwa
tygodnie wyląduje na siódmym piętrze wieżowca, nie działała pocieszająco. —
Nienawidzę wielkiej płyty — uznał, idąc na przystanek autobusowy. — Nienawidzę
wind. Nienawidzę jazgotliwych jamników. Może ten kundel zdechnie do sierpnia...
Dopiero po
powrocie do domu docenił całą sytuację; gdy tylko wyszedł z dworca i zobaczył
znajome budynki, tramwaje, ulice, zapragnął powrócić w tę burość, nijakość i
nieatrakcyjność Szczecina. Przy całej niechęci i irytacji, w tamtym mieście
mógł w pełni oddychać, nic nie budziło wspomnień, nic nie przytłaczało. Ta
wielka płyta była lepsza niż tramwaj, którym z dworca dawało się dojechać do
Krzyśka.
Rodzice w
końcu pogodzili się z decyzją o wyjeździe — ojciec, po swojemu, przeszedł nad
nią do porządku dziennego, matka natomiast zaczęła się bawić w pomoc przy
pakowaniu. Wyjęła z szafy wszystkie ubrania, przejrzała je, gdzieś doszyła
guzik, coś wyrzuciła, coś doprała, rozgrzebała szufladę z bielizną, wprawiła
Wiktora w zakłopotanie i rozdrażnienie wariackim śmiechem na widok równo, wedle
kolorów posegregowanych skarpetek, a potem wyciągnęła go parę razy na zakupy,
mimo że bronił się rękami i nogami; zachowywała się chwilami tak, jakby jechał
nie do miasta odległego o niecałe trzysta pięćdziesiąt kilometrów, a co
najmniej na Syberię.
— No to już
chyba przesada — mruknął ponuro, gdy oświadczyła, że tuż przed wyjazdem zrobi
mu jakieś przetwory do słoików. — Może nie uwierzysz, ale od czasu odzyskania
Szczecina po wojnie i upadku komunizmu oni tam też zbudowali sobie kilka
supermarketów.
W końcu
trochę ustąpił i zgodził się zabrać dwa słoiki robionych przez matkę powideł ze
śliwek, bo miał do nich słabość.
Dzień przed
wyjazdem odbył z Anitą pożegnalną wędrówkę po Gdańsku; czuł dziwny ucisk w
żołądku na myśl, że już jutro go tu nie będzie i już więcej w ogóle go tu nie
będzie, ucisk jednocześnie przykry i podniecający — a potem, po odprowadzeniu
Anity do domu, wrócił jeszcze sam na Starówkę. Może był w tamtym momencie
sentymentalny, ale chciał postać chwilę przed fontanną i po raz ostatni
spojrzeć na Neptuna, błyszczącego władczo, triumfalnie w promieniach słońca.
Ostatni dzień
w Gdańsku przypominał sen: wszystko wydawało się nierealne, czas to się
rozciągał, to skracał, Wiktora dopadała gwałtowna obawa i chęć rezygnacji na
zmianę z nerwowym wyczekiwaniem i ochotą jak najszybszego znalezienia się w
pociągu.
Rodzice
odwieźli go na dworzec. Ojciec objął Wiktora niezgrabnie i poklepał po plecach,
matka uścisnęła, aż zabolało, kazała na siebie uważać, ma dać znać, gdy będzie
na miejscu, ma jeść porządnie i wychodzić na spacery, ma nie pracować zbyt dużo,
tych zaleceń było jeszcze sporo, dopóki pociąg nie nadjechał.
Wsiadanie do
wagonu drugiej klasy, zajmowanie pierwszego wolnego przedziału, miejsca przy
oknie, przodem do kierunku jazdy, zdawkowe pomachanie rodzicom ręką przez
szybę, głośny gwizd, zgrzyty toczących się kół, znikający z oczu rodzice,
peron, dworzec, przesuwające się coraz szybciej widoki — odjechał.
W czasie
podróży przepełniało Wiktora zdecydowanie przyjemne uczucie uwolnienia się —
może dlatego po dotarciu na miejsce spojrzał na swoje nowe miasto
przychylniejszym okiem. Ten „Kolejarz” był całkiem niezłym pomysłem; Brama
Portowa, obok której przejeżdżał tramwaj, wyglądała interesująco, uznał, że
przy najbliższej okazji musi ją sobie dokładnie obejrzeć; w całym Szczecinie,
czego jakoś nie zauważył wcześniej, było dużo zieleni, wszędzie budynki
przeplatały się z drzewami, a drzewa z budynkami, w wielu miejscach zielone od
liści gałęzie tworzyły swoiste baldachimy nad ulicami, nad chodnikami, nad
torami.
Wtedy właśnie
— czy dlatego, że rozpierała go świadomość ucieczki i uwolnienia, czy dlatego,
że nowość budziła podniecenie, czy dlatego, że dzień był ładny — wtedy właśnie
po raz pierwszy pomyślał, że to miasto nie jest takie złe, jakoś da się tu
wytrzymać, przynajmniej przez pewien czas.
Nawet
wieżowiec nie wydawał się już tak odpychający; kundel co prawda żył i jazgotał
dalej, ale uspokajał się na widok czegoś do jedzenia, właściciele natomiast
podali tym razem całkiem dobry sernik. A z okna pokoju Wiktora widać było
wielką, piękną płaczącą wierzbę na podwórku.
Pierwsze
tygodnie okazały się ciężkie — nadal gubił się w tym mieście, nadal uderzała go
szczecińska brzydota, burość, brak gdańskiej atmosfery, nadal czuł się tu obco;
a mimo to przystawał niekiedy na ulicy, wpatrywał się w jakiś punkt — w
niebieskie szyby wysokiego Radissona, w widoczny w oddali, gdy jechało się
tramwajem od Bramy Portowej w dół ulicą Wyszyńskiego, Most Długi, w szpikulec
Bazyliki Świętego Jakuba, która kojarzyła się Wiktorowi z wyprężającym dumnie
swój róg nosorożcem, w zielone wieżyczki Zamku Książąt Pomorskich, a czasem w
coś zupełnie banalnego, jak księgarnia, drzewo, sygnalizacja świetlna — i z
uczuciem niesamowitej wolności myślał: to Szczecin, nie Gdańsk. W zasadzie to
uczucie obcości było dość przyjemne; wreszcie znalazł miejsce, do którego nie
należał i które nie posiadało żadnych jego wspomnień, nie mogło nimi straszyć,
nie potrafiło go niemile dotknąć jakimś budynkiem, parkiem, ulicą.
Uporządkował
sobie rytm życia dość sprawnie. Wstawał o piątej — przyzwyczaił się już do tej
pory — mył się, wolny z rana od nieprzyjemnej obecności jamnika, który spał w
łóżku z właścicielami, trochę tłumaczył, jedząc przy tym śniadanie, potem,
zależnie od potrzeby, siedział nad tłumaczeniem dalej lub jechał do biura.
Jeżeli zostawał w domu, miał spokój gdzieś tak do południa, bo potem gospodarze
robili się towarzyscy i zapraszali to na drugie śniadanie, to na ciasto, to na
obejrzenie powtórki „Klanu” na Jedynce; musiał jednak przyznać, że karmili
dobrze, chociaż ciasta często były zbyt ciężkie i słodkie jak na jego gust.
Trzy-cztery godziny po obiedzie kończył codzienną dawkę tłumaczenia i czytał,
oglądał coś na laptopie, czasem, nie mając wyboru, towarzyszył starszemu
państwu podczas najnowszego odcinka „M jak miłość” i patrzył na czarnego,
pasionego pod stołem kawałkami ciast jamnika z taką samą miną, z jaką jamnik
patrzył na niego, wysiadującego zapadający się fotel o beżowym obiciu.
Jeżeli musiał
pojechać do biura, sprawa była prosta. Z Osiedla Przyjaźni — swoją drogą, nazwa
osiedla dopasowana do niego, Wiktora, jak pięść do nosa — wystarczyło wsiąść w
siedemdziesiątkępiątkę, która kursowała często, szczególnie z rana, i w ciągu
paru minut docierało się na Turzyn, a stamtąd, po przesiadce do piątki,
przejeżdżało się dwa przystanki z Bohaterów Warszawy do placu Sprzymierzonych.
Wiktor wychodził ze swojego wieżowca, rozbudzony poranną gimnastyką w postaci
zejścia po schodach z siódmego piętra; nie cierpiał wind, a do tej w swoim
bloku nie wsiadłby już nigdy, nawet pod groźbą kary śmierci, po tym, jak raz
się zaciął, na szczęście wraz z jakąś rozczochraną małolatą w za dużej kurtce;
małolata wykonała dziwną kombinację naciskania klawiszy, kopania bocznej ściany
windy i powtarzania „No ja pierdziu, no ja...”, wskutek czego po paru chwilach
machina zjechała na parter. Wiktor niemal wyskoczył z windy, wywołując tym
głupi chichot małolaty, i z żołądkiem podjeżdżającym do gardła stał przez
chwilę przy ścianie, starając się uspokoić. Do tego cholerstwa stającego między
piętrami nigdy więcej nie wsiadł.
Mimo wszystko
doceniał swoją lokalizację: do siedemdziesiątkipiątki miał niedaleko, po drodze
mijał jeszcze spory budynek o wielkich oknach — siedzibę filii Miejskiej
Biblioteki Publicznej, z którą się z miejsca polubił — przebywał konieczną trasę
autobusem i tramwajem, odcięty od innych pasażerów przymkniętymi oczami i
słuchawkami empetrójki w uszach, wysiadał, klnąc w duchu na jakąś gromadę
nastolatków, która zawsze okupowała okolice drzwi, z przystanku przechodził
jeszcze kilkadziesiąt kroków i docierał do biura. Znajdowało się ono na Wojska
Polskiego przy placu Sprzymierzonych, a właściwie już Szarych Szeregów, choć
Wiktor wolał używać starej nazwy, do której się przyzwyczaił i która bardziej
mu się podobała. Największy plac szczeciński otaczały zaniedbane, ale urokliwe
kamienice; ich partery zajmowały po jednej stronie sklepy i jakieś biura, po
drugiej zaś — kwiaciarnie. To Wiktora od razu dziwnie ujęło: rozstawione na
wąskim chodniku budki z kwiatami przeplatały się z krzesełkami, na których
wysiadywały w ciepłe dni kwiaciarki z lokali umieszczonych wewnątrz budynków;
mieszanina kolorów przyciągała wzrok przechodniów, nadawała całej przestrzeni
coś charakterystycznego, człowiek wiedział, że idąc jedną stroną
Sprzymierzonych, trzeba się przeciskać między kwiatami a parkującymi w połowie
na chodniku samochodami. Wiktor parę razy przeszedł się tamtędy po załatwieniu
czegoś w okolicy — zupełnie bez celu, ot tak, żeby się pokręcić i popatrzeć.
TranslatorStet
mieścił się w jednej z tych urokliwo-zaniedbanych kamienic. Biuro było duże,
przestronne, zajmowało całe pierwsze piętro; bardzo wysokie pokoje wywoływały
niekiedy skojarzenia z serialową „Lalką”. Wiktorowi dobrze się tam pracowało —
zjawiał się raczej rzadko, więc kontakty z ludźmi mógł ograniczać do
niezbędnego minimum, rozmowy mógł zawężać jedynie do spraw związanych z pracą,
udzielanie się towarzyskie mógł redukować do wypicia razem kawy w umieszczonym
w najmniejszym pokoju bufecie albo do postania przez chwilę przy czyimś biurku,
gdy zebrała się tam większa grupa. Zostawały teksty — tłumaczone i poprawiane w
domu lub w biurze, w ukryciu za stertą słowników, plikiem papierów, ekranem
komputera. Żyło się dość spokojnie, całkiem anonimowo i zupełnie niemęcząco.
Właściwie
Wiktor sam nie wiedział, skąd się u niego wzięła ta potrzeba towarzystwa; to
nawet nie do końca była potrzeba, a dokładniej: nie do końca sama się pojawiła,
po prostu w momencie gdy wykonano gest w jego kierunku, on zareagował. Może
akurat trafiono na chwilę jakiejś słabości?
Gest wykonała
Dorota. Dorota miała tak naprawdę na imię Bożena, ale gdy się pojawiła w
biurze, pracowały tam już dwie inne Bożeny: licząca niecały metr sześćdziesiąt
Mała Bożena, która zajmowała się tłumaczeniami budowlanymi z włoskiego i
hiszpańskiego, oraz strzelista jak wieża Duża Bożena, specjalistka od tłumaczeń
czeskich. Trzecia Bożena w biurze wprowadziłaby za duży chaos nazewniczy, więc
nowa pracownica zaproponowała: „To mówicie na mnie »Dorota«, tak mam na
drugie”. Po pewnym czasie nikt już nie pamiętał, że Dorota to w rzeczywistości
Bożena, więc gdy przychodziły jakieś dokumenty, informacje czy polecenia dla
„pani Bożeny Osińskiej”, niemal każdy w pierwszej chwili stwierdzał: „Taka tu
nie pracuje”. Czasem nawet główna zainteresowana się zapominała i podpisywała
dokumenty drugim imieniem.
Dorota była
szczupłą, średniego wzrostu szatynką z nowocześnie postrzępioną, krótką
czupryną, dość wysokim, sympatycznym głosem i energią trzech samochodów
wyścigowych. Miała trzydzieści cztery lata, studiowała chyba wszystko, co się
mieściło w pojęciu dziedzin humanistycznych, w biurze zmagała się z jakimiś
handlowymi papierzyskami po hiszpańsku i prawnymi po francusku, jeździła
starym, zielonkawym mercedesem i podobno trzymała w domu dwa psy oraz papugę.
Kiedy pojawiała się w pracy, wokół jej stanowiska zbierała się często grupa
dyskusyjna, przenosząca się potem zgodnie do bufetu.
Z jakiegoś
powodu upodobała sobie Wiktora. W zasadzie na początku trochę mu to nawet
przeszkadzało — po co go wiecznie zapraszać do zapełnionego stolika albo
zaczepiać, wciągać w rozmowę, gdy on chce mieć po prostu święty spokój i móc
się schować w swojej pracy? Ale szybko, jakoś tak mimochodem, polubił Dorotę.
Była inteligentna, dużo czytała, miała masę ciekawych rzeczy do opowiedzenia — i
nie wymagała aktywnego dialogu, w każdym razie po pierwszych tygodniach, gdy
się trochę poznali, przestała go wymagać. Nie paliła dowcipów. Umiała nie
przemęczać swoją obecnością. Pożyczyła kilka dobrych książek. Nie zadręczała
historiami o swoich zwierzętach i nie poczuła się urażona, gdy przyparty raz do
muru Wiktor przyznał, że psów nie cierpi. Była sympatyczna, umiała wprawić w
dobry nastrój.
Mimo to
starał się utrzymać dystans. Z pewnych sygnałów, które pamiętał z zachowania
Magdy i Anity, a także z pewnych przypadkowych uwag dwóch czy trzech osób z
biura — coś w rodzaju „Dorotka cię chyba trochę wyrywa” — miał prawo
podejrzewać, że gdyby pozwolił na bardziej zażyłe koleżeństwo, mogłyby być
problemy. Wiedział, że nie zdołałby spróbować takiego układu po raz trzeci —
teraz już po prostu nie umiałby; ale gdzieś w nim tkwiła, mniej czy bardziej
szczera, chęć spróbowania mimo wszystko — i jakiś żal, że nie potrafi — i jakaś
obawa, że jednak może by zaryzykował i podjął próbę, i nie tylko musiałby po
raz kolejny zmagać się ze świadomością, że nie jest w stanie się przestawić,
ale też znalazłby się ponownie w koszmarnie głupiej, nieprzyjemnej i krępującej
sytuacji. Tak jak było — ze sporadycznymi wypadami na kawę do bufetu, z
niezobowiązującymi rozmowami przy biurkach, z pożyczanymi czasem książkami —
tak było lepiej. Dlatego Wiktor unikał nawet wspólnych wyjść w większej grupie
i wykręcał się od propozycji podwiezienia, chociaż lało jak z cebra, a on nie
miał parasola. Przyjemność płynącą ze świadomości, że Dorota go lubi,
przyćmiewała obawa, że polubi go za bardzo, a raczej że on zostanie postawiony
przed tym faktem i będzie musiał znów się szarpać — ze sobą, z tym, co w nim
siedziało, z tym, przez co czasami przesuwał wzrokiem po sylwetce któregoś
kolegi, z tym, wskutek czego w niektóre wieczory ręce same się zsuwały wzdłuż
ciała.
Dorota w
końcu zrezygnowała z prób nawiązania bliższej znajomości; pozostała miła,
uprzejma i życzliwa, ale... ale to już nie było to. I Wiktor mimo wszystko
poczuł trochę żalu.
Jeszcze w
sierpniu zrobił coś wariackiego: powysyłał swoje CV do kilku wydawnictw. To był
impuls — upoiło go poczucie wolności, odcięcia, niezwiązania z niczym, z nikim;
upoiło go to „nowe”, które dawał Szczecin; upoiło go pragnienie dalszego
kształtowania swojego życia zgodnie ze studenckimi marzeniami. Pod koniec
września, gdy już zapomniał o swoim wyskoku, odezwała się „Przekątna” — małe,
młode wydawnictwo szczecińskie, które chciało dostać próbki tłumaczeń.
Wiktor w
pierwszej chwili spanikował. Już wkrótce po wysłaniu CV uznał, że się wygłupił,
po czym szybko i starannie o swoim wygłupie zapomniał, więc gdy naraz
konsekwencje wygłupu zapukały do drzwi, poczuł strach. Kiedy okazało się, że
tak, dostanie książkę do przetłumaczenia, prawdziwą książkę, czystą beletrystykę,
przekład stricte literacki — strach stał się jeszcze większy. Przez chwilę —
przez jedną paskudną, męczącą i zawstydzającą chwilę — Wiktor miał wrażenie, że
porywa się z motyką na słońce, że nie podoła, że prędzej zrobi książce krzywdę,
niż ją odpowiednio przetłumaczy. Wrażenie przeszło niemal natychmiast, gdy
tylko przeczytał pierwszą stronę proponowanej powieści. Naraz pomiędzy
niemieckie słowa zaczęły się w jego głowie wplatać polskie odpowiedniki,
możliwe sposoby oddania poszczególnych fraz, prawdopodobnie bliski oryginałowi
rytm zdań, całe sceny nakładające się tłumaczeniem na tłumaczone. Naraz
wszelkie obawy ustąpiły, pojawiło się tylko palące pragnienie, by jak
najszybciej usiąść i tłumaczyć — mniejsza o treść, mniejsza o fabułę, mniejsza
o styl, po prostu tłumaczyć literaturę. Naraz — Wiktor poczuł się niesamowicie
szczęśliwy.
Poczuł się
też dumny — dumny z siebie, dumny tak zupełnie niezależnie od wszystkiego,
dumny, bo tę pracę zdobył sam. To był jego sukces, jego wygrana, jego
uwieńczone sukcesem ryzyko. Nikt go nie zaprowadził za rączkę, nikt mu niczego
nie załatwiał, nikt go nikomu nie rekomendował. Nikomu nie trzeba było niczego
zawdzięczać — tylko sobie. Tu, w tym obcym, obdartym, obojętnym mieście
spotkało Wiktora coś takiego — ta świadomość sprawiła, że z większą sympatią
spojrzał na Szczecin. Fraza „moja powieść do przetłumaczenia” jakoś się
nakładała na frazę „moje nowe miejsce zamieszkania” i dodawała tej drugiej
uroku.
To nie tak,
że nie lubił swoich prawniczych tłumaczeń, bo lubił bardzo: odnajdywał w nich
coś spokojnego, stabilnego, ściśle podporządkowanego danemu celowi; cenił
konieczność precyzyjnego oddania każdego terminu, specyfikę słownictwa, swoistą
chropawość rytmu; cieszył się uchwyconym w rodzime słowa obcym sensem czy vice
versa, nagięciem sensu rodzimego do słów obcych; i lubił się zatapiać w
fachowym żargonie, germańskim czy słowiańskim; i lubił charakterystyczny styl
tych dokumentów, styl, który pod jego nadzorem zachowywał swój charakter po
przełożeniu z jednego języka na drugi; i lubił odcięcie, odosobnienie,
oderwanie, jakie dawało mu wczytywanie się w ten zupełnie inny, prawniczy,
ascetyczny świat, w którym każdy wyraz miał swoje miejsce, znaczenie,
konsekwencje.
Lubił to
wszystko, dobrze się w tym odnajdywał, umiał się tym cieszyć. Ale to wszystko
nie mogło się równać z tłumaczeniem literatury.
Tłumaczenie
literatury dawało poczucie prawdziwej władzy, stanowiło prawdziwe wyzwanie,
ofiarowało prawdziwą satysfakcję. Tłumaczenie powieści stawiało na pozycji
swoistego demiurga — na pozycji upajającej, zachwycającej, podniecającej.
Tłumaczenie książki było najwyższym stopniem tłumaczenia, pełnią przekładania,
przekroczeniem pewnej granicy, wręcz zniesieniem jej. Nawet jeśli to będzie
jedyny raz, gdy się przełoży beletrystykę, nic nie zmieni faktu, że się ją
przełożyło.
A po
pierwszym przetłumaczonym rozdziale już się wiedziało, że zrobi się wszystko,
by to nie był jedyny raz.
Współpracę z
„Przekątną” Wiktor rozpoczął więc przekładem niemieckiej serii młodzieżowej
przygodówki, za pomocą której wydawnictwo chciało zyskać nastoletnich nabywców.
Przygodówka wcale nie była taka zła, jak podejrzewał, zanim dostał pierwszy tom
do ręki — wręcz przeciwnie. Owszem, znalazły się tam pewne schematy fabularne,
ale postacie okazały się ciekawe, wydarzenia też, całość, osadzona w
Stralsundzie, z plastycznymi opisami miasta i paroma wątkami
niemiecko-polskimi, wciągała. Wiktor polubił trzy główne bohaterki: oczytaną,
trochę zblazowaną i cyniczną Annegret, która swoje siedemnaście lat nosiła „z
pełną pokornego nastoletniego cierpienia miną obrażonej dojrzałości”, Gerdę,
bardzo wysoką, bardzo silną i bardzo nieśmiałą posiadaczkę czarnego pasa
karate, uderzającą aroganckiego kolegę „lewym sierpowym z mocą tarana i miną
łagodnej Madonny”, oraz Meike, której zdolności hakerskie pozwalały na swobodne
nielegalne ściąganie z Internetu dowolnego filmu, książki czy gry, a „bałagan w
pokoju stanowił element równie naturalny, jak woda w jeziorze”. Polubił ich
Bardzo Tajemnicze Ugrupowanie Dziewczęce, powstałe w odpowiedzi na liczne
męskie bandy kolegów i uparte „Bab nie przyjmujemy” albo „To nie dla bab”.
Podobała mu się przyjaźń tej trójki, przyjaźń trwająca i pogłębiająca się wraz
z kolejnymi rozdziałami, tomami, przygodami.
Dobrze
wspominał swoją pracę nad sześciotomowym „Stralsundzkim Stowarzyszeniem
Kobiecym”, na jakie z czasem bohaterki przechrzciły swoją paczkę. Już w czasie
czytania pierwszego tomu, w którym dziewczyny podczas wakacyjnej zabawy w
miastowe detektywki — „bo czemu nie ma być detektywki, skoro jest detektyw”,
jak stwierdziła Annegret, ledwo narodził się pomysł — natrafiły na ślad bardzo
starej zbrodni, wiążącej się w jakiś sposób z ich dniem obecnym, Wiktor
stwierdził, że się dobrze bawi. Jasne, że było trochę schematycznie, jasne, że
pewne oklepane już wątki powracały, jasne, że niektóre postacie poboczne
zostały zarysowane słabo i tylko po to, by zapełnić tło — ale serię wypełniały
też ciekawe zagadki, zabawne wydarzenia, codzienność stralsundzka i te trzy
przyjaciółki, których cotygodniowe posiedzenie BTUD-u zaczynało się i kończyło
odśpiewaniem „hymnu bab”, a podstawowym w czasie „sezonu ogórkowego na ciekawe
wydarzenia” zagadnieniem było: jaki film Meike ma ściągnąć na następne
spotkanie? Poza tym autorka miejscami wplatała nawiązania do powieści, poezji i
malarstwa niemieckiego, miała też zgrabny, płynny styl i Wiktor po raz pierwszy
poczuł, że praca nad tłumaczeniem sprawia mu dokładnie taką przyjemność, jakiej
pragnął.
Epilog
ostatniego tomu, spotkanie przyjaciółek — wciąż przyjaciółek! — po latach, w
ich dawnym mieście, wywoływało pełen sentymentu uśmiech. I żal, że to ostatni
tom i już się nie przełoży następnego.
Smakował w
tłumaczeniu tej serii tak mocno, że z trudem odrywał się od książki, by coś
zjeść albo iść spać. Jeszcze teraz sięgał co jakiś czas po którąś część i jeśli
nawet nie czytał całej, to wertował, zatrzymywał się na ulubionych fragmentach
— Annegret prowadząca akcję zbierania funduszy na starą miejską bibliotekę,
Gerda odkrywająca w sobie talent do rzeźbienia w glinie i tworząca „Posąg
Patronki BTUD-u”, który potem trzeba było przenosić do mieszkania tej
członkini, w której pokoju w danym tygodniu odbywało się posiedzenie, Meike
wygrywającą zakład z zarozumiałym kolegą o to, kto komu szybciej się włamie na
pocztę mailową, te znane już niemal na pamięć kawałki nadal wprawiały go w
dobry humor.
To była udana
seria, to była udana praca nad serią.
Niedługo po
ukończeniu pracy nad pierwszym tomem zmienił mieszkanie. Starsi państwo byli
mili, owszem, ale trochę namolni; Wiktor w pewnym momencie zrozumiał, dlaczego
wynajmowali pokój tak tanio: nie tyle potrzebowali pieniędzy, ile chcieli mieć
koło siebie kogoś młodego, bo ich córka wyjechała z mężem i dwojgiem dzieci do
Irlandii. Bycie traktowanym jak swego rodzaju przerośnięty wnuczek, któremu
gospodyni najchętniej wepchnęłaby do gardła całą paterę ciasta, a gospodarz
zanudziłby opowieściami o reglamentowaniu cukru w siedemdziesiątym szóstym — to
szybko zaczęło Wiktora drażnić. Poza tym ten czarny jamnik w ciągu dnia jazgotał
pod drzwiami, ilekroć ktoś przeszedł korytarzem. Jakoś nie zdołali się z psem
polubić: Azula na widok Wiktora rozpłaszczała na podłodze swój tłusty brzuch w
taki sposób, jakby ubliżała sublokatorowi, a on obchodził ją z miną jasno
mówiącą, że kundel nie nadaje się nawet na wycieraczkę.
Przez jedną
ze studentek dorabiających w biurze dotarł do dwóch dziewczyn, które szukały
kogoś do wspólnego wynajmowania stancji, bo ich dotychczasowa współlokatorka
rzuciła studia po oblaniu hurtem kilku kolokwiów; mieszkanie co prawda też
znajdowało się w wieżowcu, i to na dziewiątym piętrze, a wieżowiec na
Niebuszewie, więc krótki, prosty dojazd na Sprzymierzonych stawał się dłuższy i
mniej wygodny — ale Wiktor zdecydował się dość szybko. Pod koniec stycznia, po
odbyciu bardziej męczącej niż przykrej rozmowy z parą staruszków, przeniósł się
na ulicę Komuny Paryskiej, do pomalowanego na bladoróżowy kolor mrówkowca
przewyższającego rosnące dookoła drzewa, i prędko uznał, że to była bardzo
dobra decyzja.
Dziewczyny
zamieszkiwały wspólnie większy pokój, jemu przypadł na własność mniejszy;
zajmowały się swoimi studiami, nie zawracały głowy, po dwóch czy trzech
odmowach już nie proponowały wspólnego wyskoczenia na piwo lub do kina. Chyba
zrozumiały, że nie jest zbyt towarzyski i umiały żyć z tym faktem. Poza tym
były dość spokojne, imprezy urządziły zaledwie dwa czy trzy razy, ich znajomi
rozumieli różnicę między pokojem Mileny i Wioli a pokojem Wiktora, nie
okupowały też nadmiernie długo łazienki. Wiktorowi nie przeszkadzały ich kremy
do depilacji przy wannie ani dyżurna paczka podpasek przy ubikacji — koniec
końców, damska fizjologia to damska fizjologia, czy ta paczka robiła mu
krzywdę? — a one nie podbierały jego żyletek. Czasami pożyczały od niego
słownik idiomów angielskich, a on od nich jakieś drobiazgi gospodarskie, o
których zapomniał podczas zakupów. Polubił je, niekiedy siedzieli wieczorem we
trójkę w kuchni, jedząc jakieś ciastka, one mówiły, on słuchał i czuł się
całkiem dobrze. Wiola, studiująca fizykę z elementami komputerów czy jak tam
się dziwacznie jej kierunek nazywał, zainstalowała mu nawet w laptopie program
do konwertowania plików i pożyczyła do zgrania kilka swoich filmów.
Laptop,
kupiony jeszcze w Gdańsku, na początku piątego roku, stanowił jeden z najważniejszych
przedmiotów w życiu Wiktora; to na tym laptopie miał swoje tłumaczenia,
dokumenty, muzykę, to na nim słuchał i oglądał, to na nim pracował i się
odprężał. Stancja na Komuny posiadała dostęp do Internetu i to, poza brakiem
nadopiekuńczych staruszków oraz jazgotliwego kundla, stanowiło jej wielką
zaletę. Przez te kilka miesięcy na Osiedlu Przyjaźni Wiktor stwierdził u siebie
objawy nałogowca odciętego od źródła uzależnienia: laptop wydawał mu się jakby
wykastrowany, niepełny, już nie tak bliski jak wtedy, gdy był podłączony do
sieci. Pozostawało jeżdżenie mniej więcej trzy razy w tygodniu do kafejki
internetowej, spędzanie tam paru godzin, a następnie wracanie do mieszkania i
patrzenie z ponurą miną na bezużyteczną ikonkę Mozilli. Na Komuny można było spokojnie
i do woli grzebać w ulubionych stronach, dzięki czemu laptop znów stał się
niezmiernie bliski.
Do rodziców
Wiktor dzwonił rzadko, ich telefony zbywał krótkim „Mam dużo pracy”; powoli
ograniczył kontakty do rozmów na urodziny lub Dzień Matki, Boże Narodzenie i
Wielkanoc. Na sylwestra wysyłał SMS. Z Anitą kontakt też się urwał — po części
z jego winy, bo mimo całego przywiązania z trudem zdobywał się na napisanie,
tym bardziej na zadzwonienie, po części przez jej zabieganie na uczelni, masę
pracy i wyjazdów. W końcu — jakoś tak zupełnie to zamarło. Żałował, a zarazem
czuł ulgę, taką dziwaczną i chyba trochę paskudną ulgę zrzucenia z siebie
Gdańska już całkowicie.
Okres
odcięcia od ludzi, pomijając najpierw starsze małżeństwo, a potem
współlokatorki i ludzi w biurze czy wydawnictwie, poczucie obcości w mieście
oraz zupełnej swobody wynikającej z anonimowości tak własnej, jak też
przemierzanych ulic, pozwoliły Wiktorowi zastanowić się nad sobą pod nieco
innym niż dotąd kątem. W którymś momencie musiał wreszcie dopuścić do siebie
kwestię własnej orientacji.
Sam nie
wiedział, czy wynikało to z winy powracających często w nocy obrazów oraz
poczucia, że jego ciało ma swoje potrzeby i uparcie się o nie dopomina, czy
dlatego, że od pewnego czasu podczytywał fora gejowskie, o tyle, o ile były
dostępne bez rejestracji, czy przez tolerancyjne podejście do takich spraw
Wioli i Mileny, zwłaszcza tej ostatniej, studiującej socjologię i zaczytującej
się książkami z zakresu gender i queer — książkami, które Wiktor niekiedy
ukradkiem przeglądał, choć nie mógł się zebrać na odwagę pożyczenia czegoś
wprost — czy wreszcie w wyniku tego uczucia swobody i prawa do robienia w tym
brzydkim, obcym i nieznającym go mieście rzeczy, na które by się nie odważył w
Gdańsku — koniec końców jednak panika, złość oraz natychmiastowa potrzeba
zaprzeczenia zaczęły znikać.
Niestety,
był... tej orientacji.
Niestety,
pociągało go ciało męskie, nie kobiece.
Niestety,
potrzebował znów takiej właśnie bliskości.
Niestety, nic
nie był w stanie na to poradzić, nic zrobić, nic zmienić. Nie był w stanie i
nie znajdował już sił ani ochoty na walkę z tym faktem, z samym sobą, z
własną... psychiką?, biologią?, jednym i drugim? Obojętne, nie zajmowała go
kwestia pochodzenia tych odczuć, interesowało tylko jakieś ich zrealizowanie.
W gruncie
rzeczy tu, w mieście, które nic dla niego nie znaczyło, wśród ludzi, których
zupełnie nie znał i wśród miejsc, w których nie odnajdywał niczego ze swojej
przeszłości, mógł zaryzykować i pozwolić sobie na podjęcie jakichś kroków.
W tych
momentach wspomnienie Krzyśka — a raczej nie tyle samego Krzyśka, ile chodzenia
z nim do łóżka — powracało szczególnie mocno. Ileż by dał za kolejnego
sylwestra, podczas którego ktoś by wziął na siebie konieczność zrobienia
jakiegoś gestu i stworzył szansę powtórki. Chociaż nie, nie takiej pełnej
powtórki, bo Wiktor nie potrzebował znów kuzynek do poznawania, muzeów do
wspólnego odwiedzania i opowiadania sobie nawzajem o własnym życiu.
Potrzebował,
co zrozumiał, przeglądając fora, prostego i jasnego układu, który rozwiązałby
wszystkie problemy za jednym zamachem.
Tylko,
niestety, w tym celu musiał sam wykonać pierwszy krok. Po wstępnym zakończeniu
tłumaczenia kolejnego tomu „Stralsundzkiego Stowarzyszenia Kobiecego” uznał, że
nadszedł już na to czas.
Mieszczący
się w alei Wojska Polskiego, niedaleko placu Zgody, klub Inferno był, wedle
Innej Strony i Googli, „gay-friendly”. Pewnego wieczoru na początku kwietnia
Wiktor, po odpowiednich przesiadkach autobusowo-tramwajowych plus mały spacer,
znalazł się w Inferno, zbyt oszołomiony najpierw własną decyzją, a potem
panującym w środku hałasem, by przyjrzeć się budynkowi i wystrojowi wewnątrz.
Na widok tłumu ludzi na parkiecie, przy ladzie i wszędzie dookoła miał ochotę
wyjść; powstrzymał się przed tym ostatkiem sił: pomysł przyjściem tu był
kretyński, skoro jednak już przyszedł, musiał odcierpieć chociaż parę minut, by
mieć pewność co do głupoty tego kroku — a potem, jak pocieszał się w myślach,
wróci na stancję, wykąpie się, włączy „Time” ELO i poczyta w łóżku
„Buddenbrooków”.
I już nigdy
więcej nie wydurni się w taki sposób.
Wycofał się
na korytarz między dwoma barami; tu było akurat nieco ciszej, więc oparł się o
ścianę i miał nadzieję, że jest mało widoczny. Dziesięć minut i zwiewa.
— Szukasz
kogoś?
Spojrzał w
kierunku, z którego padło pytanie; obok stanął nieco od niego starszy, krótko
ścięty brunet w srebrnym podkoszulku. No tak, już na wejściu Wiktor zrozumiał,
że kiepsko się dopasował dżinsami i zwykłą koszulą. I sam był sobie winien, bo
nie przyjrzał się wcześniej dokładnie zamieszczonym na stronie internetowej
klubu ogłoszeniom o imprezach odbywających się w dane dni, więc nie wiedział,
że akurat w ten czwartek trafi na klimaty kosmiczne czy coś w tym stylu, co
tłumaczyło, dlaczego jakaś dziewczyna wychodząca właśnie z toalety wyglądała
niczym chudy i zdeklasowany Saturn.
— Nie —
odmruknął, wzruszając ramionami. Facet uśmiechnął się dziwnie.
— Chcesz
zatańczyć? — zaproponował.
Mało co w
ciągu całego życia zdołało ubawić Wiktora równie mocno, jak wyobrażenie samego
siebie, podrygującego w rytm dudniącej i niemożliwej do rozpoznania muzyki, w
tłumie poprzebieranych za kosmitów lub kawałki kosmosu ludzi i w objęciach
innego faceta. Zdecydowanie powinien był zostać w domu z Mannem i gorącą
herbatą.
— Nie —
odpowiedział, z trudem pohamowując cisnące się na usta: „Prędzej zjem własne
okulary”. — Nie lubię tańczyć.
— Fakt,
zawracanie głowy — odparł tamten. Wyciągnął z kieszeni jasnych spodni paczkę
papierosów, podał Wiktorowi w uprzejmym geście, na co poczęstowany pokręcił
tylko głową, bo wrzask z parkietu dał właśnie znać, że nie ma się co teraz
wysilać na wykrzykiwanie czegokolwiek. Brunet, dalej z tym dziwnym uśmiechem,
zapalił; Wiktor spojrzał na niego, gdy poczuł uderzenie dymu w twarz i przez
moment mierzyli się spojrzeniem, aż tamten ruchem głowy wskazał w kierunku
pierwszego baru, po czym ruszył przodem. Chcąc nie chcąc, Wiktor poszedł za nim
— i tak musiałby przejść tamtędy, by się wydostać z klubu; facet gdzieś mu
zniknął z oczu w tłumie ludzi, ale spotkali się przy drzwiach wyjściowych.
W sumie to
wszystko poszło łatwiej, niżby się spodziewał: proste pytanie „Podwieźć?”, a
potem, gdy już samochód ruszył, „Ale chyba ci się tak nie spieszy, co?” oraz
jego własne monosylaby „Tak” i „Nie” — i kilkanaście minut później znalazł się
w kolejnym obcym pomieszczeniu, tym razem w małej kawalerce, po której nawet
nie czuł potrzeby się rozglądać.
Mariusz — bo
tak się tamten przedstawił — wyglądał dosyć przeciętnie, był niższy o jakieś
pół głowy, miał trochę wąskie ramiona i nieco nieprzyjemny wyraz twarzy, ale
całkiem ładne usta i choć nieatrakcyjne, to jednak silne ręce, o czym Wiktor
przekonał się, gdy został mocno przyparty do ściany.
Ogólnie rzecz
biorąc, było... średnio. Tamten skupił się na sobie — może dlatego, że nie był
zainteresowany wrażeniami drugiej strony, a może uważał, że druga strona jest
na tyle dorosła, że sama się umie zatroszczyć o swoje wrażenia, w każdym razie
to wszystko było za szybkie, za silne i za jednostajne, by mogło być przyjemne i
sytuację ratowała tylko ręka Mariusza między udami.
O tak, to nie
były te wstępne czułości Krzyśka ani jego wolne tempo, ani jego uważne gesty.
Ale koniec końców przyniosło rozładowanie i ulgę, i gdy Wiktor zakładał
spodnie, nie miał już takiego poczucia zmarnowania wieczoru, jak wcześniej w
Inferno.
Sam
zaproponował kolejne spotkanie; nie żeby facet mu się specjalnie podobał czy go
pociągał, ale kolejna wyprawa do klubu i przeciskanie się przez ten tłum ludzi
naprawdę nie były kuszącą perspektywą.
— Te, ja się
nie bawię w jakieś związki — odparł tamten; siedział na brzegu łóżka, z kołdrą
na nogach, i palił papierosa.
— Ja tym
bardziej — odburknął Wiktor. Ten papieros wydał mu się przez moment
obsceniczny.
Swoim
oświadczeniem musiał Mariusza uspokoić, bo do następnego spotkania doszło i
przez następne dwa miesiące dochodziło do kolejnych, dwa-trzy razy w tygodniu;
to w gruncie rzeczy nie przewracało regularnego rytmu Wiktora tak mocno, jak
się z początku obawiał, bo wymagało poświęcenia dwudziestu minut na dojazd,
kilkunastu na całą sprawę, wraz ze zdjęciem i założeniem ubrania, oraz
dwudziestu na powrót, przy odrobinie szczęścia do autobusów dało się obrócić w
godzinę. Seks z Mariuszem nie zachwycał, to fakt — ale przynajmniej nie trzeba
się było obawiać jakichś wyznań, przywiązań, kłopotliwych propozycji i
nadmiernej bliskości. Wiktor przychodził w umówione wieczory, niedługo potem
wychodził i wracał do swoich tłumaczeń, książek i Internetu, a tamten bez
przeszkód podrywał w Inferno nowych chłopaków.
Niewiele o
sobie wiedzieli; Mariusz miał trzydzieści dwa lata, kawalerkę na własność,
zawsze pełną paczkę prezerwatyw, niebieską hondę, w której nie zaskakiwały
czasem kierunkowskazy, pracował w urzędzie skarbowym, trzymał w domu pięć
książek na krzyż, dwa stojaki z filmami na DVD, przeważnie krwawymi horrorami
oraz sensacyjnymi, a w lodówce spory zapas Tyskiego. Wiktor na swój temat
zdradził jeszcze mniej; czuł się wygodnie z tą niemal zupełną anonimowością, z
ograniczeniem wszystkiego od drzwi do łóżka i z powrotem.
Po krótkim
czasie zaczęły się jednak starcia, choć z zupełnie innych powodów niż w
poprzednim wypadku. Wiktor pewnych rzeczy nie uznawał i tak jak nie chciał
wychodzić z tymi sprawami poza łóżko, tak niedobrze mu się robiło na samą myśl
o seksie oralnym we własnym wykonaniu. Jeszcze kilku pomysłom Mariusza
powiedział krótko „nie”, by w podzięce usłyszeć sporo mało wyszukanych uwag na
swój temat. Pogodzili się w drzwiach mieszkania; Mariusz spasował na trochę,
najwyraźniej zaskoczony tym, że na jego tyradę Wiktor zareagował tylko ponurym
spojrzeniem, wzruszeniem ramion i chwyceniem kurtki z wieszaka.
Gdy wracał na
stancję, zostawiał tamto za sobą, odcinał się; poradził sobie dobrze: przyjął
do wiadomości, jakie ma potrzeby i znalazł dla nich miejsce na realizację, ale
przecież nie zamierzał tego ładować w swoje normalne, sensowne i spokojne
życie. To był naprawdę wygodny układ: facet specjalnie na niego nie działał,
nie za bardzo mu się podobał i raczej odpychał pod względem mentalności, więc
nie myślało się o nim na co dzień, nie pamiętało się jego uśmiechu czy
spojrzenia, nie zasypiało się z jakimś jego słowem czy gestem w głowie. Mariusz
przypominał rozmrażanie lodówki: nie ma się czym ekscytować, ale raz na jakiś
czas trzeba to zrobić, żeby mechanizmu szlag nie trafił. Potem można się zająć
własnymi sprawami.
Wtedy już
Wiktor zapoznał się wstępnie z miastem; jeszcze podczas mieszkania u starszej
pary, której nazwiska nie potrafił sobie przypomnieć zaledwie po paru
tygodniach od przeprowadzki, pojechał obejrzeć Stare Miasto, w którego
istnienie w Szczecinie za bardzo nie wierzył. Dość miło się rozczarował, choć
nie odnajdywał tego gdańskiego, wyraźnie skupionego, obejmowanego wyraźnymi
granicami zbioru zabytków i odpowiednio wokół nich zorganizowanego życia
turystycznego, bo zabytki szczecińskie były rozstrzelone w różnych punktach
miasta i często jeszcze cwanie ukryte przed oczami, a to przez umieszczenie
banku w piaskowożółtym budynku na Grodzkiej, interesującym, z licznymi,
prostokątnymi oknami i zabawnie zwężającym się ku górze czerwonym dachem, a to
— jak w centrum, na Niepodległości — przez umieszczenie kolejnego banku w
pięknym, dziewiętnastowiecznym Pałacu Ziemstwa Polskiego, a poczty w
imponującym, neogotyckim gmachu z czerwonej cegły, a to przez otoczenie jakiejś
starej kamienicy nowoczesnymi koszmarkami lub przez pozostawienie budowli samej
sobie, by straszyła zniszczonymi ścianami przechodniów, tak jak pełniące
funkcję burs kamienice na Zygmunta Starego i na Starzyńskiego. Przechadzając
się po Starym Mieście, a potem po innych częściach Szczecina, Wiktor ze
zdumieniem myślał, że jego nowe miejsce zamieszkania nie stanowi jakiejś
zwartej, zjednoczonej formy i niekiedy ma się wrażenie, że jedna część nic nie
wie, a co więcej, wcale nie chce wiedzieć czegoś o drugiej. Zabytkowe budowle,
podniszczone kamienice, pomniki, staroświeckie latarnie — to wszystko
egzystowało w Szczecinie fragmentarycznie, tu coś, tam coś, jakby na siebie
wzajemnie pogniewane. Jedynymi miejscami, które dawały wrażenie pewnej pełni,
okazały się Zamek Książąt Pomorskich, Deptak Bogusława — i właśnie Wały
Chrobrego, które Wiktor od pierwszego zwiedzania uznał za najciekawszy punkt
miasta. Zamek był piękny, owszem — zwłaszcza teraz, tak odrestaurowany,
odmalowany na biało i z zielonymi wieżami — ale zdawał się pochłaniać
człowieka, a Deptak stanowił niedługi pas, dość wąski i z obu stron duszący
kamienicami, które zostały odnowione tylko po prawej, jeśli wchodzić od
Jagiellońskiej, po lewej zaś ponuro przytłaczały burymi ścianami; Wały
natomiast dawały przestrzeń, wodę, poczucie swobody.
Mimo jednak
tej ogólnej fragmentaryczności Szczecina, tych skrawków tworzących Stare
Miasto, Centrum, Nowe Miasto — z piękną, barokową Bramą Portową, której szczyt
wieńczyła wielka tarcza i korona — oraz zachodnią i północną część, wcale nie
uboższe w zabytki od śródmieścia, i jeszcze Prawobrzeże, na którym Wiktor dotąd
nie był, bo Lewobrzeże wydawało mu się wystarczającym miastem — mimo tej
fragmentaryczności zaczął się w Szczecinie całkiem dobrze czuć. Mimo — a może
właśnie dlatego, może dlatego, że tu nic nie było jednolite, zwarte i pełne,
normalne, tu kolejne fragmenty pasowały do innych nie na zasadzie puzzli w
układance, lecz skrawków materiałów, zszytych tak, że trochę na siebie
zachodziły, a trochę się nie stykały, w efekcie czego dawały płachtę nierówną,
poszarpaną, gdzieś zbyt mocno ściągniętą, gdzieś przepuszczającą powietrze z
powodu słabych szwów, o gryzących się kolorach i wzorach. Może właśnie przez to
niedopasowanie jednych punktów miasta do drugich sam nie czuł się takim
niedopasowanym fragmentem. Może dzięki temu ponuremu, introwertycznemu i
mrukliwemu charakterowi Szczecina miał wrażenie pewnej bliskości i porozumienia
z nim.
To nie tak,
że polubił wtedy to miasto, jeszcze przez dłuższy czas nie mógł czegoś
podobnego powiedzieć; natomiast odnalazł się w nim. Szczecin okazał się
wygodny: był mało przyjacielski, więc nie napastował; niezbyt ładny, tak w
ogólnym oglądzie, więc pozostawiał swobodę myśli na swój temat i swobodę
poczynań we własnych granicach; nie wymagał lubienia, ba — niekiedy zdawało
się, że wręcz robi wszystko, byle tylko go nie polubiono i ze złośliwym
uśmiechem swoich szczerbatych kamienic, psychodelicznych rond czy dziurawych
ulic obserwuje obrażających się nań mieszkańców. Wiktor się nie obrażał —
charakter Szczecina wydawał mu się chwilami dość podobny do własnego podejścia,
postrzegania, potrzeb, i w tym fragmentarycznym mieście łatwiej było żyć
fragmentami, tu pracą, tu wieczornymi spotkaniami, tu wycieczkami w nieznane,
tu chowaniem się w przemierzanych często uliczkach.
Na
Niebuszewie znajdowały się trzy parki: Kasprowicza, Dendrologiczny i Brodowski;
te trzy parki chyba jako pierwsze, jeszcze przed Wałami, wykonały zapraszający,
niezobowiązujący gest powitalny. W odpowiednich porach dnia dobrze się w nich
biegało, a brak biegania dokuczał Wiktorowi już po paru tygodniach mieszkania w
Szczecinie. Gdy w pobliżu nie widział ludzi, mógł się rzucić przed siebie — w
gwałtownym biegu, w pędzie przecinającym wszelkie niepokoje, w rozmytym
otoczeniu drzew, traw i ławek, bo biegał zawsze bez okularów, nie tylko
dlatego, że mogły spaść, ale przede wszystkim przez potrzebę zatracenia
ostrości obrazu. Bez szkieł dostrzegał wszystko na tyle dobrze, by nie wpaść na
jakieś drzewo, śmietnik czy człowieka, i na tyle źle, by nie czuć się spętanym
przestrzenią. Biegał zatem — albo z samego rana, tuż po piątej, jeszcze przed
śniadaniem, ledwo wstał, albo pod wieczór, choć rzadziej, bo wieczorami parki
zbyt często wypełniały się pijakami lub nastolatkami. W związku z tym
najbardziej lubił zimę — śnieg, deszcz i mróz odstraszały ludzi, zmuszały do
ograniczania pobytu w parku do niezbędnego minimum, jak wyprowadzenie psów,
więc w zimowe poranki można było biec do woli, do utraty tchu i do przemarznięcia
stóp i rąk.
Parki zatem,
potem Wały Chrobrego, na których lubił przebywać zwłaszcza w dość ciepłe
przedpołudnia, gdy dookoła panował spokój, następnie niektóre punkty Szczecina,
jak ciemnopomarańczowa kamienica Loitzów, jak Książnica Pomorska, szczególnie
jej stare wejście, jak ulica Staromłyńska, demonstrująca po obu stronach ładnie
odnowione i odmalowane kamienice, wszystko to krok po kroku pozwalało się
poznać nieco lepiej, obejrzeć nieco uważniej, docenić nieco bardziej.
Krok po
kroku, w ciągu trzech lat — Wiktor poczuł, że to miasto go wchłania; nie, nie
tyle wchłania, ile robi dla niego w samym sobie miejsce, a w zasadzie wiele
różnych miejsc, których nie trzeba przyjąć na stałe, nie trzeba w ogóle
przyjmować, wystarczy je widzieć i mieć świadomość, że można tam być. Wędrował
po Szczecinie — a dokładniej po Lewobrzeżu, prawy brzeg tego podwójnego tworu
dotąd go nie ciągnął — przez trzy lata, bez konieczności opowiedzenia się za
nim lub przeciw niemu, bez konieczności kochania go lub nienawidzenia, bez
nadmiernego żaru ani chłodu; miał już swoje szczególnie lubiane miejsca, z
Wałami na czele, stałe drogi dojazdu do pracy, biblioteki i antykwariaty, z
których korzystał, sklepy, w których robił zakupy, Teatr Polski, do którego
czasem, choć bardzo rzadko, chodził — tak, nauczył się żyć i zżył ze
Szczecinem.
Teraz, gdy
tak siedział na Wałach w ciepły czerwcowy poniedziałek, wcale już nie czuł
ochoty do zmiany miejsca zamieszkania. To nie było złe, brzydkie czy
antypatyczne miasto — to było miasto takie jak on, żyjące po swojemu i
trzymające to, co ważne, możliwie najgłębiej w sobie. Funkcjonowało we własnym
stylu, obojętne, co inni o tym sądzą — i pozwalało innym funkcjonować tak samo.
Odczuwał to, choć jeszcze nie umiał wyraźnie określić i w pełni pojąć, już
wtedy, już w pierwszym roku pobytu w Szczecinie; gdzieś pod burkliwą
powierzchnią znajdował coś bliskiego, dobrego dla siebie, zrozumiałego.
Mariusz
Szczecina nie lubił — to była jeszcze jedna rzecz, którą Wiktor wiedział o
tamtym człowieku. Mariusz patrzył na samą powierzchnię i widział tylko to, co
miasto chciało mu pokazać; czasami, słuchając narzekań na „to zachodnie
zadupie”, Wiktor z trudem hamował kpiący uśmiech: no cóż, skoro ktoś nie umie
patrzeć i interpretować...
Z Mariuszem
zresztą szybko się skończyło, po dwóch miesiącach; bo jednak ten układ na
dalszą metę był męczący, nie mówiąc już o starciach, które po jakichś dwóch
tygodniach spokoju znów powróciły, a Wiktor nie zamierzał się bawić w żadne
łóżkowe eksperymenty, szczególnie z facetem, który nieszczególnie go pociągał.
W pewien wieczór pod koniec kwietnia, zamiast dać się sprowokować do kolejnej
pyskówki, uprzejmie poinformował, że zabawa się skończyła. Na pożegnanie
otrzymał garść niedorównujących jego uprzejmości informacji o tym, jaki był
kiepski w łóżku.
To chyba
miało zaboleć, ale Mariusz trafił kulą w płot. Wiktor nie miał złudzeń co do
swoich zdolności w tym zakresie — wszystko, co było dobre z Krzyśkiem, było
zasługą wyłącznie Krzyśka, sam doskonale o tym wiedział — więc tylko uśmiechnął
się ironicznie, po czym odpłacił o wiele kulturalniejszą i o wiele trafniejszą
uwagą co do pewnych... gabarytów rozmówcy. Do drzwi został odprowadzony całym
zestawem czasowników, przymiotników i rzeczowników, których możliwości
utworzenia przy pomocy trzech prostych przekleństw nigdy dotąd nie podejrzewał.
Widać
człowiek naprawdę uczy się całe życie.
Przez pewien
czas czuł nawet ulgę i zadowolenie z zakończenia znajomości; chwilami ulga i
zadowolenie mieszały się z lekkim niesmakiem. Później — no, później musiał
powrócić do starego sposobu rozwiązywania swoich potrzeb, ale w gruncie rzeczy
to było lepsze niż tamten układ. Przyjęcie do wiadomości swojej orientacji to
jedno, ale ładowanie się w jakieś tego typu znajomości to zupełnie inna sprawa
i zdecydowanie nie na dla niego.
Zagłębił się
jeszcze mocniej w pracę; sporo zleceń z biur — bo w międzyczasie zdobył pół
etatu w drugim — wraz z kolejnymi tomami „Stowarzyszenia” wypełniały dzień
niemal po brzegi, a to, co zostało, Wiktor zużywał na czytanie, oglądanie i
słuchanie czegoś oraz na bieganie parę razy w tygodniu. Tak minął następny rok,
w czasie którego skupił się wyłącznie na
tłumaczeniach; wydawał niewiele, mniej więcej raz w tygodniu robił sobie małą wycieczkę
po mieście, dużo czytał, dwa razy dał się wreszcie współlokatorkom wyciągnąć do
kina, bo miał ochotę obejrzeć coś na wielkim ekranie. W gruncie rzeczy trochę
go znów odpychało od ludzi, więc cieszył się tą odzyskaną i pielęgnowaną
samotnością.
W pewnym
momencie zaczął marzyć o zupełnie własnym mieszkaniu; dziewczyny były miłe i
nie przeszkadzały, ale jednak zapragnął czegoś, o czym mógłby myśleć „Tylko
moje”, gdzie mógłby się schować całkowicie; w końcu miał prawie dwadzieścia
sześć lat, skończone studia i pracę, a mieszkał na stancji jak student. Poza
tym — przy całym swoim oszczędnym trybie życia — zdążył zebrać już sporo
książek, bo takich zakupów nie umiał sobie odmówić, a posiadanie książki na
własność było zupełnie inną jakością niż jej wypożyczanie i konieczność oddania
kiedyś z powrotem w obce ręce; w efekcie jednak nieduży, prostokątny i wąski
pokój, który zajmował, wypełnił się stertami tomów: na czarno-białym regale
koło białej sofy, na biurku i pod biurkiem, też czarno-białym — właściciele
mieszkania mieli jakąś słabość do kombinacji bieli z czernią, nawet łazienkę
tak urządzili — na parapecie, pod parapetem, na podłodze przy wszystkich na
biało pomalowanych ścianach i na czarno-białej szafie piętrzyły się książki
przywiezione z Gdańska oraz nabyte w Szczecinie. Wstając rano, Wiktor musiał
uważać, by nie trącić któregoś ze stosów, a wygodne korzystanie z biurka
możliwe było dopiero wtedy, gdy leżące tam tomy przeniósł na sofę. Robiło się
ciasno, duszno, męcząco.
Wydawnictwo i
dwa biura tłumaczeń — dające zlecenia angielsko-, niemiecko- i
rosyjskojęzyczne, co zapobiegało znużeniu — pozwalały całkiem przyzwoicie
zarobić. Gdzieś w połowie marca dwa tysiące dziewiątego roku Wiktor uznał, że
czas najwyższy się ruszyć i znaleźć coś tylko Wiktorowego.
Dowiadywanie
się o kredyty i szukanie mieszkania okazało się męczące — przede wszystkim
przez te gromady ludzi, z którymi trzeba było się spotykać — ale jednak
przetrwał to, najpierw banki, potem pośredników, potem znów banki, potem
oferty, potem znów pośredników, banki, oferty i pośredników; z kilku
obejrzanych mieszkań wyszedł co prawda szybciej, niż do nich wszedł, z
oglądania jednego zrezygnował w ogóle, gdy po dotarciu do odpowiedniego bloku
zobaczył dużą gromadę łysych byków, popijających piwo i warujących przed klatką
schodową, a te punkty, które mu się podobały, okazywały się albo za drogie,
albo z jakiś felerem — pod koniec maja znalazł jednak coś, co mógł przyjąć i
finansowo, i estetycznie, i psychicznie. Po części chyba naprawdę dlatego, że
Robotnicza znajdowała się tak niedaleko Wałów.
By dojść na
Robotniczą, należało wysiąść na przystanku o tej samej nazwie, ósmym od
Wyszyńskiego, wyglądającym nieco dziko i nieprzyjemnie. Po przejściu przez pasy
trzeba było ruszyć pod górę, dość kiepskim chodnikiem, i tak iść kawałek wzdłuż
wysokiego ogrodzenia, za którym prowadzono jakieś prace budowlane. Potem
Wiktorowi wydało się, że znalazł się na wsi: tu jakiś stary, podniszczony
kościółek, naprzeciwko równie podniszczony budynek z czerwonej cegły — zupełnie
niepasujące do tego, co właśnie się minęło. Kilkanaście kroków dalej znów
następowała zmiana dekoracji: tym razem blok koło bloku, ładne, raczej zadbane,
może trochę za blisko siebie.
Swój blok
znalazł wprawdzie łatwo, ale za to okrążył go kilkukrotnie, zanim odkrył
wejście, bo klatka schodowa była tak przemyślnie ukryta, że Wiktor minął ją z
pięć razy, zanim w ogóle zauważył. Mimo wszystko i mieszkanie, i otoczenie
robiły dobre wrażenie — może poza tym nieszczęsnym balkonem, raz, że w ogóle
balkonem, dwa, że za wielkim, a trzy, że znajdującym się vis-à-vis innego
budynku, który stał dość blisko. Z balkonem jednak można było sobie poradzić, a
samo mieszkanie kusiło i cena nie wywoływała ochoty postukania się wymownie w
czoło. Pewnie nawet dałoby się coś utargować, ale Wiktor nie umiał prowadzić
takich rozmów, właściciel wydawał się średnio sympatyczny, a pośrednik nieco
męczył i drażnił pewnością siebie, wyrzucanymi pospiesznie informacjami oraz
całkiem przystojną twarzą.
Jak się
później okazało, to i tak było nic w porównaniu z tym, przez co Wiktor musiał
przejść podczas załatwiania kredytu. Banki, zaświadczenia o zarobkach, cała
masa papierów, liczb i innych rzeczy — naprawdę często miał ochotę machnąć ręką
na kredyt, na umowę, na mieszkanie i znów mieć święty spokój. W końcu jednak —
chwilami już nie wierzył, że ten moment nadejdzie — w końcu jednak cała sprawa
została zakończona, kredyt przyznany, umowa podpisana, mieszkanie kupione.
Wprawdzie pierwszą myślą Wiktora, gdy stał się pełnoprawnym właścicielem
kawalerki, było mało eleganckie stwierdzenie: „Wreszcie ten bank się ode mnie
odpierdoli”, ale szybko się z tego otrząsnął i zaczął zwyczajnie cieszyć. Miał
zupełnie swoje miejsce.
Dziewczyny
żałowały, że się wyprowadzał; Milena stwierdziła, że był najlepszym
współlokatorem, jakiego przez cztery lata studiów miały, a na przyszły rok
pewnie im się trafi jakaś ciumcia, Wioletta natomiast obiecała poznać go z parą
zajmującą się domowymi remontami. Dotrzymała obietnicy i już następnego dnia
przyprowadziła na stancję Agnieszkę i Sylwestra.
Agnieszka
była wysoką, dobrze zbudowaną brunetką, nosiła niemal wyłącznie długie
spódnice, a Sylwester miał wtedy jeszcze bujną, czarną brodę, przez którą
przypominał Rumcajsa. Wiktor czuł się trochę przytłoczony ich głośną,
wypełniającą wszystko obecnością, propozycjami, którymi go z miejsca zarzucili,
gdy tylko zobaczyli w Internecie zdjęcia kawalerki, i głośnym śmiechem, którym
Agnieszka wybuchała podczas opowieści Wioli o promotorze magisterki. Z drugiej
strony to było dość wygodne, to ich podejście, entuzjazm i pomysły — dzięki
temu on sam mógł stać z boku i tylko stwierdzać, czy się na coś zgadza, czy
nie.
O kuchnię
stoczył w zasadzie bój, bo Agnieszka od razu chciała wyburzyć ścianę
oddzielającą od pokoju, zrobić aneks kuchenny i tym samym powiększyć całość.
Wiktor powtarzał „nie” tyle razy, że i ściana, i potem drzwi pozostały. Lubił
drzwi oraz ściany, co w tym złego, że jedno pomieszczenie jest oddzielone od
drugiego?
Ale z
malowaniem kuchni na jasny kolor to Agnieszka miała rację.
Sylwester
miał ochotę na przerobienie łazienki, wstawienie wanny i też mu się zachciało
przestawiania ścian. Jak się okazało, u nich w mieszkaniu jedyne ściany i drzwi
— poza zewnętrznymi — to te w łazience, zresztą pozmieniane, a cała reszta to
wielkie pomieszczenie, bo oni oboje uwielbiają przestrzeń i nie cierpią ścian.
— A ja lubię
ściany — jęknął wreszcie Wiktor z taką miną, że Agnieszka zaniosła się tym
swoim tubalnym śmiechem, poklepała męża po ramieniu i powiedziała: „Dobra,
zostawmy mu te ściany, bo nie będzie chciał tam mieszkać”.
W ostatecznym
rozrachunku zdanie się na Agnieszkę i Sylwestra było zdecydowanie dobrym
posunięciem. Już w czasie remontu Wiktor przywiązywał się do tego, co
powstawało z jego kawalerki i wracał na stancję z żalem, bo wolałby zostać w
tych duszących zapachem farby ścianach, swoich ścianach. Poza tym Agnieszka
towarzyszyła mu podczas kupowania mebli, za co był wdzięczny — nawet w sklepach
meblowych było za dużo ludzi, a ta kobieta potrafiła wziąć na siebie
przyciąganie męczącej Wiktora uwagi sprzedawcy. Ona wypytywała o techniczne
szczegóły, on chodził między wielokolorowymi, różnorodnie skonstruowanymi
łóżkami, szafkami, krzesłami, umywalkami i czuł się trochę nierealnie.
Dość szybko
remont został zakończony, wstawiono zakupione meble, wysprzątano całe
mieszkanie — i nadszedł czas, by się tam przenieść. Wiktor podczas pakowania
zrobił generalny przegląd swoich rzeczy; część książek — zdublowane
egzemplarze, tomy rozpadające się w ręku, stare podręczniki, z których już
zdecydowanie nie zamierzał korzystać — oraz różne rupiecie i stare ubrania
poszły odpowiednio do antykwariatu lub do składu makulatury oraz do śmietnika.
Zabierał tylko to, co ważne.
Milena z
Wiolą urządziły ostatniego wieczoru pożegnanie — z ciastem, z winem, którego
picie Wiktor markował, bo nie przepadał za wrażeniem utraty pełnej kontroli nad
sobą pod wpływem alkoholu, z lodami i pizzą — tę sam zamówił, dość mile ujęty
gestem dziewczyn.
— Bo widzisz
— powiedziała przy drugim kieliszku Wiola, usiadła po turecku i odgarnęła z
twarzy pasemka wymykające się ze związanych wcześniej gumką czarnych loków —
jesteś jedynym znanym nam dotąd facetem, który zawsze spłukuje po sobie wannę i
umywalkę i zawsze opuszcza deskę sedesu.
Roześmiał
się. Te niemal dwa lata z nimi na jednej stancji były dość sympatyczne.
Tamtego
wieczoru padły stwierdzenia o konieczności zachowania kontaktu, spotykania się
od czasu do czasu, wspólnego wyjścia do kina i tak dalej. Kiwał głową,
pomrukiwał twierdząco, uśmiechał się lekko na znak zgody.
Nawet się nie
starał o utrzymanie kontaktu. Chciał być sam, wreszcie, nareszcie, w końcu
zupełnie sam, bez kogokolwiek przy nim. Gdy na początku lipca wniósł do swojego
wyremontowanego mieszkania ostatni karton, zamknął za sobą drzwi na klucz i
rozejrzał się po pokoju, poczuł się jak dwa lata temu, gdy wysiadł z pociągu na
Dworcu Głównym w Szczecinie: swobodny, uwolniony, odcięty.
Przez
pierwsze dni układał książki na półkach i różne domowe drobiazgi w odpowiednich
miejscach, siedział na środku pokoju, chłonąc wzrokiem swoje cztery ściany,
znielubił balkon, zachwycił się wygodą kawalerki i uznał, że wreszcie doszedł
do tego punktu, w którym z całą stanowczością może powiedzieć: tak, jest
szczęśliwy.
To były dobre
wakacje; lipiec spędził na zadomawianiu się w swoim mieszkaniu, na tłumaczeniach,
czytaniu, wycieczkach na Wały i trochę po Szczecinie. Miał spokój, miał ciszę,
miał samotność. Miał pełną kontrolę nad swoim otoczeniem, czasem i sobą.
Miał też
swoje potrzeby, z którymi sobie radził. Było mu dobrze.
Nauczył się
trochę gotować na Komuny, tam też odkrył, że pralka wcale nie jest taką czarną
magią, jak sądził w Gdańsku, gdy matka prała mu ubrania, a rozmrożenie lodówki
nie przekracza zdolności średnio obeznanego w maszynach filologa; dzięki temu
zupełnie sam radził sobie całkiem nieźle. Wakacje naprawdę miał dobre.
I jeszcze
miał Aksjanowów.
Aksjanowie
pojawili się w życiu Wiktora w grudniu poprzedniego roku, gdy dostał od
wydawnictwa powieść Jurija Pietrowicza do przetłumaczenia. W pierwszych dniach
czerwca dwa tysiące dziewiątego Aksjanow przyjechał na spotkanie autorskie,
zorganizowane przez szczecińskich czytelników, poznał swego tłumacza — i od
słowa do słowa, od spotkania do przechadzki, pojawiła się nić sympatii.
Pisarz był
szpakowatym, korpulentnym mężczyzną po pięćdziesiątce, niewysokim, o jasnej,
pooranej już paroma głębokimi zmarszczkami twarzy. Jego spory, nieco garbaty
nos, głęboko osadzone brązowe oczy i gęste, zrastające się u nasady nosa brwi
przywodziły na myśl zasępionego antykwariusza, ale gdy Jurij Pietrowicz się uśmiechał,
zdawał się wręcz emanować ciepłem i radością. Wykładał na Petersburskim
Uniwersytecie Państwowym, na wydziale matematycznym; miał żonę, Tatianę
Iwanownę, turkologa pracującego na tym samym uniwersytecie, oraz córkę Irinę,
studentkę cybernetyki w Petersburskim Instytucie Technologicznym.
Irina była
lesbijką. W tym punkcie rozpoczęła się pisarska ścieżka Jurija.
Wiktor po
otrzymaniu książki zarwał całą noc, by przeczytać powieść do samego końca.
Wciągała od pierwszego słowa, od tego — z pewnością mocno autobiograficznego —
epizodu w zwykłym, petersburskim domu, w zwykłej, petersburskiej rodzinie, przy
zwykłym, petersburskim obiedzie, podczas którego zwykła, petersburska
dziewczyna oświadcza nagle: „Mamo, tato, ja jestem lesbijką”.
Od tego
miejsca zaczynał się przeplatać Petersburg zwykły, realistyczny z Petersburgiem
fantastycznym, magicznym, zmiennym, Petersburgiem, który niekiedy ożywał,
częściowo lub w całości, i zmuszał bohaterów, córkę, ojca, matkę, do
niekończącej się podróży tylko pozornie w głąb miasta; kolejne punkty
Petersburga stawały się kolejnymi przystankami świadomości, psychiki i
światopoglądu rodziców oraz wybierania swego kierunku życia córki. Poprzez ten
Petersburg-labirynt wędrowali, to razem, to każde osobno, to parami: matka z córką,
ojciec z córką, matka z ojcem, gubiąc się i odnajdując, porzucając i
powracając, błądząc i odkrywając drogę. Podróż kończyła się w Państwowym Muzeum
Ermitażu, w leżącym nad brzegiem Newy barokowym, biało-zielonym Pałacu Zimowym,
skąd bohaterowie wychodzili przed muzeum i spoglądali na spokojne fale rzeki.
Odrobinę moralizujący niekiedy ton łagodziła plastyczność opisów i przekonujące
oddanie psychiki całej trójki. Podczas czytania Wiktorowi nakładały się
momentami fragmenty możliwych tłumaczeń na słowa oryginału; chwilami uderzało
coś niepokojącego, zdecydowanie zbyt bliskiego temu, co znał z własnego życia;
przede wszystkim jednak porywał ten realizm magiczny, ten klimat miasta, ten
rytm języka. Praca nad przekładem była fascynująca, szczerze żałował momentu,
gdy zapisywał ostatnie słowo.
Otrzymana
jakiś czas po wydaniu książki wiadomość, że Aksjanow przyjeżdża na początku
czerwca do Szczecina, a Wiktor jako tłumacz musi być obecny na spotkaniu
autorskim, ostudziła przyjemne wspomnienia. Jeżeli czegoś nie znosił na
studiach i nie znosił w ogóle w swojej pracy — to były to tłumaczenia ustne.
Myśl, że będzie musiał usiąść przed gromadą ludzi i robić ustnie coś, co tak
lubił robić pisemnie, i znosić te tłumy, te spojrzenia i rozpraszające szepty,
wyprowadzała z równowagi. Uspokoił się trochę, gdy się dowiedział, że jego
obecność jest raczej pro forma, bo Aksjanow całkiem dobrze zna polski i chętnie
go używa; mimo wszystko jednak... to było wykroczenie poza normalny rytm.
Wiktora po oddaniu przekładu nic już nie łączyło z daną książką czy autorem,
nie w taki „żywy” sposób; a tu jeszcze odgrażano się, że oczekiwani badacze
literatury rosyjskiej mogą wypytywać o różne kwestie. Miał się spowiadać ze
swojego tłumaczenia?
Na szczęście
w czasie spotkania slawiści z Uniwersytetu Szczecińskiego skupili się na
autorze. Aksjanow mówił po polsku w miarę dobrze, przeciągał wyrazy w wyjątkowo
miły dla ucha sposób, przyjął kwiaty i piękną rycinę Szczecina z rąk
przedstawicieli szczecińskiego oddziału Kampanii Przeciw Homofobii, cierpliwie
podpisywał egzemplarze swojej powieści i dał się oprowadzić po mieście dużej
grupie studentów. Widać było, że bawi się świetnie; znajdujący się podczas
spotkania po jego lewej stronie Wiktor zdołał nawet trochę zapomnieć o własnej
awersji do przebywania w tłumie, choć do Trzynastu Muz przyszło naprawdę wiele
osób. Po prawej stronie pisarza siedział jeden z profesorów slawistyki, który
prowadził spotkanie, przy nim zaś szefowa wydawnictwa; krzesło obok Wiktora
zajmowała drobna blondynka, doktor specjalizująca się w najnowszej literaturze
rosyjskiej. Ta dwójka z uniwersytetu wzięła na siebie obowiązki gospodarzy, co
chyba nie do końca podobało się szefowej „Przekątnej”, ale Wiktorowi jak
najbardziej. Zwrócili się do niego tylko raz, z pytaniem, czy dobrze mu się
tłumaczyło, i dali jedynie powiedzieć: „Bardzo”, by znów zagarnąć mikrofon oraz
głos, za co był szczerze wdzięczny. Konieczność wysiedzenia trzech godzin przy
tym długim, okrytym czerwonym suknem stole, naprzeciwko wypełniających salę obcych
ludzi, wystarczająco go wymęczyła i odetchnął z ulgą, gdy w końcu zgromadzeni
zaczęli wychodzić.
Przed udaniem
się na spacer ze studentami Aksjanow zwrócił się do Wiktora z pytaniem, czy ten
miałby potem ochotę zjeść wspólnie kolację w hotelowej restauracji. Nie
wypadało odpowiedzieć, że jedyne, na co ma się ochotę, to uciec z zapchanych
tłumami sal, więc zagadnięty zmusił się do uśmiechu i uprzejmego podziękowania
za zaproszenie. Docenił je dopiero wieczorem, gdy już siedział naprzeciwko
Aksjanowa w restauracji znajdującego się na Wyszyńskiego hotelu Campanile, przy
jednym z dużych, zielonkawych okien. Rosjanin był rozmowny, zabawny, opowiadał
o wrażeniach z oglądania Szczecina w towarzystwie tylu rówieśniczek i
rówieśników jego córki, wypytywał Wiktora o jego szczecińskie sympatie, a gdy
się dowiedział, że ma do czynienia z gdańszczaninem, przerzucił się na zachwyt
nad gdańskim Starym Miastem i Gdynią, w której kiedyś spędził kilka dni. A
potem najwyraźniej zdecydował się urozmaicić rozmówcy życie, bo nakłonił go do
zamówienia ostryg.
Ostrygi
okazały się smaczne. I, wbrew obawom Wiktora, nie uciekały gromadnie z talerza.
Jurij
Pietrowicz, bo tak kazał się do siebie zwracać, co przypieczętowali
mikroskopijnym kieliszkiem wódki — Wiktor zrozumiał wtedy, dlaczego nigdy dotąd
jej nie pił: to żadna przyjemność wlewać sobie do gardła żrący kwas, który pali
przełyk jeszcze przez jakiś czas — roześmiał się, gdy jego tłumacz gwałtownie
zakaszlał, odstawił kieliszek na stół, otarł usta serwetką i powiedział po krótkim
namyśle:
— Ja wam
chciałem najpierw, Wiktorze Stiepanowiczu, dziękować za taki piękny polski...
polską wersją mojej powieści. Czytałem polską — dodał, gdy Wiktor spojrzał na
niego ze zdziwieniem. — Czytałem. Moja pierwsza obca wersja, musiałem czytać. Piękna.
— Pokiwał głową, dokończył jedną z ostryg i powtórzył zdecydowanie: — Piękna.
Teraz już nie czytam tak dobrze jak kiedyś, kiedyś całego waszego Prusa z
„Lalką” czytałem w polskim. Człowiek na stare lata zapomina, gdy nie mówi na co
dzień w obcy języku. — Przez moment wpatrywał się z melancholijnym wyrazem
twarzy w Wiktora, po czym znów się uśmiechnął i podjął: — Podobała mi się wasza
polska wersja, znalazłem tu moją wersją, moją historią. To piękna ta wasza
praca... ciekawa.
— Bardzo.
Daje dużo przyjemności — odpowiedział Wiktor po rosyjsku, na co Aksjanow
gwałtownie pokręcił głową.
— Ja mówiłem
— skarcił go z uśmiechem — żeby mówili do mnie w polskim. Jedyna okazja, żebym
sobie przypominał. Ja w rosyjskim mam codziennie w domu, w praca, wszędzie. W polskim
tylko tu.
— Przepraszam
— mruknął Wiktor z zakłopotaniem. — Myślałem, że będzie łatwiej...
— Łatwiej,
trudno, to nic — odparł, podając mu koszyk z chlebem. — Ma być... jak to jest,
ma być wartość. Inaczej niż codziennie.
Jurij
Pietoriwcz opowiadał dużo, barwnie, nawet jeśli trochę niegramatycznie; Wiktor
wsłuchiwał się w te przeciągane słowa i powoli — tamtego wieczoru oraz w ciągu
następnych trzech dni, które Aksjanow spędził jeszcze w mieście i podczas
których się spotykali — poznawał całą rodzinę pisarza oraz tło powstania
książki.
— Irina
zawsze się dobrze uczy — powiedział Jurij Pietrowicz ostatniego dnia, gdy
siedzieli na zewnątrz Zamkowej, już po obejrzeniu całego Zamku Książąt
Pomorskich. Za plecami mieli wielkie okna restauracji, przed sobą zaś mury z
kilkoma zabytkowymi armatami. W oddali można było dostrzec kawałek gotyckiej
Baszty Siedmiu Płaszczy, w tym jej stożkowy hełm, na którego czubku powiewała
biało-czerwona flaga. Urok tej przysadzistej, brązowej budowli o kilku małych,
półokrągłych okienkach psuło jedynie ciągnące się przez połowę blanek białe
logo biura nieruchomości. — Zawsze ładna, zawsze zadbana, zawsze inteligenta,
zawsze kultura. Ja moją córką bardzo kocham, moja żona bardzo kocha, Irina dużo
czyta, zna dwa języki, każdy widzi i mówi: „Pan ma wspaniałą córką”. I jednego
dnia moja wspaniała córka przychodzi do mnie i do mnie mówi: „Tato, jest
inaczej”.
Jest inaczej,
ja jestem inna — opowiadał dalej Jurij, patrząc na rozmówcę, a jego gęste brwi
ściągały się nieco, tworząc u nasady nosa dwie głębokie bruzdy. Córka, którą
tak z żoną kochali i która zawsze mogła im zaufać, przyszła, bo liczyła, że to
zaufanie nadal jest możliwe; przyszła i powiedziała: „Jestem lesbijką”, a w
twarzy miała tyle strachu i obawy co do ich reakcji, że Jurijowi ścisnęło się
serce. A potem, gdy już opadły pierwsze emocje, pierwszy szok, pierwsze niedowierzanie
— naraz poczuł wstyd.
Bo przecież
to jest wstyd, potworny wstyd, oświadczył z zapałem w Zamkowej, gdy pochylił
się nieco nad stołem ku Wiktorowi, wstyd nie do opisania, żeby ten wiek, który
w niektórych przypadkach jeszcze pamięta wiek poprzedni z jego wojnami, obozami
za jakąkolwiek odmienność i mordami na ludziach za to, że byli ludźmi — żeby
ten wiek zmuszał jego piękną, mądrą córkę do mówienia „Jestem lesbijką” takim
tonem, z taką miną, z takim strachem, jakby się przyznawała do najgorszego
morderstwa. I Jurij poczuł wstyd jeszcze dlatego, że sam do tej ślepej części
nowego wieku należał, bo w pierwszej chwili pomyślał, że te słowa to najgorsze,
co go mogło jako ojca spotkać; i wstyd, bo swoim nastawieniem zmuszał Irinę do
trwania w tym przepraszaniu za to, że była sobą. Irina ma wielkie,
jasnoniebieskie oczy — czy i za to ma przepraszać każdego, kto nie ma
niebieskich oczu?
Pierwsze
strony książki miały najpierw formę dziennika, bo Aksjanow starał się dojść w
ten sposób do ładu z nową sytuacją i samym sobą; potem napisał króciutką scenkę
rodzinną z trzech punktów widzenia, ojca, matki i córki, przez co przypomniał
sobie swoje nastoletnie próby pisarskie, które dawno porzucił; a potem pomysł
na coś większego sam się zaczął klarować i tak dzień w dzień, po powrocie z
uczelni, po pozmywaniu naczyń po obiedzie, po obejrzeniu wieczorem z żoną
filmu, Jurij siadał chociaż na moment przy swoim biurku i pisał — w ładnym,
dużym, grubym zeszycie, piórem, bo był jednak człowiekiem swoich czasów i choć
cenił komputer, używał go tylko do przepisywania ręcznych notatek. Nie umiałby
nawet krótkiego wiersza wystukać na klawiaturze, zupełnie nie odbierał tego
sposobu pisania jako pisania.
Pisał więc,
znosząc cotygodniowy efekt żonie do przeczytania i zaopiniowania w niedzielne
popołudnie; Tania uważnie czytała, zaznaczała, wspólnie wymyślili parę
fragmentów, więc dedykacja „żonie-współautorce” wcale nie była zwykłym gestem
kurtuazyjnym. Powieść powstawała tylko dla nich dwojga — z ich imionami, ich
biografiami, ich uczuciami; nie miała służyć czemukolwiek innemu poza
uporządkowaniem wszystkiego, tak żeby potrafili żyć we trójkę normalnie, z taką
Iriną, jaką ona była. Ta ostatnia dostała potem do przeczytania całość, w
rękopisie, gdyż Jurij, w przeciwieństwie do córki, miał wyraźne i łatwe do
odczytania pismo — dostała, bo uznali, że przecież cała spisana historia
dotyczy jej tak samo jak ich, więc też powinna móc to poznać, poznać wahania,
obawy i próby zrozumienia; Irina po skończeniu weszła do pokoju z podejrzanie
zaczerwienionymi oczami i powiedziała, że to należy wydać. Jurij najpierw
zareagował machnięciem ręki, śmiechem i sprzeciwem — ani z niego żaden pisarz,
ani nikt tego nie wyda, ani on nie chce tego publikować. Po jakimś tygodniu
naszła go jednak refleksja: Irina ma rację. Nie dlatego, że Jurijowi zachciało
się na stare lata sławy, udawania pisarza i tak dalej — ale dlatego, że takich
Irin jak jego córka i takich Jurijów jak on sam jest w Rosji przecież mnóstwo.
Wtedy
właśnie, wyjaśnił, gdy kelner przyniósł dwa pucharki lodów — wtedy właśnie
Jurij pomyślał, że następnego dnia jakaś rówieśnica Iriny stanie przed swoimi
rodzicami i powie im: „Jestem lesbijką”. A oni, jak Jurij i Tatiana, nie będą
wiedzieli, co zrobić, nie będą wiedzieli, czy płakać, czy się złościć, nie będą
wiedzieli, co odpowiedzieć. Jego powieść nie wskazywała niczym recepta, co
robić; jego powieść zdołała pokazać kilka rzeczy, których robić nie należy, a
jeżeli ktoś znajdzie tam też coś na temat właściwego zachowania, tym lepiej.
Przede wszystkim jednak miał to być zapis odkrywania, uświadamiania sobie i
zwalczania tego wstydu, w jaki wtrąca się człowieka z powodu tego, kim jest,
jaki jest — a zarazem Jurij miał nadzieję, że zdołał pokazać, o ile ważniejsza
jest ta miłość rodziców do dziecka i dziecka do rodziców od tego, że dziecko
wybiera odmienną drogę kochania, życia, szczęścia. Bo od tego właśnie punktu
wyszli z Tatianą podczas rozmowy w pierwszą noc po poznaniu prawdy o swojej
córce: od tego, że — kochająca chłopca czy dziewczynę, białego czy czarną,
prawosławnego czy katoliczkę — to jest ich córka; jest i tylko nienormalny
człowiek chciałby ten fakt zmienić. Ich córka, którą kochali od dwudziestu lat
i której nie przestaliby kochać, choćby podpaliła cały Petersburg — więc mieli
przestać, gdy ona zamiast jakiegoś „jego” mogła przyprowadzić do domu jakąś
„ją”?
To był punkt
zwrotny dla całej ich trójki, stwierdził Jurij, wyjadając z lodów najpierw rodzynki.
Punkt, w którym człowiek albo się tchórzliwie cofa, albo odważnie idzie dalej,
gotów zmierzyć się z tym, do czego dojdzie jego myślenie.
Musiał więc
usiąść do swojej powieści ponownie i trochę ją przerobić: zmienił imiona,
zmienił elementy biografii — tylko uczuć nie zmienił. Otoczka w postaci nazw
była elementem podrzędnym; to, co stanowiło trzon historii, miało pozostać.
W gruncie
rzeczy sam był zaskoczony łatwością, z jaką znalazł zainteresowane wydawnictwo;
był zaskoczony pocztą elektroniczną, przez wiele dni wypełnioną e-mailami od
czytelników; był zaskoczony szybkością, z jaką skontaktowały się z nim
obcokrajowe wydawnictwa.
I tylko tym,
że część znajomych, a nawet przyjaciół, okazała jemu, Tatianie i szczególnie
Irinie swoje dotąd nieznane, odpychające oblicze, nie był zaskoczony. Ale na to
ryzyko cała trójka była przygotowana i zamierzała je wspólnie podjąć.
Wybrał
słuszną drogę i kilkanaście dni temu dostał na to dowód: poznali z Tatianą
dziewczynę, która jest dla Iriny bardzo ważna. Wybrał słuszną drogę, widział to
doskonale w tamto niedzielne popołudnie, gdy we czwórkę siedzieli przy deserze,
Irina taka wesoła, taka spokojna, taka... w pełni ona.
Wybrał
słuszną drogę, udowodniono mu to również tu, w Szczecinie, dokończył wesoło u
uniósł filiżankę z herbatą obiema dłońmi. A wydawnictwo wybrało doskonałego
tłumacza, który potrafił opowiedzieć jego historię w innym języku.
Wiktor
słuchał tej opowieści — w części po polsku, w części po rosyjsku, bo Jurij,
mimo swych zapowiedzi, że chce mówić jedynie po polsku, musiał powracać do
ojczystego języka w szczególnie ważnych dla siebie partiach, wtedy bowiem
wyraźnie nie wystarczało mu obcych słów, obcego dźwięku, obcej melodii do
opowiedzenia samego siebie — słuchał tej opowieści i, po pierwszym odruchu
wewnętrznego sprzeciwu — bo to wszystko było mu zbyt bliskie i zbyt mocno
podważało jego dotychczasowy spokój — po tym pierwszym odruchu chłonął każde
słowo, tak samo jak niecały rok wcześniej chłonął każdy wyraz w powieści
Aksjanowa.
Sam nie
wiedział, czy to sens tej opowieści, czy Jurij, taki życzliwy, ciepły i
wzbudzający zaufanie, czy jakaś powracająca potrzeba towarzystwa, która dała o
sobie znać właśnie wtedy, w ciągu tych trzech dni, czy wreszcie wszystko razem
— ale coś sprawiło, że pozwalał się Aksjanowowi wypytywać o własne życie,
zainteresowania, fragmenty historii, przeprawy z szukaniem, a następnie
remontowaniem mieszkania; i mruknął, zanim się zorientował, co robi, mruknął
wtedy w Zamkowej, po rosyjsku, że ta powieść za bardzo go dotyczyła, by mu
tłumaczenie nie wyszło.
To był
pierwszy raz. Pierwszy raz — bo brak
sprzeciwu wobec pocałunków i dłoni Krzyśka oraz zgoda na pójście do mieszkania
Mariusza liczyć się nie mogła, tam jedynie nie było wyraźnego zaprzeczenia —
pierwszy raz, gdy to powiedział. Gdy pozwolił się włączyć w tę grupę, w te
sprawy, w te historie. Gdy się odważył tak mocno obnażyć, tak całkowicie,
właśnie z tego. Zasłonił się tylko obcym językiem — ten parawan był i
potrzebny, i wystarczający.
Gdy uniósł
wzrok, napotkał ciepłe, przyjacielskie spojrzenie Jurija Pietrowicza. Aksjanow
poklepał go po dłoni, pokiwał głową, jakby mówił „No właśnie”, a potem
posiedzieli w milczeniu, dopili herbatę, po czym pojechali do hotelu po bagaże
i na dworzec.
Patrząc na
odjeżdżający pociąg, którym Rosjanin wracał do domu, Wiktor czuł żal.
Paradoksalnie w stosunku do swojej ciągle żywej potrzeby samotności pomyślał,
że nie miałby nic przeciwko, gdyby Jurij Pietrowicz został jeszcze choćby jeden
dzień w Szczecinie.
Następnego
dnia dostał od Aksjanowa wiadomość, już w jego ojczystym języku, bo Jurij, jak
sam mówił, z pisaniem po polsku miał olbrzymie kłopoty; wiadomość z
podziękowaniem za ciekawe rozmowy, za miłe towarzystwo, za sympatyczne wspólne
zwiedzanie miasta. Od tego momentu zaczęła się regularna wymiana e-maili: o
książkach, o Petersburgu i Szczecinie, o rodzinie Aksjanowa i mieszkaniu
Wiktora, o pracy na uczelni i nad tłumaczeniami, o nowej książce, którą
Aksjanow właśnie pisał, o wielkich sprawach i drobiazgach, rzeczach poważnych i
błahych, i Wiktor z zaskoczeniem zauważył, jak mu się nieźle pisze do kogoś
listy. Może fakt, że używał obcego języka, miał znów jakieś znaczenie — bo to
cały czas było niejako za parawanem. Tak czy inaczej, lubił to e-mailowanie i
układanie kolejnych rosyjskich zdań, które melodyjnie rozbrzmiewały w głowie.
Parę dni
przed przeniesieniem się na Robotniczą otrzymał krótką wiadomość: zaproszenie
od trójki Aksjanowów do Petersburga. To było... dziwne, ale i sympatyczne, ten
pomysł ugoszczenia u siebie zupełnie obcego człowieka, który tyle miał z całą
ich rodziną wspólnego, że przetłumaczył powieść ojca. No i może jeszcze to, że
okazał się tej samej orientacji co córka. Dopiero później, już na miejscu,
Wiktor zrozumiał, że to nie było dziwne, to było po prostu w stylu Aksjanowów,
którzy mieli serce na dłoni.
Po lipcowym
zadomowieniu się we własnym mieszkaniu, nasyceniu się ciszą, spokojem,
odosobnieniem i swobodą — nastąpiły dwa sierpniowe tygodnie, chyba najbardziej
towarzyskie od paru lat. Wiktor pojechał do Petersburga na czternaście dni i
jakoś nie żałował ani przez chwilę spędzonego tam czasu.
Jedyne, co
wspominał jako koszmar, to ponadtrzydziestogodzinna jazda pociągami, z
przesiadką w Warszawie Wschodniej, przesiadką, na którą na szczęście miało się
ponad dwadzieścia minut, co nie zmieniało faktu, że człowiekowi ciągle
towarzyszyło nerwowe napięcie i niepokój, czy nie przegapi przypadkiem swojego
połączenia; i to bezustanne, lekkie, ale dręczące wstrząsanie, i to długotrwałe
zamknięcie wśród ludzi — co za szczęście, że z Warszawy do Petersburga jechał
wagonem sypialnym, choć i tak się nie wyspał; budził go co chwila jakiś
wstrząs, gwizd, szum. Wiktor nie lubił pociągów, nie znosił nimi jeździć,
zawsze chwytała go jakaś dziwna panika, że ta sterta stali w najmniej oczekiwanym
momencie wyskoczy z torów i sprasuje się gdzieś niczym harmonijka. Niekiedy
leżał w ciemności, wpatrywał się w sufit i przytrzymywał słuchawkę empetrójki w
jednym uchu, a drugim nasłuchiwał, czy koła toczą się jeszcze po torach, czy
właśnie wylatują w powietrze.
Ale, jak
stwierdził z ulgą, z pewnym niedowierzaniem i z głębokim, spazmatycznym
wciągnięciem świeżego powietrza na Dworcu Witebskim, jednak dojechali w
całości, i pociąg, i on. Dochodziła osiemnasta, miał za sobą koszmarną dobę,
koszmarną noc i koszmarne wrażenie, że żołądek jeszcze nie wrócił na swoje
miejsce; kiedy jednak zobaczył nadchodzącą trójkę ludzi, wśród których
rozpoznał Jurija Pietrowicza, odzyskał jakąś część panowania nad samym sobą.
Mieszkanie
Aksjanowów mieściło się w starej kamienicy w dzielnicy Newskiej; Wiktora, ledwo
usłyszał tę nazwę, napadło wspomnienie „Newskiego Prospektu” Gogola i przez to
opowiadanie od razu poczuł się raźniej. Zajmowane przez Aksjanowów trzy nieduże
pokoje na pierwszym piętrze urządzone były ładnie, ze smakiem, w ciemnym
drewnie, bez zbędnych bibelotów. Na ścianach wisiało kilka reprodukcji obrazów;
Wiktor rozpoznał „Kota” Gonczarowej w pokoju Iriny, „Poranek w sosnowym lesie”
Szyszkina w sypialni Jurija i Tatiany, a w swego rodzaju salonie, w którym jako
gość został umieszczony, dwa pejzaże Lewitana: ten z kobietą idącą ścieżką
wśród drzew słabo pamiętał, ale utrzymaną w szarawych odcieniach „Wieczną
ciszę” bardzo lubił. W całym mieszkaniu było pełno regałów i pojedynczych półek
z książkami; Irina miała w pokoju śliczną, staroświecką, oszkloną szafę,
wypełnioną po brzegi pisarzami rosyjskimi, polskimi i białoruskimi, a Tatiana
trzymała w sypialni kilkutomowe dzieła zebrane Goethego, którego uwielbiała.
Tatiana była
wyższa od męża o pół głowy, dobrze zbudowana, o żywej, trochę już poznaczonej
zmarszczkami, ale interesującej i życzliwej twarzy. Irina stanowiła jej wyraźną
kopię z młodości: te same jasnoniebieskie oczy w oprawie brązowych, gęstych
rzęs i brwi, to samo ładnie zarysowane czoło, pełne usta o prostym wykroju,
układające się w ujmujący uśmiech, ten sam wzrost i pełna figura, te same
dłonie o bardzo wąskich kciukach, te same proste, ciemne włosy, które córka, w
przeciwieństwie do spinającej je w elegancki kok matki, nosiła ścięte na pazia.
Tylko pieprzyk na lewym policzku, spory i odrobinę zgarbiony nos oraz kształt
uszu, przypominających małe muszle, odziedziczyła po ojcu.
Cała trójka
wyglądała razem tak ciepło, tak życzliwie, tak rodzinnie, że Wiktor przez
moment poczuł się jak intruz, który zakłóca harmonijną formę — po czym szybko
nabrał wrażenia, że jest całkowicie na swoim miejscu, bo Aksjanowie potrafili
wytwarzać wokół siebie wyjątkowo przyciągającą atmosferę.
Przy tym
wszystkim nie mieli psa — na szczęście; Wiktor nie umiał sobie wyobrazić
dołączenia do przyjaznych, wywołujących uśmiech myśli: „Jurij Pietrowicz
Aksjanow”, „Tatiana Iwanowna Aksjanow” i „Irina Jurjewna Aksjanow” jeszcze
jednej, w postaci: „pies jakiś tam Aksjanow”. Nie, tego nie można było od niego
wymagać.
Aksjanowie
mieli dwie nimfy, szarą i biało-żółtą. Ptasie pogwizdywania i skrzeczenia jakoś
nie działały na nerwy.
Od samego
początku zachowywali się tak, jakby jego przyjazd był rzeczą, bez której
mieliby zepsuty sierpień, a zarazem umieli dawkować okazywaną sympatię i radość,
dzięki czemu gość nie czuł się przytłoczony czy zakłopotany. Po trzech-czterech
dniach Wiktor przyłapał się na tym, że siedzi przy stole w dużej, pomalowanej
na kremowo kuchni i wraz z zajmującą krzesło naprzeciwko Iriną ukradkiem wyjada
z błękitnej misy mniejsze kawałki owoców, które Tatiana Iwanowna przygotowała
jako nadzienie do lepionych przez siebie watruszków, wyjada zupełnie jak małe
dziecko, uśmiechając się do dziewczyny, a potem je te okrągłe, słodkie pierogi
z apetytem, póki ma siłę podnieść widelec, by następnie wraz z Iriną siedzieć w
jej pokoju na dwóch zielonych fotelach, rozmawiać o czymś lub słuchać muzyki.
W każdym
spędzonym u Aksjanowów dniu było coś tak przyjemnego, swojskiego i
odprężającego, że Wiktor ani razu nie zajrzał do przywiezionego ze sobą
laptopa. Gdy wieczorami leżał w wygodnym łóżku w gościnnym pokoju, otoczony
cichymi dźwiękami płynącymi ze stacji radiowej i niekiedy kołysany śpiewnym
głosem spikera, nachodziła go chwilami myśl, że mógłby tak tu zostać, w tym
domu, z tymi ludźmi — no, może nie na zawsze, ale na dość długo, w każdym razie
na dłużej, niż przewidywał. Ta myśl pojawiała się na krótko i tylko wieczorem,
gdy jeszcze porządkował wszystkie dobre wrażenia z minionego dnia, bo w świetle
poranka Wiktor wiedział, że jednak na dalszą metę nie wytrzymałby tylu ludzi
wokół siebie, nawet tak przemiłych — niemniej jednak ta myśl się pojawiała i
dobrze się z nią zasypiało.
Potrafili
długi czas rozmawiać o różnych rzeczach i pozwalali mu słuchać, bez zmuszania
do przyłączenia się; pozwalali przebywać ze sobą, bez wymagania jakiejś formy
deklaracji tego „razem”; pozwalali po prostu Wiktorowi być takim, jakim był i
takim go przyjmowali, bez prób zmienienia jego charakteru, poglądów czy
nastroju.
Każde z nich
nazywało go po swojemu: Jurij używał imienia z otczestwem, Irina tylko imienia,
Tatiana natomiast nie mówiła inaczej niż „Witia”, z jakimś macierzyńskim
akcentem, przez który Wiktor szybko polubił owo zdrobnienie. W gruncie rzeczy
to było zabawne i przyjemne, to, że cała trójka znalazła własne sposoby
zwracania się do niego i pozwalała mu niejako żyć potrójnie: jako dorosłemu,
rówieśnikowi i dziecku. Tatiana zdecydowanie traktowała go w ten ostatni
sposób, podobnie jak swoją córkę: trochę jak dziecko, które bawi się w dorosłego.
To nie było
niemiłe.
Oprowadzali
go po Petersburgu, po swoich miejscach pracy i nauki, po ulubionych
restauracjach, kawiarniach i księgarniach, po muzeach i zabytkach; najwięcej
chodził z Iriną, wesołą, inteligentną, oczytaną, studiującą tak dziwny kierunek
Iriną, umiejącą w czasie spaceru po mieście milczeć w sposób, który zupełnie
nie ciążył, albo ciekawie opowiadać różne historie z życia miasta. Ona właśnie
zaprowadziła Wiktora do Rosyjskiej Biblioteki Narodowej, do Ermitażu i Muzeum
Rosyjskiego, któregoś dnia pojechali nawet we trójkę do Carskiego Sioła i cały
dzień oglądali pałace, ogrody i parki tworzące imponujący, osiemnastowieczny
kompleks pałacowo-parkowy; najwięcej czasu poświęcili przy tym potężnemu,
barokowemu Pałacowi Katarzyny, który zdawał się brać zwiedzających w objęcia.
We trójkę, bo
Wiktor szybko poznał tę „bardzo ważną dla Iriny dziewczynę”. Maria Maksimowna
Raskolniew, na co dzień Masza, dla Iriny Maszeńka, była niewysoką blondynką o
zielonych, skrytych za wąskimi okularami oczach, o ostro zarysowanym podbródku
i o niskim, przyjemnym głosie. Miała dwadzieścia osiem lat, pracowała w banku w
dzielnicy Moskiewskiej i podczas spaceru w Carskim Siole trzymała rękę Iriny w
tak czuły sposób, że Wiktor przez kilka chwil nie mógł oderwać wzroku od
splatających się dłoni i palców, palców ozdobionych u jednej z dziewczyn małym
pierścionkiem z niebieskim oczkiem, u drugiej srebrną obrączką, palców
przesuwających się czasami lekko po skórze lub zaciskających się odrobinę
mocniej, by przypomnieć o swojej obecności. Zresztą wszystkie ich gesty —
odgarnianie przez Maszę włosów Iriny, uśmiech Iriny posyłany Maszy przy stole,
delikatne poprawianie rękawa czy kołnierzyka bluzki, trącanie się dłonią,
opieranie się o ramię, te wszystkie drobiazgi, liczne, częste, wyraźnie im obu
potrzebne i sprawiające radość, te wszystkie gesty wydawały się tak naturalne,
tak na miejscu i tak dobre, że one same, Masza z Iriną, zdawały się dla siebie
i tylko dla siebie stworzone.
Wiktor lubił
ich „razem”, ich towarzystwo, ich widok. Nie czuł się przy tym jakoś...
napastowany koniecznością własnego opowiedzenia się. Irina nie wypytywała go na
siłę; za pierwszym razem, gdy poruszyła te sprawy, bardzo ogólnie i bez
wskazywania palcem, odmruknął tylko parę słów, więc szybko zostawiła
ten temat. Powrócili do niego kilka dni później, tym razem z inicjatywy samego
Wiktora; w którymś momencie taka rozmowa stała się potrzebna, chociaż trudno to
nazwać rozmową, bo po powiedzeniu, że tak, powieść Jurija odnosi się też do niego
i z nim... jest tak jak z nią, ograniczył się tylko do słuchania i odpytywania
niekiedy towarzyszki. Spojrzenie na całą historię oczami głównej bohaterki
okazało się bardzo... pomocne, pomocne w spojrzeniu na samego siebie.
Odnajdywał jakieś elementy własnego życia w uczuciach, myślach i poczynaniach
Iriny, w tym wszystkim, o czym mówiła, gdy przechadzali się po licznych
ścieżkach, przecinających na Polu Marsowym kwadratowe, prostokątne i
trapezoidalne trawniki. Wiktor miał niejasne wrażenie, że pewne rzeczy układają
się trochę lepiej, lepiej nawet niż jakieś półtora roku temu, gdy pomyślał z
rezygnacją: „Tak, jestem”.
Dwa tygodnie
minęły niezwykle szybko i znów stał na Dworcu Witebskim, z dodatkową, zakupioną
trzy dni wcześniej walizką, wypełnioną licznymi książkami — efekt przekopywania
z Iriną antykwariatów i kilku wizyt w księgarniach — oraz dwoma słoikami z
watruszkami i blinami, które musiał przyjąć pod groźbą narażenia się na
śmiertelną obrazę Tatiany Iwanowny. Wyściskano go, obdarzono szeregiem zaleceń
na drogę, zobowiązano do odezwania się, gdy tylko dojedzie, do przyjechania
znów i do zjedzenia tego, co w słoikach, póki świeże i smaczne — po czym
wsadzono do pociągu z taką rewerencją, jakby naprawdę to on im robił uprzejmość
swoim pobytem, a nie oni jemu zaproszeniem.
— Nigdy się
nie czułem tak jak u was — powiedział jeszcze cicho Irinie, zanim wsiadł do
wagonu. Irina ani nie dopytywała, jak dokładnie, ani nie okazała zdziwienia,
uścisnęła tylko mocno jego rękę i uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć, że
doskonale rozumie.
Trzydzieści
godzin powrotu okazało się nie aż tak koszmarne, jak się Wiktor spodziewał;
możliwe, pomyślał w pewnym momencie, gdy uznał, że pociąg jedzie normalnie i
przynajmniej na razie trzyma się torów — możliwe, że atmosfera domu Aksjanowów
jest na tyle mocna, by zdołała się unosić wokół gościa jeszcze przez jakiś czas
po rozstaniu. To była miła, pocieszająca myśl, a Wiktor zdołał się porządnie
zdrzemnąć, nim wybudził go dojazd na kolejną stację.
Długo jeszcze
wspominał ten pobyt, z sympatią, jakąś tęsknotą, ciepłem. Dobrze się czuł sam,
swobodny i nikim nieskrępowany, w swoim mieszkaniu, podczas swoich spacerów po
mieście, przy swoich zajęciach — ale jednak o towarzystwie Jurija, Tatiany i
Iriny myślał z ogromną przyjemnością. Może wartość ich przyjaźni wynikała po
części z tej odległości, jaka dzieliła Aksjanowów od Wiktora? Maile, telefony,
SMS-y, to było nieinwazyjne; bezpośrednie przebywanie razem rzadkie — gwoli
ścisłości, na razie tylko jednorazowe i niemożliwe do częstego powtarzania.
Chyba właśnie takiej formy potrzebował.
Chociaż, z
drugiej strony, nie do końca — z Olgą przecież widywał się dość często, jak na
swoje zwyczaje; należało tu jednak pamiętać o charakterze samej Olgi, która
miała wielką potrzebę zachowania własnej przestrzeni, więc nie napastowała
obecnością, nie pochłaniała, nie zdawała się wpychać w cudze życie. Gdyby
zebrać wszystkie ich odwołane spotkania, to ona właśnie, nie on, odwoływała
najczęściej, zwykle z powodu nawału pracy. Może zatem potrzebował też jakiejś
bliższej znajomości i tu, w Szczecinie — znajomości z kimś, kogo charakter
tworzyłby dystans, jakiego nie mogła dać odległość?
Powinien był
pozostać przy kontaktach z samą Olgą, pomyślał i przesunął się na ławce trochę
w prawo, by słońce przestało go oślepiać. Z Aksjanowami i Olgą, nie wychodzić
poza to, nie ładować się w tę konferencję, w ten tłum ludzi, w te trzy dni,
których konsekwencje ciągnęły się w postaci nowych znajomych, w postaci
przebywania w większych grupach u Olgi, w postaci natykania się w mieście na
różnych ludzi, na przykład na Michała, wiecznie biegającego po Szczecinie
niczym złośliwy duch, dającego znać o swojej obecności już trzy ulice wcześniej
i machającego rękoma tak intensywnie, jakby mu to pomagało myśleć, mówić i oddychać.
W postaci
poznania Olka. No właśnie.
Teraz, gdy
siedział na Wałach, obserwując Odrę i łowiących w niej rybaków — Wiktor
zatęsknił za tamtymi miesiącami, za tamtym spokojem, za tamtą samotnością i
anonimowością, za tamtym barkiem męczących kontaktów.
Za tamtym
okresem odosobnienia, przerywanego tylko, w sposób nienapastliwy i z oddali,
przez Aksjanowów.
Za czasem,
gdy nie znajdował się w takich sytuacjach jak wczoraj.
Wczorajszy
dzień — niestety, musiał wreszcie dojść do tego wspomnienia, chociaż naprawdę
nie chciał; musiał to w końcu przetrawić, żeby już zostawiło go w spokoju i
dało się odsunąć, a lepiej było to przetrawić z dala od domu, poza tym, co
codzienne — wczorajszy dzień zatem znów go rozbił. Olek znów go rozbił.
Wiktor był u
Olka wcześniej już raz, pod koniec marca, przez Olgę, która kusiła wizją
filologicznego popołudnia przy winie. Czas rzeczywiście mijał przyjemnie, gdy
tak siedzieli we trójkę, rozmawiali o uczelni, książkach, tłumaczeniach,
wspominali własne studia, schodzili na moment na politykę, by zaraz z niej
uciec na filmy, obgadywali niektórych znajomych, dzięki czemu Wiktor dowiedział
się, że Julek i Dominik Morsztyn podczas wspólnego udziału w jakimś spotkaniu
literackim pożarli się, kulturalnie, ale złośliwie i do przesady, aż obecni tam
studenci popłakali się ze śmiechu, tak samo zresztą jak Olga, która
przyprowadziła własną grupę. Olek, siedzący między przyjaciółką a Wiktorem,
przypomniał jakieś starcie tych dwóch na sympozjum, po czym dodał, że przy
całej swojej chimerycznej osobowości Dominik i tak jest mniej denerwujący niż
Julek.
— No co ty,
przecież lubisz Julka — zaoponowała Olga ze śmiechem, gdy sięgała po jedno z
ciastek rozłożonych na dużej, szklanej paterze.
— Lubię
Julka, owszem — zgodził się Olek i odstawił na stół kieliszek napełniony do
połowy czerwonym winem. — Ale to nie znaczy, że nie działa mi na nerwy, bo ma
do tego wybitne zdolności.
— Przesadzasz
— zamruczała, zanim uniosła w palcach czekoladowy ekler. — Bywa upierdliwy, za
dużo klnie, gdy się nie pilnuje i wiecznie chce kopcić w mieszkaniach
niepalących, ale da się z nim żyć.
Olek spojrzał
na nią z dziwnym uśmiechem.
— Tak ci
tylko przypomnę, że to nie ty musiałaś przez trzy dni mieszkać z nim w jednym
boksie. — Olga z trudem powstrzymała śmiech, a on zwrócił się do Wiktora i
kontynuował: — Po prawie pięciu latach mieszkania na stancjach z Olką myślałem,
że to ona bije rekord siedzenia w łazience. Jeden wieczór w boksie z Julkiem
pozbawił mnie złudzeń. Nie mówiąc już o tym — dodał i znów spojrzał w drugą
stronę — że ta blond wścieklizna łaziła po całym boksie z petem w ustach, w
nocy dobijała się do mnie, żeby pogadać, bo nie mogła zasnąć, i w kółko
dopytywała, czy nie uważam, że Dominik wygląda jak ciota, czy nie zgadzam się,
że jego ostatnia książka jest gorsza od pisaniny Meyer i czy to ja wpadłem na
kretyński pomysł, żeby zapraszać na sympozjum Weredeckiego. — Olek przeczekał
wybuch śmiechu przyjaciółki, sięgnął po wino i po upiciu małego łyku dodał: —
Byłem na tyle lojalny, że cię kryłem i nie powiedziałem temu kopcidle, że
pomysł był w połowie twój i to ty wyręczyłaś Michała w skłonieniu Andrzeja do
przyjazdu.
— To jest
czyste szaleństwo — oświadczyła Olga Wiktorowi — ta siatka wzajemnych
antypatii, czasami czuję się jak w piaskownicy. Pojęcia nie masz, jak trzeba
było podejść Andrzeja, żeby zechciał wziąć udział w sympozjum, które swoim
nazwiskiem kalał jego były i nielubiany student. — Odstawiła pusty talerzyk na
stół i otarła usta serwetką. — Gdyby Michał sam poszedł z zaproszeniem, byłoby
o jeden zakład teorii literatury, o jednego doktora filologii i o jednego
pisarza w Szczecinie mniej.
Wiktor
uśmiechnął się z rozbawieniem.
— W każdym
razie — podjął Olek po wzięciu z patery kawałka jabłecznika — Julka w boksie
życzyłbym jedynie wyjątkowo nielubianym osobom, chociaż samego Julka lubię.
Tylko nie za blisko. On naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, ile razy
niewiele brakowało, żebym mu urwał ten marudny łeb.
Olga
gwizdnęła i zerknęła na Wiktora.
— Wiesz, żeby
doprowadzić Olka do stanu „zaraz mnie szlag trafi i ciebie razem ze mną”, to
trzeba się rzeczywiście niesamowicie postarać — powiedziała i pokiwała głową z
namysłem. — Ostatni raz Olka tak ruszyło, kiedy na zaliczaniu lektur ze
średniowiecza studentka wypaliła mu prosto w twarz, że Biblię na łacinę przełożył
Gall Anonim. — Oboje wybuchnęli śmiechem; Olga, siedząca na fotelu z
podwiniętymi nogami, zgięła się w pół, a Olek pochylił głowę, oparł czoło na
dłoni i Wiktorowi po raz kolejny od tamtego sympozjum nasunęła się myśl, jakie
on ma duże (męskie) i ładne (atrakcyjne) ręce.
— Nie
przypominaj — poprosił wreszcie Olek, gdy się wyprostował. — Nie wiem, jaką
miałem minę, ale pamiętam, że dziewczyna wpatrywała się we mnie z przerażeniem
niczym zając w grzechotnika.
Wiktor nie
był w stanie wyobrazić go sobie wściekłego; Olek kojarzył się z wieloma
sprawami, ale na pewno nie z kimś rozjuszonym, wyprowadzonym z równowagi i
groźnym. To zupełnie do niego nie pasowało, nie łączyło się z jego zwykłym
poczuciem humoru, uwagą, spokojem — z tym wszystkim, co powodowało, że trudno
było tego człowieka nie polubić.
Mieszkanie
Olka znajdowało się na drugim piętrze niedużego bloku na Emilii Plater; ten
chyba dość niedawno odnowiony budynek odcinał się mocno od innych,
podniszczonych kamienic po prawej stronie oraz od jasnopomarańczowego wieżowca
po lewej.
— To jest tuż
za przystankiem autobusowym, jak się jedzie od Kołłątaja — tłumaczyła Olga
dzień wcześniej przez telefon. W tle słuchać było lekkie uderzenia. —
Zgniłozielony budynek, na dole po jednej stronie jest jakiś sklep, a po drugiej
piekarnia, dwa piętra nad nią Olek ma balkon i w sumie mógłby, zamiast schodzić
rano po bułki, po prostu spuszczać po nie koszyk na sznurku, jak Lotta w
„Lotcie z ulicy Awanturników”... czekaj... — wymruczała, znów coś parę razy
stuknęło i Olga powiedziała raczej do siebie niż do rozmówcy: — Szukam tej
cholernej „Sztuki wyborów” na Kochanowskiego, wsadziłam gdzieś jak głupia i
teraz nie mogę znaleźć... poczekaj. — Musiała odłożyć na chwilę telefon, bo nie
było słychać jej oddechu, za to stukoty przybrały na sile. — Jest! — rozległ
się wreszcie radosny głos. — Jest mój cudowny prezent posesyjny, nie myślałam,
że umiem aż tak kretyńsko wepchnąć książkę pod stertę kser. Więc zgniłozielony
— powtórzyła — łatwo go zauważyć, zresztą naprzeciwko jest kiosk.
Dziewięćdziesiąt pięć, drugie piętro, mieszkania pięć, Olek nadal się nie
zmobilizował do przykręcenia do drzwi tabliczki z nazwiskiem, o, dycha, chyba
przejrzę resztę książek, może w którąś jeszcze wsadziłam pieniądze, ale
przynajmniej przykręcił numerek, tam z boku można zaparkować, od strony
wieżowca, to co, trafisz? — wyrzuciła jednym tchem. Wiktor czuł, że myślami
jest już gdzie indziej, nie wiedział tylko, czy przypomina sobie treść
znalezionej książki, czy planuje zakupy w antykwariacie za znalezione
pieniądze. Zapewnił, że trafi.
Trafił łatwo;
rzeczywiście bez problemu zauważył ten budynek, trzypiętrowy, pomalowany na
zielono — zgniłozielono, jak chciała Olga — z dużymi, prostokątnymi, jasnymi
oknami. Pod framugami na pierwszym i drugim piętrze umieszczono niewielkie,
szerokie, ozdobne białe paski, pewnie z jakimiś wzorami, których nie dało się z
tej odległości dojrzeć, a okna na drugim upiększono jeszcze u góry trójkątnymi
daszkami w tym samym kolorze, przypominającymi trochę pirackie kapelusze z
gazety. Na parterze po prawej znajdował się sklep z ubraniami, z lewej
dochodził przyjemny zapach z piekarni; nad nimi wznosiły się do trzeciego
piętra duże balkony. Wiktor stanął na chodniku, odszukał wzrokiem drugi balkon
po lewej i uniósł lekko brwi: znad poręczy wystawały tam jakieś kwiaty. No, co
kto lubi. Podszedł do wielkich, brązowych, półokrągłych drzwi wejściowych i
zerknął na właściwy balkon jeszcze raz. Wizja Olka pielącego, przekopującego,
sadzącego, podlewającego czy podcinającego te kwiaty, czy co się z taką
zieleniną balkonową robi, wywoływała rozbawienie. Ciekawe, czy Olek ma konewkę,
wiaderko i łopatkę. I czy zakłada gumowe rękawiczki do grzebania się w tych
doniczkach.
Na drzwiach
na drugim piętrze rzeczywiście nie było tabliczki, jedynie srebrny numerek,
ładnie odcinający się od ciemnego drewna. Gdy Wiktor wszedł do przedpokoju,
zauważył trzy rzeczy: po pierwsze, Olga już przyszła, właśnie ściągała przy
wieszaku krótkie kozaki; po drugie, tapety były jasnobrązowe; po trzecie, Olek na
tle swojego przedpokoju wydawał się taki... sympatyczny. Spokojny. Ciepły.
Wydawał się
zresztą taki na tle całego swojego mieszkania; zabawne, jak niekiedy
pomieszczenia zdradzają charakter właściciela, jak do niego pasują, jak się z
nim scalają w jeden konstrukt. Odnajdywało się coś z Olka w tym jasnobrązowym
przedpokoju oraz dwóch dużych pokojach pomalowanych na żółto — na głęboki,
ciepły właśnie odcień żółci, harmonijnie łączący się z meblami z brązowego,
lekko rudawego drewna, którego nazwa wywołała u Olgi uśmiech.
— Czereśnia
antyczna — powtórzyła, gdy sadowiła się wygodnie na złocistobrązowym fotelu. —
Oto kwintesencja zboczenia zawodowego: Olek ma nawet meble z czymś antycznym w
tytule. Przyznaj się, przekopałeś wszystkie katalogi meblowe, żeby znaleźć
drewno, które będzie ci pasowało do Arystofanesa.
— Poczekaj,
aż sama się będziesz urządzać — odparł wtedy Olek i otworzył butelkę czerwonego
wina. — Założę się, że zrobisz najazd na wszystkie sklepy meblarskie z żądaniem
mebli z łacińską nazwą.
Wybuchnęli
zgodnie śmiechem. To był jeden z tych momentów, gdy Wiktora znów uderzyła myśl:
dwie połówki. Nic dziwnego, że Olga wydawała się równie naturalnym elementem
tego mieszkania, jak Olek.
Tak,
odnajdywało się coś z Olka w tych regałach i dodatkowych półkach z tego samego
drewna, wypełnionych po brzegi książkami, w tych kilku zdjęciach stojących na
komodzie w pokoju, w którym przebywali: Olek, krótko ostrzyżony, z rodzicami w
czasie zakończenia czwartej klasy liceum, na co wskazywał dość wyraźny
transparent nad ich głowami; sami rodzice, wysoka kobieta o męskiej, niezbyt
ładnej twarzy i sporo od niej niższy, korpulentny mężczyzna, trzymający się za
ręce gdzieś w parku; Olek i Olga z zawadiacko przekrzywionymi biretami, objęci
i roześmiani; Olga na plaży, w zwiewnej, jasnozielonej sukience do kostek, z
twarzą niemal całkowicie ukrytą pod wielkim, słomkowym kapeluszem i z długim,
jasnym warkoczem przerzuconym przez ramię; znów Olek z rodzicami, przed
Tańczącym domem w Pradze; i znów Olek z Olgą, przed Collegium Maius; i jeszcze
matka Olka, wpatrująca się w obiektyw dużymi, bladoniebieskimi oczami, z czymś
tak czułym w uśmiechniętych, szerokich ustach i lekko widocznym dołeczku w
prawym policzku, że Wiktor szybko odwrócił wzrok.
— Ładne
zdjęcia — mruknął, gdy napotkał spojrzenie ich właściciela.
— To jest z
wakacji po pierwszym roku — odparł Olek żywo i podniósł fotografię Olgi na
plaży. — Ola ciągle się chowała pod kapeluszem o metrowej średnicy, żeby się
nie przypiec, a ja niemal nie wychodziłem z wody.
— I w lodziarni
podrywał nas jakiś facet — dodała Olga wesoło; przeglądała półki z książkami i
właśnie wyciągnęła jeden z tomów. — Oboje jednocześnie. Kiedy sobie poszedł,
Olek spytał mnie z taką biednie zagubioną miną: „Ola, ale on próbował wyrwać
ciebie czy mnie?”, a gdy mu wyjaśniłam, że i ciebie, i mnie, to się oburzył. —
Spojrzała na przyjaciela i roześmiała się.
— Nie bawią
mnie takie rzeczy — odpowiedział Olek, co prawda też z uśmiechem, ale w jego
głosie zabrzmiało coś poważnego.
— Wiem,
dlatego nie wybiegłam za nim z tej lodziarni z krzykiem, żeby wracał, bo ty już
załapałeś sens tych dwukierunkowych komplementów — odcięła się Olga; wzrok
miała znów utkwiony w wertowanej książce. Olek tylko pokręcił głową, dalej
uśmiechnięty, odstawił zdjęcie z powrotem i podniósł fotografię niebieskookiej
kobiety.
— A to jest
moja mama — powiedział. W tym „moja mama” dało się słyszeć coś ogromnie czułego
— jeszcze czulszego, niż gdy mówił o Oldze — i pełnego przywiązania, wręcz
urzekającego tkliwością zawartą w dwóch zwyczajnych słowach. — Zdjęcie sam
robiłem, przed wyjazdem na studia.
To by
tłumaczyło ten wyraz twarzy, przemknęło Wiktorowi przez głowę.
— A tam mam
rodziców w parku Kasprowicza — dodał Olek i wskazał na fotografię trzymającej
się za ręce pary; w ogóle nie był do tej dwójki podobny. — I Ola ze mną na
absolutorium, Ola, pamiętasz absolutorium i te cyrki z kwiatami dla dziekana i
wykładowców?
Olga
pamiętała, więc gdy usiedli na fotelach, razem z Olkiem opowiedziała historię
kwiatów, które z kwiaciarni odebrał w dzień absolutorium, z samego rana, kuzyn
jednej z organizatorek i które przejeździły w starej skodzie niemal cały
Poznań, bo chłopak, wbrew zapewnieniom, że po dwóch tygodniach mieszkania tu
doskonale już zna miasto, nie miał zupełnie pojęcia, gdzie należy jechać, a do
tego zostawił komórkę na stancji, więc do Collegium Maius dotarł cztery godziny
po zakończeniu całej uroczystości, tę zaś udało się uratować tylko dzięki
błyskawicznej składce i równie błyskawicznemu wysłaniu delegacji do najbliższej
kwiaciarni.
— Teraz
jesteśmy w lepszej sytuacji — podsumowała Olga. — To nam dają na absolutorium
kwiaty, więc to nie my się martwimy o ich dostarczenie.
— Pomartwisz
się za rok, gdy twoi będą przygotowywać absolutorium — powiedział Olek
współczująco. — Wiesz, Ola jest opiekunem czwartego teraz roku filologii
polskiej, więc na absolutorium będzie miała parę słów do powiedzenia i masę
rzeczy do przypilnowania — wyjaśnił Wiktorowi. Ujmująca była ta ciągła uwaga,
to pilnowanie cały czas, by któryś z gości nie poczuł się zaniedbywany czy
wyłączony z rozmowy.
I odnajdywało
się coś z tej uwagi, przyjaznego nastawienia, troski o komfort — w meblach
Olka, wygodnych, ładnych, przytulnych — i w miękkich, kolorowych ręcznikach w
łazience — i nawet w tych kwiatach na balkonie, o których Wiktor w pewnej
chwili napomknął.
— To moja
mama — odpowiedział Olek, znów tym tonem o kilka stopni czulszym niż normalnie.
— A w zasadzie to oboje z tatą, bo kwiaty to ich wspólne hobby, więc dostałem
cały zestaw doniczkowy na balkon, gdy się tu wprowadzałem.
— Też się w
nich... — Wiktor w ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie powiedzieć:
„babrzesz” — nimi zajmujesz?
— Tak —
odparł z zadowoleniem. — To niesamowicie odpręża.
Olga, która
właśnie nakładała sobie sernik, roześmiała się i odstawiła talerzyk.
— Żebyś ty
widział, jak on je przesadza — zwróciła się do Wiktora. — Boski widok, zabiera
się do tego jak do tłumaczenia greckiego czy łacińskiego tekstu, z pełną
rewerencją.
— Ola nie
umie tego zrozumieć — odparował natychmiast Olek — bo sama nie lubi kwiatów.
— Nie lubię —
zgodziła się, gdy podchwyciła pytające spojrzenie Wiktora. — Drażni mnie przede
wszystkim ta ciągła potrzeba skakania wokół nich. Lubię cięte, bo to postoi w
wazonie trzy czy cztery dni, potem zwiędnie, wyrzuci się to i po kłopocie,
żadnych problemów, a doniczkowe wymagają nieustannego pilnowania i jeszcze
zajmują miejsce wytrwale jak gimnazjaliści w autobusie. Lubię też kaktusy, bo
tych prawie w ogóle nie trzeba podlewać — dodała z zadowoleniem, po czym
poprawiła się w fotelu. — Można je miesiącami ignorować, a dalej żyją. W
Poznaniu miałam ślicznego kaktusa, trzymał się prawie cztery lata, podlewałam
go najwyżej dwa razy w roku i pięknie rósł.
— Ola —
odezwał się Olek i podał jej serwetkę — ja ci go też podlewałem.
— Poważnie? —
spytała ze zdziwieniem.
— Poważnie —
potwierdził. — Przez te prawie cztery lata regularnie, mniej więcej co miesiąc,
podlewałem go za twoimi plecami.
— O —
powiedziała, wytarła palce i uśmiechnęła się lekko. — Dziękuję. Chyba powinniśmy
dalej razem mieszkać — dorzuciła z rozbawieniem. — Wiesz, Wiktor, Olek ma
świetną rękę do tych gospodarskich rzeczy i spraw, o których ja nigdy nie
pamiętam albo do których nigdy nie mam cierpliwości. Życie z nim wspólnie na
jednej stancji to był raj na ziemi.
Nietrudno przychodziło
w to uwierzyć, szczególnie gdy się patrzyło na nich dwoje, tak dobrze się
dogadujących, swobodnych w swoim towarzystwie, podchwytujących w pół słowa to,
co druga strona chce powiedzieć. Wiktor przesiedział wtedy z nimi dobre cztery
godziny; musiał przyznać, że to było przyjemne, mieć oboje obok siebie, słuchać
rozmów i niekiedy coś wtrącić. Potrafili — dopiero teraz zdał sobie z tego
sprawę — potrafili, podobnie jak Aksjanowie, pozwolić na uczestniczenie w swych
dyskusjach bez przymuszania do mówienia. Potrafili to i razem, i osobno,
dlatego Wiktor tak lubił ich słuchać i z nimi przebywać.
Do czasu,
pomyślał zgryźliwie; jednocześnie trącił czubkiem buta nieduży kamyk leżący
przy ławce. Spojrzał na zegarek, a potem na Odrę; dochodziło południe, woda
odbijała coraz mocniejsze promienie słońca, było ciepło i całkiem przyjemnie.
Wiktor usiadł wygodniej i odchylił nieco głowę. Światło zabawnie przebijało
przez gałęzie drzew.
Poprzedniego
dnia przyjechał do Olka wcześniej, niż było ustalone — właśnie w południe. Olek
otworzył z zaskoczoną miną, w przetartych dżinsach i podkoszulku bez rękawów;
poprzedniego dnia, jak wyjaśnił, nie wyrobił się ze sprzątaniem i teraz walczy
z kuchnią, w której, w ramach ułatwiania życia, rozsypała mu się cała paczka
cukru i właśnie zabierał się za odkurzanie.
Wyglądał
inaczej niż w tym uczelnianym lub konferencyjnym wydaniu, był taki... domowy. I
ciepły, to określenie po raz któryś od pierwszego spotkania przemknęło
Wiktorowi przez głowę, gdy podawał Olkowi zapakowaną książkę i tłumaczył, że
niestety nie będzie mógł się pojawić o czternastej, musi zaraz iść, więc
chciałby przekazać prezent dla Oli i gdyby Olek był tak uprzejmy...
Wyrazem
zawodu na twarzy Olka Wiktor chyba za bardzo się przejął — w każdym razie tylko
w ten sposób umiał sobie wytłumaczyć to, że nie wyszedł od razu, jeszcze przez
chwilę z nim rozmawiał, a potem...
No, potem
powtórka z rozrywki, pomyślał z krzywym uśmiechem i wczoraj, kiedy już wsiadał
do samochodu, który dzięki pomocy młodej kobiety z sąsiedniej klatki schodowej
znów normalnie zapalał — i dzisiaj, gdy patrzył na rozświetlone liście nad
głową. Powtórka z rozrywki, chyba za mocno zdążył się przyzwyczaić do dłoni
Olka, do jego ust, do całego jego ciała tak blisko. Ciekawe, kiedy Olek
przestanie mieć podczas pożegnania wypisane na twarzy „Skoro znowu chcesz
uciekać... ja poczekam”, a zareaguje jakoś inaczej, albo ostrą uwagą, albo
innym rozegraniem bliskości — choć poprzedniego dnia zdecydowanie trochę się do
tej bliskości zbliżył, sam nad sobą nie zapanował, Wiktor chyba za mocno go do
siebie przyciągał, ale trudno było nie przyciągać, gdy te dłonie przesuwały się
po ciele, widocznie i jednym, i drugim. W każdym razie ciekawe, kiedy zareaguje
albo tym, albo tą wściekłością, która podobno nawet jego niekiedy ogarniała.
Nie żeby Wiktor chciał tej wściekłości na sobie doświadczyć — zdecydowanie i z
różnych powodów wolał dotychczasowego Olka — po prostu był ciekaw, bo przecież
nawet najłagodniejsza osoba ma swoją granicę łagodności.
Poza tym może
wściekłość Olka jakoś by całą sytuację zakończyła — bo Wiktor nie czuł się na
siłach sam jej kończyć, tak samo jak nie chciał jej rozwijać. To, co na razie
funkcjonowało, było całkiem wygodne, przyjemne i przyciągające mimo wszystko,
mimo wszelkiego związanego z tym dyskomfortu, mimo zbyt intensywnej obecności
Olka w myślach, wspomnieniach, odczuciach.
Ale chyba
jednak powinien skończyć, przyznał Wiktor po dłuższej chwili spoglądania spod
na wpół przymkniętych powiek na rzekę. Chyba powinien, bo na dalszą metę to się
robiło zbyt męczące, groźba konfrontacji była coraz bliższa, a mętlik w głowie
za bardzo przeszkadzał.
Powinien,
stwierdził wreszcie zdecydowanie i wstał. Odra zrobiła się niemal błękitna, z
domieszką zieleni oraz bieli. Powinien; nie zamierzał, rzecz jasna, pójść do
Olka i oświadczyć mu: „Koniec zabawy”, zresztą wtedy mógłby zostać poproszony o
zdefiniowanie tej „zabawy” i całej reszty. Olka najzwyczajniej w świecie
należało od siebie odciąć; co prawda całkowite unikanie kontaktów nie było
możliwe, bo Wiktor nie zamierzał rezygnować ze spotkań z Olgą, ale mógł
przecież załatwić sprawę inaczej. Żadnego sam na sam, to po pierwsze, bo
wiedział już, że w cztery oczy z Olkiem nie potrafi utrzymać należytego
dystansu; po drugie, uciąć uprzejmości i tym podobne. Im mniej rozmów z nim,
nawet w towarzystwie, tym lepiej. Po trzecie, należało się pilnować — z
patrzeniem, z prowokowaniem jakiegokolwiek kontaktu w większym gronie. Po
czwarte — najzwyczajniej w świecie unikać Olka na tyle, na ile tylko się da. W
końcu Olga spędza też trochę czasu z dala od swojego najlepszego przyjaciela,
nie jest do niego podłączona niczym lampka do kontaktu, więc wtedy można się z
nią spotykać.
Z uczuciem,
że zaczyna znów odzyskiwać kontrolę nad samym sobą, nad swym życiem i nad tym,
co do siebie dopuszcza, a czego nie, Wiktor ruszył ku pawilonowi i schodom, by
złapać najbliższą szóstkę i wrócić do domu.
Powiązania:
ekskurs - co się nie może wydarzyć
strony
Jak mnie ten Wiktor.... Ja już sama nie wiem, co mam o nim myśleć. Bo on mnie tak... tak drażni, tak wkurza, sprawia całym sobą, że mam ochotę nim potrząsnąć i skopać mu ten jego tyłek, po czym nagle... Tak zupełnie niespodziewanie, rozczula mnie na taki swój wiktorowy sposób. ;w; Bo czasami czuję z nim taką... jedność. Zwłaszcza jeśli chodzi o dzieciństwo. Mimo, że moje było zupełnie inne, to odczuwałam podobnie do Wiktor, mam podobny stosunek do wielu członków swojej rodziny, dlatego nie tyle co staram, co po prostu go rozumiem. I jak już go rozumiem, jak mówię sobie, że wszystko jasne, znowu źle oceniłam któregoś z Twoich bohaterów, to on znowu, znowu staje się tym kapryśnym Wiktorem, który sam nie wie, czego chce. AAAAAAAAA. Włożyć do miksera i zmiksować tylko! On nie tylko mojego Olka, nie tylko jego. Ale Krzysia też. Jak on może, dwóch takich, no jak, Wiktor jaaaak. ;wwww; I jak całą jego przeszłość aż do rozpoczęcia jego studiów czytało mi się naprawdę dobrze, to potem... uccchhh.... To nie tak, że przeszkadza mi Twój styl, Twój sposób pisania. Ale sam Wiktor denerwuje na tyle, że muszę odejść, rzucić czymś w ścianę, krzyknąć i dopiero wtedy mogę wrócić do czytania. Rani. Rani wiele osób. A ja nie lubię takich egoistów. Ludzi, którzy odpychają osoby, którym zależy. ;w; Za to później jego wyjazd do Rosji... Tak, on zdecydowanie mi się podobał. Był taki ciepły. Cała ta rodzina była taka ciepła. I ja znowu mogłam polubić Wiktora, znowu pomyśleć: "Tak, rozumiem go", no, ale to nie potrwało zbyt długo... Z jednej strony chce, żeby on pokochał Olka i żeby byli razem szczęślwi, z drugiej... Chcę, żeby pokochał Olka i żeby to Olek go odepchnął. Taaaak, sama nie wiem, czego chce. x.x Bo sam Wiktor raz pozwala się kochać, raz sprawia, że go nienawidzę!
OdpowiedzUsuńCo mnie ujęło i co zapadło mi w pamięć tak mocno, że nawet dzisiaj, ponad miesiąc po przeczytaniu tego opowiadania, mogę cytować z głowy, to "szerokie biodra", które miała pierwsza dziewczyna Wiktora. Nie tyle, co szerokie biodra, co ją samą. Bardzo podobało mi się to, jak pokazałaś to, jak ona się zmieniała. ;ww;
A wracając jeszcze do tej rosyjskiej rodziny, to właściwie zaczęłam płakać przy jej historii. Ale nie tak ze smutku, tylko... no, z jakiegoś takiego ciepła, które czułam. Po prostu płakałam. Nawet sama nie wiem, czemu. Bo to było takie... wzruszające to złe słowo. Po prostu takie... takie ludzkie, no. Oni byli tacy... tacy, jacy powinni być ludzie. I tyle. I może to mnie tak ujęło.
Nie chcę się za bardzo rozpisywać przy Wiktorze, bo po pierwsze już nie pamiętam tak wiele, po drugie - Wiktor! Wiktor jako argument na wszystko! xDD Wiktor złem świata! xDD Nie no, żartuję. Ale czekam i czytam. I to pierwsze moje opowiadanie w życiu, pierwsze cokolwiek, co czytam, chociaż tak bardzo nie mogę znieść głównego bohatera. To może Twój styl, a może to, że mimo charakteru Wiktoria... to nadal najlepsze, dostępne w Internecie opowiadanie.
Nie masz pojęcia, jak mi się podoba Twój odbiór Wiktora - to wspaniale, że budzi tak mieszane uczucia, i to jednocześnie, u jednej osoby.
UsuńUwierz, miewam podobnie: żal mi go, czuję sympatię, potem szlag mnie trafia, mam go dość - i tak w kółko.
Sympatia do Aksjanowów mnie cieszy :) Lubię tę rodzinę i aż się czasem dziwię, że oni lubią Wiktora...
Ostatnie dwa zdania z Twojego komentarza to wspaniały komplement, dziękuję za niego! I za te łzy przy Aksjanowach. To chyba jeszcze bardziej dosadny komplement.
Ciekawa jestem Twoich wrażeń z Wiktora, gdy (kiedyś wreszcie) napiszę trzeci rozdział. I kolejne teksty. Ogromnie mnie cieszy, że czytasz!
Parę minut temu skończyłam czytać drugi rozdział Wiktora, no i stwierdziłam, że co mi tam, odezwę się. Ogółem na Twojego bloga trafiłam dzięki Kiri, tej miotającej się od nienawiści do miłości wyżej. Podesłała mi niedawno, ja teraz tracę rachubę w dniach i ich od siebie nie odróżniam, więc nie wiem, czy wczoraj, czy przedwczoraj, jednakże tak czy owak potem w dzień się za niego zabrałam. Przeczytałam Priamela i wtedy po raz pierwszy doznałam szoku tak niesamowicie długiej notki, która wyrwała mnie z życia na parę godzin. Już wtedy cholernie zainteresował mnie Wiktor. Ledwo się pojawił, ledwo został opisany, ja już wiedziałam, że tak, że on będzie mnie ciekawił, że na niego będę czekać. Później przeczytałam "Bo to Twój dobry kumpel", a następnie, będąc w sielankowym humorze po tamtym tekście... odkryłam to cudo. Wiktor od góry do dołu, mnóstwo Wiktora, tekst opływający Wiktorem, tak, po prostu się zachwyciłam. Zachwyciłam się tak, że skończywszy ten rozdział, postanowiłam wreszcie się ruszyć, uruchomić laptopa, wejść na Twój blog i coś tu po sobie zostawić. A jeżeli ja uruchamiam laptopa, zamiast bazgrać uparcie w telefonie, to wiedz, że coś się dzieję.
OdpowiedzUsuńZatem, przechodząc do sedna, uwielbiam Wiktora. Naprawdę go uwielbiam. Kocham go, cholera, mam słabość do takich postaci. Kocham go jak cholera, ale jeżeli on nie spiknie się z Olkiem, to mu po prostu jebnę. Jebnę mu, zażądam separacji, rozwodu, wykrzyczę mu, że go nienawidzę, popłaczę się, walnę głową o ścianę tak z trzy razy, a potem pewnie wrócę, spojrzę na niego i zacznę krzyczeć, że i tak go kocham. Nigdy przedtem nie sądziłam, że będą mnie pociągać ostrygi.
Czytając Priamela, uważałam Wiktora za takie nieszkodliwe, introwertyczne coś. Do czasu. Kiedy Olek zwierzył się Oldze z tego, co Wiktor wyprawia i jak sobie go ciągle odtrąca, poczułam się tak... dziwnie. Efekt zaskoczenia był, z pewnością. Najpierw to dziwne uczucie, potem jakieś jeszcze dziwniejsze zainteresowanie, a potem chęć rozbioru Wiktora na części pierwsze, pochylenia się nad nim i wrzeszczenia "DLACZEGO?!". Cholernie chciałam zaznajomić się z jego życiem, z jego przeszłością, z jego dzieciństwem, cholernie chciałam, żeby ta postać została pokazana w taki głęboki i całościowy sposób i piszczałam z zachwytu, kiedy tak się właśnie stało.
Podobały mi się te dwa rozdziały, chociaż na początku, kiedy dopiero wchodziłam w świat Wiktora, miałam ochotę krzyczeć "Wiktor, czemu jesteś takim zjebem, czemu muszę cię kochać!?". Naprawdę zachowywał się jak ostryga, wyjątkowo zamknięta ostryga. Ostryga, która nawet w mieszkaniu musi mieć wszystko zamknięte, ostryga, której przeszkadza ogromny balkon, ostryga, która ma tak cholernie dopracowany charakter, że po prostu... Ahh, jest cudowny. (to uzasadnienie, ja wiem)
Podobał mi się opis pracy tłumacza i dopasowanie tego opisu do Wiktora. To dawało taki efekt, że Wiktor i ten zawód są jednym, że on jest stworzony wręcz do tego, żeby być tym tłumaczem, że to jest praca perfekcyjna dla niego, dla tej całej, upragnionej półprzezroczystości. Że on do tego pasuje, przylega, że on po prostu musi być tym tłumaczem, bo jak nie tłumaczem, to kim? Podobała mi się również ta mentalność Wiktora, ogółem z góry ustalmy, że podoba mi się cały Wiktor.
UsuńPolubiłam Magdę. Podobała mi się tak całościowo, podobała mi się jej zmiana, podobało mi się to, jak po prostu rozkwitła. Również przypadł mi do gustu Krzysiek. On był niesamowity, kochałam jego teksty. Śmiałam się, kiedy porównywał Wiktora do jeża i rzucał do niego tymi tekstami. Krzysiek był po prostu świetny. Darłam się potem na Wiktora, wymyślałam mu od tchórzów, miałam ochotę wysłać go do tego Krzyśka na klęczkach i błagać o przebaczenie. Chyba nawet miałam nadzieję, że sam Krzysiek się jakoś pofatyguje, natchnie, ale potem przeczytałam ich kłótnię, zobaczyłam, że Krzysiek tak samo jak i ja uznał Wiktora za tchórza, no i cóż, zupełnie słusznie. Tak mi się ten Krzysiek podobał. Jakbym miała wkleić cytaty, które najbardziej mnie rozśmieszyły, mogłabym tu zapodać wszystkimi niemalże tekstami Krzyśka. No naprawdę.
Było mi trochę smutno, kiedy matka Wiktora próbowała nawiązać relacje syn-matka. No, trochę to może złe słowo, po prostu było mi smutno, ogółem smutno, przy całej tej sytuacji rodzinnej Wiktora, przy całym tym oddaleniu, odtrącaniu się, obcości. Bardzo zapamiętałam również moment, kiedy Wiktor wraz z rówieśnikami dopiero zaczynał edukację, wszystkie matki machały, a on... a on był zawstydzony, że jego mama tak brzydko macha. To też, niby taki szczegół, ale tak cholernie smutny. Zostawię już lepiej jego przeszłość i jego rodzinę, bo mi się gorzej robi.
Lubiłam wszystkie te momenty, kiedy Wiktor czuł się gdzieś w taki ciepły sposób. Lubiłam te momenty, bo wiedziałam, że nawet taka ostryga jak on czasem po prostu tego ciepła potrzebuje, a on go potrzebuje podwójnie, bo poziom jego ciepła nagromadzonego przez lata jest na znacznym minusie. Pobyt u rodziny w Rosji był taki... ciepły właśnie, taki przyjemny, taki swojski i klimatyczny. Czytając, błąkał się gdzieś ten uśmiech na ustach, praktycznie nieświadomy, samoistny.
Bardzo lubię Olka. No i nie ukrywam, że mam nadzieję, że Wiktor w końcu się ogarnie, otrząśnie, dopuści go do siebie. Taki Olek to cholerny skarb, to właśnie jest ten typ osoby, który mógłby do Wiktora dotrzeć, przedrzeć się przez Wiktorową barykadę.
Lubię Twoją naturalność. Twoją dbałość o szczegóły. Ogólnie podoba mi się Twój styl. Dialogi są natomiast po prostu mistrzowskie, tak samo jak kreowanie postaci. Póki co, oprócz Wiktora, ciekawi mnie jeszcze Andrzej. Uwielbiam relację Michał & Sebastian. Pewnie zaraz rzucę się na kolejne teksty i spędzę tu kolejne godziny, ale zdecydowanie nie będę żadnej z tych godzin żałować.
Czekam na ostatni rozdział z Wiktorem, bo nie ukrywam, że mnie ciekawość zżera, jak to się dalej potoczy.
Ibis, przede wszystkim bardzo Ci dziękuję za komentarz(e) i jednocześnie bardzo przepraszam za tak późną odpowiedź – przez ostatni miesiąc brak czasu i choróbska mocno mi utrudniły funkcjonowanie na blogu.
UsuńWspaniale że Kiri podesłała Ci link, a Ty się na niego skusiłaś :) Cieszą mnie uwagi odnośnie „Priamelu” i „Kumpla”, natomiast od uwag na temat Wiktora po prostu się rozpłynęłam. Wszystkie emocje, które wywołuje Wiktor, te pozytywne i te negatywne (a szczególnie te pozytywno-negatywne i negatywno-pozytywne), urzekają mnie i wariacko radują. Love-hate relationship z Wiktorem, której zasmakowałaś, to właśnie to, czego się należało po Wiktorze spodziewać (ja to mam non stop). Podoba mi się to, jak dostrzegasz jego ostrygowatość nawet w takich drobiazgach, jak ten nieszczęsny balkon. No i bycie tłumaczem – Wiktor rzeczywiście znalazł w tej pracy wszystko, czego potrzebował. To, że widzi ją tylko z jednej perspektywy, to inna sprawa – i wyraźnie jego wybór. Myślę zresztą, że nie ma w tym nic szczególnie niezwykłego ani nowego, może po prostu u Wiktora z pewnych względów jest to o wiele mocniej wyakcentowane.
Lubię, gdy czytelnicy dostrzegają szczegóły. Ten szczegół z machającą matką rzeczywiście jest szczegółem, ale jest też pewnym sygnałem, gdy chodzi o relacje rodzinne Wiktora.
Świetnie, że Krzysiek tak Cię rozśmieszał, a Magda i rodzina Aksjanowa wzbudzili pozytywne odczucia. Co do Olka... no, wszystko przed nami. W każdym razie Olkowi przyda się cudza sympatia.
Cieszę się, że w taki sposób odbierasz mój styl, dialogi i bohaterów. Ciekawa jestem Twoich wrażeń z Andrzeja (w którego się od paru miesięcy coraz mocniej zagłębiam i jakoś chwilowo odpuszcza mi ta faza pro-Andrzejowa tylko na krótkie chwile) oraz z pozostałych chłopaków i dziewczyn.
Jeszcze raz ogromnie Ci dziękuję za komentarz :) Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej i będziesz chciała czytać kolejne teksty :)